Wątek: Loquor Latine
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2005, 12:50   #1
Rębajło
 
Rębajło's Avatar
 
Reputacja: 1 Rębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetnyRębajło jest po prostu świetny
Loquor Latine

Witam! Owóż zamieszczam tu stare opowiadanko, ktore chyba 2 lata lub wiecej temu napisalem. Wszelako prosilbym serdecznie o ocene bo wiem, ze przeciez bledow tu moze byc i zapewne jest mnogo! Mam jednak nadzieje, ze choc troche przyjemnie sie bedzie czytalo. Jak sie spodoba moze kiedys insze czesci dopisze? :P

***

Działo się to na Ukrainie w 1639 a dokładnie rok po wybuchu buntu kozaków pod wodzą Huni, Ostronicy i Słobody. Został ono krwawo stłumiony przez armię kwarcianą pod wodzą Stanisława Potockiego, Mikołaja Potockiego i Jeremiego Wiśniowieckiego. Wydawało się wszystkim, iż bunt ten był ostatnim i wreszcie na Ukrainie zapanował spokój na wieki wieków.
Było ciepłe lato, padało mało, jednak nie tak by trawa na stepie uschła lub by pożarywy buchały same z siebie. Właśnie w jeden z tych ciepłych letnich dni, gdzieś koło południa, suchą drogą jechała jakaś kompanija. Składali się na nią trzej nie najbogatsi, lecz i takoż nie najbiedniejsi szlachcice. Pierwszym z nich był Mikołaj Iłłowiecki herbu Lubicz – szlachcic lat niespełna dwudziestu pięciu, był on kiedyś wachmistrzem, lecz oddział jego został rozgromiony przez kozaków, którzy wespół z Tatarami grasowali. Za owy wypadek został zwolniony ze służby. Ubrany był w zielony lekko podniszczony żupan, przy boku zaś miał przyczepioną szablę karabelę. Rozmawiał on z drugim szlachcicem Michałem Domaniewskim herbu Sulima – dzielnym żołnierzem, który posiadał w szabli ogromne experientia. Można było to poznać po tym, iż przy boku miał szablę husarską schowaną do czarnej pochwy. Jako że chwilowo był w Rzeczypospolitej spokój został zwolniony ze służby do czasu wybuchu jakieś wojny. Kilka metrów za nimi jechał Tomasz Łomnicki herbu Suchekomnaty – pijanica, który od czasu do czasu służył w wojsku jako ochotnik. Poznali się oni trzej podczas wyprawy na Smoleńsk i od razu przypadli sobie do gustu. Od tej pory nie rozstawali się przez prawie 5 lat walcząc z Kozakami, robiąc podjazdy na Tatarów lub włócząc się po karczmach. O ile Iłłowiecki i Domaniewski nie mieli nic przeciwko spędzaniu całego dnia na stepie goniąc za przygodami o tyle Łomnicki wolał odwiedzać karczmy, aby sprawdzać jak to mówił „Czy-li tam chamy nie zatruwają piwa szlachcie”. Jechał, więc owy pijanica kilka metrów za nimi i mruczał coś pod nosem. Michał obrócił się i zawołał:
– Cóż-li to Tomaszu tak pod nosem mruczycie? Myślałby kto, że już pacierz odmawiasz!
Pijanica przetarł czoło czapką i powiedział:
– Nie modlę się ja jeno złoszczę na słońce, bo myślę, iż jeśli chyżo do jakiejś karczmy nie udamy, by w cieniu chwilę posiedzieć, to słońce nas tu jak sperkę usmaży! A wy, o czym tam dyskurs prowadzicie?
Michał odpowiedział:
– Myślimy właśnie gdzie by tu jakąś karczmę znaleźć by odpocząć a potem w step jakiejś przygody szukać!
Tomasz jeszcze bardziej spochmurniał i znów przecierają czoło czapką mruknął do siebie:
– Jedźmy w step! Jeszcze sobie kiedyś przez te wasze przygody karki skręcicie.
Teraz obrócił się Mikołaj, napił z bukłaka, po czym zakrzyknął:
– A co tam acan mówisz, bo chyba niedosłyszałem?
– Że przez te przygody się fortuny dorobimy! – Zakrzyczał Tomasz bardziej w stronę
Słońca niż kompanionów.
