Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2021, 21:20   #2
Stalowy
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację

- Od kiedy industrial-mechy pojawiły się w naszym parku maszynowym znacząco zwiększyła się nasza wydajność. Projekty budowlane które kiedyś zajmowały kilka miesięcy teraz spokojnie kończymy w kilka tygodni. Niesamowite przyspieszenie. - uśmiechając się od ucha do ucha elegancki dyrektor mówił z wielką ekscytacją - Jeżeli nie napotkamy znaczących trudności wyrobimy się przed harmonogramem. Z takim wyposażeniem może nawet projekty architektoniczne Ojców Założycieli będą dla nas osiągalne.

Kamera przeskakuje do niedużej sali w której zgromadzono w gablotach różnego rodzaju pamiątki, na ścianach natomiast zawieszono fotografie ludzi i scen z placów budowy. Dyrektor szerokim gestem zaprasza do wnętrza.

- A to nasza izba pamięci. Pionierzy Nowego Vermontu przekazali nam fotografie i przedmioty związane z pierwszymi pracami jakie wykonywano podczas powstawania naszej kolonii. Było to zaledwie kilkadziesiąt lat temu, uważamy jednak że warto jest pamiętać o wielkim poświęceniu wcześniejszych pokoleń dzięki którym nasza mała ojczyzna zawdzięcza swoją świetność.

W trakcie wypowiedzi kadr przejeżdża wzdłuż ściany, po chwili pokazując fotografie ludzi wznoszących pierwsze huby mieszkalne, fabryki, elektrownie.

Kadr znów wraca do izby pamięci. Dyrektor z wielce uniesioną miną pokazuje kolejny zbiór fotek.

- Jednym z największych przedsięwzięć było wykopanie tuneli pod Newport. Tereny jakie zamieszkujemy nie są łatwe w pracach podziemnych i głębinowych. Nasi poprzednicy wykazali się wielką determinacją by ukończyć podstawową infrastrukturę. - dyrektor wskazuje na gablotę pod zdjęciami - Zapisany w tamtym czasie projekt zakładał, o ile kolonia wejdzie w posiadanie odpowiednich zasobów, wydrążenie tuneli łączących wszystkie miasta Nowego Vermontu. Miały one spełniać wiele funkcji, zarówno transportowych jak i przesyłu mediów. Teraz kiedy mamy industrialmechy bardzo optymistycznie patrzę w przyszłość i na nasze możliwości w tej kwestii.

Obraz przechodzi na plac budowy. Narrator pokrótce opisuje ile mechów zakupiła kolonia oraz przybliża pobieżną charakterystykę każdej z maszyn. Kadr pokazuje ludzi pracujących w pocie czoła i uchodzących spod nóg przemieszczających się mechów i krążących wokół nich klasycznych pojazdów budowlanych. Widać że prace odbywają się na obrzeżu któregoś z miast. Mechy przenoszą ładunki, równają teren, wygrzebują ziemię pod fundament. Na skraju placu mech wyposażony w kulę i gigantyczną piłę łańcuchową rozbija głazy na drobne. Kadr obiegł jeszcze parę razy cały obszar. W następnej scenie wszyscy piloci mechów ubrani w lekkie kombinezony robocze ustawili się do wspólnego zdjęcia. Po chwili kolejny kadr. Szczupły, wysoki mężczyzna, najpewniej tuż przed trzydziestką uśmiecha się do kamery. Podpis na dole ekranu głosi “Julian Jackson. Pilot WI-DM DemolitionMech. EngD”.

- Moim marzeniem było pilotowanie mecha. - powiedział rozpromieniony - W ramach doktoratu skonstruowałem pod opieką profesora Hartmanna symulator mecha. Jestem dumny że nasz projekt dzisiaj stanowi jedno z podstawowych narzędzi szkolenia przyszłych pilotów, ale gdy go zaczynaliśmy nie sądziliśmy że zostanie on wykorzystany w naszej kolonii tak szybko. Podjąłem po studiach inną pracę, ale gdy tylko się dowiedziałem że potrzebni będą piloci, zgłosiłem się. Teraz robię to co lubię i pomagam budować przyszłość naszej ojczyzny.

