lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Mag: Wstąpienie] Lot Kruka II: Kruki i Sokoły (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/10366-mag-wstapienie-lot-kruka-ii-kruki-i-sokoly.html)

Ratkin 25-10-2011 22:27

To chyba rodzaj reakcji alergicznej - pomyślał Kirił. Czy to nie powinno być tak, że kiedy przybierze zwierzęcą postać, powinien zacząć myśleć bardziej jak kruk? Ciekawiło go, jak to było u innych zmiennokształtnych. U siebie nie zauważał takich zmian, wręcz przeciwnie. Na przykład teraz, kiedy mył się w lodowatej wodzie z jednej z moskiewskich fontann. Mimo że dla mijających go co jakiś czas ludzi był tylko zwykłym krukiem, czuł się jakoś dziwnie... skrępowany? Z miesiąca na miesiąc; odkąd wrócił z Nawii było coraz gorzej - w ludzkiej postaci zaczynał nabierać ptasich manieryzmów, a teraz to.

Szósty zmysł mówił mu że w pobliżu czyha niebezpieczeństwo. Ludzki umysł, ściśnięty do małej ptasiej główki rozpaczliwie interpretował go w sposób dla niego oczywisty - uciekać, jak najszybciej, jak najdalej...



Kątem oka zauważył drapieżnika. W zasadzie, w normalnych warunkach nie bałby się go szczególnie - nawet gdyby spasionemu sierściuchowi udało się jakimś cudem podejść go na tyle by go zaatakować, zawsze mógł się po prostu przemienić i kopnąć kota w jego tłuste cztery litery ciężkim butem. Jednak to nie kot był przyczyną jego zdenerwowania... Czuł to. To znaczy czuł COŚ, tylko nie wiedział co dokładnie. Instynkty jednak zadziałały, wbrew zwichrowanej psychice Kiriła. Wzbił się do lotu. Nawet powietrze było jakieś nie takie jak powinno. Z początku leciał z trudem, niczym podczas pierwszych swoich lotów, kiedy jeszcze jedyne co potrafił to szybować z wiatrem, a bezbolesne lądowanie wciąż pozostawało w sferze marzeń. Zdobył się na wysiłek i nabrał wysokości. Z bezpiecznej odległości i odpowiedniej perspektywy czekał na rozwój sytuacji...

***

Kot się zjeżył, prychnął i czmychnął na kilka metrów dalej, kryjąc się pod jedną z parkowych ławek. Powietrze wydawało się już nie tyle zimne i suche jak to podczas roztopów, a bardziej... Trudno to było nazwać. Ostre? Krukołakowi trochę zakręciło się w głowie, na szczęście wyrównał lot.
Było podejrzanie cicho. Ścigana kobieta plunęła na ziemię czarną flegmą. Powoli z twarzy, z ciała schodził jej cay bród i choroba. Dalej była niepiękna, dość chuda, o kościstej twarzy i błędzie w oczach.

-Raz, dwa, trzy, umrzesz ty!

Zmiennokształtny nie wiedział czy to ona powiedziała czy też (coś w jego głowie?), nie, nie tak. Huk wystrzału w niebo, ziemię pokrył szary dym spalenizny, w dole trwały jakieś krzyki, histeryczne śmiechy i wystrzały.

-Trzy, cztery, pięć, śmierć to sześć!

Jedno z parkowych drzew runęło na ziemię. Kobieta krzyknęła jakby czymś oberwała. Wyostrzyły zmieniły sięw o wiele bardziej futurystyczne dźwięki laserów o liniach barwy krwistej przecinającej pole walki pod zmiennokształtnym. Wkoło przechodzili ludzie, zazwyczaj uciekali, niektórzy spojrzeli w tamtą stronę i odchodzili. Ktoś dzwonił po policje.

***

Kirił dziękował Gai, że wypróżnił się obficie przy okazji scysji z mundurowymi rozbójnikami, gdyż na widok kurwidoła jakie rozpętał się na jeog oczach, niewiele już brakowało żeby popuściły mu zwieracze. Nie jadno już widział, zwiedzał światy jakie się zwykłym śmiertelnikom nawet nie śniło oglądać, jednak zawsze miał świadomość że wszystko to pozostaje daleko od zwykłej szarej doczesności, tego co nauczono go określać mianem Jawii. Tak, to zdecydowanie muszą być Przebudzeni - pomyślał. O ile udało mu sie nieco zrozumieć ich sposób postrzegania świata, mógł z powodzeniem zgadywać że cały ten burdel to ich sprawka.

"Dary jakie udzielają wam umbrood są wpisane w Konsensus, dlatego nie wywołują Paradoksu." - pamiętał jedną z mądrych fraz wygłaszanych przez najbardziej "oczytanego" z Opustoszałych z którymi ostatnio pomieszkiwał na ich skłocie... w Splocie, czy jak to oni tam określali Caerny. To by się zgadzało - Fera, zmiennokształtni, których "dary" nie powodują negatywnych, alergicznych reakcji świata, uważają żeby nie dać się zauważyć śmiertelnikom, dla ich własnego dobra, ukrywają się ze swoimi zdolnościami, nie płynącymi pod prąd "doczesności". Tymczasem co robią ci cali Przebudzeni? Napierdalają laserami, mutują jak fomory pod Semipałatyńskiem i ogólnie zachowują się paradoksalnie głupio jak na "istoty postrzegające tajemną strukturę wszechświata taką jaka jest naprawdę", kurwa ich mać.
No tak, bo i kto może się bawić w "szarpanie osnowy doczesności" jak nie ludzie pokoju i mentalności którą można streścić jako "a co się stanie kiedy nacisnę ten czerwony guzik?".

Kirił postanowił zrobić jeszcze kilka okrążeń, żeby lepiej móc obejrzeć pierdolnik jaki rozkręcił się pod nim. W zasadzie odczuwał brak jakieś stosownej przekąski - frytek, chipsów, chociaż surową larwą też by Kirił nie pogardził.

Wzdrygnął się, kiedy instynkty zmiennokształtnego znów dały o sobie znać, przypominając, że najprawdopodobniej za chwilę czeka go naprawdę upiorna przekąska z czyjegoś oka. Głód w jego pustym żołądku nagle przybrał nową formę...

Felidae 31-10-2011 21:13

Błyszczące oczy wroga. Czarne jak otchłań, pełne dziwnego, silnego blasku, w których miliony chciałyby utonąć. Czy tak jednak mogła nazwać oczy swojego drugiego ja? Czy mogła zaprzeczyć, że w niej samej drzemie ta mroczna, piękniejsza, ale jakże okrutna i przepełniona złem Maya?

Nie mogła skłamać przed sama sobą i udać, że to co pokazał jej Narashinio nie wstrząsnęło nią do głębi. Była zafascynowana, ale przerażona zarazem jak małe dziecko. Avatar powiedział, że przyjdzie jej zmierzyć się ze swoją ciemną stroną… Dlaczego tak bała się tej konfrontacji? Przecież pierwiastek dobra i zła od zawsze istniał obok siebie. Prawda? Ale co jeśli ścieżka, którą kroczyła, była jedynie wolnym wyborem, a nie prawdziwą naturą?
Wstrząsnęła głową jakby otrzepując z siebie wszystkie negatywne myśli, jednak uczucie pełzającego po jej skórze strachu nie chciało zniknąć. Spojrzała na siebie w lusterko kierowcy. Była blada jak ściana, a słowa złocistego lwa odbijały się echem w jej głowie. Oddychała wolno, żeby uczucie mdłości w jej ustach straciło na sile. Przyjazd do Moskwy było wiele trudniejszy niż mogła oczekiwać.

Narashinho milczał. Czuła wyraźnie jego obecność, ale nie dawał żadnych innych sygnałów istnienia. Było to aż nadto wymowne. Musiała sobie poradzić z tym dylematem sama.

Auto w końcu zatrzymało się…


***



- Jon Fire, możesz mi mówić także Abraham, niby jestem tutejszym radnym... – mężczyzna uśmiechnął się kpiąco, przez chwilę znieruchomiał i zawył rozbawiony. - Raaany... Ty jesteś tej tradycji co nie lubią eutanatosów, co? Przed chwila mieliśmy tutaj takiego mroczne, musieliście się minąć. Jaka szkoda...

Cóż, nie było to może powitanie, jakiego spodziewała się w ojczyźnie matki, ale po tym wszystkim, co już zdążyła zobaczyć, postanowiła najpierw poobserwować, a dopiero potem zaopiniować.
Maya skłoniła się w tradycyjnym hinduskim geście namaste i odpowiedziała trochę zaskoczonym tonem:

- Witaj Jonie, jestem Maya, Maya Jawaharlal. Mój przyjazd tutaj to na razie pasmo samych niespodzianek i widzę, że trochę potrwa zanim zdążę się do tego przyzwyczaić - uśmiechnęła się - Opowiedz mi proszę czegóż to szukał tutaj ten Eutanatos? - spytała czystą ruszczyzną.
-Szczerze? - Wirtualny Adept wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, ale sądząc po reakcji Aureliusza to niczego dobrego. Szkoda. Że się minęliście, byłoby ciekawie. - Abraham roześmiał się, opuchlizna na uchu która zdążyła się pojawić, jakimś dziwnym sposobem dość szybko schodziła. - Chcesz coś zjeść? Pewnie coś o ostatnich wydarzeniach słyszałaś, a teraz muszę to naprostować, ehhh...

- Biedaku - roześmiała się Maya - nie dość, że musisz mnie nakarmić, to jeszcze zabawiać - mrugnęła okiem, a potem dodała już poważniej - Szczerze mówiąc nie wiem zbyt wiele. A to dlatego, że wolę sobie sama stworzyć obraz tego co się wydarzyło, z pierwszej ręki. - potem spojrzała na Jona z uśmiechem i dodała - Skoro się tak miło zaoferowałeś to poproszę o jakąś kanapkę i mocną kawę, a potem o to żebyś nakreślił trochę ostatnie wydarzenia.

