Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2020, 20:01   #7
Lord Cluttermonkey
 
Lord Cluttermonkey's Avatar
 
Reputacja: 1 Lord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputacjęLord Cluttermonkey ma wspaniałą reputację
George nie był pewien, co się tu właściwie stało, bo walka jak szybko rozgorzała, tak zgasła. Nie zamierzał natomiast dać okazji żądlakom, by wstały z magicznego snu, więc metodycznie zaczął obcinać im łby. - Dobra robota. Trzeba by teraz trochę odsapnąć, zanim się dalej ruszymy, nie? - Powiedział Haganowi, po czym jeśli nikt nie protestował, zamknął drzwi od kuchni do korytarza. Miejsce było słabe, ale na zewnątrz nie było dużo bezpieczniej, a tu przynajmniej nie wystawiali się na strzały goblinów. Te małe kurwie zawsze miały łuki. Niemniej jednak jeśli chcieli odpoczywać gdzie indziej, to George nie protestował, pójdzie za resztą.

Blady jak ściana Hagan doczołgał się do Andre, starając się opatrzeć jego rany. Następnie odciął i unieszkodliwił sztyletem żądlaka, który choć śpiący, wciąż był przyczepiony do jego ramienia. - Odpoczynek. Koniecznie - odpowiedział pół-orkowi i oparł się plecami o ścianę.

George plan miał taki jak wcześniej, czyli wejść do bocznych pomieszczeń w korytarzu prowadzącym na południe do holu.

W obu pokojach zauważyłeś tym razem otwarte okiennice i odciski goblinich stóp, brudnych od sadzy i pyłu, prowadzących od kominów do okien. Uciekły. Przypomniałeś sobie o waszych mułach i psie pozostawionym przy bramie.

George przypomniał był sobie o niczym ważnym, bo zajęty był ostrożnym posuwaniem się w stronę zachodniej, niezbadanej jeszcze części budynku. Ważył kroki i uważał na skrzypiące deski, ale nie zapominał spoglądać przed siebie na wypadek, gdyby coś na niego wyskoczyło. Ponieważ nic jeszcze nie zeskoczyło z sufitu, rzucił też okiem na górę, to się musiało w końcu stać.

Hagan po krótkim odpoczynku również pomyślał o swoim dobytku. Zanim ruszył za Georgem, wstał i ostrożnie wyjrzał przez okno w poszukiwaniu osłów i psa. Mułów nie było. Pies leżał ze strzałą wystającą z boku. Nie ruszał się.Do zachodniego skrzydła prowadził korytarz, kończący się trojgiem drzwi, prowadzących do pokojów na lewo, wprost i na prawo. Ślady nie-goblińskich stóp, które wcześniej zauważyliście, prowadziło od frontowego wejścia do drzwi na wprost. Przez dziurkę od klucza dało się zobaczyć (od lewej), że pokoje te to najprawdopodobniej dawna biblioteka, salon i gabinet.

- Andre, George! Te małe łachudry nas ograbiły! - Zawołał bard.

George wykrzywił się paskudnie do krzyczącego barda. - Tak, oczywiście, gobliny, małe chuje. Ciszej tam. - Po czym wciąż ostrożnie, chociaż całą tą skradankę prawdopodobnie diabli wzięli, uchylił drzwi do biblioteki i jeśli nic się nie stało, wszedł do środka.

Ten pokój był kiedyś biblioteką z pokaźną liczbą półek na książki wzdłuż ścian. Zaledwie kilka półek pozostało nienaruszonych przez ząb czasu, ale opróżniono je z zawartości pewnie już dawno temu. Stos zawilgoconych książek pokrytych pajęczynami, pleśnią i odchodami myszy mógł kryć jakieś białe kruki, ale nie musiał. Spojrzeliście na kolejny kominek z nabytą podejrzliwością.

George nie bardzo umiał w książki, zazwyczaj pokonywał go spis treści. Wiedział to po całej jednej próbie. Jeśli nie znajdzie żadnego zagrożenia (w tym w kominku), swoje kocie kroki skieruje z kolei do gabinetu.

Komin wyglądał na czysty, ale George, i nie tylko on, usłyszał jakieś ledwie słyszalne szuranie w stosie książek.

Pół-elf przykucnął na dłużej przy stosie przeglądając po kolei tomy. Sprawdzał je dość szybko i pobieżnie, jednak każdy przekartkowywał licząc, że znajdzie jakieś notatki. Zatrzymał się i cofnął słysząc dziwny dźwięk. - O cholera - szepnął robiąc kilka kroków do tyłu i gotując się na atak.

George nie po to tu przybył, żeby trząść portkami, więc ruszył w kierunku stosu - ale też nie był głupi, więc to mieczem zamierzał odtrącać książki ze stosu, osłaniając się tarczą przed możliwym atakiem.

Tyfos miał dosłownie kilka bić serca zanim para czarnych, pokrytych pełnymi ropy bąblami wielkich szczurów dopadnie do George'a.

George nie ustąpił szczurom przejścia, ale zamiast zaatakować, opędzał szczury od swoich nóg szerokimi wymachami miecza - wiedział dobrze, żeby nie lekceważyć wroga tylko dlatego że jest mały i znał wartość przewagi liczebnej, dlatego grał na czas, by dać szansę kupie sojuszników na działanie. Spróbował odciągnąć przerośnięte gryzonie na bok, lub nawet przeskoczyć je, jeśli miał dobre miejsce na lądowanie, tak żeby nie utrudniać strzału Tyfosowi lub Haganowi.

Jeden ze szczurów nie dał się zwieść unikom i ugryzł George'a w kostkę. Pół-ork słusznie obawiał się, że ta rana to coś więcej niż chwila bólu. Strzały i zaklęcia okazały się skutecznymi narzędziami w arsenale Pogromców-szczurołapów. Po odszczurzeniu biblioteki przejrzeliście książki leżące na stosie. Najciekawszymi pozycjami były traktaty arcymaga Tensera: o magicznych właściwościach klejnotów, o magicznych właściwościach ziół i kwiatów, o metafizyce matematyki.