***

Zdjęcie ekipy budowlanej wisiało na ścianie w pokoju Juliana. On sam stał w tylnym rzędzie przewyższający wzrostem pozostałych kolegów. Był szczupły, nosił okulary i z samej twarzy wyglądał na inteligenta nie zniszczonego ciężką harówką. Widok tego zdjęcia jak zawsze napawał dumą Juliana. Jego życie było pełne. Dotąd niejasna przyszłość stała się iście świetlana. Stała, dobrze płatna i prestiżowa praca. Jedyne czego brakowało to znaleźć sobie żonę, kupić dom i założyć rodzinę.
Julian mieszkał z rodzicami w jednym z mieszkalnych hubów Newport. Była to decyzja podyktowana czystym pragmatyzmem - po studiach wrócił do rodzinnego domu by móc w pierwszej pracy maksymalnie oszczędzać pieniądze. Nigdy nie był rozrywkowym człowiekiem, z kobietami nie radził sobie za dobrze, a z rodzicami dogadywał się świetnie - czemu miał przepierdalać całą swoją pensję tylko po to by mieć własne mieszkanie? Wywoływało to u jego rówieśników uśmieszki politowania, acz zawsze wtedy Julian się pytał jak tam ich kredyciki, czy starczy do pierwszego jak wyjdą napić się do baru czy gdy pójdą do lekarza. Gdy kolonię zakładano nikt nie myślał o takich rzeczach, teraz natomiast gdy rozwinęły się pierwsze miasta i aglomeracje, jej obywateli dotknęły te same problemy co obywateli wielu innych światów. Oczywiście taki model życia miał swoje minusy, ale Julian Jackson nie narzekał - gdy inni wypruwali żyły i wyginali się jak głupi, niszcząc sobie zdrowie i podkopując życie rodzinne, on powoli odkładał na swoje. Po chudym okresie studiów przybrał na wadze (choć wciąż był dość szczupły), nauczył się od swojej matki dobrze gotować, pochłaniał książki jedna za drugą (powieści ale także książki historyczne i reportaże), a po pracy w biurze największego przedsiębiorstwa budowlanego na planecie chodził na długie spacery lub jeździł rowerem. Co tydzień odwiedzał strzelnicę i grupy sportowe do których uczęszczał na studia.
Wszystko się zmieniło wraz z pojawieniem się industrialmechów. Choć pracował w biurze i kadry skierowały do pilotażu dotychczasowym operatorów maszyn budowlanych Julian zgłosił natychmiast swą chęć aplikacji na stanowisko pilota. Gdy kierownictwo zaatakowało go sceptycznymi spojrzeniami pełnymi politowania pomachał im pewnym papierem od którego niektórym oczy omal ze zdziwienia nie wyszły z orbit.
Minął rok od tamtego czasu. Miał pensję która równała do zarobków kolonialnych elit, wykonując pracę którą naprawdę kochał. Pomimo tego bardzo się pilnował żeby nie odbiła mu od tego amba, z resztą widać było to po oszczędnym życiu jakie prowadził.
Jego pokój urządzony był trochę w starym stylu. Było w nim pełno szpargałów z dawnych czasów - książek, opracowań, notesów i skarbów związanych z mechami i historią kolonii. Na ścianie wisiała mapa Amerigo, obok starego i postrzępionego plakatu na którym upamiętniono Minutemanów, którzy uratowali kolonię kilkadziesiąt lat temu. Gdy inni zastanawiali się czy była to prawda Julian był tego pewien - część pieniędzy wydał na zbieranie różnych pamiątek po bohaterach. Po pracy w której codziennie wracał do domu, jadł obiad, a potem spędzał czas z rodzicami lub zamykał się w tej swojej pustelni. Co prawda przez parę miesięcy po zostaniu pilotem nachodzili go dziennikarze, a nawet jacyś nadgorliwcy dronem przez okno strzelili mu fotę jak w slipach zaspany wstaje rano z łóżka, lecz po wydaniu solidnej sumki na adwokata i wygraniu sprawy w sądzie takie incydenty się urwały (pieniądze z zadośćuczynienia przekazał na cel charytatywny), a on także nie robił niczego by nabrać większego rozgłosu (wystarczyło że był dobrze rozpoznawalny w sąsiedztwie). Sława przysporzyła mu też powodzenie u kobiet, które nagle z “maminsynkowatego dziwaka” zaczęły go postrzegać jako “inteligentnego i mądrego faceta”, lecz póki co Julianowi żadna nie wpadła w oko. Przez całe życie znosił docinki, od dzieciaka po dorosłego, odnośnie swojego hobby, chudzielstwa i nieśmiałości. Dzisiaj był kimś, a jednocześnie był sobą. Ilekroć widział kogoś z przeszłych czasów, kto patrzył na niego z zazdrością przypominał sobie powiedzenie że najlepszą zemstą jest sukces i bycie szczęśliwym.
I spełnienie swoich marzeń.

