Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-01-2021, 16:56   #8
Asmodian
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Prolog



Bestia i Łowcy



Dwa tygodnie wcześniej….

Ogromny jaszczur wysunął się z gąszczu. Trójkątna, mieniąca się wszelkimi odcieniami zieleni głowa, ozdobiona imponującym, kostnym grzebieniem obróciła się raz w jedną, raz w drugą stronę. Potem wyprostował długą szyję, a nozdrza rozwarły się, czujnie węsząc.
Wzrostem dorównywał najroślejszym, reiklandzkim ogierom bojowym, a muskulaturą, widoczną nawet pod grubą, łuskowatą skórą pokrywającą zwierzę, znacznie je przewyższał. Jaszczur kłapnął uzbrojoną w długie niczym myśliwskie noże kły, chrapnął donośnie i powol, wkroczył na polanę.
Był czworonożny, ale kroczył niczym wielki ptak, na umięśnionych, zakończonych imponującymi pazurami tylnych nogach. Przednie nogi, znacznie krótsze, jakby karłowate, przypominały szpony krogulca, lub orła, nie przekraczały jednak wielkości ramienia dorosłego człowieka. Jaszczur cmoknął, sapnął przeciągle i ruszył naprzód, ostrożnie stawiając kroki, pochylając trójkątny łeb na długiej szyi. Niewątpliwie drapieżny, najwyraźniej zwęszył swoją ofiarę. Ta zaś, zaryczała donośnie z oddali, niewątpliwie czując już obecność dużego, głodnego drapieżnika.

- Nie nabierze się…. - mruknął spokojnym, acz nieco zrezygnowanym tonem elf, patrzący na zwierzę z oddali. Był ubrany w zieloną, wełnianą tunikę, i brązową opończę, co w gęstym listowiu bardzo dobrze go maskowało. Elf mógł pozwolić sobie na spokojny ton. Siedział na wysokości niemal dwóch pełnych pięter, na wielkim, rozgałęzionym drzewie, z dala od morderczych pazurów głodnego stwora.
- To najdurniejszy pomysł Kilratha, jeśli mam być szczery. Myślałem, że lubi tego osła - jego rozmówca najwyraźniej podzielał zdanie tego pierwszego.
- Taa… - ten pierwszy wyjrzał nieco dalej za liście, próbując określić, gdzie pochowała się reszta ich grupy. Trzech jego towarzyszy zajęło pozycję w koronie okazałego drzewa, którego pień utknął całkiem w zwoju symbiotycznych roślin, giętkich niczym liny. Nie było ich widać, bo ubrani dokładnie tak samo, jak wypatrujący ich kolega stopili się całkowicie z koroną drzewa. Pomysłodawca całej zasadzki i kolejny elf znajdowali się po lewej stronie, całkowicie niewidoczni, przez pień szerokiego drzewa. Szum pobliskiego wodospadu zagłuszał wszelkie odgłosy z tamtej strony i gdyby elf nie wiedział o ich obecności, nie wiedziałby że czają się tam z napiętymi, gotowymi do strzału łukami.
Kolejną trójkę można było zobaczyć nieco dalej, za osłem. Ci nie musieli się całkiem ukrywać, bo znajdowali się w zagłębieniu terenu, kilkanaście kroków od samego osła, osłonięci kilkoma dużymi głazami i sporym gąszczem roślin o ogromnych, sercowatych liściach. Zarówno kierunek wiatru, jak i zapach samego osła doskonale maskował ich przed drapieżnikiem. Jeden z nich, odziany w błyszczącą kolczugę i stożkowy hełm z końską kitą trzymał solidnie wyglądającą żerdź zakończony pętlą ze sznura. Towarzyszący mu elf, z diademem na głowie był dowódcą całej grupy, zaś chuderlawy, podobny do uczonego sztywniak czający się za kamieniem był jego zastępcą.
- Ambrath ugotuje się w swojej kolczudze. To nie ma sensu. Ten jaszczur nigdy się nie ruszy. Nie jada nieznanych zwierzaków. Chyba, że Kilrath sam się przywiąże… - elf nie dokończył zdania, bo wielkie zwierzę ryknęło donośnie i ruszyło naprzód.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Nd9D_7f7zCM&list=PLh4Eme5gACZH5wSIorT9qnOl lGuEXeX3c&index=55[/MEDIA]


