Calista Martinez wiedziała, że nie może sobie pozwolić na podróż samolotem. W głowie mogły kołatać się różne myśli, te najbardziej szalone też, ale jedno było pewne: jeśli jej szukali, to skorzystanie z lotniska będzie niczym podanie im wielkiej migającej strzałki nieomylnie wskazującej na jej osobę. Piękne (o ile przymykało się oczy na syf i biedę większości) i słoneczne (o ile ktoś lubił niedorzeczne upały) Miami gościło ją już i tak za długo. Coraz częściej łapała się na zerkaniu na obce twarze, które choćby przez sekundę za długo przypatrywały się jej zgrabnej figurze.
I jeszcze te sny. Niedorzeczne, bezsensowne i oh tak, jakże przerażające. Nie pamiętała poranka, kiedy po nocnych koszmarach nie była spocona jak mysz. Paranoja wwiercała się w mózg, podobnie jak samotność. I wreszcie zdecydowała się na ten krok.
Zostawiając wszystko za sobą, z niewielkim bagażem, zapakowała się jako jedna z niewielu do niezbyt czystego, pamiętającego lepsze czasy autobusu. Kto w tych czasach jeździł jeszcze na takie trasy publicznym transportem? Otóż tacy jak ona. Ponad trzy tysiące trzysta mil, prawie trzy doby spędzone na podróży w niewygodnym fotelu, wdychając zapachy unoszące się od niezbyt czystych towarzyszy podróży. Zapamiętała imię zaledwie jednego, powtórzył je bowiem z dziesięć razy, próbując się dosiąść pomimo wielu wolnych miejsc. Dopiero użycie pięści i gróźb na najbliższym postoju ukróciło te zaloty.
I pozwoliło jej dotrzeć do Portland. Umiejscowionego wśród zielonych wzgórz miasta niegdyś pięknego, teraz zaniedbanego już od pierwszego wejrzenia. Niewiele o nim wiedziała, ale gdzieś musiał nastąpić ten nowy start, prawda?
Piątek, 8 październik 2027
Portland, Oregon
Godzina 8:34 AM
Podrzędny hotel, zmiana strefy czasowej i wiele godzin w niewygodzie, w akompaniamencie nocnych koszmarów, nie pozwoliły się jej wyspać. To tu, już, powrót do jedynego strzępka przeszłości jaki jeszcze pozostał latynosce. W pół do dziewiątej rano, a ona już stała przed wejściem do pierwszego szpitala, który pojawił się w wynikach wyszukiwania. Portland General Hospital, ucierpiał mocno na reformach Bidena, a potem w zasadzie rządzącej za niego Harris. Stał się w pełni publiczny, a przez to jak to zwykle bywa - zaniedbany i niedofinansowany. Mogła tu znaleźć kuzyna, na pewno zaś było to jakieś miejsce na start.
Bardzo uczęszczane i pogrążone w jakimś rodzaju uporządkowanego chaosu miejsce.
Głównym wejściem bez przerwy ktoś wchodził i wychodził. Ludzie nie patrzyli przed siebie, potrącając się wzajemnie i nieustannie spiesząc. Mogli podłapać to od personelu, który tu nie poruszał się normalnie - wyglądali jakby ktoś im włączył przyspieszone obroty. Krzyki, płacz, brud, szmer rozmów. I to jeszcze zanim Calista weszła do środka. Karetka zahamowała z piskiem opon, zmuszając kobietę do uskoczenia i prawie potrącając jakiegoś zagubionego staruszka. Wyskoczyło z niej dwóch sanitariuszy, otwierając tylne drzwi i wyciągając na zewnątrz łóżko z szamoczącym się, przypiętym do niego pacjentem.
- Szybciej, do izolatki go!
Pchnęli szpitalną leżankę, zmuszając Martinez do zejścia im z drogi. Czy na ich twarzach widniało przerażenie, czy to było coś innego? Nie zdążyła się przyjrzeć, ale jej wzrok wyłapywał takie szczegóły.
- Nie ma wolnych, dajcie go na czwarte! - krzyknął ktoś ze środka.
- To go długo nie utrzyma!
- Musi, to już czternasty dzisiaj!
Chaos. Może nie do końca uporządkowany. Nawet inni pacjenci patrzyli na to zszokowani, przynajmniej dopóki sanitariusze nie zniknęli im z oczu. Wtedy wrócili do przerwanych czynności, głównie domagając się w recepcji przyjęcia, pomocy lub czego tam potrzebowali lub wydawało im się, że potrzebują.
Karetka odjechała, zostały po niej ślady opon.
I krople krwi, wyznaczające ścieżkę do drzwi i dalej korytarzem. Krwawił pacjent czy doktor?
Zresztą może to nieważne. Była tu.
Mogła postawić ten pierwszy krok w swoim nowym życiu.