Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-07-2022, 21:01   #1
Buka
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
[Autorski] "Ostatni krok" (+21)

"Wszystkie postacie w tej sesji mają 18 lat
lub więcej, nawet jeśli stwierdzono inaczej. Sesja
ta nie odzwierciedla pragnień ani marzeń MG,
i nie powinna być przez nikogo traktowana
poważnie, a najlepiej... w ogóle nie czytana :P"









Rok 2052
22 czerwca, sobota…

ale czy to gra rolę?
Popołudnie.

Chicago, w stanie Illinois, w dawnych USA, a obecnie PSA, było ruiną… ale zresztą, jakie miasto nim w obecnych czasach nie było? Tutaj przynajmniej, nie spadła jednak żadna atomówka, czy i coś cięższego, albo chemicznego…

Zombie od czasu do czasu były, choć na przełomie ostatnich 10 lat, bardzo wielu się pozbyto, a maszynki Alexy, widziano tu może dwa razy. No ale i tak nie było lekko.


W wielu dzielnicach - niegdyś milionowej metropolii - zagnieździły się mniej lub bardziej wrogie społeczności… choć otwarte konflikty również uległy już mocnemu osłabieniu. Ile bowiem można walczyć z innymi, ile ich napadać, ile się przed nimi bronić? Nawet najbardziej zatwardziały jełop, pojął w końcu, że prędzej czy później, skończy marnie, jeśli "jakoś" nie znajdą się sposoby wspólnej koegzystencji…

Między społecznościami-gangami, panował więc względny spokój. No i jakoś się to wszystko kulało swoim rytmem, już od paru lat.

Jedną z takich społeczności, zrzeszającą około setki osób, w tym i kobiet i dzieci, byli "Ludzie Marthy". Zamieszkiwali oni teren dawnego Morthon College, wokół którego kiedyś jakiś inżynier postawił nawet trzymetrowy mur dźwigiem… ale dźwigu, ani inżyniera dawno już nie ma, jeden się popsuł, drugi zmarł… no ale mniejsza z tym. "Ludzie Marthy" żyli więc we względnym spokoju, uprawiając parę poletek, zbierając deszczówkę, czasem i transportując wodę z pobliskiego kanału, czy i oczyszczalni(wtedy jednak trzeba było ją cholernie wiele razy filtrować), niekiedy coś gdzieś zbierali w ruinach, od czasu do czasu handlowali z sąsiadami, i jakoś to tak było. Względne bezpieczeństwo, i brak całkowitego głodu w oczach, było już niezłymi atutami w tym porypanym świecie.

~

Alexa była gdzieś tam daleko, Zombie i innych cholerstw mało, dało więc radę tu żyć. Nie było idealnie, nie jak choćby ponoć w cudnym New Orlean, ale co swoje, to swoje… i nawet kwaśne deszcze ich oszczędzały.





***

Laverne znów wybrał się w teren. Tak co drugi dzień, opuszczając teren College'u, buszował w dzielnicach Cicero, szukając czegoś przydatnego, na północy od "domu". A u jego boku wierny psiak.

Najpierw wędrówka przez tory kolejowe, a później na tereny niczyje, gdzie poszukiwał… czegokolwiek. Czasem sarenka, lis, kuropatwa. Oczywiście nie zmutowane. Kiedy indziej znowu, jakiś przydatny przedmiot, wygrzebany z ruin, znaleziony, wyczyszczony, naprawiony. Znaleziska z przeszłości, z dawnych, wspaniałych czasów.

Czasem się trafiły Zombie… nic specjalnego. Albo inny "poszukiwacz/traper/myśliwy". Czasem się pozdrowili z daleka, innym razem były bluzgi, by spierdalać z nie-swojego budynku. Czasem ostrzeżenie o jakimś drapieżniku. Raz były spore problemy z lwem. Tak, najprawdziwszym lwem!

No i jakoś to tak leciało…

~

Nakpena przemierzał tereny wzdłuż kanału, na południe od College'u, a potem w obok, przy Electric Substation. Indianin szukał(jak często) grzybów, korzeni, ziółek. Mógł z nich przygotować wiele rzeczy, które mogły pomóc potrzebującym. Czy to zupka, maść, wywar. Dla chorego, dla rannego, ale i jako zwykły posiłek. No i czasem, również by mieć "kontakt" z duchami przodków.

Miasta w dużym stopniu pozarastały zielenią, po wielu latach wdarła się do nich natura, nie trzeba więc było specjalnie wybierać się w lasy… choć te oczywiście też lubił. I w sumie, tak trochę, ale tylko trochę, jego serce miało radość, iż beton zostaje powolutku, choć systematycznie, przykrywany roślinnością. Koegzystencja, którą tak dawno odrzuciła ludzkość, teraz powracała.