- Hmm... powinniśmy robić to częściej. Słyszałem, że starosta płaci pół miedziaka od szczurzego ogona. Ochrona przed pandemią i takie tam. Myślę, że zrobilibyśmy na tym majątek w niecałe stulecie… - Powiedział Tyfos starając się odzyskać strzałę która mogła kosztować więcej niż jej ofiara…

Wyciągnąłeś strzałę z martwego szczura.

- Doprawdy ciężko nazwać ten dom "nawiedzonym". Brudnym za to na pewno - dodał melodyjnie młodzieniec.

- A weź zamknij mordę. - Odburknął George, który wyraźnie nie był w humorze. - Raz widziałem, jak komuś nogę odcinali na takie coś. A potem umarł. - George przemył ranę wodą, gdy reszta wertowała książki, ale brakowało mu umiejętności i zwykłych zapasów opatrunków, jakie przecież oddał Andre żeby opatrzeć ranę, więc w tej potrzebie zwrócił się do niego. - Zostało ci coś jeszcze z tych opatrunków? - Zapytał nieco zaniepokojony, bo zazwyczaj wystarczyło mu chwilę odsapnąć, żeby poczuć się lepiej, a tymczasem pot wciąż perlił mu się na czole. Nie to że zamierzał się teraz poddać, ale jeśli ktoś zaproponuje powrót to poprze to rozwiązanie - i przypomni, że gdzieś tam mogą nadal czaić się gobliny, więc dobrze by było zachować siły i na nie.

Andre opatrzył ranę George'a. - Potrzeba tu interwencji u druida lub kapłana o większym wtajemniczeniu niż ja.

George popatrzył przez chwilę zagadkowo na kapłana, po czym wstał, opuścił nogawkę spodni żeby dobrze przykryła bandaże i wyciągnął miecz. - To chyba pora iść dalej. Nikt nie powie że leżałem. Tylko miecz trzeba do morza wyrzucić potem, pamiętajcie.

Jeśli nikt nie zaprotestował, to kolejnym pomieszczeniem do sprawdzenia, zdaniem George'a, był gabinet. George wywinąwszy mieczem młynka poczuł się pewniej, Ósmy miecz na plecach ciążył znajomo, ale nie zamierzał nikogo narażać, więc ponownie wyciągnął (wciąż silne) ręce do drzwi i spróbował je otworzyć - ostrożnie i po cichu.

Przy oknie gabinetu stało drewniane biurko, częściowo połamane, częściowo pokryte wilgotną zgnilizną. Z sześciu małych szuflad dwie zostały otwarte siłą. Najszersza, środkowa szuflada pozostawała zamknięta na klucz. Kolejny kominek... kolejny goblinek?

George zignorował szufladę, bo nie tego szukał. Sprawdziwszy kominek, wysmarował sadzą i popiołem twarz. Potem przez chwilę oglądał brudną od zwęglonych resztek dłoń, po czym zagwizdawszy krótko, ruszył do drzwi salonu.

Salon został już dawno temu opróżniony ze wszelkich mebli. Drzwi z salonu prowadziły na patio, którego popękany bruk zarósł chwastami. Pozostała tylko sterta śmieci, ale było tu ciekawsze znalezisko. Wcześniej zauważone ślady prowadziły do... właściwie donikąd. Tak moglo się wydawać na pierwszy rzut oka. W podłodze, pod dywanem, była ukryta klapa.

George przykucnął przy klapie, kolejnym zejściu do piwnicy, a zraniona kostka dała o sobie boleśnie znać. Może był to jakiś znak, chociaż półork nie wiedział co konkretnie stanowiło omen i co miałby oznaczać. Słysząc krzątanie się towarzyszy, którzy pewnie wciąż jeszcze pakowali książki, powstał i podszedł do drzwi na patio. Przyjemnie było powąchać świeże powietrze po zwiedzaniu tego śmietnika, choć wilgoć była inna niż w domu. Nawet goblinów nie było widać, więc George dla odmiany wyciągnął swój drugi miecz, ten ze świątyni - nikt nie chciał go oglądać ani ukraść, choć jemu wydawał się cenny, więc teraz musiał siłować się z własnymi węzłami by dobyć złamanego, lecz odkutego ostrza. Czekając na pozostałych oglądał starożytne znaki na jego powierzchni których nikt nie umiał odczytać.

Tyfos doskonale zadowalał się oglądaniem tego całego syfu, jeśli nie musiał grzebać się w nim własnymi rękoma, tym lepiej. Młodzian poświęcił trochę uwagi zamkniętej szufladzie. Trochę dziwne zdawało mu się, że nie została po prostu roztrzaskana jak pozostałe. Zamek zamkiem ale drewno można było porąbać tak czy siak. Czyżby jakaś pułapka?

- Ciekawe, co? Akurat ta jedna pozostała zamknięta - zwrócił się Hagan do Tyfosa, widząc, że ten utkwił spojrzenie w szufladzie. - Mam coś specjalnego na tą okazję. Kupiłem niedawno. W końcu jest okazja wypróbować - powiedział z szerokim uśmiechem, wyciągając zza pasa zestaw do otwierania zamków i kucając przy szufladzie. Bard zawahał się na chwilę. Spoglądał to na wojownika, to na szafkę. - Ryzykujemy?

Hagan usłyszał satysfakcjonujący tik zapadek. Pośród starych, bezwartościowych dokumentów - rachunków za kupno rozmaitych substancji, stolarkę i narzędzia do laboratorium - leżały dwie nieprzezroczyste fiolki. Obie oznaczone były na etykietach jako: JASKÓŁKA. METABOLIZM: CZŁOWIEK.

Bard chwycił ostrożnie fiolki i podał je Tyfosowi, który był jedynym, czystej krwi człowiekiem w tej grupie. - Napisał, że dla człowieka. - Wzruszył ramionami. - Może chociaż jest dobre w smaku.

Młodzieniec popatrzył chwilę na Hagana po czym uśmiechnął się i wziął fiolki.

Andre wpakował książki do swojego tobołka po ich uprzednim przewertowaniu. Czas na czytanie przyjdzie później.