Jon mrugnął okiem i poprowadził Mayę, do kuchni. Tam, już w spokoju szykując jej kanapki zaczął opowiadać:

- Cóż. Co tutaj dużo mówić. Technokraci polowali na nas jak na zwierzynę. Mieliśmy wtyczkę w fundacji, po wszystkim facet się zabił. Wyszły sprawy nephandi... Koniec końców przyszło nam na pobliskim jeziorze zamykać coś w rodzaju portalu – wybacz, ale w umbrze to ja zielony jestem. W każdym razie nie było wesoło. Jeden z naszych hermetyków po brawurowej, trzeba przyznać skutecznej samotnej wojaży na technokracje to teraz.... pies. Tak uprzedzam, miej na uwagę kudłatego towarzysza Aureliusza bo wrażliwy się zrobił na tym punkcie. Nie straszę, ale za dużo tutaj osób już umarło. Tak abyś widziała na jaką fundacje się szykujesz. To nie fundacja badawcza, kawka, prasa i poranne włamanie do Echo – rozmarzył się.

Maya ugryzła podaną kanapkę słuchając opowieści Jona. Ogólnie jej zarys zgadzał się z tym co już usłyszała od swojego Mistrza, ale ciekawa była w jaki sposób przekaże ją osoba bezpośrednio związana z byłymi wydarzeniami. Pomimo luźnego stylu, w jakim mówił Jon, Maya wyczuwała mocne napięcie psychiczne. Szpieg we własnych szeregach, śmierć i przemiana jednego z członków Fundacji w psa musiała być nie lada wstrząsem dla tutejszych magów. Nie chciała wiercić dziury w bolesnym miejscu.

- Cóż... dla mnie to również chleb powszedni. Moja Fundacja także nie zajmuje się badaniami. Ale dziękuję za ostrzeżenie. - powiedziała jedynie kiwając głową. Potem nagle zmieniając temat powiedziała - Chciałabym was lepiej poznać, skoro mamy razem pracować... Myślisz, że pozostali zgodzą się na wspólną kolację ... na przykład jutro? Ja gotuję oczywiście...
-Cóż, możesz... Pewnie się ucieszą. Tymczasem kilku jedzie do Red Power w nocy, spotkać się z pijawkami. W sumie się możesz z nimi zabrać, trochę obycia. - Zamyślił się. - Dobra, nic. - Przerwał myśl która tak zaświtała mu głowie, że niemal widać ją na jego obliczu.
- Chciałeś coś jeszcze dodać? - spytała - Chętnie się zabiorę, jeśli znajdą miejsce. - a zaraz potem dodała - Wiele się u was dzieje... teraz pijawki, wcześniej spotkanie z technokratą...
- O..? – rzucił Jon.
Streściła w kilku słowach spotkanie w kawiarni. Mężczyzna nie skomentował jednak zajścia. Zmienili temat. Maya zapytała o pozostałych magów z fundacji. Jon narzucił ich opisom szczególną „bezpośredniość”, ujmując rzecz w zaledwie kilku słowach.
„Robert to hermetyk i pies, Diakon to buc ze zwyczajem zaglądania do cudzych myśli i snucia intryg, Grigorij ma klub Red Power, kultysta, piosenkarz, klub ma po zmarłej z fundacji, no i jest jeszcze twój fan… Isamu, ta sama tradycja, ale student.” Tak, jego Maya zdążyła już poznać. Rozmowa potoczyła się dalszym torem. Kobieta zagadnęła o Roberta. Dowiedziała się, że w czasie niefortunnego wypadku był przy nim inspektor. Dowiedziała się również, że fundacja przetrwała śmierć dziewięciorga magów. Jon nie wliczał w tą grupę Mistrza Rasputina… wolał myśleć, że tamten jakoś przetrwał…
Maya wzięła spory łyk kawy parząc sobie przy tym język. Wieści, które sypały się z ust jej rozmówcy nie chciały zmieścić się w głowie. Ale z drugiej strony tutaj wciąż się coś działo. I wszystko co powiedział Jon, TUTAJ wydawało się być bardzo prawdopodobne. A wpływy Diakona w horyzoncie wydawały się maleć...

Spojrzała w oczy mężczyzny i spytała wprost:
- Czy Diakon ma jakiś konkretny plan na przyszłość? Jak myślisz Jonie?
- Aureliusz... To stary hermetyk. Jestem co prawda w radzie, ale wiesz jak to wygląda. Jestem Wirtualnym Adeptem, mnie się nie ufa, Inspektor jest samym swoim istnieniem obraża diakona, Grigorij dopiero niedawno wszedl do rady. I co? Aurek siedzi na tronie ponad nami snując swe utopijne idee. Chce pokazać, że stary człowiek jeszcze może.

Trochę to smutne. – pomyślała Maya kiwając głową. Dotknięta niejedną tragedią Fundacja Kruka zdawała się nie dążyć ku konkretnej przyszłości, ale topiła się we własnych wewnętrznych problemach i walce „o tron”. Przynajmniej ona, przybysz z zewnątrz, tak to odbierała. Kobieta westchnęła cicho i dopijając kawę pogrążyła się w myślach.

Musiała poszukać pomocy w kwestii własnych poszukiwań. Jeśli miała się zmierzyć ze swoim mrocznym ja, chciała porozmawiać z kimś, kto mógłby udzielić jej dokładniejszych informacji o takich sprawach. Pomyślała o Jovanie. Może i był znienawidzony w fundacji i może był Eutanatosem, ale na pewno posiadał dużą wiedzę w tej materii. Tylko jak go znaleźć? Po chwili jej czoło rozchmurzyło się. Któraś z kobiet na pewno wiedziała jak się z nim skontaktować.

Wreszcie Maya ocknęła się z zamyślenia i podziękowała za poczęstunek. Teraz musiała się odświeżyć, przebrać i dołączyć do tych, którzy udadzą się na spotkanie z wampirami. Była ciekawa ale i czujna. Czuła wewnętrznie, że kolejne dni przyniosą sporo wydarzeń i że wkrótce dowie się, jaką rolę przeznaczył dla niej los…

Kritzo 14-11-2011 16:41

Wizyta Diakona musiała zwiastować coś złego. Inaczej by się nie zjawił u Inspektora. Było to oczywiste i niestety w pełni poparte obserwacją, doświadczeniem, teraz się realizowały.

- Stawiasz mnie w trudnej sytuacji Mistrzu Diakonie, bo o ile zgadzam się z obawami i zapatrywaniami to samo przedstawienie oczekiwań mocno mnie rani. - głęboki wdech pozwolił na chwilę odrzucić myśl o wygodnej posadzie, która byłaby spełnieniem marzeń. Na skroni maga pojawiła się kropla potu, której miał nadzieję Aureliusz nie zauważył.
- Pozwól, że rozeznam się w sytuacji bo o ile chcę być Ci przychylnym Mistrzu Diakonie, muszę wiedzieć na czym stoję, choć myśli jestem dobrej. Że tak powiem myśli jestem dobrej, ale sprawy innych fundacji zostawmy na razie na boku.

Diakon milczał. Bez słowa przypatrywał się mu jakby czekając na dalsze słowa. Hermetyk musiał więc myśleć kurczowo dalej jak się załatwić sprawę z korzyścią dla siebie, by nie zostać ofiarą, która sama na siebie naszykuje haki. Chwilowo podołał niezwykle silnej pokusie ulegnięcia. Nie chciał jej zaprzepaszczać, musiał więc szybko myśleć.

- Nie lubię być kierowany przez innych, ale chętnie jak każdy szukam silnych sojuszników, dlatego z chęcią zbadam sprawę Awaycrafta. Nie wiem czy jestem zdolny spełnić Twoje żądanie względem jego osoby Mistrzu Diakonie. Czas działa na naszą niekorzyść, już teraz wiesz dużo więcej ode mnie w tych sprawach. - Colin delikatnie ściszył głos, jakby w obawie przed tym, że ktoś mógłby go usłyszeć. Tym samym dając Diakonowi pewne poczucie kontroli nad sytuacją i podległości inspektora. - Jeśli zapewnisz mi środki mogę po nitce, która mnie tu skierowała, zadziałać na tego kto mną pokierował. Nie chce jej jednak zrywać od razu, bo cała rzecz się rychło wyda. W zamian za to chciałbym się jednak dowiedzieć czego szuka tutaj Jovan. Ostatnio pojawiło się tu wiele twarzy, z czego on jest chyba najbardziej dokuczliwy. Atak na Twoją pozycję nastąpi na pewno z wielu stron.

- Wybacz Adepcie Inspektorze lecz to nie są negocjacje. Wystąpiłem z moją propozycją w pełni uczciwą i honorową. Widzę tylko dwie opcje w takiej sytuacji. Przyjmujesz moją dłoń, czynimy to o czym mówiliśmy, a za parę tygodni bawisz się w Indiana Jonesa. Albo też odrzucasz moje propozycje, a tym samym moją dłoń.

Może była to uczciwa propozycja podpisania cyrografu, dusza za marną korzyść, choć tak upragnioną. Nikt nie był doskonały. Mogła się w każdej chwili wyśliznąć. Powinien Diakon jednak rozumieć w swej dumie, że inni też mają swoje dążenia i nie chcą ich tracić. Tak sądził Colin.

- Mam swój honor i w związku z tym wychodzę z tymi prośbami i przedstawiam swoje możliwości tak, byś Mistrzu Diakonie nie miał złudzeń. Jednostronne umowy są zdradliwe, szczególnie dla tych którzy chcieliby się im poddać. Skoro życzysz sobie współpracy, ja jej także pragnę. Gdybyś natomiast rozkazał mi co robić, nie miałbym wyboru. Na taką sytuację zgodzić się nie mogę. Zagram więc w tą grę o ile nie skończy się ona teraz Twym wyjściem, Mistrzu. Co by nie było i tak ja najwięcej ryzykuję, niezależnie od tego co teraz zrobię. Oboje chcielibyśmy jednak zyskać.