Było późne popołudnie gdy Julian zapatrzył się na ścianę pełną plakatów, a dokładnie na ten zrobiony ze zdjęcia ciężkiego mecha, modelu WHM-6R. Z głośników laptopa sączyły się stare piosenki w których wyjątkowo gustował. Pisał ze swoim bratem Ethanem, architektem, mieszkającym w Burlington. To ostatnia wiadomość przesłana przez brata wprawiła Juliana w głębokie zastanowienie.

“Zaprzęgnięto nasze biuro do jakiegoś poważnego projektu. Nie wiem o co chodzi ale szef pojechał do Newport na cały tydzień i codziennie słał do nas w cholerę maili z przeróżnymi pytaniami. Wrócił cały podjarany, powiedział że na dniach dostaniemy konkretne wytyczne. Kto wie, może za jakiś czas będziecie coś działać pod Burlington? Gdyby co to chętnie byśmy cię ugościli.”

Koledzy z pracy zwykle nie przejmowali się przyszłymi projektami lub tym co kolejne inwestycje oznaczają dla firmy i całej kolonii. Julian starał się patrzeć w szerszej perspektywie. Czuł dumę mogąc pokazać komuś budowle wzniesione w ostatnim czasie i powiedzieć “wznieśliśmy to naszymi rękami”. Informacja że pojawiają się kolejne ambitne projekty tylko potwierdzały to co Julian czuł - nie będzie musiał się o nic martwić poza tym by dobrze wykonywać swoją robotę. Z głośników komputera zaczęła się sączyć jedna z jego ulubionych melodii.


Jackson bezwiednie wstał z fotela i zaczął powoli tańczyć w rytm muzyki. Tancerzem był przeciętnym, ale wyczucie rytmu miał całkiem niezłe. Leżący dotąd bez ruchu na łóżku kot Winston uniósł głowę i spojrzał na Juliana, zafrasowany “co znów jego człowiek odczynia?”. Jego jasne, iście piaskowe umaszczenie sprawiało że zlewał się z jasną narzutą łóżka. Widząc nie pierwszy raz pląsającego człowieka znów położył łeb i zamknął oczy. Choć w pracy Julian był małomówny i sztywniacki. Zawsze mówił oficjalnym tonem, bez przekleństw czy spoufalania się. Na imprezach firmowych zjawiał się, ale nie zostawał do późna ani nie upijał się. Lecz w komfortowym otoczeniu rodziny lub przyjaciół stawał się dużo bardziej ekspresyjny. Lubił tańczyć do muzyki. Lubił wzruszyć się na filmie. Lubił marzyć o tym jak będzie wyglądać jego przyszłość. Lubił usiąść z kotem na kolanach i patrzeć w rozgwieżdżone niebo.
W domu mógł być taki jaki był i nie musiał niczego udawać.