Pijanica pogroził pięścią w górę, zwiesił szyje z rezygnacją i spochmurniał jeszcze bardziej niż przedtem.
Po kilku godzinach jazdy kompanija znalazła się przed karczmą. Na szyldzie widniał napis „Po pełnym kuflem” po przeczytaniu tegoż twarz Tomasza pojaśniała i zrazu siły mu wróciły. Począł czym prędzej zmierzać do niej, lecz przed samymi drzwiami zatrzymał się i poczekał na resztę. Zawsze wolał wchodzić do karczmy w ich towarzystwie, bo wiedział, że na trzech szlachciców, z których jeden ma do tego szablę w czarnej pochwie, nikt ręki nie podniesie. Gdy Iłłowiecki i Domaniewski zsiedli już z koni i stanęli obok niego Łomnicki pchnął z całej siły drzwi i wszedł do środka, za nim zaś jego kompanionowie. Karczma była prawie pusta w kącie siedziało kilku spośród biednej szlachty i popijało piwo, przy jednym ze stolików siedzieli zaś dostatnio ubrani dwaj szlachcice. Kiedy tylko kompanija przeszła przez próg tawerny przed nimi pojawił się przygarbiony żyd ze stojącym obok niego chłopcem.
Żyd zamiast oczu miał dwie czerwone jamy, najwyraźniej wykapano mu je smołą. Pociągnął kilka razy swym wielkim nosem i powiedział:
– Któż tu przybył? Czy czasem nie obiecany przez Jahwe mesjasz, który lud swój ma zbawić? Módlcie się zemną albowiem nadejdzie dzień sądu! Zaprawdę niedługo on nadejdzie albowiem tylko o pieniądzu myśleliśmy...
– W końcu jesteście żydami. – Mruknął Tomasz do siebie
–...o pieniądzu myśleliśmy a nie o przykazaniach mojżeszowych. Teraz czeka nas...
W tym momencie chłopak stojący obok żyda szepnął mu coś do ucha, zawołał jakąś dziewczynę i kazał jej go odprowadzić. Gdy odeszli młodzian powiedział:
– Przepraszam bardzo za mego ojca, ale gdy chciał pohandlować z Tatarami to ci, jako że poganie wzięli zabrali mu całe dobro i wykapali oczy. Od tej pory stracił rozum. Przepraszam jeszcze raz i proszę rozgłoście się wielmożni zaraz każę gorzałki przynieść.
Kompanija zasiadła przy wolnej ławie a gdy napiła się przyniesionej gorzałki zaczęła się dyskusja. Pierwszy odezwał się oczywiście Łomnicki:
– Dziwny jest ojciec tego małego, nawet jak na żyda.
Domaniewski odstawił swój kubek i powiedział:
– Zważcie waszmościowie, że jako najmniejsze źdźbło trawy w oku przeszkadza to, co dopiero spory kawał smoły może do szwanku umysł doprowadzić
– Bardzo to delikatne instrumentum. – Zauważył Iłłowiecki.
– Delikatne czy niedelikatne wszystko jedno! Bóg chama pokarał za życie w złej wierze, bo zważcie waszmościowie, że gdyby wszystkim żydom się tak dobrze działo musiałoby całe dobro a z nim i Rzeczypospolita zginąć. – Powiedział Tomasz przykładając kubek do ust i po opróżnieniu bardzo szybko dolewając następną porcje. Gdy już nalał do pełna zapytał:
– A gdzie teraz pojedziemy? Jakowe przygody na nas przecież czekają!
– Waść to o przygodach gadasz tylko tedy, gdy się gorzałki napijesz! – Powiedział Mikołaj i dodał – Myślę, że powinniśmy pojechać na południe, tam ponoć wojsko Stanisława Potockiego stoi.
– Przy Potockim snadnie jakąś przygodę znajdziemy! Wojenny to pan, lecz nie tak samo jak Wiśniowiecki! – Krzyknął Michał
Łomnicki patrząc do pustej butelki po gorzałce odezwał się:
– Potocki Stanisław? Znam, znam go! Piliśmy razem! Bo trzeba wam wiedzieć, że zanim się pod Smoleńskiem poznaliśmy wielkim faworytem byłem Potockiego. A białogłowy w Zamościu były takie gładkie, że ho, ho! Musiałem się od nich odganiać, bo lgnęły do mnie jak pszczoły do onego miodu, który widać się już kończy!