- Obawiam się, że każda godzina w fundacji wojennej jest większym ryzykiem. Skora tak, skoro pragniesz adepcie szerszej współpracy, a ja nie chcę takiego zausznika... Do widzenia.

Diakon widać nie rozumiał. Duma go zaślepiła, bo jakże można mu było odmówić? Układ był zdecydowanie jednostronny, zrobisz co ja chcę, bo powinieneś. Do tego jeszcze te groźby… Colin miał jednak nadzieję, że będzie aż tak źle.

"Jeśli na prawdę mu zależy, a zależy, bo grunt mu się sypie pod nogami, wróci. Inaczej by się do mnie nie zwrócił. Ja w tym czasie mam skruszeć co prawdopodobnie się stanie, jeśli się zaraz nie wezmę do roboty. Ciekawe czy to przewidział!?" Inspektor od razu począł się szykować do przynajmniej częściowej analizy planów Diakona, szczególnie względem Awaycrafta i Jovana. Każda minuta zwłoki przyśpiesza jego niechybne pożegnanie się z dotychczasowym życiem.

Niestety, Diakon mógł być już na ścieżce, z której nie było odwrotu. Wtedy przestaje się myśleć logicznie i ciągnie się ze sobą tak wielu wrogów jak się da. Duma do ostatniej chwili była dla maniaka warta każdej ceny. Czy tak było z Diakonem? Colin miał szczerą nadzieję, że nie.

Colin mógł się szykować na powrót Diakona i zbierać do tej pory wywiad w sytuacji, by w razie zmiany podejścia mieć już gotowe narzędzia. Oczywiście działanie przeciw Diakonowi, w celu ratowania własnej skóry było bardzo kuszące. Pierwsza opcja niestety mogła legnąć w gruzach z powodu nadmiernego poczucia wyższości. Diakon co raz postanowił mógł kontynuować wyłącznie dlatego, że nie dopuszczał własnej pomyłki i możliwości złego osądu.

Rozsądnym było więc zrobienie sobie zaplecza. Jeśli okazałoby się to wystarczająco skutecznie przeprowadzone, mógłby ewentualnie odwrócić relacje z Jonem i Jovanem, które miał zamiar stworzyć, by pomóc Diakonowi, gdyby ten okazał się rozważniejszy, niż to do tej pory prezentował.

Rozmowa z Jonem mogła coś wnieść do rozważań maga. Wirtualny Adept tolerował inspektora, jednak nie łączyły ich bliższe relacje. Mimo swojego cynicznego podejścia do Diakona zdawał się go jednak szanować. Poświęcał mu wszak wiele uwagi w swych wypowiedziach. Gdyby naprawdę za nim nie przepadał, nie wrócił by do fundacji po swej dymisji i nie gadałby o nim bez przerwy. Nawet wroga można przecież szanować, a wrogami przecież nie byli.

Jon siedział na ławce w holu i właśnie odprawiał Gustawa. Pracował jak zwykle na laptopie. Hermetyk przywitał się skinieniem głowy.
- Czy mogę się przysiąść?

Jon spojrzał na hermetyka unosząc jedną brew do góry w komicznym wyrazie jakby nie rozumiał sensowności pytania:
- Podryw na Lemegeton czy co? - Zaśmiał się nerwowo, jakby to mogła być prawda.
Colin westchnął i się uśmiechnął kącikiem ust, co ciężko było dojrzeć pod wąsem.
- Nie, nie szukam ucznia do studiowania wiedzy "tajemnej" jeśli to Ci przeszło przez myśl... Chciałem porozmawiać – usiadł
- Słucham więc? - Jon wygasił ekran laptopa.
- Po wizycie Jovana Diakon jest dziś strasznie... nieswój. Bardziej niż zwykle. Trochhę rozmawialiśmy i jestem zaniepokojony. Jestem inspektorem i ma to swoje wady. Też pewnie za mną szczególnie nie przepadasz, ale wiem, że leży Ci na sercu dobro fundacji. Sądzę, że źle się to odbije na nas wszystkich, ode mnie zaczynając, kończąc... no właśnie końca nie chciałbym oglądać. Wiesz czego Jovan chciał od Diakona?
- Nie musisz truć o ogólnym dobru. Wiem, hermetycy to lubią, ale nie trzeba. Wiem, że przybycie Jovana nie jest związane z samą fundacją, a raczej wygląda to na kwestie prywatne na linni Aurek-Ponury Żniwiarz. Ale musiało być to mocne, nigdy nie widziałem go aż tak wkurzonego.
- Na pewno zalazł mu za skórę... Nie wiem czy nie skończy się to jakąś personalną wojną. Może pociągnąć za sobą resztę. To zależy jakie możliwości ma Jovan. Wiesz co go łączy z Diakonem?
-Czy ja wyglądam Ci na brata dwunastego kręgu w sandałach i z hemoroidami? Nie. Możesz pytać o ruch kart kredytowych i tym podobne ale to raczej porachunki mistyków i pewien hermetyk obok mnie powinie wie o co chodzi. Widać nie.
- Dłużej tu siedzisz ode mnie, miałem nadzieję, że coś będziesz wiedział. Czy mogę liczyć na informację od Ciebie, gdybyś się czegoś dowiedział? To kwestia upadku fundacji, mówię poważnie i nie wiem kto się do tego może bardziej przyczynić, Jovan, czy sam Diakon. Tu chodzi o dumę, a jak wiesz, to chyba największy problem naszej Tradycji.
Jon kiwnął głową bez przekonania.
- Dziękuję, że chociaż mnie wysłuchałeś. Ciężko być inspektorem…
- Colin udał się w stronę swojego pokoju.

Trochę zamęczył Jona, ale może choć skłonił go trochę do uwagi. Nie łatwo określić jak poważnie Jon podejdzie do sprawy, ale gdyby coś zaczęło się komplikować, może będzie szukał wsparcia u Colina. Mogłoby tak być, jako ten który ostrzegał, starał się miał do tego prawo. Nie zawsze wszystko działało według planu, ale nie mógł liczyć na większą skuteczność.

Właściwym kontaktem była również Ravna. Obecna przy całym zajściu mogła się czegoś dowiedzieć od razu od Clarie. Jeżeli by się działo coś niepokojącego, sama również by się zaangażowała. Jej ofiarność, jakiekolwiek miała podłoże, była pożądaną cechą, na której można było opierać pewne zaufanie. Widywali się w fundacji wszak od miesiąca, a wcześniej brali udział w walce nad Jeziorem. Miał względem mniej mniejsze obawy niż co do reszty członków fundacji. Trudno powiedzieć czy słuszne. W codziennym życiu takie osądy nie były mu specjalnie potrzebne. Płacił teraz za to cenę swoim poczuciem zagubienia.

Zastanawiając się nad tym hermetyk doszedł też do kolejnego niepokojącego wniosku. Diakon mógł go sprowokować do pewnych działań, proponując mu poddaństwo, którego on oczywiście nie mógł przyjąć. Teraz, gdy szuka możliwości by się zabezpieczyć, prosić o pomoc swojego mentora jak i Awaycrafta, mógł nasuwać Diakonowi motywy do zrealizowania swoich planów. Nie mógł temu zbytnio zapobiec. Może popadał w paranoję. Nie mógł jednak tego wykluczyć. Jedynie wielka ostrożność mogła uratować jego karierę.

Siedząc przy swoim biurku Colin odłożył właśnie fundacyjną komórkę na bok, tuż obok pojemnika na przybory do pisania. Nadal wyświetlał się komunikat o wysyłaniu wiadomości. Nagle wyświetlacz się rozjaśnił i obwieścił „Wiadomość wysłana”.

Diakon po wizycie Jovana chyba zaczyna tracić nad sobą kontrolę.
Prosiłbym o pomoc w zbadaniu sytuacji.
Konsekwencje mogą dotknąć nas wszystkich.

Mimo dobrej woli prośba składana do innego maga była ciężkim wyzwaniem. Na ogół radził sobie sam i traktował pewne zwroty jedynie jako grzeczność. „Czy byłbyś tak uprzejmy pomóc mi w…” nie znaczyło nic innego ponad „Podzielmy się obowiązkami, ale oczywiście dałbym sobie radę sam”. Nie należało mylić priorytetów. Uzależnienie swojej przyszłości od kogoś było bolesną raną na dumie.

Ta trudna prośba zbliżała hermetyka się do duchowego cierpienia, niemal metafizycznego, odzierającego go z całej jego godności (jak musiał czuć się Diakon? Ale on w końcu żądał, nie prosił.) Chciał napisać jeszcze dwa listy, przy czym jeden był do jego mentora, którego pomocy sobie nigdy nie życzył. Wszak jego mentor był niegdyś jego uczniem na uniwersytecie. Bezmyślna duma przegrywała tym razem z rozsądkiem. By być dumnym, trzeba mieć z czego. Niedługo być może wstyd mu będzie w ogóle parać się magią. Nie chciał porzucać swojego życia. Nie mógł do tego dopuścić.


„Mistrzu,

Piszę do Ciebie w jakże trudnej sprawie, która jest niecierpiąca zwłoki. Nigdy do tej pory nie prosiłem Cię o nic i dbałem o własną niezależność. Pychą jest niedoceniać tego, który mnie wprowadził w arkana Sztuki, a jako że zaistniała sytuacja ma swoje źródło w moim nominowaniu na Inspektora w Fundacji Białych Kruków, mam nadzieję wykażesz wyrozumiałość i wesprzesz mnie swą mądrością.

Ostatnie raporty choć w mojej ocenie były korzystne dla Mistrza Aureliusza, na ile pozwalała na to sytuacja, odbijają się teraz na mnie. Podobno doszło do pewnych zgrzytów między Fundacją a Domem Hermesa. Zostałem uwikłany w dziwną grę, jako osoba o potencjalnie dużych możliwościach, jednak o małym dostępie do informacji. Jeśli jest to w Twojej mocy Mistrzu wesprzyj mnie radą. Wycofać się teraz nie mogę, nie rozwiązując napotkanych przeze mnie trudności.

