Wątek: Lost Station
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2020, 01:28   #1
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Lost Station

Czas: Dzień 05; 10:00
Miejsce: przedział załogi; mesa
Skład: wszyscy


Zbudowany ludzką ręką okruch pędził kolejną, ziemską dobę wciąż wytracając swoją prędkość. Mimo swoich rozmiarów w skali układu gwiezdnego był właśnie tym. Pyłkiem i okruchem. Nawet prędkość jaka na jakimś globie wydawałaby się astronomiczna to w skali układu gwiezdnego wydawała się, że ledwo przesuwa się po peryferiach układu. A jednak w ciągu ostatnich 5 dób przeciął orbitę najdalszej planety tego systemu gwiezdnego i cierpliwie zmierzał ku bardziej wewnętrznym planetom. Według planowej trasy za jakieś 3 doby frachtowiec powinien zacumować na orbicie Antares 9.

Chociaż więc w skali systemowej długa na prawie kilometr jednostka wydawała się niewiele znaczącą drobiną no to w ludzkiej skali to była już niczego sobie jednostka. Co prawda zdecydowaną większość masy i gabarytów zajmowały ładownie i silnik na rufie. Te przedziały zwykle były pozbawione atmosfery. Całe życie załogi zwykle kumulowało się w przedziałach załogowych. Tej względnie niewielkiej części dolepionej jakby w ostatniej chwili do głównej bryły statku. Tu znajdowały się kajuty załogi, mostek, komora hibernacyjna, magazyny z żywnością i potrzebnymi częściami i na tych niecałym ułamku długości statku toczyło się życie załogi.

- Bierzcie śmiało, ja zaraz przyniosę jeszcze. - szczupła blondynka zachęcała by skorzystać z zawartości już prawie pustej miski by mogła z czystym sumieniem wrócić do kuchni i przynieść nową porcję. Jak na wielu statkach wydawało się, że o ile silniki zapewniają mięśnie do napędzania całego statku, mostek stanowi jego mózg to serce statku bije w mesie. To pomieszczenie w naturalny sposób kumulowało chociaż raz dziennie całą załogę. Można było się spotkać przy posiłku czasem pierwszy i jedyny raz w ciągu całego dnia. Jeśli trafiały się bardziej gorące okresy to poszczególni członkowie załogi rozsiani po całym statku mogli się nie widzieć osobiście przez parę dni. Łączyli się w tedy za pomocą sieci ale nie musieli się widzieć osobiście. Wówczas jedyną okazją do spotkania i rozmów był właśnie wspólny posiłek. A do tego pomieszczenie w naturalny sposób nadawało się na salę odpraw. Zwłaszcza jak nie miały do tego celu specjalnego pomieszczenia jak w jednostkach wojskowych czy innych, z większą załogą. Mesa do takich odpraw nadawała się najlepiej. Było miejsca dla wszystkich i nawet aparatura holo była pomocna do wyświetlania różnych pomocnych materiałów. I teraz gdy Chris wróciła do kuchni też było sporo do pogadania. Zwłaszcza, że ewidentnie podróż nie przebiegała zgodnie z planem o czym wiedzieli wszyscy od dobrych paru godzin. Ale dopiero dzisiaj cała załoga na tyle wróciła do normy by z w miarę trzeźwą głową zastanowić się co dalej z tym począć.





- Już jestem. Proszę, częstujcie się. - rzekła Chris wracając na swoje miejsce i stawiając na stole ponownie napełnioną miskę. Szczupła blondynka nie musiała jeść. Nie dlatego, że dbała o linię czy była na jakiejś diecie. Po prostu była SP. Synthetic Person. Czyli syntkiem jak to się zwykle mówiło. Wyglądała, zachowywała się i mówiła jak człowiek z krwi i kości. Gdyby nie drobne tatuaże na kości policzkowej i dłoniach to bez specjalistycznej aparatury nie dałoby się rozpoznać różnicy. No chyba, że puściłaby białą zamiast czerwonej juchę. Syntki tej generacji już były właściwie nie do rozróżnienia z żywymi ludźmi. Ale kilka rzeczy wpadało w oko. Jedną z nich było właśnie to, że nie musiały jeść. W końcu tam pod tą żywą tkanką była maszyna. Syntetyczne ciało z metalu, kompozytów, plastików i oprogramowania. Znacznie silniejsze, szybsze i wytrzymalsze od ludzkiego odpowiednika. Niemniej na co dzień, w standardowych sytuacjach tego raczej nie było widać. Dopiero w ekstremalnych momentach objawiała się różnica.