– Coś waszmość chyba kłamiesz! Przecież Potocki w Zamościu nie był! Wiem o tym bom tam przez dwa lata siedział zanim żem pod Smoleńsk wyruszył! A i waści tam nie widziałem! – Powiedział Iłłowiecki uśmiechając się do siebie pod wąsem widząc minę Łomnickiego. Ten jednak po chwili odezwał się:
– Dyć przecie ja o żadnym Zamościu nie mówiłem jeno rzekłem „za pozwoleniem waszmości” coś ci się pomieszało drogi panie bracie! Nie dziwię ci się, bo hałas tu straszny!
Mikołaj rozejrzał się po prawie pustej karczmie i tylko pokiwał głową. Natomiast Domaniewski, który jakoś milczał odezwał się nagle:
– Przypomniało mi się coś waszmościowie! Do Baru winniśmy jechać mam tam sprawę pewną do załatwienia!
– Tak, oczywiście! Pewnie białogłowe masz tam jakąś ukrytą i gdy żem ci opowiedział o mych przygodach w Zamościu to ci się bidula przypomniała. Nie martw się, bo mnie się raz zdarzyło...
– Milczałbyś, waszmość przez chwilę! – Krzyknął Domaniewski - Waści ciągle jeno facecje w głowie! W Barze sprawa jest taka, iż ma się tam zjawić za kilka dni Piotr Raciborski był to dawny mój sąsiad, ale że straszne występki przeciw prawu czynił musiał się ze swego dworu salwować ucieczką! Za jego głowę nagrodę wyznaczono! Dwa tysiące czerwonych złotych! Pieniądze by się przydały przecie a i przygoda nie lada będzie!
– Na Bar więc czem prędzej! – Krzyknął Tomasz wywijając szablą w stronę odwrotną od miejsca gdzie znajdował się Bar.
Szlachta znajdująca się w karczmie odwróciła się w stronę pijanicy. Ten jednak popatrzył na nich hardo i usiadł z powrotem na swym miejscu. Krzyknął jeszcze na młodzieńca by przyniósł gorzałki a po wypiciu kilku kubków spytał:
– Dwa tysiace czerwoncow? Aleć to duża suma! Toć musi być to chłop nie byle jaki! Cóż on takiego czynił?
– Zajazdy i różne tego typu sprawy, ale u nas się mówi, że to dlatego iż staroście żonę uwiódł! Nie tylko jemu zresztą! – Opowiedział Michał
– Ha, ha! To staroście rogi przyprawił! Starosta jest to teraz Jeleń a jego żona to pani Jeleniowa! – Tomasz zaczął się śmiać. Wszystka szlachta znajdująca się w karczmie odwróciła się jak jedne mąż w stronę pijanicy. Ten znów tylko popatrzył na nich z góry i dalej prowadził rozmowę:
– Tak sobie myślę, że sami sobie chyba z nim nie poradzimy! Zapewne dużo będzie u niego jakichś zawalidrogów, którzy ze strachu służyć mu będą.
– Co waść zatem proponuje?
– Co proponuję? Owóż, primo: musimy po drodze jakieś pieniądze zdobyć, co by nawet mały oddział udało nam się zebrać. Jak wiadomo sami nie zdzierżymy z takim infamisem i jego zgrają. Secundo: kiedy już pieniądze i niewielki oddział zdobędziemy nie ruszajmy zrazu na infamisa, bo źle być może jeno kogoś na przeszpiegi wyślijmy by wszystkiego o liczebności wroga się wywiedział.
– Kogo waść proponujesz? – Spytał Domaniewski i wraz z Iłłowieckim wymownie wpatrywali się w Łomnickiego. Ten zamilkł na chwilę, lecz znów rzekł:
– Mniejsza oto w Barze się nad tym zastanowimy. Teraz trzeba zebrać jakowe pieniądze.
Tomasz zamilkł i począł się zastanawiać pijąc cały czas węgrzyna przedniego, którego karczmarz przyniósł, aby się mu umysł rozgrzał. Po kilku szklanica rzekł:
– Zrobimy tak: pojedziemy, zobaczymy, ubijemy! Co sobie sami nie poradzimy czy co, hę? Zważ waszmość, że moja i wasze szable są pierwszymi w całej Rzplitej!