Proszę prześlij też załączony przeze mnie list do Adepta Jona Awaycrafta. Samemu obawiam się go przekazać, z możliwości wykrycia. Jeśli będzie taka potrzeba być może spotkamy się w tej sprawie wspólnie.
Czekam na Twą rychłą odpowiedź.

Życz mi Mistrzu wytrwałości i jasności umysłu

Adept Inspektor Driscoll Moryet”


List ten dosyć ciężko przyszło Colinowi napisać. Skręcało go i wielokrotnie musiał łamać opory by go dokończyć. Nie przepadał za swoim mentorem, z całego serca. Była to awersja całkowicie nieuzasadniona, pozbawiona logicznego uargumentowania, tym bardziej była ciężka do przezwyciężenia. Udało się jednak, miał nadzieję, że dość i Mistrz Antony Grove doceni jego trud.

Drugi list skierowany do drugiego hermetyka był następującej treści.


„Adepcie Jonie Jeremy Awaycraft,

Niespodziewany ten list kieruję do Ciebie Adepcie szukając rady. Mając udział w mej podróży do Moskwy zapewne wiesz o ciężkiej sytuacji Fundacji Białych Kruków.

Wyrazić chciałbym przede wszystkim chęć spotkania z Twoją osobą. Pragnę omówić kilka naglących spraw. Sądzę, że zostałem uwikłany w kolejne problemy na terenie Moskwy i mogą mieć one związek z Tobą, Adepcie. Chciałbym więc kontynuować swoją pracę, jednak obawiam się o swoje obecne możliwości.

Jeśli to możliwe chciałbym uzyskać, jeśli to możliwe, szybki dostęp do szerszych akt na temat Diakona, Mistrza Roberta, historii Fundacji, włącznie z procesem jej usamodzielnienia się, jak i na temat nowej persony w naszym otoczeniu, a mianowicie Mistrza Jovana Blagojevića i jego związku z Diakonem i Fundacją. Duże to są prośby z mojej strony, jednak uważam je za niezbędne do mojej pracy jako Inspektora, jak i własnego przetrwania.

Proszę o dyskrecję i możliwie szybki kontakt.

Z wyrazami szacunku,
Inspektor Adept Driscoll Moryet”


Pakując listy w koperty, przy czym ukrywając list do Adepta Awaycrafta w liście do swego mentora Antonyego Grove'a, Colin zalakował przesyłkę i opatrzył stosowną pieczęcią. Opatrzył list stosowną rotą entropii, by trafiła do rąk własnych w jak najkrótszym czasie, a adresat był dla każdego zawsze dobrze widoczny. Nieszczęśnik, który śmiałby rozerwać pieczęć, a nie byłby adresatem, miał podzielić los tych, którzy pod mostem zawodzą o swoim nieszczęściu, a i ten zapewne z czasem zawali mu się na głowę, jeśli nie będzie dość ostrożny. Drugi list miał spłonąć, gdyby trafił w ręce uzdolnionego oszusta.

Przechodząc przez Komnatę Luster brodaty mag rzucił list w stronę portalu do Londynu. Następnie wybrał się na spacer, by chłodne powietrze otrzeźwiło jego skołowany umysł. Odkrycie właściwej drogi zdawało się bardzo odległe. Potrzebował unikać wszelkiej kompromitacji i ryzyka, zarazem nie wycofując się za bardzo.

Postanowił wybrać się na rozmowy z dziećmi Kaina. Zdobywanie wszelkiej wiedzy z pierwszej ręki dawało mu szansę wyprzedzić Diakona w postawieniu go w trudnej sytuacji. Oczywiście tylko dlatego, że go tam nie będzie. Pomny na ostatnie wypadki, wolał nie być obecny niepotrzebnie przy Diakonie, gdy można dostać zlecenie na nietypowe zadanie.

Johan Watherman 17-11-2011 16:46

Próba zbliżała się do końca. Jovana ani śladu, czy też Siergiej – imię pod którym eutanatos się zameldował w Moskwie. Ani śladu. Minęła dziesiąta, próba się skończyła – Jovan nie przybył. Szamanka wychodziła bocznym wyjściem gdy po skórze przebiegł jej ostrzegawczy dreszcz wywołany przez jednego z jej wielu niematerialnych przyjaciół. Alejka była ciemna i śmierdziała. Latarnia chyba wysiadła.
Pojawił się on, czekał jak gdyby nigdy nic z poważną miną. Jego pełna sylwetka ginęła gdzieś w cieniach, wyeksponowane zostały oczy, zimne jak brzytwa lecz i dzikie, mocno zaciśnięte usta oraz dłonie w kieszeniach marynarki (nikt go nie nauczył, że tak się nie nosi?). Mrowie przebiegło Ravnę od spasa w górę, galopując po skórze i zatrzymując się w olśnieniu – nie czuła od Jovana nic nadzwyczajnego. Wiedziała, że kiedy zajrzała do jego wzorca był dym. Lecz pierwszy rzut oka był sterylny. Jakby ten facet coś ukrywał.

-Pojawienie się na twoim terenie byłoby z gruntu nieostrożne.

Krótko, monotonnym głosem wyjaśnił swoją nieobecność na próbie. Gdzieś w dali przewaliła się stera śmieci.

-Wybierz dowolną restauracje.

- To filharmonia, do cholery. Ludzie tu przychodzą i wychodzą... Czy też sądziłeś, że na "swoim" terenie wykorzystam sytuację i przywalę ci dla równowagi w drugi policzek? Masz nasrane po samą kopułę. Na sąsiedniej ulicy jest włoska knajpka. Idziemy czy z włoską mafią też masz na pieńku?

-Dobrze. Zarezerwowałem nam stolik - Po chwili dodał, odwracając się do niej kiedy już kroczył w stroncjanity.. -Przeczucie.

W restauracje, tak jak mów Jovan, mieli przygotowany dla nich stolik. Dopiero w pewnym oświetla Ravna mogła zauważyć, że eutanatos wygląda jakby właśnie przed chwilą urwał się z domu pogrzebowego. Jego garnitur przypominał strój przedsiębiorcy pogrzebowego, blada, zorana bliznami twarz – trochę truposza. Widziała, że kelner przyjmujący zamówienie dostaje w samej obecności maga gęsiej skórki, stróżka potu ścieka mu po czole i najogólniej mówiąc – zarówno on jak i jego organizm nie czują się komfortowo w obecności Jovana. Przebudzony westchnął ciężko, splecione dłonie położy na stoliku. W restauracji było gwarno.

-Pewnie twierdzisz, że jesteś tutaj ze względu na sprawy Mistrza Roberta. Pozwól więc, że wyjaśnię. Jesteś tutaj tylko z powodu własnej osoby. To tylko kwestia nim z ofiary przeistoczysz się w oprawcę. Mimo wszystko, słucham twojej wersji.

Ravna przyglądała się uważnie i w milczeniu. Chwile ciszy ciągnęły się w nieskończoność. Potem sięgnęła po menu i zatopiła się w świecie spahetti. - Jak daleko sięgało twoje "przeczucie" co do dzisiejszego wieczoru? - zapytała uprzejmie.

-Prawdopodobnie zaraz odezwiesz się w kwestiach bębna.

- Och. Nie. Za to miałam niespodziewane wydatki. Innymi słowy, jestem spłukana, a kartę zostawiłam w fundacji.

Jovan milczał. Spokojny, panujący nad sytuacją, sprawiający wrażenie, iż wie o wszystkim.

- Dobrze. Kawę proszę - rzuciła przechodzącemu kelnerowi, a potem precyzyjnie wyciszyła okolice ich stolika. - Widzę, że się nie zrozumieliśmy - wycedziła przez zęby. - Pozwól, że wyjaśnię. Jestem tu z powodu Roberta. Uważam, że nałgałeś Diakonowi. Mimo wszystko, słucham twojej wersji.... Oskarżasz mnie nie wiadomo o co. Na północy za takie coś pognałabym cię nago po śniegu, obdarłszy poprzednio z amuletów i talizmanów. Tutaj obowiązują mnie bardziej cywilizowane metody - niemal warczała, a w powietrzu mknęły pacynki śliny.

Po czym wybuchnęła krótkim śmieszkiem, przymrużyła oczy i odezwała się tak normalnie, jak udawany i wyolbrzymiony był poprzedni gniew. - Diakon wie że tu jestem, zgodził się bym przyszła tylko dlatego, że miał nadzieję, że cię sprowokuję do czegoś głupiego, co będzie mógł wykorzystać przeciwko tobie. Głupio by było dać hermetykowi satysfakcję. Więc powiedz, co masz do powiedzenia, i dlaczego nagle po latach postanowiłeś siąść Robertowi na karku. Ja powiem, co mam do pozwiedzania. Też miewam �-przeczucia, panie Blagojevic. Widziałam takie, w którym wyszłam trzaskając drzwiami, obydwoje wiedzieliśmy równie mało jak poprzednio, ja zostałam z bębnem, a ty z diakonem dyszącym ci w kark pragnieniem odwetu.

-Sprawa jest bardzo prosta. Należałem do tej samej fundacji co Robert. Po upadku zostało nas czterech. Mentora Roberta to nephandus, uciekł i z góry jakiekolwiek zeznania z jego strony były przekreślone. Do tego ładnie zabezpieczył plecy Roberta. Kolejny z przebudzonych odstąpił od Tradycji i obecnie jest z Unii Technokratycznej. Zostawimy więc tylko ja i Robert. Słowo przeciwko słowu. Nephandus zadbał aby Robert uchodził za tego który walczył. Dalszy ciąg historii znasz. Robert polował na wampiry w dalszym ciągu. W międzyczasie przygarnął go Diakon co uczyniło jego pozycje nie do ruszenia. Lecz ja czekałem, monitorowałem czy on nic nie robi. Mam listę podejrzanych magów tradycji i każdego monitoruję. Nawet ja zacząłem mieć wątpliwości. Lecz kiedy wystąpiła sprawa na jeziorze, dotarłszy do raportów stało się jasne. Robert przyczynił się do odratowania jeziora. Myślisz, że to iż złapałaś fragment jeziora to był przypadek? Wtedy, gdy on odprawiał rytuał? Albo to, że bęben ci pomógł? To może służyć odrodzeniu bramy, jak sadzonka. Robert upozorował swoją degradacje w psa aby pod sztandarem bohaterskiej chwały przeczekać zawirowania wokół swej osoby. Temu się pojawiłem. Rozumiesz?