Groźba tego, że syntki w załogach statków czy stacji kosmicznych albo dowolnym innym zawodzie zastąpią ludzi była znana od dawna. Praktycznie odkąd ludzie wymyślili jak je stworzyć kilka wieków temu. Pozornie takie humanoidalne androidy miały wszelkie cechy by wyprzeć ludzi z ich miejsc pracy, zwłaszcza w tych niebezpiecznych albo monotonnych zawodach. Były szybsze, silniejsze, wytrzymalsze. Nigdy niczego nie zapominały, można było im wgrać dowolny program i model zachowania więc były odpowiednio lojalne i nie musiały babrać się ludzkim sumieniem. Nie musiały jeść, pić ani spać. Zawsze czujne i nigdy nie znużone. Taki przynajmniej panował stereotyp o tych sztuczniakach.

Rzeczywistość nie była jednak tak różowa. Im bardziej oprogramowanie syntka było skomplikowane tym bardziej zaczynał zachowywać się jak żywy człowiek. Z ludzkimi wątpliwościami i rozterkami. Do tego takie sztuczne osoby często kierowały się podobnie jak komputery, szansami, obliczeniami, prawdopodobieństwem. Ale to nie zawsze starczało, zwłaszcza gdy w grę wchodziła jakaś interakcja z ludźmi. Na to się nakładał czynnik ludzki. Ludzie wydawali się mieć naturalne opory by słuchać poleceń “sztuczniaków” i większość miała naturalną podejrzliwość “do maszyn co udają ludzi”. Syntki wreszcie, mimo swojej niezawodności i wytrzymałości na trudne warunki były podatne na EMP i wszelkie czynniki które zwykle zagrażały maszynom i komputerom.

W efekcie tych wszystkich plusów i minusów ludzie i sztuczni ludzie w ciągu ostatnich wieków podboju najbliższych gwiazd wypracowali rodzaj symbiozy. Zwykle w każdej załodze jakiś syntek był. Ale praktycznie nie zdarzały się na stanowiskach dowódczych. Zwykle tacy białokrwiści pełnili rolę lekarzy, pilotów, techników czy nawigatorów i w tych rolach sprawdzali się świetnie. Takie łączne załogi okazały się najbardziej niezawodne gdy obie strony nawzajem się uzupełniały.

- Śniło wam się coś? - zapytała Chris sięgając po swój kubek. Jako, że sama nie musiała jeść to chętnie pełniła rolę kucharki, kelnerki czy po prostu towarzyszki przyglądając się załogantom i konwersując z nimi. Blondynka akurat była bardzo zafascynowana ludzkimi snami. Może dlatego, że syntki nie miały snów. Albo były w 100% wybudzone i zdolne do działania albo w 100% wyłączone. Więc snów nie miały. Tak samo jak dzieciństwa, dojrzewania czy starości. I te wszystkie różnice między tymi dwiema rasami sztucznych i żywych ludzi strasznie Chris interesowały. Była bardzo ciekawska wszelkich ludzki i ich zachowań. A sny były wręcz jej konikiem. Nie było więc dziwne, że o to pytała. Chociaż w kriośnie sny praktycznie się nie zdarzały bo ludzki mózg w stazie miał zbyt niskie obroty na takie fanaberie. Jak już to tuż po zaśnięciu albo przed wybudzeniem gdy funkcje życiowe były już lub jeszcze zbliżone do normy mogło coś się jednak uchować z tych sennych majaków chociaż też dość rzadko.