George słysząc kroki w korytarzu schował Ósmy Miecz i podniósł właz do piwnicy.

- WITAJCIE, GŁUPCY... WITAJCIE SWOJĄ ŚMIERĆ. - Kiedy George podniósł klapę, znikąd rozległ się złowieszczy głos. A następnie wybuch diabelskiego śmiechu. Zaskoczony George z hukiem upuścił klapę. Ostatnie, czego teraz chciał, to podnieść ją ponownie i wejść do ciemnej piwnicy. Hagan również nie wyglądał na skorego do eksploracji podziemi. Wyraźnie zbladły, cofnął się o dwa kroki.

Bard niemal potknął się o własne nogi, kiedy jakiś paniczny lęk kazał mu uciekać jak najdalej od tego, co czai się w piwnicy. Jego szybki oddech i szeroko otwarte oczy zdradzały przerażenie. - Nie... Nie... Nie ma opcji, żebym tam zszedł. Musimy stąd uciekać i to migiem. To... to coś pozabija nas wszystkich. Nie mamy szans.

- Skoro gobliny nie boją się tu przebywać ktokolwiek siedzi w tej brudnej piwnicy nie może być taki znowu straszny… - Młodzieniec spróbował przemówić do zdrowego rozsądku spotkanych awanturników.

George nie mógł ruszyć naprzód, ale też nie cofnął się, zamarł wpatrzony w klapę.

- No nic... nie ma co się wstydzić, przynajmniej nikt nie uciekał przed szczurami co nie? Może sprawdzimy w takim razie piętro?

- Dawaj tu najpierw to biurko, to też zastawimy. - George od biedy mógł sobie chyba poradzić sam, ale przesadne hałasowanie już raz okazało się zgubne.

Gotowe. Zastawiliście klapę biurkiem wziętym z gabinetu. Kiedy skończyliście, usłyszeliście hałas - trzaski, szurnięcia, stuknięcia - dochodzące z północnego skrzydła. Szybko ucichły.

George czym prędzej poszedł sprawdzić kto się dobijał do jego zablokowanego przejścia.

Kuchnia była w dokładnie takim samym stanie, w jakim ją zostawiliście. Nikt ani nic nie dobijało się od wnętrza komórki kuchennej.

George rozejrzał się jeszcze po pozostałych północnych pokojach, zajrzał przez szparę do komórki i ostrożnie obszedł ściany budynku na zewnątrz.

- MAMY ICH MANUEL! NASZPIKUJMY DRANI! - Z pokojów, które zamierzał sprawdzić George wychyliły się dwa kaptury i dwie kusze. Uniosłeś w ostatniej chwili tarczę, w której zatrzymały się pociski, ale nie wszystkie. Jeden grot rozorał twoje udo. Kusznicy po oddaniu strzałów wycofali się w kierunku frontowych drzwi posiadłości i zniknęli za ścianami.

George podbiegł do kuszników i ciął jednego z nich mieczem.

- Gryź piach, orcza mordo! - Wycharczała spod kaptura nieogolona, twarda twarz, plując krwią.

- Rzucić broń albo poderżniemy mu gardło! - Wykrzyczał ten raniony przez George'a. Wprawnym pchnięciem kordelasa sprawił, że pół-ork leżał teraz w rosnącej kałuży krwi i łapał z trudem prawdopodobnie ostatnie oddechy w swoim życiu. Słyszeliście, jak ranny mężczyzna oparł się ciężko o ścianę. George tanio swojej skóry nie sprzedał.

- Ha, ha, kto się tam tak skrada!? - Manewr Tyfosa, który próbował zajść przeciwników od strony okna, nie pozostał niezauważony.

- Chyba nie słyszeliście, więc powtórzę jeszcze raz: rzucić broń albo poderżniemy mu gardło!

Wykrwawiający się George otworzył oczy, czym sam był zaskoczony. Usłyszał ostatnie słowa modlitwy Andre rozbrzmiewającą w korytarzu. Zbóje pewnie nie spodziewali się, że jeszcze wstaniesz…

Święty rzucił się przez korytarz z buzdyganem, biorąc potężny zamach. Zakapturzony uchylił się, a obuch roztrzaskał róg ściany i przegniłą boazerię. Kaptur spadł z głowy zaskoczonego kusznika... był tabaxim! Okazało się, że walczyliście z kotowatymi istotami, o których wiedzieliście tylko tyle, że cenią ponad wszystko zdolność przeżycia, choćby kosztem innych. Przez tak ukształtowaną kulturę często odnajdywali się w organizacjach przestępczych, jako złodzieje, przemytnicy, mordercy... ciekawe, co tu robili?

- Won na drzewo albo rozjebie Ci tą kocią mordę!

- Się robi, tylko pozwól, że przechowam moje ostrza w twoim brzuchu!

- Dobry pomysł. - Wychrypiał George chwytając sierściucha za kostkę i wyciągając się spod stojącego nad nim Andre. Pochwyciwszy z powrotem miecz wystrzelił jak sprężyna kłując ostrzem na wysokość pępka swojego niedoszłego zabójcy.

Miecz przeszedł na wylot. Tabaxi złapał pazurzastymi dłońmi za ostrze w niedowierzaniu. George wyciągnął broń, a kotowaty osunął się w dół ściany, zostawiając na boazerii krwawy ślad. Drugi nie zamierzał walczyć przy takiej przewadze liczebnej. Kiedy najeżony wycofał się z ręcznego boju, zszedł na cztery łapy i pognał z niewiarygodną szybkością w stronę klapy prowadzącej do piwnicy. Usłyszeliście jak odtrącał biurko, którym było zastawione zejście. - SZYBKO! NA GÓRĘ! DORWALI MANUELA!

- No tak, kota faktycznie można się czasem wystraszyć… - Zauważył Tyfos gdy personalia mieszkańców piwnicy stały się bardziej oczywiste.

Z zachodniego skrzydła słychać było jeszcze przez chwilę jakieś hałasy, aż nie zapanowała napięta cisza.