-Co konkretnie się stało w waszej fundacji?

-Przejdę do finału. Do naszej dziedziny horyzontalnej wpuszczono zewnętrzne coś. Poprzez dzidzię tamta istota weszła na ziemię. Dwa dni nie tylko my ale również Technokracja musieliśmy walczyć. Do opinii publicznej trafiły wieści o awarii przemysłowej, wycieku chemikaliów i skażeniu terenu. Nawet powiedzieli prawdę. Oki lica ziemskiego aspektu fundacji jest skażona.

- I twoim zdaniem, jaki był w tym udział mentora Roberta i jego samego?

-Ja to widziałem.

Pytające uniesienie brwi - A co widziałeś?

-Faktami? Robert jest widderslaintem co samo świadczy strasznie źle o jego osobie. Ale temu wierzyć nie musisz skoro nikt tego po tak długim czasie nie spostrzegł. Widziałem oczywistości, jak Robert zastrzelił kilku akolitów chcących im przeszkodzić. Jak wywabił kilku członków fundacji na rzeź czy też prosty fakt – wszyscy walczyliśmy o życie. Roberta ta istota nie tknęła. Stara mądrość, prawdziwa – złego licho nie bierze.

- Chcący dojrzy spisek. Każdy inny – przypadek.

-Jeśli dla ciebie szamanko strzelanie do akolitów to przypadek... - Jovan uciął zdanie w połowie. - Usłyszałaś co miałaś usłyszeć. Zdajesz sobie sprawę, że bęben może na ciebie wpływać?

- Zdaję. O tym za chwilę. Skoro jesteś taki pewny występków Roberta i jego mistrza, a także zapewne i moich, to dlaczego siedzimy tu i siorbiemy kawę, dlaczego nie poszedłeś z tym do Horyzontu?

-Byłem tam zaraz po upadku Sokołów. Tylko słowo przeciw słowu, jedyne co w tej chwili mam. Moja wiedza i nic ponadto. Natomiast, i tak pewnie Diakon już wie, byłem u Brzytwy Wolności i wiedzą o moim postępowaniu. Taki drobny immunitet gdyby przypadkiem coś się mi stało.

- Czy mentor Roberta nie został ukarany? Jak on się nazywał?

-Dorwały go Verbeny. Nie bawiły się w formalności, po prostu go zabiły. Chyba tylko to.

- Dobrze... twoje pytania?

-Nie przywykłem zadawać pytań w tak miłych okolicznościach. - Twarz Jovana wykrzywiła się w jednym, dość paskudnym uśmiechu. Wnet wróciła do normy. -To w twoim interesie jest wyjaśnić wszystkie kwestie i pokazać, że jednak jest nadzieja.

- Pokazuję. Siedzę tu, w jakże miłych okolicznościach. Głodna jak diabli, bo nie kupiłeś mi kanapki.

-Mam tylko jedno pytanie. Czy chcesz się pozbyć bębna i ile to jest dla Ciebie warte? - Jovan nadzwyczaj w świecie zignorował zagadnienia kulinarne. - Jaką ofiarę ponieść?

Ravna dopiła duszkiem kawę i wycedziła przez czarne od fusów zęby. - Mamy rodzinną tradycję palenia bębnów. Z radością się w nią wpiszę i pozbędę się trupa dobijającego mi się nocami do jaźni. Mam w dupie to, co powiedzą na to inni noaidi.

-Jak przypuszczam, sama tego jeszcze zrobić nie możesz. Prawda?

- Zapewne będziesz zachwycony informacją, że próbowałam. Próbowaliśmy. Mnie pchnęło w Ciszę. Diakon obszedł się powierzchownymi ranami.

-Robiłem już podobne rzeczy. Co prawda wszystko jest indywidualne, wyjątkowe w takich sprawach. Lecz mógłbym zniszczyć bęben bez strat dla ciebie szamanko. Życie ludzkie jest najważniejsze... - Jovan zawiesił głos jakby oczekując czegoś w zamian.

- I pewnie masz cenę... Mam przeczucie, iż cena poważnie narusza moją lojalność wobec fundacji, mam rację?

-Możliwe. Chcę Roberta. Jeśli mam rację to w przeciągu godziny przywrócę mu człowieczeństwo. To by znaczyło, że to jednak nie paradoks, że jego kryjówka. Wtedy go przesłucham. Jeśli nie uda się mi, uzna,m, że i tak wypełniłaś swoją część umowy.

- Robert zostanie tam, gdzie mu wygodnie, czyli chwilowo w fotelu Aureliusza. Bęben również zostanie tam, gdzie musi. Czyli ze mną - odparła spokojnie, pośliniła palec i zanurzyła go w cukierniczce.

-Oboje wiemy, że nie. Oboje wiemy, że teraz jesteś jedynie ofiarą której z bęben trzeba pomóc. Nie chcesz pewnego ranka dowiedzieć się, że jednak zostałaś katem którego trzeba usunąć wraz ze skrawkiem jeziora.

Uśmiechnęła się pobłażliwie i oblizała pocukrzony palec. - Obydwoje to wiemy. A teraz pozwól, że nakreślę ci twoją pozycję z mojej, czyli w obecnej chwili jedynej słusznej perspektywy. Jestem trwale związana z czymś złym. I potężnym, widziałam, co to potrafi. Próbuję to zniszczyć, ale mi się nie udaje. Mam podejrzenie, że to coś pokazuje mi jedyną osobę, która może mieć do mnie pretensje. Bo spieprzyłam całkowicie i w rezultacie on zginął. Pojawiasz się ty. Jak wspaniale. W pierwszej chwili naprawdę miałam ochotę opowiedzieć ci ze szczegółami tę popieprzoną historię i błagać o pomoc. Ale teraz się zastanawiam. Kim ty w ogóle jesteś? Nie znam cię. Nie wiem, co tobą powoduje. Nie, Jovanie. Nie dopuszczę cię na krok w pobliże bębna. Bo mógłby zmienić właściciela, a na to nie pozwolę. Wiem, że ja chcę go zniszczyć. Czy ty naprawdę tego chcesz? Nie odpowiadaj, cokolwiek powiesz, i tak nie uwierzę. Teraz.


-Przed oczami Niebios spisujemy ten kodeks: My, którzy znamy taniec życia i śmierci, którzy zostaliśmy wybrani by strzec Koła świata, wyznajemy przed wszelkimi potęgami, że to jest nasze Prawo, uświęcone na wieki. - Jovan zacytował wstęp do Chakra-Dharma, sucho, jego głos brzmiał jak milcząca reguła wszechrzeczy, upiornie i nieludzko. Spojrzał szamance w oczy. - Chcesz jeszcze mnie zatrzymać czy mogę iść?

- Piękne... słowa. Wartość słów przysięgi mierzy się tym, jak się jej dotrzymuje. Wiem... bo złożyłam kilka - skrzywiła się. - Zacznij pracować na moje zaufanie. Albo zostaw mnie z tym samą. Twoja wola. Twoja przysięga. Rachunek proszę!

Szamanka zdjęła z otoczenia stolika wyciszenie ich rozmowy. Blagojević zapłacił rachunek i wyszedł bez słowa. Szamance wydawało się, że cała restauracja w jakimś nienamacalnym, ocierającym się o metafizykę sposobie – uspokoiła się i odetchnęła z ulgą. Rękawica tutaj była zbyt gruba lecz mimo to miała wrażenie, że tam, po drugiej stronie również się ucieszyli. Kamień z serca. Kiedy Ravna opuszczała restaurację po raz kolejny zadzwoniła do Adama. Przed restauracją samochody leniwie sunęły przecinając reflektorami noc. Były jeszcze niemrawe latarnie którym przydałby się generalny remont oraz zmarznięci przychodnie. Noce i wczesnorodowy dalej pozostawały piekielne zimny. Nie odbierał.
Wnet. Telefon odebrały. Ravna zaczerpnęła zimnego powietrza, już miała odezwać się. Lecz zmarła. Żołądek zwinął się w kokardę, serce zatrzymało na moment, ciarki przeszły ją po całym kręgosłupie. Ze słuchawki dobywał się nienaturalny, furgotliwy głos, bardzo niskiego tonu. Potrzeba było kilku chwil aby zrozumiała co do niej krzyczy.

-Raz! Dwa! Trzy, ty to my! Pięść, cztery, sześć to śmierć! Siedem! Powraca zapomniany syn! Osiem, nasze kroki jak krew! Dziewięć i jeden gdzieś! Dziesięć, jesteśmy. Koniec świata!

Zachwiała się. Pisk przypominający rysowanie lodowymi soplami po szkle (skąd takie spojrzenie) zakończył rumowe. Słowa wierciły się w głowę niczym natrętne pasożyty. Nawet nie zauważyła jak jeszcze raz nacisnęła przycisk połączenia. Śmiech. Tym razem w słuchawce brzmiał dziki śmiech, paskudny śmiech astmatyka. W nim pobrzmiewały kolejne kolejne słowa.

-Raz, raz, raz! Ty to my. Dwa noże, może trzy, giniesz ty! Cztery, ginie on! Pięść, sześć – giniecie wy! Siedem, rodzisz się! Osiem, osiem, osiem to nie ja! Ja, dziewięć, ja i jestem tu i tam. Tam, tu, dziesięć – krąg, pięć.

Roztrzęsiona ręka szamanki wrzuciła telefon do torebki. Obróciła się szybko, rozejrzała na lewo, prawo. Nic. Na prawo. Poczuła muśnięcie lodowej lufy broni.