Motor zostawił w College'u. Nie był teraz potrzebny, jedynie by przeszkadzał, zakłócał spokój w obcowaniu z otoczeniem. No i mógł przyciągnąć niechcianych gości… jak chociażby groźne dzieciaki z całkiem nie tak odległej dzielnicy Lions.

Ale chwilowo, było dobrze…

~

- Mówiłam ci Kevin, nie skacz, nie biegaj, uważaj… - Trajkotała matka. A dzieciak udawał skruchę, podczas gdy Mach doglądał 12-latka ze zwichniętym nadgarstkiem.

- Ach te dzieciaki… wlezą wszędzie, skaczą, rozrabiają… nie upilnujesz… - Mówiła i mówiła dalej rodzicielka Kevina, a lekarz stojący do niej tyłem, uśmiechnął się pod nosem. Ona tego nie potrafiła zrozumieć, była kobietą. Chłopacy tak mieli, mają, i będą mieć. Młody też się uśmiechnął.

- I jeszcze się cieszysz głupolu? Dobrze, że sobie nic nie złamałeś! Blablablabla…

Lepszy zwichnięty nadgarstek, niż skręcony kark. Albo złamanie otwarte. Albo kula w ciele, rany cięte, krwotoki wewnętrzne… Yīshēng odgonił te ponure myśli. Świat jaki był, taki był, ale jakby się wokół niego i trochę "uspokoił". Już nie musiał się zajmować takimi ranami, nie tak często jak kiedyś. Już nie było wojen gangów, nie było aż takiej brutalności, tylu bezsensownych ofiar. Uspokoiło się, i to mocno. I był za to wdzięczny… choć w sumie nie wiedział, komu. Losowi? Ludziom, którym wreszcie do durnych makówek dotarło, iż tak jeszcze szybciej doprowadzą do własnego końca?

- Blablablablabla… a może herbaty? - Wyrwały go z zamyślenia ostatnie słowa kobiety.

Jakoś się ułożyło.

~

Liao Shuren ćwiczył akurat grupkę swoich "uczniów"… 9 młokosów nie starszych niż 15 lat, w tym jedna dziewczynka. Każdego dnia godzinka, każdego chętnego, każdego któremu rodzic/podopieczny wyraził zgodę.

Walka wręcz, by umieć się obronić, by nie zarobić łatwo w gębę, rzucanie nożem, walka i rzuty oszczepem, wszystko przydatne w dzisiejszych czasach, wszystko dosyć ważne, często i być może decydujące o życiu i śmierci?

Dzieciaki nawet to lubiły, jakieś zajęcie miały, no i przede wszystkim, zarówno dorośli, jaki i sami "uczniowie", zdawali sobie sprawę, że to nie tylko wszystko dla zabicia nudy…

Były i treningi dla dorosłych. Osobne, i ledwie co trzeci dzień, również na godzinkę, ale także znalazło się kilka chętnych osób.

Chińczyk miał więc sporo zajęć, oprócz i także własnych treningów, poza też tymi typowymi, pożytecznymi dla całej społeczności, jak choćby pełnieniem wart, polowaniami poza terenami College'u, i tak dalej.

Nie było źle…

~

Thomas przebywał na dachu głównego budynku College'u, doglądając tam licznych zbiorników wodnych, zbierających deszczówkę(która nie występowała tak często, jakby sobie tego każdy życzył). Rutynowe zajęcie, dosyć nudne, i tym razem bez żadnych niespodzianek… nic bowiem nie musiał naprawiać, wszystko działało jak powinno. Był to dobry znak, wszak on - i nie tylko on - znający się na wszelakim "dłubaniu w gratach", zawsze miał ręce pełne roboty.

A ktoś taki, w obecnych czasach, to podstawa przeżycia. W końcu z pukawką w pewnym sensie mógł biegać byle kto, ale gdy przyszło wysilić łepetynę, wielu wymiękało. No tak… łatwiej zniszczyć, nic wybudować, w tej kwestii to się chyba nigdy nic nie zmieni…

Tu zbiorniczki wodne, tam nawet panele słoneczne. Trochę kabli tu i tam, jakaś przetwornica, i był prąd. Można było naładować baterie, akumulator samochodu lub motocykla. Zbudować mały wyciąg, by nie tachać rzeczy na drugie piętro, naprawić owe pojazdy, naprawić radyjko… zaciętą broń. Albo zepsutą. Wstawić nowe okno, z szybą najprawdziwszą, solidne drzwi, szynę na kontuzjowaną rękę lub nogę… "Złota rączka", tak obecnie takich nazywali, i byli oni naprawdę na wagę złota… heh, nie, złoto to już nikomu niepotrzebny badziew. Ale wiedza jaką posiadali, jaką zdobyli, i to nie z książek, a głównie od swojego "mentora", to było coś bezcennego, bez czego ludzkość naprawdę trafi szlag.

