Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-04-2020, 23:35   #1
Rewik
 
Rewik's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputację
[D&D 5e] "Cryovain"



Guglielrmo "Jedynka" Silverfist

- Tutaj się rozdzielimy. Ksz! - podeszłego wieku krasnolud o miedzianej brodzie, odziany w pełną zbroję, mimo słonecznego dnia wskazał coś na mapie. - No! Jedynka! Pójdziesz przez ten przesmyk. Jak przejdziesz na drugą stronę gór i pieprzona pogoda pozwoli, na pewno dojrzysz osadę Phandalin. - Krasnolud odpędził od siebie muchę, w zasadzie robił to co chwilę. - Powinna być na północ stąd, jak w mordę strzelił. Popytaj tam o tą zasraną czarowniczkę. Ani się waż! - wskazał paluchem Tomena, który chciał coś wtrącić słysząc słowo "zasrana". - My ruszymy dalej na wprost do Długiej Drogi i skręcimy do Amphail. Potem do Waterdeep jak nie znajdziemy skurwiela i tam spotkamy się z resztą.

- Szefunio się nie męęczy... - Tomen z rozanielonym uśmieszkiem odetkał nos i uniósł wielkie jak bochen chleba dłonie w uspakajającym geście. - Odnajdziemy szefunia idąc za latającym robaactweem i wszeechobecnym bzykaaniem.

- Morda Tomen! I jacy my? Nie mówiłem, że idziesz z Jedynką. Tfu! - Miedzianobrody przegryzł coś z chrzęstem i wypluł przepołowionego robaka. Zastanowił się nad czymś. - Na czym to ja... Aha! Tomen! Pójdziesz z Jedynką. Uważajcie na siebie i na brodę Moradina odetkajcie te nosy! To już przestało mnie bawić!


Podążyli wskazanym szlakiem, biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wiedzieli jeszcze jakim dziwom będą świadkami w tej przyjemnej, acz pierwotnie monotonnej wędrówce. Każda wędrówka przez dzikie miejsca wiąże się z ryzykiem. Orki, gobliny, bandyci, zdradliwy kamień, żmije, czy śliski stok. W końcu głód, zimno albo upał czy dzikie zwierzęta. Bystre potoki, z drugiej strony Tomen. Gryfy, czy nawet nieumarli. Było tego od groma, ale jak długo by nie wymieniać, nikt nie wskazałby spadającego gnoma.

Słyszeli najpierw syk, jakby nagle wielkie ilości powietrza przetłoczono z miejsca na miejsce. Syk dobiegał z nieba. Z początku mały punkcik przeobraził się w aerostatek zza niego wyłonił się kolejny mały punkcik, który rósł i rósł i rósł, a towarzyszył mu ryk straszliwy.

- A niech mnie! Jedynka, czy to coś za tym innym czymś to smok? - Tomen z zainteresowaniem spoglądał to w niebo, to na zioło, które palił.

[...]

Gnom może nie tyle spadł, co opadał powoli, ale pod koniec i tak łupnął straszliwie niebezpiecznie blisko ich kryjówki.


Ash




Serce Asha załomotało kiedy idąc przez las Neverwinter zdało mu się, że zobaczył czyjąś sylwetkę wśród drzew. Nie dane było mu jednak sprawdzić czy był to tylko wytwór jego wyobraźni. Skołatane nerwy, koszmary, wieczna wędrówka i sen. Czy to właśnie czekało go przez resztę życia?

Drzewa chyliły się na wietrze, to wyciągając ku niemu swe ramiona, to uciekając w popłochu. Ostatnie promienie słońca przebijały się przez labirynt gałęzi, wprawiając targane raz po raz wiatrem liście w piękne migotanie. Zmierzch był coraz bliżej, a on nie wybrał jeszcze miejsca na postój. Wiedział jednak, że niedaleko powinien odnaleźć ostoję człowieka, którego zwą Sokołem.

Wędrował przez knieję jeszcze czas jakiś, gdy natrafił na skromnie wydeptaną odnogę. Nie będąc pewien przystanął. Otulił się szczelniej swymi szerokimi szatami, bowiem wiatr wzmógł się. Nad sobą widział nadchodzące burzowe chmury, zaś gdy ponownie opuścił wzrok dojrzał światło świec w oddali.

To co wiedział o Sokole to to, że był człowiekiem dużej gościnności, ceniącym sobie jednak spokój lasu, smak dobrego wina i dźwięk subtelnej muzyki. Choć cenił sobie życie z dala od zatłoczonych miast, nie był samotnikiem. Z tego co słyszał Ash, Sokół często gościł w swoim przybytku możnych z Neverwinter, chcących zakosztować polowań, czy wędrowców szukających schronienia. Mieszkał tam również jego kucharz z niemym pomagierem.

