Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2020, 01:01   #17
Sorat
 
Sorat's Avatar
 
Reputacja: 1 Sorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputację
Hałas rył pazurami mózg Abigail, zaciskanie oczu i przyciskanie pięści do uszu nic nie dawało. Z każdym następnym krzykiem rosła w niej złość. Po latach po prostu by to zignorowała, jako niewarte zachodu - czynnik na który w obecnej sytuacji nic się nie poradzi tylko trzeba go przeczekać. Młodsza Abigail nie miała tyle cierpliwości. Niewyspanie, rozdrażnienie i ciągle stojąca nieruchomo postać w kącie nadszarpywały strzępy nerwów.
Zrobiło się jej żal obcej dziewczyny, rozumiała ją. Kiedyś też sądziła, że jeśli zada sobie ból to choć część obłędu odejdzie. Popatrzyła na swoje przedramiona pokryte bliznami od czubków palców, aż do miejsc gdzie kończyły się rękawy podkoszulki - morze pamiątek po próbach zagłuszenia jednego cierpienia innym. Kolekcja porażek, gdy dopiero uczyła się prostej zasady: ból nie mógł odgonić szaleństwa, jedynie je pogłębiał.
Patrząc z boku na swoją młodszą wersję przez moment de Gillern odczuła niesmak. Jakże impulsywna była, głupia. Myślała, że może cokolwiek zmienić.
Obserwowała jak wychudzone ciało powstaje z łóżka, przytrzymując się ściany i jak z zaciśniętymi szczękami rzuca się na plecy najbliższego pielęgniarza trzymającego obcą dziewczynę. Z pozoru kościste i kruche palce wczepiły się z siłą równą psychozie w biały kitel ramion, nogi oplotły pas, ściskając ile jeszcze pozostawało pary w mięśniach, a usta…
Usta otworzyły się z głuchym warkotem, nim nie wbiły zębów w odsłoniętą szyję między uchem, a kołnierzem.

Mężczyzna zawył z bólu, kiedy de Gillern go ugryzła. Dziewczyna nie była przedstawicielką jakiegoś dzikiego, indiańskiego plemienia, którego członkowie piłowali swoje zęby. A i tak jej atak cholernie bolał. Mężczyzną wierzgnęło z powodu cierpienia. Puścił nieznajomą dziewczynę. Ta zdołała się wyszarpnąć. Skoczyła na materac i podniosła do góry dłoń z kolczykiem.
- Chwila! Jeszcze krok i się pochlastam! - krzyknęła. - RAZ DWA, WSZYSCY DO TYŁU. Jeśli nie wypuścisz nas stąd, doktorze Mengele, to będziesz mnie miał na sumieniu!
Tymczasem ordynator wyskoczył na zewnątrz w poszukiwaniu posiłków. Do środka zajrzała pani Madelaine.
- Chyba jednak trzeba było dać ci te barbiturany - westchnęła, kręcąc głową na Abigail.
Drugi opiekun nie wiedział, czy brać się za jedną pacjentkę, czy za drugą, więc utkwił wzrok w lekarzu. Ten również nie czuł się zbyt decyzyjną osobą. Chciałby, aby był tu ordynator… ale ten uciekł dosłownie tuż przed chwilą.
- Abigail! - głośno odezwała się oddziałowa. - Marsz na swoje łóżko, inaczej dostaniesz najbardziej bolesne zastrzyki najgrubszą igłą… do końca swojego pobytu! - krzyknęła. - Ja nie żartuję! - utkwiła w niej wzrok.

Równie dobrze mogła mówić do ściany. Raz rozbudzony szał nie chciał odpuścić, wypierał zastój i odrętwienie. Krew szybciej krążyła w żyłach, przez złudny moment dało się poczuć żywym. Paznokcie wbijały się coraz mocniej w obce ciało, język wyczuł ciepły posmak krwi ze zranionej szyi. Wzrok Abigail napotkał spojrzenie drugiej dziewczyny, coś w klatce piersiowej drgnęło. Chciała aby tamta odeszła. Opuściła ten przeklęty budynek, uciekła. Była wolna, nie zmieniła się w zamknięte w klatce zwierzę.

W tej chwili obie nawiązały kontakt wzrokowy. Rozumiały się. Tak po prostu. Były jak dwie ofiary, które znalazły się w gnieździe pełnym drapieżników. Próbowały z nimi walczyć, choć opór mógłby wydawać się bezcelowy. Jednak tkwiły w tym razem. I może Madelaine miała rację. Może Abigail naprawdę potrzebowała kontaktu z drugim człowiekiem. Ale w tej jednej chwili poczuła się… może nie dobrze… ale na pewno nieco lepiej. Czuła, że ktoś ją wreszcie rozumiał i ta sama osoba rozumiała ją. Pośród tego całego chaosu i piekła odnalazła przyjaciółkę.
Mężczyzna był od niej silniejszy, a przewaga de Gillern, która wynikała z efektu zaskoczenia, nie mogła być wieczna. Wreszcie zrzucił ją z siebie.
- Pieprzona wariatka! - wrzasnął.
- Język - przypomniała oddziałowa.
Tymczasem pielęgniarka nadciągnęła z wózkiem pełnym plastrów, nożyczek i gaz. Chciała opatrywać rany drugiej dziewczyny, ale bardzo szybko odkryła, że sytuacja zmieniła się tylko na gorsze.
- Na litość boską - szepnęła.
- JA NIE ŻARTUJĘ! - krzyknęła towarzyszka Abby. - ALBO OD RAZU STĄD WSZYSCY WYPIERDOLICIE… ALBO ZAJEBIĘ GO SOBIE W TĘTNICĘ!
Kolczyk zawisł nad szyją dziewczyny. Lekarz podniósł do góry dłonie, jak gdyby się poddawał, albo siłą woli próbował zatrzymać swoją pacjentkę. Ordynatora wciąż nie było.

- Wszyscy jesteście martwi… wszyscy już jesteśmy martwi - wstając z ziemi Abigail zaniosła się urywanym śmiechem. Dziewczyna pod ścianą przekrzywiła szyję, patrząc na nich spod zasłony czarnych, splątanych włosów.
- Wszyscy jesteśmy martwi - powtórzyła, klękając na zimnych płytkach i z głuchym stęknięciem wstała na nogi. Nie patrzyła na upiora towarzyszącego jej od wielu godzin, ani na obsługę szpitala. Patrzyła na obcą, chyba równolatkę. Uśmiechnęła się do niej krótko. Pierwszy raz od wielu lat wreszcie się uśmiechnęła. Widziała w jej dłoni ostry kawałek metalu, słyszała co krzyczy. Jeszcze miała siłę, chciała walczyć, czyli miała o co. Zamieszanie mogło jej tylko pomóc. De Gillern podniosła nadgarstek na wysokość ust.
Nie krzyczała, nie groziła że sobie coś zrobi. Najzwyczajniej w świecie otworzyła szczęki i wgryzła się w cienką skórą okrywającą żyły na przegubie. Sycząc zacisnęła zęby, poczuła ból. Jeszcze większy przyszedł, kiedy szarpnęła karkiem, rwąc żywe mięso na swoim ręku.

Abigail nie żartowała.
Zaatakowała swój nadgarstek tak, jakby była wygłodniałym rekinem, który zwietrzył w wodzie krwawiącą ofiarę. Całą swoją złość, agresję i niemoc przelała w ten jeden atak. Rozorała skórę, jakby była z papieru. Przecięła naczynia, a także nerwy. Już na zawsze miał jej po tym pozostać lekki niedowład. Krew zaczęła lać się strumieniami. De Gillern pociemniało przed oczami, bo mimo wszystko była wciąż człowiekiem i reagowała na ból po ludzku.
- O kurwa! - wrzasnęła pielęgniarka.
Straciła przytomność z powodu tych wszystkich emocji. Opadła ciężko na swój wózek. Stos bandaży, plastrów i innych przedmiotów wysypał się na ziemię. Sama stacja również wywróciła się z głośnym brzdękiem. Opadła na lekarza, który w rezultacie również przewrócił się. Zarył skronią o kant łóżka Agail. Zamroczyło go i jeśli nie stracił przytomności, to i tak nie miało to znaczenia. Był i tak wyjęty z akcji.
- Ucz mnie - szepnęła dziewczyna, zerkając na Abigail.

Ona za to opadła na kolana, a z każdym uderzeniem serca czuła narastający spokój. I zmęczenie, takie śmiertelne. Myśli razem z krwią odpływały z jej ciała, oddychając płytko uniosła wzrok na towarzyszkę niedoli. Śliczna dziewczyna, nie zasługiwała aby tu być. Nie zasługiwała na zamknięcie w jednym pokoju z czymś takim jak de Gillern choćby na 5 minut.
- Uciekaj - powiedziała, opuszczając ranną rękę aż ta oparła się o kolano. Biały materiał piżamy momentalnie zaczął wchłaniać czerwień, plama rosła w zastraszającym tempie. Zjawa pod ścianą zaczęła się kiwać, mrucząc coś pod nosem.
Starsza Abigail za to nie mogła przestać gapić się na Amandę. Gdyby tylko mogła zdarłaby gardło aby tamta uciekała, wyrwała się. Zostawiła ją i żyła. Niestety była jedynie gościem, mogącym biernie patrzeć.

Nieznajoma dziewczyna zeskoczyła ze swojego łóżka i ruszyła prosto do Abby.
- Nie zostawię cię tu samej - szepnęła. - Nie z tymi pojebami. Nie pozwolę im cię zniszczyć. Wesprzyj się na mnie. Dalej.
Krew Amandy skapywała prosto na de Gillern. Ona również wsiąkało w jej piżamę. Lała się po jej udach, aż wreszcie osocze obu dziewczyn mieszało się z sobą na podłodze. Kałuża zwiększała się stopniowo, tworząc sadzawkę. Kiedy Abigail zerknęła na nią, ujrzała swoje odbicie. A w tle wszystkie demony, które ją prześladowały. Cały chóralny zastęp piekieł, który spoglądał na nią z góry. Każda twarz zabarwiona szkarłatem.
- Abigail - szepnęła dziewczyna. - Zostań ze mną.
Nie miała prawa znać jej imienia.
Tymczasem oddziałowa krzyczała wniebogłosy. Drugi opiekun wybiegł. W tle na korytarzu słychać było głośne kroki. Zdawało się, że wsparcie nadciągało. Chciały walczyć z całym światem. Jednak nie mogły, przytłaczał.

Siwowłosa głowa uniosła się z trudem, tak samo jak oczy.
- Każdy ma swoją śmierć - wyszeptała drętwiejącymi ustami i westchnęła, opierając się ciężko o swojego strażnika - Idzie za nami… wszędzie… przez całe życie… krok w krok. N-nie… dzięk… dziękuję. Już się… nie boję - zamknęła oczy, obejmując ją - Nie… nie idź za mną… bądź… bądź… światłem.

Obca dziewczyna pokręciła głową.
- Zrobiłaś dla mnie więcej, niż ktokolwiek mógłby zrobić dla najbliższej osoby. A mnie nawet nie znasz - powiedziała, zerkając na jej rozorany nadgarstek. - Jesteś światłem, Abigail. Po prostu tak silnym, że aż sama się oślepiasz. Jeśli mamy umrzeć, to chcę, abyśmy umarły razem - dodała. - Ale najpierw będziemy żyć. Wyprowadzę nas stąd. Wstawaj…
Wtedy do środka wyskoczył ordynator. To był niski, łysy mężczyzna o dużej tuszy.
- Bierzcie je! - podskoczył w miejscu. Wydał rozkaz jak do dobermanów.
Dwóch opiekunów ruszyło w ich stronę. To byli ci, którzy umieścili materac w pomieszczeniu. Jeden z nich, ten od Diany uśmiechnął się paskudnie.
- Z przyjemnością - szepnął.
Zanim którakolwiek z dziewczyn zdążyła zareagować, poczuła zastrzyk. Igła drążyła prosto do mięśnia, uwalniając swoją substancję.
- Nie - cicho szepnęła piękna dziewczyna. - Jestem… Amanda… jestem - szepnęła jeszcze.
To było trochę komiczne, bo okoliczności zdawały się dramatyczne. Natomiast towarzyszka Abigail uznała, że w tej chwili najważniejsze to przedstawić się. Chciała, aby de Gillern znała jej imię. Aby je zapamiętała.

- A… Abigail - odpowiedziała, przebijając się głosem przez chór wyjący wewnątrz głowy. Rósł on w miarę tego jak serce biło coraz wolniej. Imię jednak usłyszała wyraźnie. Amanda… piękne. Ledwo padło wiedziała, że nigdy go nie zapomni.
 
Sorat jest offline