Ofiara, którą był pospolity, szary osioł, rasy nieokreślonej, choć Estalijski handlarz najpewniej mógłby opowiadać całe peany o jego rodowodzie, mogłaby nawet uciec, gdyby nie gruby powróz, którym była przywiązana do leżącego nieopodal zmurszałego pnia drzewa. W każdym razie desperacko walczyła o każdą chwilę swego życia, próbując zerwać powróz aby w końcu po drugiej nieudanej próbie wywalić się z głośnym dudnieniem na grzbiet. Jękliwe wycie osła przeszło w przedśmiertny kwik, kiedy pazury wielkiego jaszczura spadły na niego, rozrywając brzuch i rozdzierając wnętrzności. Trójkątny łeb zaś pochylił się w stronę gardła nieszczęsnej ofiary. Chrupnął przegryzany kręgosłup a nogi osła zadgrały spazmatycznie, oznajmiając koniec ofiary.

Polowanie jednak, dopiero się zaczynało. Dowódca elfów podniósł do ust niewielki, kościany gwizdek i dmuchnął, uruchamiając pułapkę. Cztery grupy elfich wojowników ruszyły, z wyciągniętą bronią w stronę jaszczura.
Pierwszy ruszył opancerzony, barczysty elf, celując w kark stwora żerdzią. Kilrath, czarnowłosy pomysłodawca pułapki wychynął z krzaków po drugiej stronie, trzymając w ręku lasso. Jego towarzysz przyklęknął z naciągniętym łukiem, gotów posłać strzałę prosto w wystający zza krzaków zad jaszczura. Dwaj gadatliwi, po krótkim spacerze po rozłożystej gałęzi ześlizgnęli się prosto w kępę wysokiej trawy, flankując jaszczura. Wiedzieli, że trzej niewidzialni do tej pory koledzy robi dokładnie to samo z drugiej strony.
Łuskowaty drapieżnik znalazł się w potrzasku, ale walka dopiero się zaczynała.
Opancerzony wojownik prawie dotarł do truchła osła. Żerdź pofrunęła w stronę karku i nawet udało się zarzucić pętlę prosto na kościane wyrostki i grzebień, który ją zdobił. Trzask gałązki, czy może jakiejś skorupy leżącej w miękkiej ściółce w ostatniej chwili zwrócił jednak uwagę ucztującego drapieżnika, lub może wiedziony instynktem podniósł łeb, niemal podnosząc na żerdzi rosłego, opancerzonego wojownika. Ten zdążył krzyknąć, ostrzegawczo, ale czułe, elfie ucho dostrzegłoby nutę przestrachu.
Świsnęło lasso, łapiąc szyję jaszczura. Obaj rozmawiający przed chwilą elfy wiedziały, że czarnowłosy elf długo nie wytrzyma, a ich opancerzony kolega właściwie wisiał przed paszczą wielkiego drapieżcy niczym marchewka na kiju.
Kilrath sapnął z wysiłku, klinując linę lassa o gałąź drzewa, ale było wiadomo, że może jedynie spowolnić wielkiego zwierzaka. Dwójka gadatliwych elfów rzuciła się pędem w stronę jaszczura. Pierwszy, ten, co wątpił w plan czarnowłosego rzucił się zwinnie w stronę grzbietu, łapiąc się wystających z niego, zgrubiałych wyrostków. Stwór warknął i wierzgnął, omal nie wyrzucając wojownika w powietrze.
