| Przy pomocy Murdocha wspiął się na śliski nasyp. Wokół widział tylko zalane deszczem tereny nadrzeczne - krzaki, pojedyncze drzewa, wysokie trzcinowiska i niższe łęgi. Gdzieś tam, kilkaset metrów dalej, widział podniesienie terenu i słupy trakcyjne pozbawione drutów. Nad nim, nad głową, kłębiły się czarne, burzowe chmury. Ciało przeszył mu dreszcz zimna.
Murdock spojrzał na niego. Na jego szpetnej gębie pojawił się krzywy półuśmiech.
- Zimno, no nie. W samochodzie mam suche ubranie. Nie sądziłem, że znajdziemy cię tutaj gołego, jak święty turecki.
Ruszył w stronę zejścia skarpy, na pełne kałuż błocko siekane zimnym deszczem. Sinclair podążył za nim mamrocząc jakieś gaelickie przekleństwo, nie do końca wiadomo czy w stronę aury, swojego wybawiciela, czy czegoś jeszcze innego co pojawiło się w jego głowie. A w głowie miał burdel. Kiedy Murdock mówił, pod czaszką Sinclaira mętnie błyskały jakieś nazwy, miejsca, imiona, instytucje, wydarzenia, zagubione emocje.. błyskały i znikały w ciemności nie łącząc się w żadną logiczną całość. Starał się wyłapać meritum. Nie szło najlepiej. W Szkocji była wojna, był Mur, w obronie Muru z jakiegoś powodu pomagał oddział w Londynie.. Bastion.. tylko, kurwa, co ma do tego ta pieprzona Tolkienowska kraina.. kim była ta kobieta o imieniu na L.. czuł że kimś ważnym.
W milczeniu podążał za wciąż trajkoczącym Murdockiem, na pytania zdawkowo odpowiadając mruknięciami i skinięciami głowy.
- Mocodzierżca.. mówi ci to coś? - w końcu wstrzelił się w chaotyczny monolog.
- Nie. Nie mówi. A powinno - Murdock podrapał się po bujnej, mokrej czuprynie. - Znam kolesia, na którego wołają Młotodzierżca, może to on? To taki Skandynaw. Jeden z tych emigrantów. Trzyma się blisko chłopaków od Terginsona. Kojarzysz? Chyba nie. Terginson pojawił się w Londynie kilka miesięcy po tym, jak ty zniknąłeś. Szczerze mówiąc, Szkocie, myślałem że wykorkowałeś gdzieś w jakimś zasrajdołku. A tu proszę. Ten Irol mówił, że będziesz nad rzeką i że będziesz potrzebował pomocy. No i jesteś i potrzebujesz. Lecimy?
- Też tak myślałem, lećmy. - Duncan wolał nie brnąć w temat, jedna z niewielu rzeczy jakie pamiętał dobrze, to że do statusu nieumarłego w Londynie lepiej się nie przyznawać. - Towarzystwo. Mówiłeś że dla nich pracujemy. Kto to?
- Sojusznicy. Ponoć kilkoro z nich znasz. Tak mówił ten sztywniak. Próbują, po mojemu, uporządkować burdel, jaki teraz panuje w Londynie. Wiesz, MR stał się dziwnym tworem. Polują już nie tylko na Fenomeny, ale również na byłych Łowców. Ogólnie, z tego co się przekonaliśmy, przejęły je demony. I układają się, skurwysyny, z fomorage. A na to, ni chuja, nie ma zgody. Nie na mojej warcie.
Doszli w końcu do samochodu zaparkowanego na grobli. Był to stary, poobijany, wysłużony ford transit. Tam Murdock dal Duncanowi torbę wyjętą z bagażnika.
- W środku będzie cieplej i sucho. No i mam tam whisky. Fajki. Kontrabandę z ziołem i amfą. Stare nawyki - wzruszył ramionami. - Kilka gnatów i mieczy.
Od strony kierowcy wysiadł chudy typ z imponującym wąsem. Miał na sobie ciemną kurtkę z kapturem.
- Jason Ficher - przedstawił się. - Dla kumpli, Jełop.
- Jełop, spadaj do szoferki. My z Duncanem jeszcze chwilę pogadamy, tylko facet się ogarnie.
- Było zgłoszenie, Murdock. Ponoć pilne. Chłopaki z Bastionu przysłali wiadomość przez Mózgotrzepkę.
- Zgłoszenie nie zając. Nie spierdoli, Jełopie. Najpierw Duncan. Widzisz, kurwa, czy nie widzisz, że facet musi się ogarnąć. I niech cię, Jełopie, nie zwiedzie jego wygląd. To jeden z najbardziej zawziętych skurwieli na całej wyspie. Ponoć.
- Daj mi strzał tej whisky o której mówiłeś i możemy jechać. - Głos z twardym szkockim akcentem przerwał dyskusję. Duncan wyłonił się zza samochodu z papierosem w zębach, miał już na sobie spodnie i był w trakcie naciągania na siebie czarnego t-shirta z którego straszyła nazwa jakiejś punkrockowej kapeli z dawnych lepszych czasów. - Wprowadzicie mnie w temat po drodze.
__________________ Show must go on! |