– Pomysł wręcz wyśmienity, doskonały! – prychnął Mikołaj i popatrzył z ukosa na pijanicę
Tomasz podrapał się jeszcze po głowie, wypił szklanice i nagle palną się w czoło wołając:
– Mam waszmościowie, mam pomysł cudny! Żem wcześniej na niego nie wpadł to się sam dziwuję, ha! Toż to doskonała myśl! Widać to jest przez tego węgrzyna bo zauważcie, że jak się człowiek go napije to od razu mu się w głowie przejaśnia! Ja skromnie waszmościom rzeknę iż kiedy nie mam żadnego pomysłu to muszę się napić, wtedy wszystko samo mi do głowy przychodzi. No bo widać to że człowiekowi...
– Dobrze waszmość, dobrze! – przerwał ten potok słów Michał – Mówcie acan jakiż to pomysł tak cudowny jest? Radzi bylibyśmy go usłyszeć!
Pijanica dolał sobie trunku wypił duszkiem i zaczął mówić:
– Otóż znam ja drodzy bracia szlachcica jednego, który to na pewno by nam pomógł. Razem żeśmy do szkół chodzili i znamy się od maleńkości! Lecz nie o tym mówić miałem. Szlachcic ten strasznym rębajłą jest, szablicę husarską ma, tak jak waszmość, panie Adamie, i okrutnie nią walczy. Siły u niego tyle, że może podkowy łamać. Szlachcic ten zwie się Hubert Hrehorowicz herb jego zaś to Wieniawa zapewne żeście o nim słyszeli, hę?
– Coś tam o nim słyszałem... – mruknął Domaniewski jakby od niechcenia.
– Czekaj waść, czekaj! – Krzyknął nagle Iłłowiecki – Toż to ten sam, któren to w karczmie infamisa Kazimierza Raczkowskiego szablą ubił? Nie może być!
– Jak nie może jak było! – Zakrzyknął rozradowany Tomasz – Chcecie to wam opowiem jak to było bom przy tym był i na własne oczym widział a trzeba wam wiedzieć, że było na co patrzeć. Chcecie waszmościowie posłuchać?
Mikołaj z Michałem nie odpowiedzieli jeno przysunęli się bliżej Tomasza i czekali aż rozpocznie opowieść. Łomnicki zaś nalał znów miodu sobie, popił, zadumał na chwilę i rozpoczął opowieść tymi słowy:
– Kazimierza Raczkowski jak wiecie był on ci rębajłą strasznym, infamisem i chamem w ogóle, co każdy łacno poznać mógł nawet po jego gębie zakazanej, której zapewne wstydzić się musiał bardzo bo nie uwierzycie waszmościowie jaką on czapkę nosił, która to zakrywała mu prawie oczy. Ot szpetny pewnie był i tyle. Wszystkim wiadome było, iż w karczmie pewnej ciągle przesiadywał, która to nazwana została przez ludzi „Infamisową siedzibą” i tak też wyglądała, bo waszmośćiowie tam taki brud był, że to wstyd karczmą było nazwać, wielem karczm zwiedził ale tak paskudnej nigdym nie widział i widzieć nie będę, tak mi dopomóż Bóg!
Tu Tomasz przerwał na chwilę bo go takie straszne oburzenie na myśl tej karczmy wzięło, by polepszyć sobie humor nalał więcej miodu i popił wcale mało aby dalej opowieść kontynuować.
– Przesiadywał więc ten Kazimierz w karczmie owej i wiodło mu się wspaniale i zaprawdę dalej by był uciążliwy dla otoczenia gdybyśmy to z Hubertem tam nie przybyli. Otóż znaleźliśmy się tam bo pieniędzy brakowało a swój ostatni grosik na biednych oddałem... Bo mnie się tak serce krajało na widok biedoty jaką tam spotkaliśmy, że naprawę... Wszystkie pieniądze oddałem...
Tu Łomnicki ryknął płaczem bo już miał trochę w czubie a Michał wraz z Mikołajem spojrzeli po sobie, bo wszem było wiadomo, że Tomasz pieniędzy nigdy nie rozdawał bo tez raczej ich zbyt wiele nie miał. Nie powiedzieli jednak nic jeno czekali aż się pijanica uspokoi.