Łysy zbir mierzył do niej prosto w czoło. Oczy spłoszone niczym zwierze pociągnięte do ostateczności, rozedrgana dłoń. Wystrzał, huk wystrzału. Szamanka... Zbita nie było. Spojrzała raz jeszcze, nic, tylko jej krzyk uwięzły w gardle prawie nie zwrócił uwagi przechodniu. Ukłucie w lewe ramię, odrób... Kolejna twarz.
Kobieta o kościstej, bladej karnacji, oczach zielonych niczym rozkładająca się trwa, nieświeżym oddechu i rozczochranych, bladych, wypadających włosach. Cera gładka. Szczerzyła białe żeby w ironicznym uśmiechu, a w ustach bulgotała czarna ciecz. Śmiała się i przez śmiech szeptała do szamanki.

-Myślisz, że tylko jeden człowiek był powiernikiem końca? Jeden? Nas jest legion! Raz, dwa, trzy, legion to ty!

Kolejne mrugnięcie oczyma. Nikogo nie ma. Samochody mkną.

***

Johan Watherman 17-11-2011 16:47

***

Trzeba przyznać, że magowie dość szybko przygotowali się do spotkani z: wampirami (wersja oficjalna), ssakami leśnymi (wersja Jona podczas jego wykrętów czemu nie chce jechać), pijawkami (wymknęło się młodej Eutanatosce podczas migreny zasłaniając się nią jako powodem czemu nie jedzie), krwiopijcami (mówił dostojnie Gustaw w pełni dobrej dykcji).
Lecz uprzednio Diana Brzeska zajmowała się dalszym przetrząsaniem biblioteki w poszukiwaniu potrzebnej wiedzy. Odłożyła na bok wszystkie egzemplarze Malleus Neffandorum które prawdę mówiąc zrobiło się odrobinę nudne. I chyba nazbyt nasączone tymi informacjami – przerażające. Nawet jeżeli rdzeń tej księgi spisano już dawno to i tak wiele informacji to tylko nędzne ogólniki lub stare, nieaktualne prawdy. Młoda hermetyczka musiała przedrzeć się przez wiele różnych dzienników wypraw (głównie hermetyków, acz nie wyłącznie), wprowadzenia do teorii sfer czy kilkutomową polemikę pisaną ręcznie przez Mistrza Duno z... Mistrzem Duno. Mimo to znajdowała wystarczające dla siebie działa, a ich sterta piętrzyła się na stoliku.
Pośród wywodów pewnego Syna Eteru przyrównującego Czystych do gwiazd których wybuch, tworząc pierwiastki cięższe od żelaza jest ujmowanym przez niebiański chór poematem o Czystych (Jedyny miałożby być Wielkim Wybuchem), a czarne dziury to Czyści/gwiazdy które zapadły się i trwają po wieczność – czarne dziury, pożeracze kosmosu. Jednak w sumie był to tylko bełkot naukowy, podobnie jak bełkot pewnej Verbeny podany w wiejskim sosie na temat tak zwanych demonicznych hord. Demoniczne hordy – nie, z tego co wiedziała adeptka – tego sprawa nie tyczyła. Żmij – też nie. To mogło być coś co czczą tylko najgorsze z upadłych magów. Panowie Zapomnienia. Jak to górnolotnie brzmi! Kolejny bełkot. Lecz natrafiła na kopię zapisków z przesłuchania pewnego nephandusa.

Wystosowaliśmy typowe sodki zapobiegawcze i w tej początkowej fazie przesłuchania nie stosujemy dodatkowych źródeł informacji. W celu zachowania tajności przy dalszym rozpowszechnianiu materiału (a także spokoju ducha uczestników) posłużyliśmy się tylko literami. A – Przesłuchujący, B – Przesłuchiwany. Prócz tego na sali znajdowały się dwie dodatkowe osoby. Protokolant oraz mag mający zapewnić bezpieczeństwo.
A: Skoro już znajdujesz się w tak nieciekawej pozycji może zechcesz powiedzieć kogo uważasz za swego pana?
B:Pana? Władcę? Pana? Nie ma pana! Nie ma władzy. Jesteśmy tylko pyłem dryfującym ku przepaści. Umbra i wszystko co widzieliście to kolejny świat, lecz nic wyższego. Więc nie ma boga z imieniem czy bez, nie ma dołu ni góry. Skoro żyjemy w pustce tylko nasze czyny nas implikują.
A: Więc postanowiłeś się zorientować na przyśpieszenie tego procesu?
B: Być ponad wami. Altruizm to biologia, instynkt gatunku. Wstręt przed śmiercią i brudem to przyzwyczajenie zwierzęcia aby ścierw nie żarły. Ja się wybijam ponad wasze tłumy.
A: Nie lepiej to życie przeżyć nie wbrew sobie?
UWAGA: Zastosowano torturę. Kilkakroć.
A: Więc jaka jest potęga której służysz?
UWAGA: Ponowiono serię.
B: Ialdabaoth!
A: Czym to według Ciebie jest?
B: Ciszej, głupcze! O tym się nie mówi! Ale powiem co innego. Chcesz, prawda? Chcesz, aż cię korci aby poznać coś ciemnego, tak strasznego aby rozruszało twe stare kości, prawda? Jesteśmy wszędzie. Nie powstrzymasz nas. My jesteśmy końcem świata.
UWAGA: Protokół przerwany.”


Ciarki przeszły po plecach przebudzonej. Oni są wszędzie... Szukała dalej. Minąwszy niezwykle interesujący wywód na temat teoretycznej możliwości wytrącenia z cyklu odpowiedniej ilości avatarów wraz z umysłami magów (dla rezonasu) i wykorzystania ich można byłoby uczynić wielką wyrwę w horyzoncie. Minęła również w gruncie rzeczy dość cenną radę aby przy spotkaniu z zewnętrznym czymś nie bać się sił paradoksu. Znalazła również ostatni notatkę. Kiedyś już słyszała o takiej klasyfikacji.

Sam fakt istnienia magów którzy kroczą ścieżką mrocznego odbicia jest dla mnie przerażający. O ile jestem w stanie zrozumieć gamę bytów określanych przez nas jako nephandi czyli demoniczne hordy, potężne istoty żmija czy zewnętrzne rzeczy spoza horyzontu – ona są takie bo i taka jest ich natura. Rozumiem głupców wspomagających zepsucie w za mian za profity. Infernaliści albo ci, których szantażowano. Lecz mag których szczerzy zstąpienie dla samej idei tak jak my szukamy wstawienia jest dla mnie zagadką. I obym nigdy nie zrozumiał ich intencji.

Widderslainte to według mnie najstraszniejsi z przebudzonych. Pierwotni nephandi, urodzeni już z avatarami odwróconymi, wypaczonymi (czyli nie muszący przechodzić jakichkolwiek inicjacji chociaż pewnie i tak je czynią). Czasem wierzę, że jest dla nich nadzieja, że człowiek może odmienić zarówno swego avatara jak i przeznaczenie, że mamy wolną rękę w tej wielkiej, kosmicznej grze. Lecz jeśli dana osoba podda się mrocznym wpływom mamy coś prawie doskonałego. Niższe i wyższe ja dąży do tego samego. Zawsze i wszędzie Barabbi wydają się błądzącymi dziećmi przy tych, którzy mają w sobie całe dziedzictwo zepsucia.

K'llasshaa. Cóż to znaczy? Odrzuć myśli o labiryntach, o wielkim kuszeniu, systematyce i wielkich organizacjach. To nie w ich stylu. Są to szaleni upadli, nawet jeśli tego nie widać - muszą tacy być – służą temu, czego nazwać się nie da. Istoty z zewnątrz określany niekiedy jako panowie zapomnienia również do nich nie pasują. K'llasshaa to obłąkane pionki czegoś, czego nie poznamy i obyśmy nigdy nie poznali, a pragnie zdmuchnąć wszechświat.

Aswadim czyli anty-wyrocznie (jakkolwiek plugawo jest określać to coś poprzez podobieństwo do wyroczni). Teraz można mnie zganić gdyż na poczutą miałem opisywać nephanich poza labiryntami, podczas gdy ci jednak wpływają na ich politykę. Jednak uważam (za co pewnie zganią mnie na tyle nierozważni aby o takich sprawach rozprawiać głośno), że aswadim to nie tylko ludzie lub to co z nich zostało. Jest aswadim (wedle mej własnej definicji) mający za symbol wszystkowidzące oko (czasu i przeznaczenia) któremu służyło paru k'llasshaa acz jest to byt który wydaje się bardziej interesować dziedzinami cząsteczkowymi niżeli ziemią. Jest jeden o symbolu rozdartego drzewa jako swoisty patron labiryntów. Nie wiem czy może teraz nie opisuję mrocznych lordów lub bytów zewnętrznych lecz na potrzeby tej pracy nazwijmy ich aswadim.”


Kartując kolejną księgę natrafiła na dość ciekawe informacje o Brzytwie Wolności czyli eutanatoskiej kabale skupionej na wyszukiwaniu upadłych w szeregach dziewięciu tradycji. Prócz tego wymieniono kilka innych organizacji ku temu podobnych oraz kilku samotnych wilków:

”Adept Robert Cross z Porządku Hermesa – może dziwić wymienienie tutaj tej persony skoro nikt o nim nie słyszał? Co prawda nie pochwalam tępego, bezmyślnego polowania na wampiry (i każdy kto ma inne zdanie może wyzwać mnie na pojedynek lecz jakiekolwiek ideologiczne polowania to szczyt debilizmu). Adept Cross przez długi czas likwidował wampiry i zapewne może służyć jako pomoc albo chociaż informacja przy bardziej zaostrzonych stosunkach. Po upadku Sokołów nie mam informacji o jego aktualnym pobycie.”

Dalszą część rozprawy o Robercie skrzętnie ocenzurowano co było widać natychmiast. Młoda hermetyczka dalej szukała. I znalazła ostatnią, jakże cenną informacje.