Jego towarzysz szarżując, uderzył barkiem prosto w długą szyję, wytrącając zwierzęciu równowagę. Zachwiało się i stanęło szeroko, wyrywając z mlaśnięciem pazurzastą łapę z trzewi osła. Opancerzony, uwolniony z impasu poleciał na ziemię, klnąc głośno, ale tymczasem dołączały już kolejne elfy z przeciwstawnej do pary gadułów trójki. Dwóch wskoczyło na drugi bok jaszczura, mocując kolejne, zakończone pętlami liny do grzebienia kostnego, a jeden z trójki flankujących zwinnie przejął puszczoną żerdź, ciągnąc ją w swoją stronę i rozciągając szyję jaszczura, który nie dawał też za wygraną. Kopał potężnymi nogami, próbując oderwać się od swojego posiłku i targał łbem na wszystkie strony. Masywny ogon chlastał na boki, odrzucając jednego z wojowników prosto w krzaki. Opancerzony jednak zdołał już zebrać się na nogi, i opancerzone stalą ramiona szybko zacisnęły się wokół szyki jaszczura, a masa wojownika przygniatała jego łeb do ziemi. Lassa napinały się, trzeszcząc i opuszczając kłapiącą groźnie paszczę coraz niżej. Szamotanina trwała dobre trzy kwadranse, kiedy w końcu zwierzę uległo, związane ciasno niczym szynka w wędzarni.
- No dobra...Kilrath… - dowódca również sapał z wysiłku - Jakieś kolejne, genialne pomysły? - dowódca uśmiechnął się do czarnowłosego
- Wleczemy go - wzruszył ramionami łowca i wskazał dwie długie gałęzie, które najwyraźniej miały stać się czymś w rodzaju włóka.
- Żartujesz, co nie? Powiedz, że żartujesz… - opancerzony pokręcił głową, a dowódca zarechotał donośnie. Kilka elfów również pokręciła głowami, podśmiewując się z łowcy.
Ten jednak tylko pokręcił przecząco głową. Sięgnął pod ogon jaszczura, i powąchał śliską od śluzu rękę
- Ten tu to samica. Miała niedawno młode, dlatego barwi śluzem. Gdzieś tu jest samiec. Możemy tu zostać i na niego poczekać. Albo zrobić włók i sobie pójść - zaproponował łowca wzruszając ramionami.
Śmiechy ucichły niczym ucięte nożem
- Dobra, dawajcie topory. Migiem z tym włókiem! - dowódca rzucił krótką komendę wchodząc na dużą, oblepioną roślinnością skałę z której rozciągał się jako taki widok na polanę.
Jego zastępca stanął obok niego.
- One tam są Ekthelion. Ukryte. - zagadnął dowódcę.
- To stary kraj. Starszy niż Naggarythe. Starszy niż Ulthuan i cała reszta. Może się wydawać, że to jedynie dzicz. Ale ta dzicz była świadkiem wspaniałych rzeczy. Wspanialszych, niż obaj możemy sobie wyobrazić - powiedział Ekthelion wpatrzony w zieloną ścianę lasu
-Ale nie frasuj się przyjacielu, znajdziemy je. O ile coś nas wcześniej nie zeżre - zażartował.
Ale sam jakoś nie miał ochoty na śmiechy. Dżungla, kolorowa i zielona, nie miała poczucia humoru.