George sprawnie wyminął Hagana, który ponownie stał jakby coś miał zrobić, ale ostatecznie nie zrobił nic i siłując się z zapięciami tarczy wpadł do pokoju, z którego miałby widok na ganek. Przytuliwszy się do ściany, nasłuchiwał hałasów z zachodniego skrzydła w czasie gdy dobywał łuku, jednak niewiele mu z tego przyszło, więc podszedł do okna wypatrując wroga. Nie zobaczywszy nikogo, George schował miecz i przeskoczył parapet, ale nie porzucił ostrożności - zamiast tego posuwał się wzdłuż ściany zaglądając do okien.

W salonie nikogo już nie było. Spod piwnicznej klapy również nie dochodziły żadne dźwięki. Tabaxi mógł uciec, a mógł też czaić się z kuszą w mrokach piwnicy. Co prawda jeszcze chwilę temu wzywał krzykiem kompanów, żeby wyszli z podziemi i stawili wam czoła, ale widać wygrał inny plan. Może bardziej śmiercionośny, a może po prostu działali chaotycznie.

George wyjrzał przez okno salonu wychodzące na zachód, ostrożnie, tak by mieć osłonę ściany, ale nie spodziewał się zobaczyć zbyt wiele. Zamiast tego ponownie zastawił wejście do piwnicy i powiedział cicho: - W komórce jest okno, myślę że stamtąd się wzięli w domu przy zatrzaśniętej klapie i tamtędy uciekają.

Tyfos natomiast zaczął rozglądać się za przedmiotami które łatwo zająby ogień. Zamierzał spalić tą ruderę i uwędzić wszystko i wszystkich wewnątrz raz i na dobre.

Andre powstrzymał towarzysza tłumacząc mu po co przybyli i dlaczego podpalanie domu mija się z ich celem. - Weź łuk i czatuj, rozświetlę trochę okolicę.

Tyfos został zatrzymany przez Andre. Następnie Andre próbował odsunąć biurko, którym przed chwilą George zastawił klapę do piwnicy.

George usiadłszy na biurku którym przed przed chwilą zastawił klapę do piwnicy nie dał się ani przekonać, ani przesunąć i w sekrecie cieszył się z choćby chwili odpoczynku - magiczne leczenie zamykało rany, ale nie przywracało mu sił. - Jak chcesz ich dorwać, to lepiej zaczaić się przy drugim wejściu. Albo wcale, bo jak mają kusze to ktokolwiek padnie jest już trupem, nie uniesiemy. - George potrząsnął garnkiem, żeby zobaczyć jak tam jego stonogi i upewnił się, że jeszcze żyją. Postarał się zrobić im dziurę w pokrywce lub inną szparę żeby miały powietrze - i to było tyle czasu ile jego towarzysze mieli, żeby przekonać go do swoich planów. Jeśli jednak plany te dotyczyły dalszego pościgu lub eksploracji piwnic, to nie mieli oni żadnej szansy na sukces, a po chwili George wyskoczył przez okno i ukrył się w krzakach, bo nie zamierzał sterczeć w salonie jak kaczka na odstrzał.

- Pomocy! Jest tam kto?! Pomocy! - Gdzieś ze wschodniego skrzydła, najprawdobniej z piętra, dobywał się męski głos wołający o pomoc. Musiał usłyszeć, jak walczyliście z tabaxi.

- Brzmi jak kotki znów bawią się w kotki i myszki... Nikogo kto nie jest szkodnikiem nie powinno tu przecież być. Bo i po co?

- Zabierzcie mnie stąd! Napadli mnie i związali! Nazywam się Alan i wędrowałem z Przymorza, kiedy zostałem pojmany przez tych skurwieli!

- To pułapka. Ja nie umieram dzisiaj. - Stwierdził George zanim zniknął w krzakach i tyle go widzieli.

- Miała być nawiedzona posiadłość, robota w sam raz dla Pogromcy, a to kryjówka jakichś zasrańców! - Mężczyzna nie przestawał krzyczeć. - Dorwali też Ludwana, trzymają go w piwnicy!

- Wyłazić skurwysyny a oszczędzimy Wam los waszego przyjaciela, inaczej spalimy tę budę razem z waszymi zapchlonymi zadami! - Wydarł się Andre na klapę od piwnicy.

Klapa od piwnicy zaczęła tylko nieznacznie podskakiwać. Ktoś próbował się spod niej wydostać. Biurko dawało jednak wystarczający opór. Póki co. Nie odezwał się przy tym żaden głos.

Kapłan na widok skaczącego biurka usiadł czym prędzej, ponaglając gestem Hagana by uczynił to samo. - Ten co się darł brzmiał szczerze, ale informacja jasno wskazywała, że Ludwan przybył tu jedynie z Twoją matką. - Stwierdził Andre z zamyśloną miną, którego twarz jeszcze przed chwilą wyrażała zdziwienie zmieszane ze strachem gdy niespodziewanie zwierzoludzie próbowali wydostać się z powrotem na górę.

Bardem targały jednak wątpliwości. Chciał wierzyć, że trafił na trop Ludwana. Wyciągnął kuszę, załadował bełt i wycelował w klapę. Miał zamiar ustrzelić pierwszy koci łeb, który się wychyli.

Tyfos wdrapał się na piętro i wskoczył przez okno do korytarza. Po prawej stronie widziałeś dwoje drzwi prowadzące do pokojów w zachodnim skrzydle, po lewej okna wychodzące na podwórze, a przed sobą korytarz prowadzący do balkonu, z którego był pewnie widok na frontowe drzwi. Mężczyzna wciąż wołał o pomoc. Jako że go ignorowaliście, robił to coraz rozpaczliwiej. Głos dochodził z drugiego końca posiadłości.

Tymczasem George siedział przykucnięty, niczym wielka łasica, w krzewach posadzonych przed zrujnowanym domem. Słyszałeś wołanie o pomoc, Andre szepczącego z Haganem i przesadnie monotonny stukot dobywający się spod piwnicznej klapy, któremu nie towarzyszyły żadne groźby czy krzyki. Wtem! Stukanie ustało. Bystre, prawie-że-elfie uszy Hagana wychwyciły skwiercząco-syczący dźwięk. A prawie-że-elfie oczy - smużkę dymu. A prawie-że-elfi nos - ostry smród kwasu. Piwniczna klapa, a wraz z nią biurko, na którym siedział Andre, miało się za chwilę zapaść do środka... stopione silnie żrącą substancją!