Po kilku chwilach ten przestał ryczeć i tak rzekł, spoglądając na kompanionów:
– Takie me serce dobre i myślę, że jak mnie od razu do nieba nie wezmą to znaczyć to będzie, że poznali się na mej szlacheckiej fantazji, ot co! Przybyliśmy do tej karczmy i Hubert wyzwał tego infamisa na pojedynek. Gdybyście waszmościowie to widzieli! Toż ten banita nawet dwóch pacierzy nie zdzierżył, Hubert go swą szablicą jak barana usiekł! Samem się dziwował, że tak mu to szybko poszło! Szablą mignął o tak, tak i jeszcze o tak! – Krzyknął Tomasz i sam zaczął wywijać swą karabelą, a jako że miał już trochę w czubie bo nie szczędził sobie miodu podczas opowieści, zatoczył się i prawie upadł.
Z wysiłkiem wyprostował się i zapewne myśląc, że go jaka choroba bierze przez postanowił się wyratować wypijając cały kubek węgrzyna. Gdy skończył Michał spytał:
– Zali mości Tomaszu takiż on w szablicy mocny? Nie koloryzujesz Waszmość jak to masz w zwyczaju?
Pijanica zachłysnął się trunkiem i oczy mu na wierzch wyszły. Odkaszlnął potężnie, wstał z lekka chwiejnie i rękę na swej karabeli położywszy, co udało mu się za trzecim podejściem, spytał w jego mniemaniu groźnie:
– Waszmość mówisz, ze kłamię? Hę? Dobrzeć ja słyszę, co?
– Gdzieżbym śmiał! – Zakrzyknął Michał – Pytam jeno czy prawda to bo może przez przypadek jeno wygrał? Nieważne jednak to teraz! Cóż się potem z imć Hubertem stało? – Spytał szybko chcąc uspokoić porywczego pijanicę.
Tomasz zasępił się i odrzekł po chwili:
– Kiedyśmy chama usiekli tośmy nagrodę za łeb jego infamisowy odebrali... Potem zaś pamiętam, że pojechał on bodajże do rodziny... Nie pamiętam bo gdy mi pieniądze wypłacono tom je postanowił w bezpiecznym miejscu przechować i aby tego dokonać w stan cieczy przemienić...
Mikołaj parsknął i klepiąc Łomnickiego po plecach powiedział:
– Znaczy się: przepiliście wszystko mości Tomaszu i nie pamiętacie co się potem stało?
Iłłowiecki roześmiał się głośno wraz z Domaniewskim. Tomasz nie dołączył do ogólnej radość nie wiedzieć czemu.
– Swoją drogę – Powiedział Domaniewski – Wielcem jednak ciekaw co z imć Hrehorowiczem się teraz dzieje i gdzież on to przebywa...
– Ano ciekawe, ciekawe... – rzekł Tomasz cicho a następnie powrócił do swej szklanicy z węgrzynem przednim.

***

Droga z Kamieńca Podolskiego, jednej z potężniejszych twierdz Rzeczypospolitej, która chroniła południowo-wschodnie rubieże kraju do Lwowa była nad podziw udana. Hubert cieszył się wielce, że nie spotkała go jeszcze żadna nieszczęśliwa przygoda. Nie był oczywiście kpem a szablą machał nad wyraz dobrze, w końcu był synem husarza, ale jakoś nie podobała mu się myśl o stoczeniu pojedynku w jakiejś zapadłej karczmie, gdzie w każdej chwili można było dostać przez przypadek kulkę w plecy. Co jak co ale swoje plecy Hubert lubił nad wyraz i chciał mieć je w całości do końca życia bez szpecących dziur po kulach.
Było już dobrze po południu gdy na swej drodze zobaczył jakaś drewnianą karczmę niewielkich rozmiarów. Hubert był głodny więc od razu gdy schował wierzchowca w stajni udał się ku drzwiom.
Wszedł do środka a oczom jego ukazał się miły widok. W karczmie było kila stołów i ław, na klepisku leżała słoma a od strony kuchni leciał miły zapach. Uczucie radości potęgował fakt, że karczma była pusta, żadnych pijanych szaraczków z którymi łacno o zwadę. Tak, Hubert mógł sobie powiedzieć, że ostatnimi czasy ma szczęcie.
– Karczmarzu! – Krzyknął – Chodźże tu u licha! Słuchaj kiedy pan woła!