***

Po kolacji usiadł z rodzicami, Marthą i Jonathanem, w salonie. Otworzyli sobie po chłodnym piwie i rozsiedli się w fotelach oglądając wieczorne wiadomości. Kot Winston usiadł na kolanach swojej pani. Do wielkiej wojskowej defilady z okazji Dnia Fundacji pozostał już tylko tydzień, acz w wiadomościach mówiono głównie o przedłużającym się konflikcie. Julian podzielił się informacją od brata, na co rodzice się bardzo ucieszyli. Rzadko była okazja by udać się w dłuższą podróż do Burlington w odwiedziny. Mama od razu zaproponowała że Julian mógłby zawieźć bratu paczkę z prezentami dla niego i jego rodziny. Miłą atmosferę zepsuły trochę kolejne wiadomości z frontu, a dokładniej krótki reportaż zaraz po wiadomościach. Starszy Jackson patrzył z ponurą miną patrzył na ekran telewizora. Ojciec choć był tylko zwykłym elektrotechnikiem w miejskiej elektrowni to chłonął informacje ze świata niczym wytrawny analityk. Patrząc na zdjęcia z południa i wypowiedzi wojskowych, po dłuższej chwili milczenia prychnął z dezaprobatą.

- Od razu widać że coś jest nie tak. - mruknął - Chyba sobie z czymś nie radzą i udają głupich.

Zapowiadała się kolejna długa dyskusja z ojcem więc Julian przyniósł drugie piwo. Wiedząc że obaj mogą długo rozprawiać nad tym co się właściwie dzieje, Martha przewróciła oczami, zdjęła kota z kolan (ten od razu wskoczył z powrotem na fotel i zwinął się w kłębek) i poszła przygotować sobie drugie śniadanie do pracy.

***

Krótki dzień pracy. Julian zbierając się rano do roboty cieszył się perspektywą tego że zanim robota się rozkręci to będzie zmierzać już ku końcowi.
Wszyscy u Jacksonów wstali punkt szósta rano i tak ten poranek nie wyglądał jakby miał się czymkolwiek różnić od jakiegokolwiek dnia pracującego w tym roku. Wychodząc z domu pożegnali się ze sobą, zostawiając mieszkanie pod opieką Winstona, który siedząc w przedpokoju obserwował wychodzących ludzi. Jonathan pojechał poszedł na stację metra, Martha poszła na piechotę do przedszkola gdzie była opiekunką, a Julian wsiadł do starego samochodu zaparkowanego pod ich mieszkalnym hubem. Była to zwykła osobówka z powiększonym bagażnikiem, który młody Jackson odkupił od kuzynostwa. Auto miało już swoje lata, ale sprawdzało się całkiem dobrze do jazdy po mieście (szczególnie że żadna linia nie pozwalała spokojnie dojechać do jego zakładu pracy). Mógłby co prawda pojechać rowerem, ale wracając z roboty miał zamiar zrobić zakupy na jutro.

Dzień przepiękny, więc Julian opuścił szybę i jechał niespiesznie ciesząc się pogodą i widokiem Newport którego mieszkańcy szykowali się do Dnia Fundacji.

***

Praca tak na dobrą sprawę skończyła się zanim zaczęła. Może nie dosłownie, ale po przygotowaniach, odpaleniu maszyn popracowali właściwie tylko parę godzin po czym trzeba było zbierać się, sprzątać i szykować do fajrantu.
Julian nie poszedł na przerwę. Praktycznie cały czas jaki był wyznaczony dzisiaj do pracy spożytkował na wykonywanie swojej roboty. Skoro dzień pracy był skrócony, chciał być za sterami najdłużej jak mógł. Cieszył się każdą chwilą pilotowania DemolitionMecha, od momentu kiedy wsiadał, a zimny kobiecy głos ogłaszał gotowość systemów, aż do czasu kiedy musiał wyjść, a ten sam beznamiętny głos oznajmiał wyłączenie maszyny.
DM był bardzo trudną do operowania maszyną. Jego mech do wykonywania prac wyburzeniowych wykorzystywał lekki laser, potężną piłę łańcuchową oraz kulę na łańcuchu. Operując w terenie zabudowanym i zindustrializowanym konieczna była precyzja i wyczucie w używaniu tych narzędzi. Jackson zawsze wyróżniał się wielką łatwością w przyswajaniu sobie nowych zagadnień i umiejętności. Gdy coś robił, zawsze potem zastanawiał się czy może to zrobić lepiej. W pierwszych tygodniach obowiązkowego szkolenia mając już opanowane podstawy dzięki symulatorowi, skupił się na "wyczuciu maszyny" - świadomym jej poruszaniu i zaznajomienia się jej zachowaniem i balansem. Pamiętał jak coś takiego ćwiczył sam w trakcie studiów na zajęciach sportowych. Wybrał szermierkę, gdyż był to sport nietypowy, a jednocześnie dostarczający czegoś czego zawsze mu brakowało - adrenaliny, rywalizacji i walki, której zawsze unikał. I choć nie umywał się do sportowców to wyczucie rytmu, równowagi i dystansu bardzo mu się przydawało - umysł szybko tworzył mosty między niezwiązanymi ze sobą dziedzinami i czerpał co już miał by szybciej opanować nowe umiejętności.
Dzięki temu ani razu przez rok pilotowania DMa nie zdarzył mu się wypadek, rozwalenie czegoś przez przypadek czy wykonanie pracy nie tak jak trzeba. Julian był z tego wyjątkowo dumny.