Przy łóżku o pokrytej pajęczynami balustradzie leżał pobity, długowłosy mężczyzna. Był związany, a jeszcze do niedawna musiał mieć zakneblowane usta. - Dzięki bogom, nareszcie! - Powiedział z wyraźną ulgą. Głos miał ochrypły od wołania o pomoc.

- Andre, uciekaj! Klapa zaraz się zapadnie - zawołał z desperacją bard. Nie opuszczając kuszy ruszył w stronę drzwi.

Tyfos ostrożnie wszedł do pomieszczenia baczny zasadzki, obszedł mężczyznę i będąc za jego plecami, nie pochylając się nawet przeciął więzy pojmanego czubkiem rapiera. Alan rozmasował nadgarstki i kostki.

- Co teraz? Dorwiemy ich? - Alan wstał, jeszcze trochę sztywny. - Wszystko mi zabrali. Z kuszą pistoletową i kordelasem byłoby ze mnie więcej pożytku. Dobrze, że chociaż na gołym fiucie nie leżałem. Tyle wygłodniałych szczurów węszących za jakimś przysmakiem…

Tymczasem przepalona kwasem klapa do piwnicy zapadła się całkowicie. Andre czekał na ten moment. Zsunął gabinetowe biurko w ciemność, a sam przeskoczył na drugą stronę klapy. Przegnity mebel hałasował, gdy podskakiwał na schodkach. Znowu nie było słychać żadnego krzyku, czy bólu, czy zaskoczenia. Tylko coś rozpadło się na dziesiątki kawałeczków i zastukało o kamienną posadzkę, jak w tej krasnoludzkiej grze kulami armatnimi, zwanej chyba kręglami. Zapadła napięta cisza. Wtem! Głos, który nie mógł być produktem strun głosowych, wypowiedziany jakby z zaświatów, powiedział tylko… - TERAZ!

George siedział w ukryciu i rozglądał się intensywnie.

Z mroków podziemi zaczęły wynurzać się nie istoty z krwi i kości, a... z samych kości. Chude szkielety, o wyschniętych, ohydnych czaszkach. Żaden z nich nie był biały, tylko metalicznie szary, jakby ich kości zostały w plugawym eksperymencie pokryte jakąś alchemiczną substancją. Hagan pociągnął za spust kuszy, ale zaskoczony ponurym obrotem spraw spudłował. Andre teraz rozumiał. Spadające ze schodów biurko musiało roztrzaskać jednego ze szkieletów. Święty zaczął odmawiać modlitwę. Boskie światło paliło masę kości. Nieumarły jednak nie ustawał i bezgłośnie maszerował w stronę kapłana, zamierzając wydusić z niego życie. Ten, kto rozkazywał szkieletom syczącym, nieludzkim głosem, nie ujawnił swej tożsamości. Andre uniósł święty symbol. Złoty amulet w kształcie słońca o twarzy świecił coraz jaśniejszym blaskiem. Dwa szkielety uniosły kościste ramiona, jakby światło raziło blaskiem puste oczodoły. Zaś z ciemnej piwnicy dobył się tylko złowieszczy, nieludzki śmiech. - ZNOWU WOLNY! NIC MNIE TERAZ NIE POWSTRZYMA. NAWET FAŁSZYWI BOGOWIE! JAM CASWORAN, NAJWIĘKSZY SPOŚRÓD ALCHEMIKÓW!

Haganowi prawidłowo wydawało się, że podszyta magią litania elfich przekleństw będzie skuteczna również wobec nieumarłego. Jego ruchy zaczęły być mniej skoordynowane, jakby ożywiająca go magia traciła powoli siłę. Ukryty w krzewach George zauważył w ogrodzie dwie łasice, równie przerośnięte co te, które was zaatakowały. Musiały się na ciebie czaić. Zwierzęta jednak zostały spłoszone wykrzykiwanymi inwokacjami i mrocznym głosem Casworana.

George podkradł się do okna z łukiem w dłoni i wymierzył w szkielety, po czym posłał im strzałę. George wdrapał się z powrotem przez okno. Cięciwa brzęknęła, a strzała strąciła czaszkę szkieleta maszerującego w stronę Andre. Masa kości jednak nic nie robiła sobie z tej straty. Kościste palce podniosły przebitą przez strzałę czaszkę i umiejscowiły z powrotem. Chodzące kości mogły być bez broni, ale w dawnym życiu musiały należeć do kogoś, kto wiedział, jak sobie w ręcznym boju z wrogiem radzić. A może był to spryt rozkazującego nieumarłym Casworana. Szkielety zaczęły okrążać Hagana i Andre… Ledwo radziliście sobie z obroną przed rozszarpującymi skórę kościstymi palcami, kiedy z piwnicy wyszedł sam Casworan, a właściwie wyleciał, gdyż jego szkielet, przyodziany w starą szatę i spiczasty kapelusz, unosił się nieznacznie nad podłogą. George uchylił się przed zielonymi kulami wyczarowanymi przez Casworana. Magiczne pociski uderzyły w ściany, a żrący kwas zaczął niszczyć drewnianą boazerię w zastraszającym tempie. Zaś nieumarły alchemik zniknął z powrotem w mrokach piwnicy.

George odrzucił łuk, wyciągnął miecz i wpadł na plecy szkieleta atakującego Hagana, próbując pogruchotać go szerokim cięciem. Potężny cios odrąbał lewę ramię i część klatki żebrowej szkieleta! Rozsypał się w stertę kości.

Andre próbował tarczą zepchnąć szkieleta na piwniczne schody. Miałeś nadzieję, że pozbawione mięśni kości nie będą stawiać wielkiego oporu. Może i tak rzeczywiście było, ale nieumarły zręcznie uniknął popchnięcia, a święty prawie sam wpadł do dziury. Całe szczęście złapałeś równowagę.

