Wbrew temu, czego w głębi serca obawiał się Manfred, kości okazały się być resztkami przypadkowego wędrowca, a nie szczątkami posłańca, którego wysłał brat Pieter.
Na szczęście dało się je pochować bez problemów i nic nie wskazywało na to, że truposz ma zamiar wygrzebać się z grobu i pobiec, by wysłać w zaświaty garstkę swych grabarzy.
Co prawda swego zdania co do kwestii sposobu pochówku Manfred nie zamierzał zmieniać, ale musiał przyznać sam przed sobą, że łatwiej było zasypać dziurę ziemią, niż w środku ulewnego deszczu budować stos pogrzebowy.
Karczma zwała się "Pod Ostrzem Topora" i nie da się ukryć - na widok jej wnętrza można było stracić głowę. Bynajmniej nie z zachwytu.
Miejsce nie tylko było ponure niczym oblicze kata, któremu więzień urwał się ze sznura, ale i sprawiało wrażenie zapomnanego przez czas. I przez gości. Manfred maniakiem oczystości nie był, ani takowej nie ślubował, ale to, co przedstawiała sobą główna sala karczmy, jego zdaniem wołało o pomstę do nieba. Albo chociaż o kilka kubłów wody, stos szmat i garść mioteł. Całe stado robotnych gospodyń wiejskich miałoby tu zajęcie na kilka długich dni i nocy.
No ale lepsze to, niż nocleg na dworze.
-
Dla mnie dziczyzna i katowska, bo nie tylko od zewnątrz wypada się rozgrzać - powiedział. -
I ten ogień, karczmarzu, bo gdzieś chyba drwa macie. Jak trzeba, to sam przyniosę.
-
Albo gospodarz niedawno upolował ową dziczyzną, albo raczej gościa ostatniego po katowsku sprawił - powiedział cicho, gdy karczmarz wyszedł. Na dowód tych słów pokazał ślady na podłodze, nie będące niczym innym jak plamami krwi. -
Pić trzeba ostrożnie to, co na stół postawi, a i spać samotnie mało rozsądną by było rzeczą.
To ostatnie bynajmniej nie stanowiło propozycji dla którejś z towarzyszek.
-
Może z tego pomocnika dałoby się coś wyciągnąć - dodał. -
A nuż znudziła mu się służba i chętnie by to miejsce opuścił...
Miał zamiar sprawdzić, czy o wierzchowca zadbano, a wtedy, zapewne, i okazja do powiedzenia paru słów się trafi.