To skupienie na własnej pracy sprawiło, że nie przejmował się tak relacjami z pozostałymi ludzi z ekipy. Wykonywał swoją pracę świetnie, utrzymywał poprawne koleżeńskie stosunki. Obecność doktora Heisenberga w dziwiła Juliana - czuł do tego wykształconego człowieka sympatię jako do osoby własnego pokroju, lecz w Victorze był jakiś chłód. Julian nie wiedział czy był to profesjonalizm czy jakieś ciężkie przeżycia. Nie chciał wbijać się nikomu z buciorami pytając o ich własne sprawy. Hadrian był synem jednego z rządzących polityków i wnukiem jednego z "królów" ich korporacji (swego czasu Julian próbował rozgryźć rzeczywistą hierarchię dziobania w firmie ale porzucił ten próżny trud) więc przejawiał wobec niego pewną rezerwę. Nie wiedział dlaczego członek kolonialnej elity został włączony do ekipy budowlańców. Kaprys? Jakiś ukryty cel? Zapytał o to kiedyś ojca, który tylko machnął ręką "Julian, przecież rodzina tego chłopaka to bogacze, a jego ojciec to polityk. Oczywiście że to jakiś polityczny czy propagandowy cel. My może się temu dziwimy, ale pewnie masy ludzi rozpuszczają się z zachwytu że ktoś taki tyra jako oni... oczywiście w lepszych warunkach i za lepsze pieniądze". Trzecią wyróżniającą się osobą była Jane. Robiła na Jacksonie piorunujące wrażenie swoją bezpośredniością, pracowitością oraz praktyczną znajomością kwestii budowlanych i konstrukcyjnych. Jednocześnie jednak szorstkość kobiety zawsze wprawiała go w zakłopotanie kiedy musiał z nią rozmawiać. Starał się to uczucie, które też czuł w kontaktach z innymi ukrywać. Maska spokojnego, uśmiechniętego i profesjonalnego doktora inżyniera Juliana Jacksona dobrze sprawdzała się w rozmowach z tymi ludźmi.
Choć maska to chyba było złe określenie. Raczej chodziło o dualizm. O te wszystkie sprzeczne cechy w człowieku które sprawiały że był hipokrytą czy tego chciał czy nie chciał. I o zdolność eksponowania tylko tych cech, które chciał by widzieli inni.
Nikomu nie dał poznać, że jadąc samochodem z tą samą lubością słuchał muzyki symfonicznej, country i rocka, choć w pracy zwykle to on prosił o ściszenie radia. Nikomu nie wygadał że jego ulubiony sport polega na tłuczeniu w innych ludzi kawałkiem zaostrzonej stali, choć był pierwszą osobą, która w razie sprzeczki starała się załagodzić emocje. W pracy na emocje innych i przekleństwa tylko uśmiechał się uprzejmie, a kiedy w domu przed telewizorem słuchał wiadomości lubił rzucić sobie siarczystą "kurwą" na durnych polityków czy ludzi, ku wielkiemu zbulwersowaniu swojego taty (mama też lubiła sobie czasem zakląć, uważała bowiem że lepiej rzucić brzydkim słowem niż coś rozwalić czy komuś przywalić). Gdy rozmawiał z przyjaciółmi i rodziną potrafił mówić niezwykle otwarcie na wszelakie tematy - w pracy zaś wstrzymywał się od wygłaszania opinii chyba że ktoś pytał go o coś bezpośrednio. Z czasem maska profesjonalizmu, stała się rolą profesjonalisty. Zdobyta wiedza i zdolności dały mu z czasem pewność siebie która sprawiła że co co kiedyś było fasadą stało się po prostu rolą, którą wypełniał w firmie.

