No.2
Witaj w moim śnie
Płomień świecy zgasł.
Nocy, uchyl drzwi
Chcę odpłynąć w snach
Grzegorz Turnau
Pod dotykiem wilgotnych palców knot świecy zasyczał, niczym wściekły wąż. Mrok skryty po kątach zaczął z wolna wypełzać na powierzchnie i otulać wszystkich swymi lepkimi łapskami. Świat zawirował, a Ziemia zatrzymała swój bieg. Gdzieś w oddali huk wystrzałów, trzask pękającego drewna, krzyk i bluźnierstwa.
Kurwy, złodzieje i demony darły mordy ze wściekłości.
Zapach igliwia i świeżej żywicy wzmagał się z każdym każdym uderzeniem serca. Wrzaski rozwścieczonych demonów ucichły, a zamiast nich przestrzeń wypełniły ptasie trele.
Bór, dziki i pierwotny przywitał ich jak starych, dobrych znajomych. Spokój, ciepło i niezachwiana pewność, że to miejsce, to dobre miejsce. To miejsce, to dom, którego żadne z nich nigdy nie miało.
- Dzieci - znajomy głos Papy spłynął na nich z góry.
Zoja, Tinka, Ivan i Luda spojrzeli w górę i wokół siebie, ale nigdzie nie było żywego ducha.
- Dzieci moje - powtórzył Papa. Tym razem jego głos był odległy i przepełniony nostalgią i bólem.
Wschodni wiatr zerwał się nagle. Jego mroźne powiewy przyniosły ze sobą swąd zgnilizny i rozkładu.
- Dzieci moje, jaaaaaaa - Papa odezwał się po raz trzeci, ale jego głos załamał się i przemienił w nieartykułowany wrzask przepełniony do granic możliwości cierpieniem i trwogą.
Dziki, pierwotny bór w mgnieniu oka zaczął blednąć, jak fotografie płowieją pod wpływem promieni słonecznych.
- Kurwy parszywe! - ostry, chrapliwy głos wdarł się do umysłów czwórki sierot - Znajdę was! Sacer nepotibus cruor!
Wokół tylko beton, szkło i stal. Drobne płatki śniegu spadały wolno z nieba. Jazgot policyjnych syren, mieszał się z ludzkim krzykiem, zdziwienia i przerażenia. Na tyłach kamienicy, gdzie znajdowała się kancelaria Petrova czwórka sierot stała lekko zdziwiona i zaniepokojona. To, co się wydarzyło stanowiło niezaprzeczalny dowód, że śmierć Papy nie była naturalnym zgonem.
Na szczęście Tinka zdążyła zgarną z biurka wszystkie rzeczy, jakie się tam znajdowały. Być może one przyniosą jakieś odpowiedzi na rodzące się setki pytań. Trzeba było tylko znaleźć spokojne i bezpieczne miejsce.
Luda, która nadal ściskała w dłoni swój służbowy pistolet, dostrzegła go pierwsza. Chłopiec, nie więcej niż dwanaście lat, stał u wyjścia z zaułka. Wiatr rozwiewał jego cienkie płócienne hajdawery oraz czarną, kozacką soroczkę. W oczach chłopca dosłownie płonął żywy ogień. Wpatrzony ognistymi ślepiami w Ludę, dzieciak uśmiechnął się szeroko i zaczął nagle biec w jej stronę.