Magia elfich pieśni nie okazywała się do końca tak skuteczna, jakby chciał tego Hagan. Kościste pazury zostawiły krwawiącą ranę na obliczu Andre, kiedy szkielety znowu natarły. Z ciemnej piwnicy wynurzył się spiczasty, pokryty pajęczynami kapelusz Casworana. Już nie popełnił tego samego błędu, co wcześniej. Tym razem wybrał sobie jako cel kogoś łatwiejszego niż zręczny i opancerzony George. Wykrzyczał inwokację głosem z zaświatów. Bicie serca później zaklęte kule żrącego, dymiącego kwasu przeżerały się przez skórzany kaftan Hagana. Zamroczony bólem spowodowanym rozległymi poparzeniami, Pogromca stracił przytomność i padł ciężko na drewnianą, zakurzoną podłogę. Nieumarły alchemik znowu znikł w ciemnościach podziemi. W salonie pozostał tylko jego złowieszczy śmiech.

George metodycznie przesunął się za plecy kolejnego szkieleta i ciął z furią, mamrocząc coś o cholernych kretynach. Widząc jak szkielet rozpada się od ciosu, zamknął przed sobą drzwi żeby uchronić się od ataku kwasowego truchła.

Andre rozwalił buzdyganem ostatniego ze szkieletów. Casworan już się nie pokazał. Słychać było tylko jego demoniczny śmiech, ale i rechot w końcu ucichł. Wejście do piwnicy zionęło mrokiem. Stojący za drzwiami George usłyszał kroki. To Tyfos wracał. Wraz z kimś jeszcze. Długowłosym mężczyzną, który otrzymał kilka ciosów, a na nadgarstkach i kostkach miał ślady po kajdanach tudzież sznurach. Był w samej tunice, ale zdążył się dozbroić rynsztunkiem martwego tabaxi porzuconego w holu - kuszą i krótkim mieczem.

- Dobrze widzieć was więcej. Co to były za hałasy? Nazywam się Alan. Zbójcy trzymali mnie związanego na górze.

Andre wychylił się i rozejrzał ostrożnie przygotowany do inkantacji boskich płomieni. - Jestem Solaire, na dole mamy czarującego szkieleta, a w okolicy grasują dwa inne, które niedługo tutaj wrócą. Miejcie się na baczności.

- Dalej, masz szansę dosłownie przybić koty do muru… - Powiedział Tyfos zachęcając Alana by ruszył ku piwincy.

- Dla mnie żaden szkielet nie byłby czarujący... - Drwiną Alan chciał ukryć strach. - Będę szył z kuszy, skryty za ścianą z tarcz - wskazał na Andre i George'a. - W komórce przy kuchni widziałem drugie zejście.

Spojrzawszy w ciemność piwnicy, Andre zobaczył na samym dole długi stół z ciemnego drewna, wraz z kilkoma pospiesznie opuszczonymi stołkami oraz palenisko.

George podniósł swój własny łuk, zostawiając rozmowę dwóch cwaniaków bez komentarza. Dając im więcej czasu, żeby mieli okazje przechytrzyć się nawzajem, zakradł się pozbierać swoje dotychczasowe trofea (jak łeb goblina, ogony szczurów czy trąbki krwiopijców) i może przetrzepać do reszty zwłoki tabaxi, chociaż znając uczciwość Tyfosa i jego krewniaka, to wszelkie ruchomości zostały już "podzielone". Powróciwszy, zwrócił się do Hagana: - Co tam było w tym worku? Sam wór by mi się przydał teraz.

- Musimy zastawić to przejście i pozbyć się kościstych żeby nas nie zaskoczyli. Wtedy możemy spróbować wejścia od kuchni…

Alan pomógł Andre przywalić klapę do piwnicy drzwiami i jakimś ciężarem, choć już byliście pewni, że nic to nie da przeciw zaklęciom Casworana, zdolnym przywołać kule żrącego kwasu. Alan nie był tego świadomy, więc nie protestował przy dźwiganiu gruzu, półek z biblioteki i foteli. George wziął pusty worek od Hagana i schował do niego swoje wątpliwej wartości trofea. Porzucone w holu zwłoki tabaxi nie miały już przy sobie nic wartościowego. Widząc George'a szabrującego ograbione przez siebie zwłoki, Alan chciał powiedzieć coś zabawnego, może schować złupioną kuszę za plecy i zagwizdać niewinnie, co można było poznać po rozbawionym błysku w oku, ale powstrzymał się przezornie, pewnie z racji na pochodzenie wojownika. Powszechnie uważało się, że orczym łbom ciężko szło trawienie żartów, szczególnie na ich temat.

- To kiedy zamierzamy coś zrobić? Czas tu gra na naszą niekorzyść! - Szepnął Alan.

- Prowadź. Nie zapomnij zabrać Tyfosa.

- Zanim ruszymy dalej, chciałbym ci zadać jeszcze pytanie Alan - zagadał bard. - Powiedziano mi, że kręcił się tutaj niejaki Ludwan. Widziałeś go może gdzieś tutaj? Ach, mów mi Hagan.

- Mówiłem już Tyfosowi. - Spojrzał na mężczyznę, z którego George zdawał się nie przestawać drwić, czym Alan wydawał się być zmieszany. - Skatowali go na śmierć, a trupa zostawili robakom i szczurom na pożarcie. Co za los! Widziałem sam, zanim mnie pojmali.

- Cholera - zaklął zawiedziony pół-elf. - Miał dla mnie ważne informacje. A czy... był tu z wami ktoś jeszcze?

Młodzieniec uśmiechnął się po czym przewrócił oczami i kiwnął głową. - Dobrze towarzysze przygody, podążę waszym śladem i w tej wyprawie, obstawie tyły na wypadek gdyby ktoś miał wam strzelić w plecy.

- Nie przyszedłem tu z Ludwanem. Widziałem tylko jego zwłoki. - Sprostował Alan. - Wciąż tam pewnie leżą razem z jego rynsztunkiem jako ostrzeżenie dla kolejnych śmiałków.

- Tam? - Hagan skinął głową w stronę piwnicy.

- Tak.

