Gdy ludzie Alastora wrócili ze "zwiadów", dał im "rozkaz" odpocząć i się posilić. Przy okazji dziękując im i chwaląc za dobrze wykonaną robotę. Sam fakt zrozumienia mentalności oddziałów i ich preferowanego uzbrojenia dla człowieka który nigdy nie opuszczał Sanbury... był czymś wielce pożytecznym!
Kiedy przybył Karrson Hercleon, świeżo upieczony Sanburyjski dowódca przywitał go ukłonem i Staro Nerimoryjskim pozdrowieniem, oraz zaproponował wieczerzę... przyznajmy, gdzie indziej Rosenwalldczyk dostanie piękne, tłuściutkie, soczyste czerwone mięsko? Do tego świeże? Miał tyle pytań o wroga! No, i nie ukrywajmy, chciał wyczuć swojego przełożonego, bo opowieści, choć urywane, nie zawsze były wiarygodne... choć w tym przypadku lepiej było im zaufać. Tak na wszelki wypadek!
* * *
Wtem, wymarsz. Dana mu była flanka wozu do ochrony. Jego ludzie... cóż, nie byli to żołnierze, ale byli świetni z łukiem i co tu chcieć więcej? Nie polemizował z Karrsonem i jego rozkazami. Znał swoje miejsce. Jeśli już by było o konieczne, niezbędnie konieczne, to tylko wtedy gdy byliby poza uszami wszystkich zainteresowanych i tylko z jak największym taktem i na zasadzie naiwnych pytań! Ludzie u władzy zawsze byli tacy sami... nie ważne czy wojskowi, czy uczeni, starsi wioski, szlachta, czy inni... wszyscy chcieli błyszczeć. Być ważni i dostrzeżeni!
Teraz? Alastor dobrze wiedział czym była dzicz. Każdy Sanburyjczyk to wiedział. Tu nic nigdy nie było proste. Prawda, wilki, czy niedźwiedzie ich nie zaatakują, bo było ich za dużo i tak dalej... ale jeśli Dzicy byli Dzicy... to mogą być jak zwierzęta, ale te nadzwyczaj bystre i zrobić zasadzkę. Jego ludzie wypatrywali i nasłuchiwali. Podobnie i on. Chciał by wszyscy, co do joty, z tych co byli z nim wrócili w jednym kawałku do domów!