Seth


Seth miał chyba najwięcej do powiedzenia jako ekspert w sprawie snów. I kriosnu. I załogi. Wątpił by przy tak chaotycznej i ciężkiej pobudce ktoś zapamiętał sen nawet jak się coś śniło. Chyba, że z ostatniej nocy co już była bardziej normalna i na to były większe szanse. To mu przynajmniej podpowiadała wiedza medyczna. Ta wiedza medyczna mówiła mu też, że właściwie to nie miał złych wieści.

Dziś przed śniadaniem wreszcie mógł świeżym okiem przejrzeć zebrane dane. Te z ostatniej doby i próbek jakie Chris pobrała od każdego członka załogi i te z hibernatorów. No i wyglądało to… Zależy jak na to spojrzeć. Wciąż każdy z nich miał w sobie kriogeniczny koktajl. To zaś mocno zakłócało i zagłuszało inne wyniki. To akurat było normalne. Ze swoją wiedzą i w ambulatorium mógłby nawet kilkanaście miesięcy po kriośnie stwierdzić, że organizm był w stanie hibernacji. Specyficzne substancje odkładały się we włosach, krwi i ludzkich trzewiach. Nie inaczej było i tym razem. Niemniej im dalej od wybudzenia to efekty hibernacji mocno słabły.

Więc w tej chwili nikt z nich nie miał poprawnych wyników zdrowej osoby. Ale to właśnie z powodu tych chemikaliów. Trzeba je było wypłukać w możliwie naturalny sposób. Czyli wypocić i wydalić naturalnymi sposobami. Można było to trochę przyspieszyć przez wysiłek fizyczny i przyjmowanie dużej ilości płynów czyli standardowymi metodami pozbywania się toksyn z organizmu. Zwykle dwie albo trzy doby powinny pozwolić wrócić im do normy. Dopiero jakby ten stan się przedłużał u kogoś z pacjentów to by znaczyło, że coś jest nie tak. Dlatego dobrze by było pobierać próbki krwi i moczu od każdego z załogantów raz albo dwa razy na dobę by móc monitorować ich stan. A na razie życie żadnego z załogantów nie wydawało się zagrożone. No i to był niewątpliwie dobry news.

Drugim było to, że jedli. Wreszcie. Od wybudzenia, przez ostatnią dobę nikomu nie dopisywał apetyt. Co dla przesiąkniętych kriochemią organizmów też było standardowym objawem. Ale wreszcie jedli. Czyli łaknienie przebiło się przez tą chemię i organizm dopominał się o to o co powinien. W takiej sytuacji to był też pozytywny objaw.


Tony


Kapitan też siedział w mesie i swoją załogą. Wraz z obsadą mostka wrócił do mesy. Wczoraj tam ledwo zajrzeli, nie mieli ani sił, ani głowy by się zająć czymś innym, niż przyjęciem do wiadomości, że są kompletnie nie tam gdzie powinni. Gdzie właściwie w ogóle nie powinni móc dolecieć. Ale poza przekazaniem reszcie tych niezbyt dobrych wieści nie miał ani siły ani ochoty na nic innego niż powrót do swojej kajuty.

Dopiero dzisiaj poczuli się na tyle dobrze by wrócić na mostek i spróbować ogarnąć sytuację. No a było co ogarniać. Na przykład 300 lat świetlnych. Mniej więcej tyle ich dzieliło od Pegasusa skąd zaczynali podróż. To się po prostu nie mieściło w głowie. Jakim cudem?! 300 lat świetlnych?! Do najbliższych ludzkich systemów mieli jakieś 250 lat świetlnych. No ale obecnie to nie robiło żadnej różnicy. Ani nie było wiadomo jak się tu znaleźli ani jak mieliby wrócić.

Na mostku widział na holo ekranie trasę z Pegasusa do Antaresa. Całkiem ładnie wyrysowana linia. Prawdopodobna. Z powodu blackout komputer po prostu podawał najbardziej prawdopodobną trasę. I czas jaki był potrzebny. Wyliczenia mądrze i profesjonalnie wyglądały na tamtym ekranie i właściwie mógł je wyświetlić i tutaj za pomocą holo umieszczonego i w stole i nad stołem. Ale te najważniejsze wyliczenia były na tyle proste, że można było je policzyć za pomocą ręcznego kalkulatora. Albo kartki i ołówka jak ktoś umiał.