Bardowi nie śpieszyło się, by znów oberwać kwasowymi pociskami. Było to jedno z tych doświadczeń, o których chętnie by zapomniał. Zamyślił się przez chwilę rozglądając się po towarzyszach. - Ech, może uda nam się go jakoś sprowokować do wyjścia? - zapytał szeptem. - Chyba, że ktoś chce tam zejść jako pierwszy?

- Do czego to doszło, żeby chłop na samej tunice miał większe jaja niż uzbrojona po kły orcza morda i ciężkozbrojny świętoszek razem wzięci. Za mną, zdechlaki. - Alan ruszył w stronę komórki kuchennej.

- Zaczekaj chwilę - rzucił bard stukając w skórzaną zbroję i odpinając jeden z rzemieni. - Na dole bardziej ci się to przyda. Zejdę zaraz za tobą. Mam jeszcze w zanadrzu jedną ripostę dla tego zasuszonego warchoła kryjącego się po piwnicach.

- Doceniam ten gest, Haganie. Odpłacę się w karczmie przy najbliższej okazji.

Andre nadal nie zwracał uwagi na zaczepki i komentarze mięs armatnich. Poprawił swój rynsztunek i ruszył w stronę kuchni.

W komórce kuchennej bardziej niż w innych pokojach widać było skutki wilgoci i rozkładu. Łaty pleśni porastały podłogę, ściany i sufit. Po drodze zajrzeliście do dużej, miedzianej kadzi, popękanej i odbarwionej. Była pusta w środku. Odłamki naczyń nieprzyjemnie szeleściły pod waszymi butami. Wtem! Rozległy się jęki, jakby torturowane dusze szkieletów, na których eksperymentował Casworan, wołały o pomoc z samych zaświatów. Stanęliście w osłupieniu, a krzyki tylko narastały. Miedziana kadź wywróciła się na bok. Kawałki glinianych mis i kubków zaczęły drgać.

Tyfos i George zostali kilka kroków za resztą. Kiedy piekielne crescendo niespodziewanie ucichło, wciąż tak stali, z krwią zmrożoną w żyłach.

- Zaraza na was, zdechlaki... dla takich jak wy nie warto karku ryzykować!

W mrokach piwnicy stojący na schodach Hagan zauważył drewniane stojaki na wino. Nienaruszonych butelek nie było już wcale, za to całe mnóstwo roztrzaskanych pokrywało podłogę. Stały tu także dwie wielkie, alchemiczne kadzie oraz znajdowało się palenisko. Pośrodku pomieszczenia leżał trup zakuty w zbroję płytową. Długi miecz spoczywał przy zbrojnej prawicy, a tarcza zakrywała nogi. Ludwan!

- Czysto. Chyba... Dajcie więcej światła! - Szepnął Alan.

Hagan rzucił zaklęcie światła na długi miecz przy zwłokach pogromcy i podał go Alanowi. Przykucnął przez chwilę przy Ludwanie przyglądając mu się. - Ech, było Ci zostać przy kobiecie, która cię kochała - powiedział cicho, po czym zwrócił się do Alana - potrafisz się w tym poruszać? - zapytał wskazując na zbroję płytową i tarczę.

- Przekładam swobodę ruchów nad stal. - Odpowiedział Alan.

Ludwan musiał być długo i brutalnie bity i dźgany, zanim wyzionął ducha.

Coś, co pełzało po rękojeści miecza ugryzło Hagana w dłoń. Jak uniosłeś rękę do góry, zauważyłeś, że pod twoją skórą pełzał jakiś podłużny kształt. Zresztą niejeden. Doliczyłeś się trzech. Przemieszczały się od dłoni wzdłuż ramienia, stając się coraz mniej wyraźne. Podobnie bolesne ugryzienie poczułeś w stopę.

Święte światło Andre przypaliło jednego z robali pełzającego po Ludwanie. Znieruchomiał. Hagan w przerażeniu zauważył oślizgły kształt o okrągłej paszczy pełnej ostrych kłów. Zaczął się dusić na myśl, że podobne robale właśnie przedzierają się przez jego ciało. Zwłoki Ludwana zaczęły się trząść. Robactwo zwęszyło świeży pokarm. Spod zbroi płytowej wypełzała plugawa masa oślizgłych robali.

Hagan odskoczył od trupa przerażony. Modlitwy Andre sprawiały, że robactwo nieruchomiało od świętego światła, ale był to bardzo powolny proces - zaledwie pojedyncze sztuki przestawały się ruszać.

- Martwi definitywnie nie będą mogli zaśpiewać pieśni o odwadze jednych i jej braku u drugich… - Tyfos zwrócił się "pokrzepiająco" do Georga.

George przykucnął sobie w rogu, tak żeby mieć ścianę za plecami i nie zwracał zanadto uwagi na odgłosy dochodzące od Tyfosa.

- Ognia, głupcy! Dajcie ognia! Musimy wypalić jego rany zanim będzie za późno! - Krzyczał Alan do Andre, George'a i Tyfosa.

Było już za późno. Hagan złapał się za serce. Z jego ust wydobył się już tylko zduszony, pełen zaskoczenia krzyk. Upadł na kolana. Z ust pociekła krew. Kąsany i trawiony od środka przez pędraki zgnilizny, zginął tuż obok skatowanego na śmierć Ludwana. Pogromcy, dla którego został jako dzieciak porzucony przez matkę w Słonym Bagieńsku. Wybicie robali po tym ponurym zdarzeniu nie stanowiła dla was większego problemu. Robactwo nie było specjalnie ruchliwe, a wy dysponowaliście zaklęciami i bronią dystansową.

George powoli opanowywał targający nim strach, ale Tyfos wciąż był roztrzęsiony i wolał zostać na górze. Śmierć Hagana tylko wzmogła jego lęk.

- Szkoda chłopaka na tak paskudną śmierć. - Alan już po wszystkim przysiadł na chwilę schodach. - Nawet nie zdążyłem mu postawić kolejki obiecanej za pożyczenie pancerza. - Żadnemu z was słowa Alana nie wydawały się do końca szczerym współczuciem. Był to raczej pusty zwrot, grzecznościowa formułka, rzucona w przestrzeń, by w ogóle coś powiedzieć i rozładować napiętą ciszę.

