Mellior jechał gdzieś w środku pochodu spoglądając na towarzyszy. Gdy zaczęło padać rozłożył ręce i odchylił w siodle głowę do tyłu tak żeby krople padały mu na twarz*Dziękuję matko ziemio że zaszczycasz nas darem życia*. Jechał tak chwile i gdy odezwał się Bailey, usiadł normalnie.
- Jedziemy dalej czy też szukamy jakiegoś miejsca, w którym można przeczekać to nagłe załamanie pogody? Dość dziwne zresztą... Jakby ktoś nam robił na złość... W zasadzie jest mi to obojętne, ale to ponoć niezdrowe przebywać w czasie burzy na otwartym terenie... Podobnie jak chowanie się pod drzewami.
Powiedział Bailey.
-Nie zatrzymujemy się. jedziemy dalej, a jeżeli ktoś chce się zatrzymać to może wracać z powrotem, droga wolna. Trzeba przebyć wrogie tereny jak najszybciej, by niebezpieczeństwa z tych terenów nie zdążyły nas zauważyć, a co dopiero się nami zająć. Chcemy dotrzeć bez szwanku do Przejścia i wejść do Starego Świata.
Skontrował Baileya, Van.
- Jak na mój gust to już zauważyły. Ruszajmy dalej... Nie czas to na strach przed zmoknięciem.
Powiedziała piękna kończąc rozmowę, następną rzeczą która się wydarzyła było uderzenie pioruna i rozbiegnięcie się wszystkich.*świetny koniec dnia będziemy się ganiać po lesie, dobra pomyślmy najpierw do krzyku następnie do drogi* Gdy koń się zatrzymał Mellior zsiadł z konia wyciągną lewy tomahawk a prawą ręką złapał za lejce i ruszył w kierunku krzyku.
__________________ "because, if you confess with your mouth that Jesus is Lord and believe in your heart that God raised him from the dead, you will be saved."
Rom 10:9 |