300 lat świetlnych odległości. Frachtowiec zwykle rozpędzał się do 0,2 pś. Co dawało trasę na 1500 ziemskich lat. Gdyby zaryzykować iście frachtowy sprint nie licząc się z ekonomicznymi kosztami no to teoretycznie jednostka mogła się rozpędzić do 0,3 pś. Czyli 300 lat świetlnych było do zrobienia w jakiś 1000 ziemskich lat.

To była prosta, abstrakcyjna matma. Każdy mógł sobie sam to policzyć. Komputer robił do mądrzej i ładniej no ale w gruncie rzeczy do tego się to sprowadzało. Tyle czasu zajmowało pokonanie takiej trasy z taką prędkością. W jedną stronę.

Ale poza tą prostą, abstrakcyjną matmą Tony wiedział, że ani statek, ani załoga nie byli w stanie znieść tak długich i dalekich podróży. Nikt nigdy nie podróżował tak długo i daleko. Choćby z tego względu, że na przełomie XXV i XXVI wieku sama ludzkość latała poza własny glob nie dłużej niż pół milenium. A tu wyglądało jakby mieli przelecieć cały czy półtorej. To się po prostu w głowie nie mieściło.

Nawet nie do końca wiedzieli ani jak ani ile lecieli. Bo przez ten blackout to komputer i czujniki nie miały żadnych danych. Liczyły więc trasę ten kawałek od Pegasusa aż po ten tutaj w Antaresie. Więc wychodziły śmiesznie małe wartości liczone w miesiącach i tygodniach.



Vicente


Wczoraj to był w tak bardzo kiepskim stanie, że mógł sądzić, że coś przegapił czy źle zrozumiał. Co ten komputer mu mówi. No to dał sobie spokój bo i tak nikt nie mógł wysiedzieć w pionie by go nie mdliło albo nie zbierało na wymioty. No ale dzisiaj jak wstał to już czuł się w miarę normalnie. I wrócił na mostek ze świeżą głową. Tylko, że komputer dalej powtarzał mu to samo co wczoraj.

Zdążył rano zdiagnozować Chris. I wszystkie jej systemy działały sprawnie. Nie było żadnych stanów alarmowych. To co było nie przekraczało drobnostek jakich można spodziewać się nawet u syntków podczas kriosnu. Pod tym względem blondynka działała bez zarzutu. Widział nawet rejestry sprzed i po hibernacji. Przed jak cała załoga pakuje się do lodówek, szczupła blondynka sprawdza czy wszystko jest w porządku. Potem lodówki wypełniły się zielnokawym żelem czego już załoga nie była świadoma. Chris jeszcze przed dwie doby zamrażania załogi była aktywna by monitorować ten proces. No a potem do nich dołączyła w swojej komorze. Potem był blackout. A potem rejestry pokazywały praktycznie to samo tylko w odwrotnej kolejności. Najpierw komputer wybudził syntka a ta zdiagnozowała samą siebie po czym znów monitorowała proces wybudzania załogi przez kolejne trzy doby. Kończyło się odessaniem zielonej mazi, otwarciem hibernatorów i tym chaosem z wczorajszego poranka jaki sam już był i świadkiem i uczestnikiem. Przez ostatnią dobę właściwie tylko Chris była w pełni operatywna. Dopiero dziś rano jej ludzcy koledzy i koleżanki doszli do siebie na tyle by zabrać się za swoją robotę.

Więc pod tym względem Chris nie kryła w sobie żadnych niespodzianek i działała bez zarzutu. Co innego komputer główny. Tutaj Vicente miał zagwostkę. Właściwie cała jego wiedza informatyka podpowiadała mu całkiem proste wyjaśnienie tego co się stało. Blackout. Po prostu komputer się wyłączył. A, że praktycznie wszystko było z nim sprzężone to i cała reszta też. Łącznie z sensorami i wszelkimi rejestratorami. Dlatego nie było żadnych danych ani z zewnątrz ani z wewnątrz statku. Więc ta część zagadki była całkiem prosta do rozwiązania z tym znalezieniem odpowiedzi na pytanie “Co?”. Natomiast odpowiedzi na pytania “Jak?” albo “Dlaczego?” no to była już całkiem inna sprawa.