Nie było idealnie, ale było dobrze…

~

Na północnej części dachu biblioteki, w czymś, co od biedy można było nazwać bunkrem(worki z piaskiem na wysokość metra), siedziały dwie dziewczyny.

Dove, z wieeeelką pukawką, pełniąca rolę snajpera, i jej przybrana, starsza siostra Evelyn, będąca jej wsparciem. Zwyczajowy czas obserwacji i pełnienia warty, skryte przed słońcem pod wyblakłym parasolem ogrodowym, pilnowały(głównie) północnej części ich nowego "domu".

Zajęcie jak dzień w dzień, nic niezwykłego. Ale przynajmniej był spokój, i wszelkie koszmary przeszłości zostały daleko w tyłach… nie było zwierzyny, nie było się zwierzyną. Względny spokój, brak codziennej, nieustającej, brutalnej walki o życie, brak strachu, wściekłości wypełniającej serce… nienawiści.

Ale… ale na dłuższą metę, tak troszkę, tak minimalnie, zaczynała również już doskwierać nuda. Trochę pomagały w tym wypady poza tereny College'u, gdy można było zapolować, albo ogólne pozwiedzać nieco ruin. Ale i tak było w sumie… nudno.

No ale bywało gorzej.


***

Całą tą rutynę, i codzienne życie na tym kiepskim padole, zakłócił odgłos czegoś, co wielu jeszcze w życiu nie słyszało, a nieliczni, już od bardzo, bardzo dawna…


Na Chicago, spadał… samolot. Najprawdziwszy z prawdziwych, zdecydowanie nie zbudowany przez Alexę, leciał lotem koszącym, płonął, wył. Jakaś mniejsza maszyna, chyba tylko pasażerska.

I ten dziw nad dziwy, swoim objawieniem wywołał sporą furorę, pewnie i w całym mieście. Nadleciał tak mniej więcej z południowego wschodu, próbował chyba wylądować na Chicago Midway International Airport, coś mu jednak nie wychodziło… przeleciał dalej. Był już nad kanałem, nad dawnymi terenami kolejowymi za nim, i w końcu spadł na ziemię.

Park tuż za byłą rozdzielnią prądu, gdzie mało drzew i sporych otwartych przestrzeni, ostatnia deska ratunku dla pilota… albo i nie. Solidnie pieprznęło, i jakby zazgrzytało, a potem nastała cisza. Wybuchu nie było.

~

W College'u zaczęto bić w małe dzwonki, i ogłoszono alarm. To ledwie 2 kilometry od nich na zachód, przysłowiowe(jak i prawie że i dosłowne) "za płotem".

Rozległy się nawoływania, zatrzeszczały i krótkofalówki.

- Thomas jedziesz tam! Może da się coś wyciągnąć przydatnego z samolotu… paliwo, albo jakieś części?

- Mach jedziesz tam! Może ktoś przeżył, może potrzebują pomocy?

Dziewczyny na dachu skierowały momentalnie lornetki gdzie trzeba. Samolot po kraksie jako tako był w miarę cały… zabezpieczać tam wybierających się ze swojego stanowiska, czy może samemu siup na linie dwa piętra w dół, i dołączyć do jadących? Tylko musiały znaleźć zastępstwo, ich punkt wartowniczy nie mógł zostać od tak porzucony…

~

Nakpena miał wrażenie, że wielki, płonący "żelazny ptak", niemal runie mu na głowę… dlaczego w tej chwili akurat pomyślał o samolocie w dawnym języku przodków? W sumie sam nie wiedział. Ale maszyna spadła bardzo blisko jego pozycji.

~

Laverne jedynie coś tam słyszał, gdzieś daleeeeko, jakieś huknięcie. "Pepsi" postawiła uszy, i spojrzała w tamtym kierunku… choć gdzie owe "tam" było, tego mężczyzna nie był pewien. Taki odgłos nie zdarzał się jednak na co dzień. A każda zmiana, każde odstępstwo od ich syfiatej codzienności, mogło oznaczać kłopoty. Może powinien wrócić do swoich?

~

Przelatujący - a właściwie spadający - samolot, momentalnie wywołał u Liao wspomnienia z przeszłości, czasy, gdy przyleciał do USA… a obecnie PSA. Tak dawno już temu, tyle odległych lat.

Coś się działo, coś niecodziennego, a w społeczności zrobiło się spore poruszenie. No ale nie było się co dziwić. Dzwonki alarmowe, nawoływania, biegający ludzie. Pewnie tam kilku wyślą, by sprawdzić co i jak.

No ale on miał jeszcze trening młodziaków, jeszcze został kwadransik…










***
Komentarze już za chwilę.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline