Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-12-2020, 00:03   #19
Sorat
 
Sorat's Avatar
 
Reputacja: 1 Sorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputacjęSorat ma wspaniałą reputację
Odwiedziny żywych nie przyniosą ukojenia, wręcz przeciwnie - obie to wiedziały. Personel zapewne jeszcze przez długie tygodnie będzie się wyładowywał na niesfornych pacjentkach za ich ostatni zryw. Tak już było, nic nie dało się poradzić.
- Hej… Amy - de Gillern zagadała cicho, łypiąc kątem oka na współwięźniarkę. To, że przypieprzą się do niej miała gdzieś, nie pierwszy i nie ostatni raz dostanie wpierdol, albo ją podduszą. Nie dadzą leków przeciwbólowych, albo pomylą dawki przez co się zarzyga albo obszcza… ale podobne traktowanie Amandy wywoływało w niej sprzeciw. Pierwszą, żywą reakcję od dawna.
- Pomóż mi… - poprosiła, chociaż na cud nie liczyła - Naucz jak się chronić. Wtedy odzyskam siły i stąd uciekniemy. Jakoś… jakoś stąd wyjdziemy, ale teraz po prostu - zamknęła oczy - Bądź obojętna.

Amanda uśmiechnęła się do niej lekko. Choć się bała.
- Przy tobie nigdy nie potrafię być obojętna - powiedziała.

***

Miesiąc później Abigail i Amanda były już wolne. Oczywiście nie kompletnie. Usunięto więzy i kaftany. Mogły swobodnie poruszać się po swojej celi, choć pod bacznym okiem kamery. Chyba obserwowano je dzień i noc. A nuż ustalą między sobą samobójczy pakt? Zrobią sobie nawzajem krzywdę? Najpewniej tego się obawiano. Albo po prostu zboczeńcy lubili je bezustannie podglądać.
- Dasz radę - szepnęła Amanda. - Pamiętaj. Udawaj, że jest ci lepiej, żebyśmy mogły razem wyjść - dodała, po czym zamilkła.

Opiekun wyprowadził Abigail z celi. Prowadził w stronę gabinetu doktora Watanabe na kolejną rozmowę. Dopiero drugą, ale de Gillern wydawało się, że było ich już co najmniej tuzin.
- Jak się czujesz, Abigail? - zapytał mężczyzna w trakcie drogi.

Paskudnie biały korytarz ciągnął się w nieskończoność, z mijanych drzwi wiało chłodem. Lodowate przeciągi wpijały sie kłami w odsłonięte części ciała szarowłosej, wślizgując pod cienką szpitalną piżamę.
- Jest… lepiej. - odpowiedziała, ignorując małą dziewczynkę siedzącą pod jednymi z mijanych drzwi. Brzdąc miał może pięć lat i z uśmiechem radości wbijał sobie łyżkę prosto w krwawiący oczodół.
- Lepiej… - powtórzyła, skupiając uwagę na lekarzu. Dała Amandzie słowo, że spróbuje przekonać Azjatę o poprawie i obie opuszczą te przeklęte mury… z tą drobną różnicą, że Amy odejdzie przed siebie, a Abby pojedzie na krzesło elektryczne. Było o co się starać.
-... jestem głodna - dorzuciła. Każdy zdrowiejący zaczynał odczuwać głód. Ona czuła, że nie da rady niczego wcisnąć, jednak dobre wrażenie powinno być wiarygodne.

- O, to bardzo dobrze - odpowiedział mężczyzna. - Jeśli apetyt wraca, to człowiekowi od razu bardziej chce się żyć - dodał eksperckim tonem. - A jak ci jest z nową towarzyszką? Mam nadzieję, że nie marzniecie za bardzo. Wysiadł nam piec, a jest zima. Właśnie instalują nowy, ale pewnie chwilę czasu to potrwa - westchnął ciężko.
Po drodze znalazł się również mały Andy. Amanda nie kłamała, rzeczywiście zmierzał w jej stronę. Odnalazł ją wreszcie.
- Jest mi zimno, Abigail. Jestem mokry. Chłód. Wilgoć… - powtarzał. - Wysusz mnie. Daj mi ciepło. Ogrzej mnie. Proszę.
Nagle zgiął się w pół znów zaczął wymiotować krwią.
- Ale najważniejsze, że już ci lepiej - powtórzył opiekun do de Gillern.

Teraźniejsza Abby znała zasadę kluczową przetrwania: być obojętnym. Bez duszy i serca. Obojętnie się budzić i z taką samą wyuzdaną obojętnością zasypiać. Nosić ją w sercu, jednocześnie serca nie posiadając. Taka abstrakcja. Nikogo nie całować. Nikomu nie pozwalać się kochać. Tylko oddychać i trwać. Już nie szokować. Nie zastanawiać się czy jestem złą czy dobrą Abigail. Zobojętnić się maksymalnie. Niczym strzęp obłoku, który w końcu zniknie w atmosferze. Kogo to obchodzi?
Tamta Abby wciąż czuła żal i chciała coś zmienić. Minięcie chłopca przyszło jej z trudem. Jak niby miała go ogrzać samej przypominając sopel lodu?
- Zimno jej, mnie też zimno… tak zimno - mruknęła cicho - Przez ten brak pieca… pan pokaże rękę - popatrzyła mu w oczy - Nie zrobię niczego złego, obiecuję.

- W porządku - powiedział opiekun. - Jedna pacjentka też mnie o to kiedyś poprosiła. No i pokazałem jej rękę. Ona spojrzała na moje linie życia czy czegoś tam i wywróżyła mi miłość oraz ślub. I to się spełniło! - dodał. - Tak właściwie teraz to jestem podekscytowany. Jakbyś dostrzegła bogactwo, to nie będę narzekać - uśmiechnął się i podał rękę.

Dziewczyna wyciągnęła własne dłonie, wyglądajace jak blade, ptasie szpony o wystających stawach i obgryzionych krótko paznokciach. Wahała się moment, nim nie dotknęła ciepłej skóry na nadgarstku, aż wzdychając przy tym. To było miłe odczucie, z jej twarzy zeszła część napięcia.
- Zimno mi - powtórzyła trochę zawstydzona, zanim nie zamknęła dłoni mężczyzny między swoimi i jeśli dla niej konkakt wydawał się miły, to on miał wrażenie jakby nagle rękę zamknięto mu między dwoma bryłami drżącego lodu. Szarowłosa zamknęła oczy, biorąc głęboki wdech, a gdy je otworzyła, popatrzyła na opiekuna kompletnie inaczej i aż westchnęła. Ludzie miewali różne aury, najczęściej były ciemne i paskudne, ale człowiek przed nią wydawał się jaśnieć łagodnym, złotym światłem. Otaczała go delikatna poświata, mieniąca się cudownym, pastelowym blaskiem we wszystkich kolorach tęczy, przywodząca na myśl anielskie skrzydła.
- T… to nie możliwe - pokręciła głową, a jej oczy zrobiły się wielkie. W przypływie niedowierzania dotknęła jego twarzy aby się upewnić, czy aby na pewno jest prawdziwy.

Mężczyzna zaniepokoił się. Nie był ani przystojny, ani też brzydki. Raczej taki kompletnie zwyczajny. Prawie niewidzialny. Sama Abby musiała się zastanowić, czy go wcześniej widziała. Zdawało się, że tak. Być może ludzie naprawdę szczęśliwi nie promieniowali szczęściem. Nie czuli potrzeby informowania wszystkich dookoła, jak bardzo ich życie jest udane. Nie epatowali powodzeniem. Po prostu byli gdzieś pochowani… aż do czasu, kiedy zaczynano czytać z ich dłoni. Widząc wręcz nieziemską aurę szczęścia.
Najdziwniejsze było to, że nie doszło do wybuchu.
Osoba taka jak Abigail styknęła się z kimś takim jak Paul. O tym imieniu informowała plakietkę na T-shircie. To tak, jakby materia z antymaterią na siebie wpadły. I nic. Żadnej eksplozji. Nawet powiewu ciepłego powietrza.
- Coś się stało? Widzisz coś złego? - Paul przestraszył się. - Mam nadzieję, że jeśli tak, to tylko w związku ze mną. A nie moją rodziną - zagryzł wargę.

W szarych oczach dziewczyny stanęły łzy. Więc tak wyglądało dobro… coś wspaniałego i ciepłego. Tak innego od codzienności barwy czarnego lodu. Mogło się odnieść wrażenie, że przez sam dotyk de Gillern kradnie ożywcze światło, wpuszczając zamiast niego swój mrok, ale nie potrafiła przestać żerować. Jeszcze tylko chwilkę, jeszcze jeden mocniejszy uścisk palców.
- Jesteś taki piękny… - wyszeptała, wciąż kręcąc powoli karkiem. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana, miną wyrażając zachwyt i jednocześnie spijała ciepły blask żeby choć odrobinę ogrzać własne serce.
- Anielska dusza, dewaiczna natura - zabrała dłoń z jego twarzy, ale ręki nie puściła. Przez chwilę wyglądała na młodszą, wyspaną i najedzoną. Jakby sama obecność blasku zakryła część mankamentów - Widzę… tylko światło - dodała, przełykając ślinę - Dobre, jasne światło. Radość i skrzydła za twoimi plecami. Cokolwiek postanowisz, osiągniesz to. Będziesz szczęśliwym człowiekiem, przelejesz to na swoją rodzinę. Nigdy nie ulegniesz wypadkowi, nie zachorujesz ciężko. Będziesz żył długo, aż do samego końca który nastąpi gdzieś w domu pośrodku lasu z widokiem na jezioro. Dobry, spokojny koniec we śnie, obok tej którą kochasz. Bez cierpienia, bez strachu… za wiele, wiele lat - opuściła głowę, zabierając ręce i objęła się ramionami chcąc zatrzymać przez chwilę wrażenie oblania światłem.

Mężczyzna oniemiał. Nie spodziewał się takich miłych słów. Przez chwilę milczał.
- Jak miło z twojej strony! - powiedział. - Chyba naprawdę czujesz się lepiej. Cieszę się bardzo z tego powodu.
Teraz on chwycił jej dłoń i spojrzał na jej wewnętrzną powierzchnię.
- Widzę, że znajdziesz coś, co cię wypełni. Światłość większą od wszelkiej możliwej. Nie da ci jej religia, nie da ci jej żaden inny człowiek. Ale jeszcze wspanialszy blask odnajdziesz wewnątrz swojej własnej duszy. Odnajdziesz swój życiowy cel. Będzie piękny, wspaniały, wielki. Nie jest ci przeznaczone nudne, proste, łatwe życie, Abigail. Jest ci przeznaczona historia, o której warto pisać - powiedział.
Pogłaskał ją jeszcze po głowie, jakby była dzieckiem. Choć zdawało się, że miał może kilka lat więcej od niej. Potem poklepał ją po plecach.
- No, już, moja droga. Szkoda czasu na więcej tkliwości i czułości. Jeszcze moja Mary będzie zazdrosna - zażartował. - Idziemy do pana doktora, pewnie już się niecierpliwi.
Ruszyli dalej.
- Lubisz z nim rozmawiać? - zapytał wesoło.
Paul przypominał jej nieco golden retrievera. Pełnego entuzjazmu, nadziei i szczęścia… dobrego chłopca.

- Nie wiem… - de Gillern odpowiedziała szczerze, łapiąc opiekuna za rękę żeby jeszcze przez te parę chwil móc czuć alternatywę dla mrozu. Ciepło ożywiało, pozwalało sobie przypomnieć a tych pozytywnych aspektach. Jak domowe pierniki z lukrem, pieczone razem z mamą piętnaście lat temu na święta.
- Boję się ludzi. Boje się że ich skrzywdzę. Że oni skrzywdzą mnie… zabiorą kawałek, a nie ma mnie już wiele. - powiedziała i nagle w pełni to do niej dotarło. Tak po prostu i bez fajerwerków. Szli obok siebie, światło i mrok, a wszechświat wciąż istniał.
- Może pan dać Amandzie i mnie po dodatkowym kocu, proszę? - zmieniła nagle temat - Nocą jest nam naprawdę zimno bez tego pieca, do tego leki… obniżają temperaturę. Czuć - wzrokiem wskazała złączone dłonie.
 
Sorat jest offline