Narada


Kiedy wchodzili do jego kwatery na poddaszu, siedział pochylony nad codziennymi raportami. Dni zlewały się tu jeden w drugi, więc Ekthelion uzupełniał bezczelnie poprzednie wpisy i korzystał z chwili spokoju i samotności, jakie zapewniała kwatera na poddaszu. Podwładni wiedzieli, że lubił tu popołudniami przebywać, więc kiedy zaczęli wchodzić, jeden po drugim, i osobiście zdawać relacje z przydzielonych wcześniej zadań, wiedział, że muszą mieć coś ważnego do przekazania. Ważnego na tyle, by potrzebna była dalsza decyzja.
Lub cierpliwość, co zresztą na jedno wychodziło.

Miał wspaniałych podkomendnych, najlepszych, jakimi dotychczas dowodził, a dowodził wieloma. Kampania w Nordlandzie pochłonęła jednak wiele istnień, a na tę wyprawę Ekthelion nie potrzebował wielu. Kilku, najbardziej sprawdzonych było najlepszym rozwiązaniem, na jakie mógł sobie pozwolić, zarówno ich sponsor, jak i skromna sakiewka samego Ektheliona.

“Młodzi, ale każdy przeszedł tyle, co niejeden człowiek przez całe swoje życie” myślał, patrząc przez chwilę na twarze każdego z osobna.
Finreir, najdostojniejszy z całej czwórki podoficerów. Adept kolegium cienia, którego zawiłe losy, jak większości członków oddziału uniemożliwiły studia w Ulthuanie. Wyzuty z przyszłości, wybrał ścieżkę Morai-Haeg, drogę Cienia. Ciemnowłosy, wysoki jak niemal każdy elf w oddziale, o oczach które stanowczo widziały zbyt dużo tajemnic. Kolejną miał rozwikłać, czego Ekthelion mu nie zazdrościł. Przynajmniej nie w takim miejscu.



Ambrath był przeciwieństwiem Finreira. Tam, gdzie liczyła się szybkość umysłu i badanie zjawisk magicznych, tam można było posłać Finreira. Ambrath zaś, był okazem elfa, za którym oglądały się dziewki nawet w tak mało cywilizowanej dziurze jak Port Wyrzutków. Barczysty, muskularny, rudowłosy. Ekthelion rzekłby, typowy góral z pogranicza Naggarythe i Chrace`u. Być może jakaś jego prababka spotykała się z jakimś szlachetką z Tol Gard, lub Lwiej Marchii, w każdym razie rodowód Ambratha nie był najwyraźniej tak czysty, jakby chciał tego sam wojownik. Ekthelion nie rozumiał ludzkiej fascynacji elfami. Osobne rasy, niby podobne, ale jednak różne. A jednak dziewki pąsowiały w obecności Ambratha, a mężczyźni wywieszali niemal języki na elfki z jego oddziału, jak i kilka miejscowych, w tym jedną w zamtuzie, którą sam Ekthelion odkrył stosunkowo niedawno.


“Egzotyka. To chyba najwłaściwsze określenie” pomyślał, skupiając się na kolejnym, egzotycznym dla Portu Wyrzutków wojowniku. W Ulthuanie kobiety władające orężem nie były niczym niezwykłym. Wiele wręcz wybierało ten styl życia, a sam system wojskowy nie nakładał na elfki ani specjalnych wymagań, ani nie dawał specjalnych przywilejów. Ekthelion był przekonany, że nie tylko Diego był pod wrażeniem egzotyki jego podkomendnej.



Ostatni, który wszedł i niewątpliwie najbardziej egzotyczny z całego oddziału. Kilrath zadziwiał na swój sposób nawet swojego dowódcę. Na pewno był najmniej towarzyski z całego oddziału i najmniej czasu spędzał w kamienicy, którą obecnie zajmowali. Jednak to przede wszystkim dzięki niemu udało się schwytać Zimnokrwistego, on też pierwszy znalazł jadalną na tym terenie zwierzynę.


- Warty? - Ekthelion przeszedł do rzeczy, odkładając pióro i rozsiadajac się wygodnie na drewnianym fotelu, zdezelowanym i skrzypiącym jak cała kamienica. Miało się wrażenie, że całe to miasto śpiewa jękliwie, jakby zamierzało się rozpaść przy gwałtowniejszym podmuchu wiatru. Meldunki podkomendnych brzmiały dobrze. Ale na głowie miał cały oddział, nie tylko wybranych podoficerów.
- Po dwóch na dzień, i na noc - zameldował Ambrath, a dowódca kiwnął głową. Wystarczało, przynajmniej na Port Wyrzutków.