”Mistrz Jovan Blagojević patronatu Niedźwiedzicy – aktualnie można się z nim skontaktować poprzez wielu uczniów których wyszkolił. Nie będę wchodził w ocenę jego metod. Bezsprzecznie spod jego skrzydeł wyszło wielu eutanatosów walczących z nephandimi, a sam pan Blagojević ma olbrzymie sukcesy na tym polu. Ostrzem jednak, iż jest on osobą fanatyczną , wielokroć łamał przepisy goszczących go fundacji aby tylko dotrzeć do celu. Radzę się dobrze zastanowić nim poprosicie go o pomoc. Podobno ma kontakt z Brzytwą Wolności i przez nią też można się z nim skontaktować. Jak widać, Fundacja Sokołów była dość płodna w łowców.”

***

Krukołakowi zawirowało w głowie, po raz kolejny zachwiało nim w locie. W dole coś grzmotnęło z wielką siłą lecz miast spodziewanego wybuchu dym, pył lecz i również drzewa zassało do środka.

-Siedem, siedem, siedem, wraca zapomniana syn. Osiem, dziewięć, dziesięć to nic!

Tak, to co za chwilę miał ujrzeć to była nicość. Powietrze raz jeszcze, ostatni raz przecięły lasery, krzyk. Prychnięcie kota. Kiriłowi zawirowało w głowie. Potężny fragment przestrzeni w kształcie sfery (o promienie kilkunastu metrów) zapadł się w sobie, dokładnie tam, gdzie toczył się przed chwila bój. Olbrzymi, czarny potwór, kula nicości, próżni mrocząca coś na skraju świadomości kruka, wielka i potężna na której powierzchni odbijały się... To było dziwne. Kształty falliczne, powypijane w dziwnych pozach, splecione ze sobą i potwornie okaleczone ciała mężczyzn i kobiet, poranione dzieci. Ledwo utrzymywał lot, kula zasysała wszystko do siebie.
W ułamku sekundy kulka zniknęła pozostawia ac za sobą idealnie wycięty fragment rzeczywistości w kształcie kuli. Pusty. Jakby ktoś wkopał się w ziemię i nad ziemią. Krukołak nim odleciał z zagrożenia, ostatni raz pociemniało w oczach. Potem obudził się nieprzytomny w jednym ze śmietników czując się gorzej jak po kacu gigancie.

***

Trochę poobijany Kirił czekał właśnie podziwiając Plac Czarowny na kontakt. Do północy zostało jeszcze trochę czasu. Ogólnie było cicho, gdzieś w dali menele awanturowały się, jeszcze dalej gwar samochodów wpadał w ucho. Miał czasz przeanalizować wydarzenia w parku Kiedy się obudził, ekipy remontowe „naprawiające” wybuch instalacji gazowe. Wtedy wciąż kręciło się mu w głowie. Jednego był pewien – któryś z magów jednak nacisnął ten cholerny, czerwony przycisk i wszystko szlag trafił. Awanturujący się magowie mogli albo jakoś uciec. Jeśli nie, cóż... Już powierzchnia „czarnej dziury” czy jakkolwiek ten twór można było nazwać, a także uszkodzenia do jakich doprowadziła pobliski tren – powyrywane drzewa, ziemia która dosłownie rozpłynęła się w powietrzu, poprzekrzywiane latarnie – nie wyglądało to zachęcająco to w środku musiało się dziać istne piekło. Całe szczęście, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale to wydarzenie będzie musiało niebawem odbić się szerokim echem po drugim, nadnaturalnym dnie miasta.

-Te!

Niedawny znajomy o diabelskiej aparycji i karlim wzroście odezwał się przepitym głosem

-Kultury, panie. - krukołak nieco podirytowany nie zaszczycił kurdupla swoim spojrzeniem. -...albo może i towarzyszu. -rzucił pamiętając strój pokracznej istoty. [i]- Kirił mi na chrzcie dali. A pan, to przepraszam, kim do diabła jest tak wogóle?/

-Tylko nie do diabła! - Splunął na ziemię. -Belzebub mnie wołają cwaniaczku. Ty natomiast za dużo węszysz wokół magów.

-Belzebub i nie do diabła? Paradoks panie starszy, paradoks... Wokół magów węszę pan powiada? Nawet jeśli, to co? Jeśli masz pan jakieś pretensje, to może pan powiedz najpierw na jakiej podstawie?

-Jestem na służbie Alicji Auri Płomskej z Ex Miscellanea jeśli to coś ci mówi, bo nie wyglądasz. Czyli jakiekolwiek ruchy w stronę magów bardzo mnie interesują.

-Na służbie pan powiadasz? Na jakim etacie? Lokaj by mnie interesował, bo chciałbym złapać kontakt z którymś z tych bufonów w szpiczastych kapeluszach. No ale pan mi wyglądasz raczej na stajennego, jak już o pozorach rozmawiamy.

-Widzę, że klient hardy. Nie takich towarzyszy mieliśmy, nie takich! Dzierżyński mówił... Zresztą, nie ważne. Teraz mi powiesz czego konkretnie chcesz przydupasie i zastanowię się czy to jest bezpieczne. - Belzebub wyszczerzył naostrzone zębiska. - Dobra?

-To ci hermetycy są tacy delikatni że trzeba sprawdzać czy chwila rozmowy z posłańcem krukołakiem jest dla nich bezpieczna? Do diabła, chcę rozmawiać z twoją panią, właścicielką czy też sponsorką, kto pana tam wie, a nie z jakimś cieciem, znaczy się z panem. Mam ważną sprawę, przylatuję z jednego z dworów umbralnych JEŚLI PANU COŚ TO MÓWI...

Belzebub obejrzał krukołaka i z rozbrajającą szarością wypali [u]-Kurwa! A nie wyglądasz!
- I zaniósł się skrzeczącym śmiechem.

-Tobie też terefere, dziadu. - Krukołak poczekał aż odeszły się wykaszle -Dobra, pożartowalim. Zpykniesz mnie z tą paaaanią Alicją, czy jeszcze się musimy zgodnie z tradycją napić zanim się dogadamy?

-Hola! Hola. Nie bądź taki szybki Bill. Właśnie dziś coś niesamowicie mocno pierdykło w jednym parku, jeszcze do niedawna przynajmniej połowie magom się zginęło. Rozumiesz? Jest niebezpiecznie. Niebezpiecznie. Niebezpiecznie. Mów na koniec po co dokładnie chcesz się spotkać i ma nawet zagrychę. - Bezebub wyjął spod płaszcza... Zaduszonego, niezbyt dużego szczura.

Kirił rozgladnal sie oceniajac sytuację. Pusto. Wziął szczura, a sam dał zza pazuchy Belzebubowi wódkę. Cała cała akcja przebiegła sprawnie, Kirił przeistoczył sięw kruka i... Wyjadł szczurze oko skrzecąc sonośnie.. Tak, ujrzał jak szczura zadusił wielki, spasiony czarny kocur. I też siebie gdzieście jakby ten kocur go śledził kilka dni temu.
Krukołak wrócił do ludzkiej formy. W międzyczasie Belzebub pociągnąl z kwinta oraz ogryzł własnej myszy łeb. Kawałki ścieraki sterczały mu z zębisk.

-Dobrze, lecimy z tematem, panie starszy. Chcę się spotkać z tą twoją Alicją, ponieważ jest z tego całego Zakonu Hermetycznego. Nic osobistego, sprawa powiedzmy że oficjalna. Ty jesteś na służbie, to zrozum że też jestem na swojej. Twoja szefowa będzie znała osobę do której muszę dotrzeć i liczę że pomoże mi się do niej dostać. Tyle. Nic więcej nie chcę od tej twojej Alicji, że tak zżartuję "ex" tego całego Miscelanea, kim kolwiek by nie był.

-Dobra cwaniaku. - Belezbub zdał całą mysz i jeszcze raz pociągnąwszy alkoholu, oddał butelkę krukołakowi. - To samo miejsce, jutro, powiedzmy szesnasta? Poczekasz jak ci zależy, a ona się spóźni. Pasuje towarzyszu? - Rzekł odeszły głosem pełnym podejrzeń.

-No to jesteśmy ugadani na szesnastą. Jak będziesz, to się nie kryj tylko podejdź i przywitaj jak... istota kulturalna. Napijemy się przy okazji, przetrącim też coś. Nie mam urazy o to że robisz swoje. Ja tylko robię swoje. Wysłali mnie żebym komos pomógł, bo uznali że będę wstanie. No to kurwa robię swoje. Służba nie drużba towarzyszu Belzebub.

-Taaa...

Chyba tak opowiedział Belzebub żegnając się ruchem kapelusza. Potem zniknął w mroku pośród nie działającego oświetlenia miejskiego. Chyba. Jego głos zniknął pośród nocy. Krukołakowi pora było w drogę.

***

Johan Watherman 17-11-2011 16:47

***

Kirił musiał stwierdzić, że tutejsza penumbra (już nie na Placu Czerwonym, a poza nim) wygląda... Źle. Wszystko oblepiała duszna, śmierdząca mgła. Niezwykle ciężka, ciemna, za jej kurtyną majaczyły tańczące postacie. Ziemia wydawała sięsuchym pyłem na którym rozsypano szkło po potłuczonych butelkach. Było stanowczo za cicho i głucho, jakby wszystkie duchy gdzieś czmychnęły. Ani jeden pająk wzorca nie oplatał siecią (a co miałby oplatać jeśli umbra w tym miejscu wyglądała jak jałowa pustynia?).
Dzikie ruchy we mgle. Nie było zagrożenia więc stał i czekał. Nie trzeba było długo czekać, w niezmąconej ciszy pojawiła się przed nim kobieta. W sej prawdziwej, najprawdziwszej formie, jakoby teraz widział kwintesencje jej duszy która jak ponura larwa wyrwała się z ciała. Była naga. Wysmarowana w krwi, spojrzenie miała smutne, zielone oczy wpatrywały się w dal obcym wzrokiem. Długie, ciemne włosy opadały je na marinach, we włosach lęgły się robaki. Jej chuda sylweta wydawała się bardzo, aż za bardzo podobna do nieznajomej z parku ściganej przez agentów. Delikatny, ironiczny uśmiech trwał na jej kamiennym obliczu. Była piękna. I groźna, groźny w tym jak w jednej dłoni trzymała za łeb wijącego się węża, a w drugiej kielich pełen ciemnej cieczy. Rzeczywistość lekko drgała jakby tak blisko (za blisko) rzeczywistości nie mogła całkiem tego ścierpieć.
Cholera. Nic nie może być proste. Będzie mówć?
Kobieta nie odezwała się, a mimo to słyszał słowa szeptane przez postacie we mgle. Nikt raczej go nie osaczał i zmiennokształtny czuł się bezpiecznie. Lecz te szepty.