George, przełamawszy w końcu zaklęcie, zszedł na dół - było już po wszystkim, więc schował miecz, choć zachował tarczę i stanął nad zwłokami Hagana, milcząc. Z tego punktu nie było się gdzie spieszyć, uważał więc by cokolwiek dopadło barda, nie przeskoczyło też na niego i czekał aż Tyfos również otrząśnie się z magii, a Andre z zastoju. Chociaż uwagi Alana skwitował tylko gniewnym mruknięciem, pozostawanie w bezruchu zbyt długo nie było w dżordżowej naturze, więc uczciwszy towarzysza dłuższą chwilą ciszy i zauważywszy, że Tyfos wciąż nie schodził by do nich dołączyć, George dźwignął zwłoki Hagana i wyniósł na górę. Złożywszy zwłoki w jadalni, i pamiętając by zamknąć oczy i ułożyć je w godnej pozycji, wrócił na dół, rzucając po drodze Tyfosowi znaczące spojrzenie. Następnie zabrał się za wynoszenie Ludwana, co poszło znacznie ciężej, więc o ile Andre mu nie pomógł, ostatecznie wyciągnął go po schodach - pomocy Alana nie był skłonny przyjąć.

Wykonawszy tą pracę, o ile ciało Hagana zostawił nietknięte, tak Ludwanowi nie przysługiwały podobne przywileje - póki miał czas i zanim znów coś na nich napadnie, George zaczął metodycznie odzierać trupa z cennego pancerza.

Kiedy George skończył, co zajęło trochę czasu, w drzwiach czekał na niego... kościotrup. Nie z pazurami gotowymi rozszarpać jego mięso i kości, a pergaminem zaciśniętym w kościstej dłoni, którą wyciągnął w stronę Pogromcy. George bez namysłu wyszarpnął miecz i ciął nieumarłego.

Kapłan odmówił krótką modlitwę nad ciałem towarzysza. Doceniał jego towarzystwo i obiecał sobie wyprawić mu godny pogrzeb, zarazem karcąc siebie w myślach, że nie zdążył uchronić go przed tym losem. - Okrutny los zadrwił z naszego Hagana. Odnalazł Ludwana tylko po to by obok niego umrzeć.

Szkielet nawet się nie bronił. Pod naporem ciosów szybko zamienił się w stos kości. W pergaminie zawinięty był kwiat róży, wykonany ze szczerego złota i w sposób tak rzeczywisty, że niemożliwym było przypuszczać, iż dzieła tego dokonał zwykły rzemieślnik. Prędzej uwierzylibyście, że ten kwiat został zamieniony w złoto... czyżby legendarnym dotykiem Casworana?

Do kwiatu dołączona była wykaligrafowana wiadomość:

Cytat:
"Drodzy najemnicy, poszukiwacze przygód, grotołazi, łowcy skarbów, Pogromcy (niepotrzebne skreślić),

Mój dom został zajęty przez intruzów, którzy zdążyli mnie zniewolić magicznymi pieczęciami, choć nie na długo, jak sami widzicie. Jeśli zależy wam na złocie podobnym do tego, które obecnie trzymacie w swych chciwych, zbroczonych dłoniach, mam dla was propozycję nie do odrzucenia. Przepędźcie ich raz na zawsze, a mnie zostawcie w spokoju, abym mógł dalej prowadzić badania i eksperymenty. Jeśli akceptujecie ten wyjątkowo korzystny układ, wetknijcie czytany właśnie pergamin w prawy oczodół posłańca i pozwólcie mu wrócić do mnie w jednym kawałku. Jeśli nie, cóż... nie ujrzycie ani grama złota więcej, a ja postaram się zamienić wasze nędzne życia w prawdziwe piekło.

PS To przemytnicy, którzy dozbrajają jaszczuroludzi na zgubę waszego - i niegdyś mojego - ukochanego miasteczka.

Arcyalchemik Casworan"
Spojrzeliście jeszcze raz na stertę kości, w którą obróciliście posłańca. Po ciosie zadanym przez George'a było już chyba za późno na przymierze z nieumarłym alchemikiem...

Andre schował wiadomość do jednej z ksiąg, którą zabrał z biblioteczki, różę zaś wręczył do pierwszej ręki, która po nią sięgnęła. Z zabranej z biblioteczki księgi, dokładnie "Metafizyki Matematyki", przy otwarciu wypadł fragment starego pergaminu. Andre podniósł skrawek zwoju. Po przeczytaniu kilku słów zmarszczone czoło świętego jeszcze bardziej spochmurniało.

- Musimy dorwać tych skurwysynów zanim uciekną, a Casworana zostawić na koniec. Wątpię żeby udało mu się wyrwać z niewoli, nie uwierzę w to dopóki nie zobaczę ciał tabaxi w piwnicy.

- Casworan dobrze. Jakieś przemytniki ci po co, teraz i tak sami się zmyją. Jak chcesz coś jeszcze robić, to można na piętro zajrzeć, a potem spalmy tę budę. Ale ja bym wracał.

Usłyszeliście ostrożne kroki. Dochodziły od strony frontowych drzwi. Jakiś długowłosy mężczyzna. Tylko jeden. Z kuszą w rękach. Pochylał się nad martwym tabaxi. Wszędzie byście poznali tą wytatuowaną twarz. Kiedyś już go mijaliście na ulicy miasteczka, a i w karczmie nieraz widzieliście. Przypatrywał wam się, jak tego dnia ruszaliście w stronę nawiedzonego domu, ale do żadnej rozmowy nie doszło. Wcześniej od czasu do czasu widywaliście go także rozmawiającego z radnym Elianderem czy czarodziejem Keledekiem Milczącym, który do Słonego Bagieńska przybył z odległej wyspy Ket. Nazywano go Rakhalimem.

- Pst... - Alan przykleił się do ściany z kuszą gotową do strzału i kiwnął porozumiewawczo głową.

 
Lord Cluttermonkey jest offline