Ekthelion siedział przez chwilę, zamyślony, nad wieściami które przynieśli jego podkomendni. Popatrzył na chwilę na Ceyline, jakby nie był zadowolony z jej pośpiechu, ganiąc ją wzrokiem. Fakt, że znalazła ślady i drzewo to jedno, ale wojownik musi zachować zimną krew. Jej przychodziło to z wielkim trudem.
- Włączymy się. Ale po kolei. - powiedział stanowczo, odrywając rękę od brody.
- Ambrath, ty zaniesiesz pismo do kapitana de Rivera. On na pewno doceni twój wojskowy kunszt i posturę, oraz twój górski wdzięk. Tylko żadnych kurew, hazardu i pijaństwa, bo jeszcze coś o nas złego pomyśli. Wątpię, by chciał się pospolitować z żołnierstwiem, ale nigdy nic nie wiadomo. Ludzie i ich upodobania... - Ekthelion uśmiechnał się pod nosem widząc szeroki, szyderczy nieco uśmieszek na twarzy wielkiego i barczystego podoficera.
- Masz tylko umówić spotkanie na jutro, nic więcej - dodał wyjaśniająco do Ambratha, który kiwnął jedynie głową.
-Fnreir pójdzie ze mną. Ceyline, ty zaś odwiedzisz swojego...człowieka. Diego. Wypytasz go dyskretnie o stan aprowizacji ludzi wicehrabiny. Nic wielkiego. Tak jakby kochanka łowczyni zainteresowała się losem swojej chwilowej...słabostki? - zasugerował wiedząc jednak,że dziewczyna powinna sobie poradzić. Zresztą jej mina mówiła wszystko.
- Kilrath, ty też pójdziesz jutro ze mną. Być może kapitan będzie chciał cię wypytać o Zimnokrwistego. Lub Nordland. - Ekthelion kiwnął głową do ostatniego elfa obecnego w pokoju. Ten, w przeciwieństwie do pozostałych nie powiedział ani słowa, jedynie kiwnął głową.
- Cóż, to wszystko, chyba, że macie coś do mnie? - upewnił się i widząc przeczące ruchy głowami pozwolił się im odmeldować a sam wrócił do pisania, zaczynając od nowego akapitu.
Z Dziennika Ektheliona, z rodu Dranil.
XI.362.4.32, “Port Wyrzutków”

Nie mogło być bardziej adekwatnej nazwy dla tej namiastki miasta. Dawna osada piracka, przyczółek cywilizacji. Przynajmniej tak postrzegają ją ludzie, którzy je zamieszkują.
Ciężko określić, co jest prawdą, a co jest iluzją rzeczywistości. Miasto miastem nie jest. Nieledwie warowna osada, według standardów ludu Asura, lub nawet imperialczyków, którzy uważają się za cywilizowanych.
Przyczółkiem cywilizacji również ciężko byłoby ją zwać. Brakuje tu rozrywek właściwych ludom cywilizowanym - teatru, wielkich świątyń, szkół i uniwersytetów. Jedyna nazwa, którą najwłaściwiej byłoby można określić te miejsce jest Tor-Serthai - Miejsce Morskich Łupieżców. Piracka twierdza, którą była, i prawdopodobnie wciąż jest.

Przyroda w tym wypranym z cywilizacji miejscu jest w przewadze, i okazuje to każdego dnia. Dżungla broni się przed miastem, które wyrosło na jej krańcu, niczym czyrak na chorej skórze. Trujące, kolorowe rośliny, jadowite zwierzęta, istny labirynt ścieżek i traktów, który rozmywa się z każdym deszczem. Opady są codziennie, często horyzontalne. Wybijają większośc strumieni z koryt, zamieniając okolicę w grząskie trzęsawisko. Koszmar każdego tropiciela. Ale i marzenie dla podążających ścieżką cienia. O ile ma się otwarty umysł i wyobrazi się cień w kolorze zieleni.

Dotychczas nie natrafiono na ślady tubylców, choć chodzą słuchy, że schwytano amazonkę. Okrycie kolejnego człowieka w dżungli jest o tyle nieciekawe, że jest to kolejny człowiek. Schwytana kobieta może jednak mieć pewną wiedzę o interesujących nas obszarach dżungli, i choć wątpliwe jest, aby zechciała się z nią podzielić dobrowolnie, stwarza to pewną okazję. Czas pokaże, czy podjęte dzisiaj decyzje okażą się słuszne. W każdym razie jednak, pora najwyższa na wyjście z cienia.



Elf skończył pisać, zamaszyście podpisując notatkę. Pozostawało mu jedynie przejść się przez piętra i sprawdzić, czy jego oddział nie potrzebuje nieco jego oka. Duszna pogoda, i odległość od cywilizacji powodowały, że dyscyplina mogła szybko się popsuć. Ubrał skórznię, poprawił pas z bronią, wziął ze stojaka łuk i dopiwszy resztkę wina z kubka ruszył na dół. Dzień nie miał się jeszcze ku końcowi i któż wiedział, jak się zakończy.




 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 08-01-2021 o 17:21.
Asmodian jest offline