Grissenwald... To nie był wymarzony dla Leonarda kierunek, ale pomyślał sobie, że czasem warto zrobić jeden krok do tyłu, by potem ruszyć ostro w przód. Tak pomyślał, a potem zaklął ostro waląc czołem w szafkę powieszoną dla niego zdecydowanie za nisko. Cały kambuz wyposażono na modłę i rozmiar niziołków. Geldmann nie był postawnym mężczyzną, ale i tak miał problemy z odnalezieniem się w tej ciasnocie. Dorotką może nie był, ale w kuchni spędził sporą część swojego życia, a cała załoga Dumnej Syrenki nie jadła o wiele więcej, niż ojciec Albert, któremu usługiwał przez wiele lat.
W grissenwaldzkim porcie obserwował. Zawodowe przyzwyczajenia brały górę. Drogi ewakuacji, ilość strażników na nabrzeżu, dziwna para przyglądająca się ich łajbie. Naciągnął kaptur na głowę i przeskoczył na pomost przez burtę w części rufowej, z dala od zaskakująco uprzejmego i przyjaznego mężczyzny. Przecisnął się między robotnikami, pilnując swojej sakiewki. Nie miał tam wiele monet, tym bardziej szkoda było tracić i te.
W „Solonym Węgorzu” nie było jeszcze wiele klientów. Leonard wybrał starego żeglarza z drewnianą nogą. Wziął dwa kufle piwa, stawiając je na ławie.
- Podobno za pierwszą zapłatę na rzece trzeba komuś postawić. Nie wiem, czy to prawda, ale i tak nie mam się z kim napić. Wypijesz?
Ranier wyśmiał jego narzekania na ciężką pracę w kuchni. Jak powiedział, nie wie się co to ciężka praca, póki nie ciągnie się lin, stawia żagli i wiosłuje cały dzień pod prąd rzeki. Geldmann nie zaprzeczał. Wypytał nowego kompana o targ rybny, młyn i inne miejsca, gdzie można uzupełnić zapasy. Dopiero wtedy zmienił temat na dwójkę z nabrzeża i budynek, do którego wszedł starszy z nich.
- Wiesz, ten z naderwaną rynną. W deszcz to pewnie nie da się wejść do środka bez dodatkowego prysznica.