W kilka chwil zza drzwi prowadzących do kuchni wyłonił się niski, lekko zgarbiony człowiek. Chudy jak szczapa, z długim nosem i o wiele krótszą brodą. Od razu zawiało kapustą, smażonym mięsem i przede wszystkim piwem. Tak, dobre, ciepłe jedzenie i piwo to były rzeczy chwilowo najważniejsze dla Hrehorowicza.
– Czego sobie życzy jaśnie wielmożny pan szlachcic? – Spytał chłop wcale nie uniżenie, zapewne widząc w Hubercie jakiegoś biednego szlachetkę, który nie przyniesie mu żadnego zysku a prędzej narozrabia psiocząc na wszystko.
W odpowiedzi szlachcic wyciągnął z sakiewki jedną monetę i podsunął ją pod oczy karczmarza.
– Widzisz to chamie? – Spytał ukazując mu czerwońca – Wiesz chyba co to za moneta, prawda?
Chłop zamiast odpowiedzi przełknął głośno ślinę wpatrując się w pieniądz swymi szeroko rozwartymi oczami.
– Dawaj mi tu a chyżo strawy ciepłej i trunku dobrego! A spróbuj do napitku wody choć kapkę dolać to ci plecy batogami wyćwiczę! Rozumiesz?
– Oczywiście jaśnie panie! Oczywiście już przynoszę, już biegnę, już lecę! – odpowiedział chłop teraz uniżenie i czym prędzej udał się ku kuchni skąd po chwili dało się słyszeć krzyki i ponaglenia jakimi to darzył zapewne żonę oraz synów.
Hubert zaś rozsiadł się wygodnie na ławie kładąc na niej nogi i opierając się o ścianę gospody. Czekając na jedzenie zaczął bawić się srebrnym krzyżykiem na swej piersi zawieszonym, który to otrzymał od matki w dzień gdy ruszał w świat. „Trzeba by kiedyś familię odwiedzić, ojcu i matce się pokazać” – pomyślał i zasępił się nagle. Ostatni raz dom wiedział kilka lat temu, wyruszył będąc strasznym młodzikiem bo wiedział, że w rodzinnych stronach nijak będzie zdobyć pieniądze na jego utrzymanie. Zresztą zawsze go ciągnęło w świat szeroki a gdy tylko ojciec zaczął go uczyć walki szablą to marzył tylko o wyjeździe z rodzinny stron. I wyjechał...
Rozmyślania przerwał mu chłop kładąc na stole przed nim jedzenie: kaszę z omastą, kiełbasę suchą, chleb oraz polewkę piwną gęsto okraszoną kostkami sera. Do tego oczywiście garniec miodu pitnego, trójniaka po prawdzie ale wcale grzecznego. Nie ma co narzekać w innych karczmach nawet miodów nie mają wiec lepiej taki pić niż żadne!

[ Dodano: 2005-07-04, 18:05 ]
Hrehorowicz szybko zajął się jedzeniem, w kilka chwil pozbył się polewki oraz kaszy a już sucha kiełbasa zaczęła chrupiec w jego szczękach. Wreszcie Hubert zaspokoił pierwszy głód a wraz z miodem zmniejszającym się w garncu humor jego stawał się lepszy a umysł jaśniejszy. Szlachcic poluźnił pas i wygodniej ułożył się na ławie wciąż z miodem w ręce.
- Chłopie, chodźże tu ale zaraz! - zawołał
Ledwo ostatnie jego słowa rozbrzmiały w karczmie już przed nim pojawił się nisko kłaniający gospodarz przybytku. Hubert wytarł wąsy i spytał:
- Słuchaj, ile stąd do Lwowa będzie, na wieczór dojadę?
- Oj blisko jaśnie wielmożny panie szlachcic, oj blisko!
- Się nei pytam trzy blisko czy daleko ale czy na wieczór dojadę! – rzekł Hubert głośniej, patrząc na chłopa, który pod tym wzrokiem jeszcze bardziej zginał się w ukłonach.
- Oj nie panie szlachcic, dzień drogi jeszcze! Jakby jaśnie wielmożny pan szlachcic jutro szybko jechać zaczął to we Lwowie na wieczór już się zatrzyma, o tak!
- Dobrze, słuchaj tedy naści tu czerwońca i się tam w stajni mym koniem zajmij, owsa mu daj, wyczyść zacnie ale spróbuj co do juków patrzeć to cię ubije na miejscu? Pojmuje? Bo ja tam pamiętam wszystko co gdzie było. I jeszcze jedno, masz ty chłopie alkierz?