W końcu nie chodziło o jakiś podręczny komputerek czy ręczny czujnik. Tylko o komputer główny. Szanse tak krytycznej awarii bez żadnych symptomów wcześniejszych były tak nikłe, że właściwie kolokwialnie mówiąc zasługiwały na określenie “nierealne”. Lub podobne. To nie powinno się zdarzyć. Ale właśnie się zdarzyło. Jak nie było żadnych danych to nawet nie było wiadomo ile trwał ten blackout. Może 100 nanosekund. A może 100 mileniów. Po prostu czarna dziura danych. A przecież komputer miał tyle zdublowanych zabezpieczeń, klatek Faradaya i tego typu ochronnych mechanizmów…

I nic nie zadziałało. Co więcej nie było żadnych symptomów. Do momentu blackout wszystko działało jak należy, nie było żadnych alarmów ani nic takiego. I tuż po, już tutaj w Antaresie to samo. Komputer zeskanował samego siebie, złapał namiar, porównał z wgranymi mapami nieba by odnaleźć własną pozycję no a gdy ją znalazł zaczął proces hamowania i niedługo potem wybudzania załogi zaczynając jak zwykle od Chris. I tutaj znów wszystko grało i działało jak należy jakby żadnej przerwy w działaniu nie było. Zupełnie jakby nagle ktoś wyjął wtyczkę z głównego komputera a potem ją włożył z powrotem. Tylko, że fizycznie w pomieszczeniu z hardware komputera głównego nie było żadnych wtyczek i to było jedne z najlepiej chronionych miejsc na statku.


Agnes


Szczupła nawigator siedziała przy tym samym stole razem z kolegami i koleżankami. Też dopiero co wróciła z mostku na ten pierwszy, wspólny posiłek. Wczoraj nie mogła się ani by coś zjeść ani by myśleć o czymś innym niż boląca głowa i żołądek. Chociaż wczoraj to wszyscy tak wyglądali. A dzisiaj wyglądali lepiej. Ona też się czuła lepiej.

Dzisiaj też wróciła na swoje stanowisko nawigatora by zobaczyć o co chodzi z tym Antaresem i całą resztą. No ale niestety musiała potwierdzić ten adres do jakiego właśnie zajechali na podwórze. Za jakieś 3 doby powinni zacumować na orbicie Antares 9. I na razie proces hamowania trwał i miał się dobrze. Można było zdać się na automaty. Natomiast tak samo jak Tony a nawet dobitniej od niego zdawała sobie sprawę, że nie powinno ich tu być. Nie dlatego, że to nie jest adres docelowy tylko dlatego, że przez całe stulecia żaden ze statków nie mógł tu dolecieć.

Gdy zbadała trasę okazała się wręcz sztampowo nudna. Początek w Pegasusie był taki jak powinien. Ustawienie się do bramy, potem w bramie. Wreszcie start. Czujniki pokazywały jak statek się rozpędza zostawiając za rufą sygnaturę bramy. Wszystko szło jak należy aż do tego blackout. Gdyby nie to pewnie by wylądowali gdzie trzeba.

Nim zaczął się ten blackout podczas którego ziała informacyjna, czarna dziura i nie było wiadomo co się działo ze statkiem to statek nie zdążył się jeszcze rozpędzić do swoich standardowych 0,2 pś prędkości podróżnej. Ale już miał z połowę tej wartości. Przechwycenie czy choćby zmiana kursu przy tej masie i prędkości była ogromnym wysiłkiem energetycznym. Co prawda w podróżach kosmicznych nie trzeba było martwić się grawitacją czy atmosferą. Więc obiekt wprawiony w ruch mógł lecieć “do końca świata”. Albo do momenty a z czymś się nie zderzy. Dlatego najwięcej energii zajmowało rozpędzenie a potem wyhamowanie takiego obiektu. I zmiany kursu. A tak to lot przebiegał raczej rutynowo i nic nie było do roboty. Reaktor właściwie musiał napędzać jedynie systemy podtrzymywania życia w części załogowej co energetycznie było ułamkiem mocy potrzebnej do rozpędzania i hamowania tych wszystkich ton bezwładnej masy.

Z lądowaniem w Antares było jeszcze ciekawiej. Gdy komputer i czujniki wróciły do pracy to o dziwo, statek miał taką prędkość jaką na tym etapie i odległości powinien mieć gdyby miał w planie metę w tym systemie. Jakim cudem skoro główny komputer był wyłączony? W każdym razie na to wskazywał całkowita, czarna dziura informacyjna.

Na taką podróż na takie odległości to astronawigacja znała dwa możliwe wytłumaczenia. Pierwszym była dylatacja czasu. Gdy obiekt zbliżał się już do rzędów wielkości 90, 95, 99% prędkości światła, im bliżej tym bardziej, wówczas zaczynały się dziać ciekawe rzeczy. Na przykład takie, że czas na takim obiekcie zdawał się zwalniać niż na otaczającym go wszechświecie. Czyli na takim powiedzmy statku kosmicznym rozpędzonym do takich prędkości mógł upłynąć rok gdy poza nim mijało półtora roku, dwa, dziesięc czy sto lat. W zależności jak blisko prędkości światła by się taki obiekt rozpędził. Tylko obecnie to była tylko hipoteza naukowa. Znana od kilku stuleci. Ale ludzkość nie miała jeszcze technologii aby ją sprawdzić w praktyce. Nie było ani napędów ani materiałów które mogłyby wytrzymać takie przyspieszenia. Eksperymentalne jednostki zbliżały się obecnie do fenomenalnej prędkości 0,5 pś. Więc owe prędkości w granicach 1 pś to nadal były tylko teorie i hipotezy. Aczkolwiek uznawane powszechnie za poprawne. Oczywiście ich statek nie miał fizycznych możliwości by rozpędzić się do takich kosmicznych prędkości. Max to mógł się zbliżyć do 0,3 pś a prędkość podróżna zwykle oscylowała wokół 0.2 pś. W końcu to był roboczy frachtowiec a nie jednostka skonstruowana do bicia rekordów prędkości.

Drugą hipotetyczną możliwością był tunel czasoprzestrzenny. Coś co w jakiś sposób łączyło dwa różne rejony przestrzeni nie stykające się bezpośrednio. Dajmy na to okolice Pegasusa i Antaresa. Do tej pory nie odkryto takich przejść ale tak samo jak z dylatacją czasu nie wykluczano ich istnienia. Jakby się materia czyli np. statek kosmiczny, zachowywał w takim zjawisku tego tak naprawdę nie bardzo wiedziano. Więc też klops.

Na razie jednak odkąd znaleźli się na obrzeżach tego systemu to znów wszystko szło wręcz rutynowo. Nie było powodów do alarmów i zmartwień. Komputer uruchomił silniki aby wyhamować prędkość i za jakieś 3 doby powinni się znaleźć na orbicie Antares 9. Przynajmniej więc w tym punkcie nie mieli się czym martwić.


Alice

Wytatuowana inżynier siedząca razem z resztą kolegów i koleżanek też miała nie mniejszą zagwostkę niż reszta obsady mostka. Wieści miała i dobre i raczej mniej dobre.

Właściwie to najważniejsze systemu statku były w porządku. Reaktor, silniki, skany, łączność, systemy podtrzymywania życia… No w porządku. Już wczoraj wyłapała co najważniejsze czyli, że żadne czerwone światełka się nie świecą a alarmy nie wyją. Ale wczoraj nie miała sił by się na tym skupiać. Wszystko co nie zagrażało natychmiastową dezintegracją statku mogło poczekać. No i poczekało. Dzisiaj już czuła się na tyle dobrze by sprawdzić wszystko z w miarę trzeźwą głową. No i właśnie wszystkie najważniejsze systemy świeciły się na zielono a to był na pewno dobry news.