Julian wracając z pracy do domu rozmyślał o tym jak to wszystko się zmieniło w ciągu ostatniego roku. Z odtwarzacza leciała odprężająca muzyka, a on pogrążony w tych myślach zajechał przed market spożywczy. Odetchnął by odtrącić egzystencjonalne rozmyślania o niczym i skupił się na zrobieniu zakupów.

- Kurwa mać... - wyrwało mu się gdy wyłączał samochód, skapnął się bowiem że zapomniał co właściwie rano uzgodnił z matką odnośnie rzeczy do kupienia.

Zaczął macać się po kieszeniach spodni i koszuli w poszukiwaniu kartki z listą zakupów. Mógł przysiąc że była gdzieś tutaj. Ostatecznie znalazł ją między siedzeniem, a tunel konsolą tuż obok ukrytej kabury z rewolwerem. W New Vermont od jakiegoś czasu wzrastała fala przestępczości i po cichu Julian zamontował w swoim wozie to małe cudo na wszelki wypadek... choć miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał go użyć.

Uzbrojony w listę zakupów i płócienną torbę ruszył do warzywniaka by zdobyć zaopatrzenie do domu. Tak naprawdę to nie było tego dużo - gdy innym zwyczajnie odpierdalało na punkcie Święta Fundacji oni po prostu mieli się cieszyć dniem wolnym, ciastem, solidną pieczenią i spokojem.

W środku Supermarketu oczywiście było dużo ludzi. Julian musiał się skupić na liście by nie zacząć kluczyć - wtedy nie wróciłby przed wieczorem. Szybko zgarnął owoce, warzywa, pojemnik z mięchem (strasznie go wkurwiło, że musiał przekopywać się przez lodówkę sklepu by znaleźć sztukę z jakąś solidną datą przydatności), masło... Pracownicy trochę za mocno podkręcili chłodzenie, więc wiało tutaj zimnem i Julian był pewien że jak dłużej będzie tu przebywał to jak w banku będzie miał zapalenie zatok. Potem poszedł po sztangę srajtaśmy. Obok jakaś kobieta wybierała ręczniki papierowe, dzieciak którego trzymała za rękę gapił się na Juliana. Wziął więc co miał do wzięcia. Gdy odchodził widział, jak dziecko szarpie matkę i pokazuje go palcem.
Musiał się pospieszyć. Raz już jeden dzieciak zrobił awanturę mamuśce by ta zdobyła dla niego autograf pilota mecha. Gówniarz w pewnym momencie zaczął wyć jak pieprzona syrena strażacka. Od tamtego incydentu szybkość robienia zakupów przez Jacksona wzrosła znacząco.
Karton soku, dwie paczki kaszy... Lawirował między klientami z gracją jednego z najgorszych rodzajów klienta.
Pieprzonego człowieka z listą i jasnym celem.
Były chyba tylko dwa gorsze rodzaje klientów: pieprzony człowiek z listą, jasnym celem i do tego najedzony oraz klient który chodzi, wkurwia wszystkich i nic w ogóle nie kupuje.
Tacy z listą to nic dodatkowego nie kupią, a przebiegle ustawione stojaki i display z "małym co nieco" w zasięgu ręki, które można bezwiednie wziąć po prostu dla nich nie istnieją. Batony, pojedyncze ciastka, gumy do żucia i pierdyliard innych drobiazgów... bezczelnie ignorowane obniżały obroty sklepu.
Wszak gospodarka sama się nie napędzi!