Twarz karczmarza wykrzywiła się w dziwnym grymas, cos pomiędzy zaduma a bezsprzecznym zdumieniem. Trwało to kilkanaście sekund aż wreszcie chłop odezwał się dość niepewnym głosem:
- Ano mam ja jeden pokoik bo co by miał nie mieć? Jeno go posprzątać musze bo przeca mi tam mysy nasroły i kury napaskudziły! Już idem sprzątać, nie wieczorek gotowe wszystko będzie!
Chłop pokłonił się jeszcze kila razy by wreszcie udać się i oczyścić owy alkierzyk. Hubert odłożył pusty garniec i ziewnął cicho. W karczmie pociemniało, szlachcic wyjrzał przez okno i dostrzegł, że lada chwila zacznie padać. „I dobrze” – pomyślał –„Wreszcie przestanie być tak cholernie gorąco i sucho, pies by kichał taki upalną pogodę, dzięki Bogu wreszcie pokropi, chwila deszczyku nikomu jeszcze nie zaszkodziła”. Hubert nie mylił się zbytnio. Rzeczywiście zaczęło padać ale pomylił się co do typu deszczu bo nie kropiło lecz lało, prawdzie powiedziawszy lało jak cholera a w oddali dało się słyszeć głuche odgłosy piorunów, no i najgorsze było to, że nie zapowiadało się aby burza szybko przeleciała. Hubert spostrzegł ja chłop wyszedł z alkierza trzymając w ręku kocura, podszedł do drzwi, roztworzył je a następnie wyrzucił biedne zwierze na ulewę i zatrzasnął drzwi z hukiem. Na pytające spojrzenie szlachcica odrzekł wzruszając ramionami:
- Wżdy każdy wie, iże koty takoż psy, które zwierzętami nieczystymi są nieszczęście przynoszą. Ja tam nie chce coby mi się karczma spaliła od pioruna to kota wyrzucam! A panu szlachcicowi z serca radzę się chwila pomodlić coby burza spokojnie przeszła, aha!
Nagle dało się słyszeć dość bliskie uderzenie pioruna, chłop przeżegnał się trwożliwe i zniknął w drzwiach prowadzących do alkierza. Hubert uśmiechnął się pod wąsem bo mimo, iż był katolikiem to wszelako śmieszyła go tez zbytnia pobożność łyków. Znudzony do reszty szlachcic postanowił ulitować się nad kotem i otworzyć mu drzwi do karczmy. Ziewnął raz jeszcze a następnie wstał, podszedł do drzwi by uchylić je lekko, zwierze nie czekało długo zmoczone wpadło do ciepłej karczmy i wdzięcznością popatrzyło na swego dobroczyńcę. Hubert już zamykał drzwi gdy nagle coś spostrzegł w oddali, cos jakby szybko zbliżającą się konną grupkę ludzi. Przyjrzał się bacznie i mimo ciemności jakie były spowodowane chmurami, udało mu się policzyć miedzy błyskami piorunów, ze jest to trzech szlachciców. Hrehorowicz szybko zatrzasnął drzwi a przestraszony kot uciekł w róg sali. Szlachcic mocniej związał pas, sprawdził czy szabla dobrze wychodzi z pochwy i zasiadł a najciemniejszym rogu karczmy. Pod stołem na kolanach położył naładowany samopał, odciągnął skałkę i czekał udając, ze śpi zmęczony długą podróżą. Nie miał najmniejszej ochoty na zwada ale zawsze to lepiej być przygotowanym na wszelkie możliwe wydarzenia.
Tymczasem przed karczma dało się słyszeć rżenie koni, tupot kopyt oraz głosy chcących przekrzyczeć burze szlachciców. Kilka chwil a drzwi karczmy otworzyły się szeroko i do środka wleźli nowi goście. Hubert począł ich bacznie obserwować spod półprzymkniętych powiek, wciąż trzymając pod ławą nabity samopał.
 
__________________
Ze szlachtą, mości panowie, trzeba po ojcowsku, nie po dragońsku... Powiesz mu: "Panie bracie, a bądź łaskaw, a idź", rozczulisz go, na ojczyznę i sławę wspomniawszy, to ci dalej pójdzie niż dragon, który dla lafy służy. - Jan Onufry Zagłoba
Rębajło jest offline