Owszem było trochę awarii co przy długim locie było normą. Tam gdzieś obluzowało się coś w którejś ładowni bo system wykrył nieszczelność, w ogrodzie coś się skaszaniło bo pokazywało tam albo warunki jak w saunie albo coś się rozregulowało z czujnikami. I tak dalej w ten deseń. Trzeba było koło tego pochodzić, posprawdzać, pobrać części z magazynu, wymienić uszkodzone komponenty ale to były drobnostki. Co najwyżej coś uciążliwego ale nic co by zagrażało ich jednostce jako całości albo komuś z załogi. Ale był jeden zaskakujący wyjątek.

Magazyn prętów uranowych. Tych używanych w reaktorze. Magazyn był pusty. Tak pokazywały czujniki i kamery. Puste ściany i podłoga gdzie powinny być zapakowane w hermetyczne pojemniki bele z prętami używanymi do napędu reaktora. Nie było żadnego. Zupełnie jakby wyparowały. Albo automaty zużyły wszystkie co do jednego podczas podróży. Przed blackoutem te hermetyczne pojemniki sobie grzecznie leżały jak należy w równie hermetycznym magazynie. A po, gdy czujniki i kamery znów zaczęły pracować magazyn był pusty.

Na tą chwilę to nie był żaden problem. Reaktor pracował na tych prętach co w tej chwili miał w sobie. I spokojnie mógł tak pracować jeszcze całe lata. Jakby nawet zdecydowali się latać wzdłuż i w poprzek tego systemu gwiezdnego no to nie miało to znaczenia. Gdyby włączyli tryb oszczędny i zacumowali grzecznie mogliby aktywnie funkcjonować kolejne dekady zasilając jedynie tą część załogową. A gdyby jeszcze zapakowali się do hibernatorów i wyłączyli całą resztę to komputer przewidywał poprawne funkcjonowanie przez jakieś kolejny wiek, dwa lub trzy. Zależy od przyjętego marginesu bezpieczeństwa.

No ale bez nowych prętów uranowych właściwie nie było sensu myśleć o opuszczeniu tego systemu. To co było w reaktorze nie mogło wystarczyć ani by rozpędzić statek do międzygwiezdnych wartości ani by go potem z nich wyhamować. Pomijając na chwilę ten “detal”, że najbliższe znane ludzkie światy były jakieś 250 lś od nich. Więc pewnie, mogli sobie jeść, pić i balować do woli ale bez nowej porcji paliwa do reaktora nie mają realnych szans ruszyć się z tego systemu.



Zeeva, Jericho, Ryan


Ich miejsce i rola w załodze było o tyle “luźne”, że nie zajmowali się samą jednostką, jej lotem ani mechanizmami. Raczej mieli coś do powiedzenia gdy trzeba było coś załatwić w trakcie postojów. Co dawało im niby więcej luzu w porównaniu do tych co mieli przypisane swoje funkcje na mostku czy gdzie indziej. Ale też znaczyło, że są potencjalnymi kandydatami na ochotników do zadań gdy potrzebny był czynnik ludzki. Bo pozostali właśnie zajmowali się swoją dolą.

Wczorajszy dzień śmignął im przez ramię jak świeży bełt jaki wczoraj chyba każdy puścił chociaż raz. Aż szkoda było to wspominać. Krótko mówiąc poza Chris to nikt wczoraj nie nadawał się do niczego innego niż leżenie, spanie, przyjmowanie proszków przysłanych przez Chris od Seth i tego typu wymagające czynności. Ale no po prawie całej dobie od wybudzenia dzisiaj było lepiej. Wreszcie zaczęli odczuwać coś tak oczywistego jak głód. Wczoraj byli tak zmuleni, że właściwie nikt nawet nie pomyślał by coś zjeść. No ale dzisiaj z rana łaknienie wróciło. Więc wyglądało na to, że powoli wracają do swojej zwyczajowej normy i formy.

