Z wysokości wierzchowca Raimund obserwował dziarsko maszerujących włóczników. Na razie nie kazali mu wątpić w swe męstwo, jednak dyscyplina pozostawiała nieco do życzenia. Nie rozbijali ani nie zwijali namiotów dość szybko. Nie maszerowali dość równo. Ich oporządzenie nie należało do najlepszych. Westchnął cicho. Służba w elitarnej, najemnej kompanii nauczyła go innych standardów...
Musiał jednak schować do kieszeni wygórowane wymagania. Miał przecież do czynienia z poborowymi, zwołanymi przez von Kopfów na pospolite ruszenie. I tak dobrze, że przynajmniej miei liberie w jednolitych barwach swego feudalnego pana. Kto wie, jeśli uda mu się spędzić z nimi dość czasu podczas kampanii... Być może jeszcze będą z nich porządni żołnierze. Przynajmniej do czasu kiedy nie zaczną narzekać na pierwsze śniegi.
Raimund obrócił się w stronę wozów, sprawdzając czy wszystko w porządku. Razem z Voldianami ulokowany był po prawej stronie kolumny, tak by w razie niebezpieczeństwa odeprzeć ewentualny atak dzikich. A przynajmniej tak oznajmił mu Karrson, którego zdania wolał nie kwestionować. Facet nie słynął z zamiłowania do dyskusji.
Von Kopfowy bękart ziewnął. Przód, bok czy tył, zapowiadała się nudna misja aprowizacyjna. Ot, proza żołnierskiego życia. I tak lepsze to niż kopanie latryn.