- Bob - zadudnił bas olbrzyma, choć ten wyraźnie starał się mówić cicho. Cokolwiek go pchało naprzód, było na tyle silne, aby się nie wycofał. Obecność broni nie robiła na nim wrażenia, w USA nigdy nie była czymś wyjątkowo niezwykłym. Nawet w tych stanach, gdzie należało mieć na nią specjalne pozwolenie.
Wszyscy panikarze już uciekli i na tę chwilę zrobiło się wyjątkowo cicho. Calista słyszała wyraźnie kroki na szpitalnej podłodze. Buty skrzypiały, oddech i uderzenia serca stały się przy tym wręcz nadnaturalnie głośne. Minęli kilka zamkniętych drzwi, docierając w pobliże leżącej bez ruchu, zakrwawionej kobiety. Z jej twarzy pozostała tylko miazga. Czarnoskóry bezgłośnie wskazał drzwi, w których zniknął sprawca i zerknął przelotnie, upewniając się, że Kolumbijka ciągle mu towarzyszy. Chwycił za klamkę i pociągnął, puszczając natychmiast i gotując się do uderzenia swoją prowizoryczną bronią.
Pomieszczenie było zwykłą szpitalną salą z czterema łóżkami. Dwa z nich osłonięto parawanami, na jednym z widocznych leżał pacjent w szpitalnym kitlu, przykryty pod szyję i co ciekawsze, przypięty do łóżka grubymi pasami. Drugie z widocznych łóżek było puste, po napastniku nie było śladu. Nie licząc rozbitej szyby, na której odznaczały się ślady krwi. Nagle panującą ciszę rozdarł krzyk z przeciwległej strony korytarza, z jednego z innych pomieszczeń. Calista kątem oka uchwyciła dwóch mężczyzn w strojach ochrony szpitala wbiegających właśnie na piętro od strony tych samych schodów, którymi ona tu dotarła. Jednocześnie drzwi w głębi tego skrzydła otworzyły się z hukiem i wybiegł z nich mężczyzna.
Rozpoznała go, to był jeden z ratowników, którzy minęli ją przy wejściu do szpitala. Wciąż miał na sobie standardowy kombinezon, ale jego twarz pokryta była krwią, a on sam się zataczał, biegnąc w ich stronę.
- Rhatuunku! - wycharczał. |