Jericho przy okazji i prawie niechcący odkrył, że “coś się zrobiło” z ogrodem. Co to tak naprawdę nie wiedział. Ale gdy dzisiaj rano otworzył drzwi do ogrodu praktycznie wylała się na niego ściana żywej, tropikalnej zieleni. Aż odruchowo odskoczył gdy jakaś gałąź chlasnęła go po ramieniu. Ale na tym się skończyło. Poza tym, że nie dał rady ponownie zamknąć drzwi. Po prostu nadmiar tej zieleni wylał się na podłogę i framugi i był na tyle duży, że drzwi nie mogły pokonać takiego naporu. Ściana zieleni była tak gęsta, że właściwie nie widział co jest wewnątrz. Bił też zgniły zapach tropikalnej dżungli i podobnie było tam gorąco jak w saunie. Właściwie bez pił, maczet i palników to chyba nie było co liczyć, że da się wejść do środka. Może tam głębiej było luźniej i to przy ścianie była taka kumulacja no ale właśnie trudno było to określić.

Ryan za to zdążył sprawdzić siłkę dzisiaj rano. Właściwie to nic się chyba nie zmieniło. Tam spadła jakaś sztanga albo ciężarek ale przy tak długim locie to było normalne. Poza tym te wszystkie bieżnie i atlasy wyglądały tak samo jak ostatnio to pamiętał jeszcze w Pegasusie.

Siostra Setha za to przeszła się do zbrojowni. A właściwie do oddzielnych pomieszczeń z bronią, amunicją i materiałami wybuchowymi. Panował tam całkowity porządek. Bez trudno wyjęła i sprawdziła swoje ulubione zabawki i wyglądało na to, że nic im nie jest. Zniosły podróż bez szwanku i były gotowe do użycia.



Chris


- Sprawdziłam banki pamięci. “Archimedesów” jest cała masa. Ale żaden nie ma takiego kodu wywoławczego jak ten tutaj. - niebieskooka blondynka korzystając z przerwy, że nikt nic nie mówił wspomniała to co zdążyła sprawdzić na temat tajemniczej stacji. Właśnie dlatego komputer skierował statek na Antares 9. Bo stąd dochodził jedyny sygnał jakiejkolwiek cywilizacji. Antares 9 był gazowym gigantem w stylu Jowisza czy Saturna znanych z Układu Słonecznego. Do tego miał sporo mniejszych i większych satelitów. A z jednego z nich dochodził równomierny, automatyczny sygnał wywoławczy. Skanery skierowane na ten kierunek dostarczały wstępnych danych i obrazów. Nie były jeszcze pierwszej jakości ale przy wytracaniu prędkości i skracaniu odległości były coraz wyraźniejsze.

Sygnał pojawiał się i znikał prawie co równe pół godziny. W zależności od tego czy dla statku sztuczny satelita był przed czy za naturalnym księżycem gazowego giganta. No ale wstępne dane sugerowały, że jest to jakaś ludzka stacja kosmiczna. Nie taka mała. Co na pewno było na plus. Mogły tam być jakieś zapasy albo nawet ludzie. Co było chyba na plus. Na minus był niepokojąco automatyczny sygnał który nijak nie reagował na pojawienie się nowej jednostki w systemie. Co kojarzyło się albo z automatyczną stacją albo jakąś z poważnymi uszkodzeniami. No ale nic więcej skanery w tym systemie nie wykrywały.

O ile automatyczny sygnał ze stacji kosmicznej na orbicie księżyca gazowego giganta już był dość dziwny i podejrzany. To to, że tak daleko od ludzkich siedzib jest jakaś ludzka stacja było tak samo zaskakujące jak przylot statku w jakim właśnie siedzieli do tego systemu. A stacja musiała być tu wcześniej bo gdy komputer i skany się przebudziły na obrzeżach tego systemu to stacja już sobie spokojnie dryfowała po swojej orbicie. No i dlatego komputery skierowały jednostkę właśnie w tym kierunku. Powinni tam dotrzeć za jakieś 3 standardowe doby.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 27-06-2020 o 22:51. Powód: Treść posta. Jericho był w ogrodzie a nie Ryan.
Pipboy79 jest offline