Rozmyślania o niepatriotycznej postawie jaką było nietrwonienie pieniędzy wypełniły głowę Juliana. Często rozmyślał o rzeczach na które w sumie miał niewielki wpływ. Przyszłość kolonii, nowo podpisywane umowy, polityka i wiele wiele innych. Ostatni raz kiedy myślał o obrocie pieniądza w kolonii doszedł do wniosku, wcale nie nowego, że najgorszym rodzajem obywatela... po prostu bezczelnym chujem, skurwysynem i zdrajcą narodu jest biegacz abstynent i do tego wegetarianin.
Taki oto bowiem skurwiel nie dosyć że odżywia się po kosztach zieleniną nie zwracając pieniędzy do obrotu, to jeszcze nie żre w restauracjach i knajpach (pieprzony nie tworzy nowych miejsc pracy w branży gastronomicznej), nie płaci podatków zawartych w cenie paliwa, nie płaci za samochód, ubezpieczenia do samochodu oraz za naprawy. Go gorsza, rzadko choruje więc i lekarz nie ma jak zarobić, podobnie apteki, bo taki rzadko kiedy kupuje leki i inne wyroby medyczne. No i na pewno o ile nic po drodze się nie stanie to jeszcze swoje pożyje na emeryturze odbierając świadczenia (z własnych odłożonych pieniędzy) które rząd kolonialny chętnie by sobie przytulił w wypadku śmierci denata.

Na samoobsługowej kasie Julian kasował następne produkty przypominając sobie ten ciąg myślowy który do prowadził go do tych wniosków. W sumie z tego punktu widzenia sam był dość kiepskim patriotą. Mając pieniądze nie wymienił samochodu na nowszy, z tego który miał korzystał i tak dość rzadko (a i to w taki sposób by jak najdłużej mu posłużył)... odżywiał się raczej zdrowo, a i dość sporo się ruszał. Chwilę zawiesił wzrok na grubym babsztylu który kasował obok całą zgrzewkę dwulitrowych butelek słodkiego napoju gazowanego.

- Mamo, mamo! Ale to na pewno ten pan z filmu który oglądał wczoraj tata! - głos dzieciaka tylko zmotywował Juliana do jak najszybszego zakończenia zakupów.

Cyknął kartą przy czytniku i ruszył do bramki.

- Widzisz widzisz! A nie mówiłem!? - wołał dzieciak triumfalnym głosem.

Julian nie oglądając się raźnym krokiem szedł do wyjścia torbę trzymając mocno w prawej dłoni. Był pewien że gówniarz pokazuje go palcem, matka gapi się zdumiona (kto wie, może nawet otworzyła usta ze zdziwienia), a część klientów zaczyna się rozglądać "zaalarmowana" dziecięcymi pokrzykiwaniami. Przekroczył rozsuwane drzwi i ruszył do samochodu. Załadował zakupy do bagażnika, zamknął go, otworzył drzwi...

Skrzywił się wsiadając. Ile nerwów go kosztowało by przejść do samochodu szybko, ale nie zbyt szybko, by nie wyglądało że przed kimś ucieka. Tak jak przybranie zamyślonej miny, takiej która nie wyglądała jakby specjalnie ignorował uwagi ludzi tylko jakby po prostu ich niedosłyszał. Rok temu przez dwa bite tygodnie odwiedzał kolegę, który studiował psychologię i jakieś tam PRowe bzdety, po tym jak zdał sobie sprawę, że nie ucieknie przed ludźmi i byciem rozpoznawanym. Nie ma tak dobrze. Kumpel opowiadał mu masę rzeczy o mowie ciała, wizerunku i takich tam. Dowiedział się że nie zdoła się ustrzec przed ludźmi, ale mógł zawsze po prostu nie zwracać na siebie uwagi. Wymagało to jednak panowania nad sobą, elastyczności i naturalności. Pewnego... talentu aktorskiego i zdolności wcielania się w pewną rolę.

Odpalając wóz Julian wrócił myślami do tamtych rozmów i tego jak potem się wszystko potoczyło i ile już roli stworzył by funkcjonować we własnym życiu.
Doktor Inżynier Julian Jackson, pilot mecha i akademik.
Julian Jackson, kolejny szary obywatel Newport.
Młody Jackson, uprzejmy i pomocny sąsiad.
Samym Sobą.

Julian nie mógł się doczekać aż dojedzie do domu, przekroczy jego próg i stanie się Samym Sobą.

 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 31-01-2021 o 20:29.
Stalowy jest teraz online