Wkrótce dało się słyszeć cichy szmer strumienia, zaś za nim, na wyciętej polanie stała Ostoja Sokoła. Przez potok prowadziła do niej prosta kładka. Był to przybytek otoczony palisadą, spoza której wystawały kryte strzechą dachy trzech budynków i drewniana myśliwska wieża.

Ash przyjrzał się temu wszystkiemu na skraju wyrąbiska...
Ash - pasywna percepcja: oblany!

- Zbiera się na deszcz. - słowa niespodziewanie rozległy się tuż za plecami Asha. - Nie wyglądasz waś na przyjaznego gościa, ale pozory często mylą - głos ów należał do mężczyzny w sile wieku o brązowych włosach i gęstych bokobrodach. Przyszedł tą samą ścieżką, co on. Ostrożnie obserwował Asha bystrym wzrokiem. Jego ubranie było poszarpane na lewym przedramieniu, a jego prawa strona twarzy, płaszcza i przytroczonego do pasa niewielkiego worka rzadko zroszona zastygłą krwią. Przez ramię miał przewieszony łuk i dwie przewiązane za nogi sznurkiem kuropatwy.

- Mówią na mnie Sokół. Jeśli zechcesz, możesz przeczekać noc pod moim dachem. - mężczyzna zapraszającym gestem wskazał dróżkę do kładki i dalej do jego posiadłości. - Ostatnimi czasy więcej widuję w tym lesie pomiotu Gruumsha , niż... - Sokół zawahał się - ...ludzi. Co cię sprowadza w te strony?


Willie Rockwell





Willie Rockwell dużo czasu przebywał w maszynowni aerostatku. To w dużej mierze dzięki jego staraniom podróż przebiegała bez zarzutów i już niedługo dotrą do Luscan z całym i zdrowym Halruuańskim dyplomatą. Służba w Powietrznej Marynarce była spełnieniem marzeń.

Manewr przejścia nad Górami Miecza był niebezpieczny z uwagi na panujące tam niskie ciśnienie. Sternik musiał możliwie precyzyjnie określić wysokość. Nie mógł wznieść się ponad technologiczny limit, a jednocześnie musiał uzyskać wysokość wystarczającą, by pokonać pasmo górskie.

Tam - na pokładzie, wiatr spotęgowany pędem cudownej maszynerii smagał twarze powietrznych marynarzy, a oczy delektowały się widokiem oczekującego na spotkanie łańcucha gór, podczas gdy serce trwożliwie zadawało pytanie o sukces przeprawy. Rzadko kiedy zdarzało się, by manewr ów nie powodził się, ale każdy majtek słyszał przynajmniej o jednej takiej opowieści.

Tu - pod pokładem nawet nie było słychać rozmów prowadzonych wyżej, ni rozkazów, czy ryku przecinanego powietrza. Dominował tutaj dźwięk przesuwanych dźwigni, zębatek. Uderzeń tłoków maszynerii i syk uwalnianej pary. Pośród tych dźwięków słychać było też delikatne, cykliczne dudnienie kamienia żywiołów, które przywodziło na myśl odgłos uderzającego serca statku.

- Smooook!!!! - Ten okrzyk przebił się pod pokład z siłą dwudziestu krasnoludów, by po chwili wybuchnąć ponownie z zwielokrotnioną siłą. Na górze zapanował istny chaos. - Willie! Smok na horyzoncie! Lewa burta! - Skiathos, krasnoludzki mechanik główny otworzył okno strzelnicze i zaczął wysuwać armatę. Po chwili pod pokład wskoczyły kolejni marynarze zajmując stanowiska. Wkrótce go usłyszał i zaraz potem zobaczył.

[...]

Teraz, kiedy otworzył oczy, jak przez krzywe, mleczne szkło widział dwie sylwetki nachylone nad nim. Jedna krępa i niska, druga zdecydowanie górowała nad wszystkim. Mrużył lewe oko, przyglądając się rannemu gnomowi, pociągając jakieś aromatyczne zioło. Willie'go bolała głowa, musiał o coś uderzyć. Kręciło mu się w głowie. Z boku sączyła się krew. Nie mógł być pewien czy żebra są na swoim miejscu. Spróbował sobie przypomnieć co się wydarzyło.

 

Ostatnio edytowane przez Rewik : 02-05-2020 o 09:35.
Rewik jest offline