-Jesteśmy śmierć, dawna śmierć.

Kobieta gestem dłoni z wężem (syczał w dziwny sposób jakby popisywał po mysiemu) uciszyła postacie we mgle. Sama przejęła głos.

-Bardzo dbasz o bezpieczeństwo. Tylko, że my jesteśmy wszędzie. Dziś mnie obserwowałeś.

Głoś miała jakby oskarżycielski. I dopiero teraz pojął że to mógłby być jakiś urok. Nie, nie przypuszczał, ale jednak. Była piękna. Dziwna, tajemnicza – chciał patrzeć aby poznać jej tajemnice. Lecz teraz pojął grozę. Pamiętał co stało się w parku.
Ktoś nacisnął czerwony guzik i patrzał co się dzieje.

***

Za kierownicą fundacyjnego samochodu zasiadał Grigorij. Wyraźnie spięty i blady właśnie wjeżdżał w okolice (już własnego) klubu. Prócz niego, w samochodzie znalazła się Brzeska, Maya Jawaharlal oraz Colin. Gustaw chciał się dołączyć lecz gdy usłyszał, że jedzie również Auria z dziwną minął nagle znalazł sobie lepsze zajęcie (przynajmniej nie wykręcał się bólem głowy jak siedząca w swoim w nowym pokoju eutanatoska). Naprawdę nie chcący jechać lecz deklarujący bycie pod telefonem Jon stwierdził po cichu, że pewnie na dziś wieczór Gustaw i Aureliusz planują szałową imprezę pod tytułem kompanie i czesanie Roberta. Kiedy mówił że potem pewnie zgrzybiały Diakon będzie wspominał lepsze czasy, sam Wirtualny Adept nabrał dziwnej melancholii w głosie i zamilkł.
Każdy broni się na własną rękę. Jedni walczą śmiechem.

-Klub jest zamknięty dziś dla normalnego użytku. Myślę, że będzie spokojniej i mamy dla siebie całą ochronę.- Stwierdził sucho Grigorij -[/i]Całych dwóch drabów z piątki.[/i]

Colin poczuł wibrowanie w kieszeni. Posiadanie dwóch telefonów było jednak irytujące. Pierw odruchowo wziął ten fundacyjny. Przekonawszy się, że to jednak „śpiący” telefon. Numer się nie wyświetlał. Znaczy się hermetyk widział doskonale cyfry lecz wyparowywały z jego umysłu niczym wspomnienie po zbrodni. Były w jakiś sposób przerażające.
W słuchawce rozległ się mechaniczny, cierpki szept chorego na dżumę (skąd takie skojarzenie) któremu ropa zatkała gardło. Jednocześnie głos wydawał się pociągający. Jakby ów głos był jedną z wielu składowych Tajemnicy. Tajemnicy Wszystkiego.

-Trzy, trzy. Zabijemy. Cztery, pięć, sześć. Idę do ciebie. Osiem, osiem, uciekaj mały. Jeden, jeden, trzy, przeznaczenie jest jedno. Sześć serc ucieka. Sześć pragnień w dwa wieczory. Sześć i jedno siedem za dwa umierania.

Rozłączyło się. Inspektorowi po karku spłynęła tylko jedna kropelka zimnego potu. Nikt nie zapytał kto dzwoni. Kiedy słyszał tamte słowa przypomniały się mu dwa momenty. Raz, gdy ujrzał oko na ścianie. I drugi, gdy proponowano mu wiele, za niewiele.. Na jeziorze. Rzeź mogła być pociągająca.
Dojechali. Ruszyli zwartą grupą, pod klubem już czekali klienci jak ich określił Grigorij. Czwórka wampirów (chociaż mistyczne zmysły nie zakomunikowały niczego nadzwyczajnego i gdyby nie ta wiedza, która zresztą okazała się lekko myląca, pewnie na dzień dobry by ich nie rozróżnili, wyjątkiem mógłby być inspektor który czuł jednostajny, leniwy puls entropii od tychże person lecz nic niezwykłego, podobny puls spotkał i u grabarzy czy chirurgów jak i eutanatosów) przedstawiła się. Pierwsza wymiana swoistych uprzejmości i zapoznanie.
Siergiej Iwanowicz Palakou był nawet przystojny. Dystyngowany mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze o ciemnej karnacji, czarnych włosach i lekkim makijażu na twarzy. Na dłoniach miał sporo sygnetów, ciągłe uśmiechał się półgębkiem jak aktor pośród kamer. Mówił raczej precyzyjnie i spokojnie podał się za przedstawiciela władzy książęcej jednocześnie bardzo ogólnikowo tłumacząc aby rozwiać wszystkie wątpliwości, czym jest władza książęca.
Obok niego, trzymając go za rękę stała młoda dziewczyna (nie, ona nie mogła być nieumarła, za dużo było w na jej twarzy rumienia, żywo spoglądających oczu i ten cudowny uśmiech). Może w całości piękna se nie wydawała, ot mała brunetka w kręconych włosach. Przedstawiła się jako Sara Prokofjew i z pewną dumą zaakcentowała, że mimo wszystko jest jeszcze żywa.
Kolejny, krępy jegomość w pasowanym garniturze przypominał człowieka mafii. Kamienie oblicze, kwadratowa szczęka oraz nawet wesoły głos. Tak, Alan Giovanni gdyby nie jego dziwne konotacje wydawał się nawet sympatyczny. Kilka razy się roześmiał, nawet rzucił żartem kiedy stwierdził, ze on jest ku własnym interesom.
Dianie po plecach przeszły ciarki. To takie wesołe, on – pije ludzką krew. Zabija. Jest... Jakiś taki... Nie potrafiła tego określić tak samo jak Maya nie mogła poznać nietypowej aury towarzyszącej wampirom, zapachu, smaku, barw zupełnie obcych, inny, dziwnych, a co za tym idzie – upiornych.
Ostatnią personą z komitetu powitalnego był pewien dobrze zbudowany osobnik w glanach i ćwiekowanej kurtce, ogolony na łysko z zaciętym wyrazem twarzy oraz masą naszywek na spodniach prezentujących raczej treści rosyjskiego nacjonalizmu. Przestawił się jako Karamazow traktując to raczej jako ksywę.

Nie minął kwadrans gdy wszyscy siedzieli przy jednym ze stolików w opuszczonym klubie. Atmosfera wydawała się gęsta. Duszno, parno, pył unosił się w powietrzu. Elektryczne ogrzewanie leniwie pracowało wydając ciche buczenie. Prócz głównej sali, resztę zakamarków Red Power skrywał mrok. Inspektorowi wydawało się, że ten mrok leniwie spogląda nie nań, lecz weń oczyma których nie było.

-Więc panie Rubielewski, Wiktoria według moich źródeł zaginęła, tak? I pan przejął klub? – ciągnął Siergiej leniwie. -Dobrze interpretuje fakty?

-Nie. – Odparł krótko muzyk. Kilka chwil milczał wpatrując się w stoliki za plecami wampirów. Westchnął. -Wiktoria nie żyje. Oczywiście oficjalnie figuruje jeszcze jako zaginiona. Jesteśmy tutaj aby ustosunkować się co do relacji i układów jakie miała z wami Wiktoria, a i również razem dojść do konsensusu.

Maya usłyszała na progu słyszalności, lecz doskonale wyraźne... Nie, myśli nie nazwałaby krystalizującej się aury wokół Siergieja. Raczej owym zeszkleniem, zamrożeniem promieniujących z niego emocji które niczym kawałki lodu odpadały w przestrzeń metafizyczną już jako bardziej namacalne byty.
Bydło. Nienawidzę ich. Pionki. Kim oni są? Co potrafią? Kim są ci drudzy? Bydło. Trzoda. Bydło. Jestem głodny. Nie ufam Karamazowonowi. To idiota. Wszędzie idioci. Bydło. Boje się.
Emocje skrystalizowane w słowa przeminęły w zabójczym tempie lecz przebudzona wyłapała wszystko bez problemu. Odzywał się teraz Karamazow.

-Czyli chcecie spokoju dla tego klubu, części wybranych ludzi, acz wszystko to dotyczy tylko kwestii... Conocnych. Nic ze specyficznymi interesami.

Brzeskiej cały czas wydawało się, że towarzyszy im coś nienamacalnego, niepełnego. Jak olbrzymia, ucięta łapa potwora dryfująca w ciemnościach metafizyki. Niepokój. Nie pochodziło to od wampirów, o to – nie. Było z zewnątrz jak milczący obserwator. Colin też to czuł tamto istnienie, doskonale. Było mu jakby w pewien sposób bliskie. W ustach poczuł smak krwi. Niechcący przygryzł sobie język. Spoglądał w ciemność jednego z bocznych wyjść z sali. Majaczyły tam litery. Wymazane chwiejnym pismem, rozżalone cienie w blasku anty-światła. Wołanie. Nie iść do światła, iść do ciemności. Ciemność go wołała i nęciła swym urokiem. Nęciła wiedzą i potęgą.
Z zamyślenia wyrwał go Siergiej.

- Giovanni będzie miał pewnie z wami osobne interesy. Wola książęca jest jednak odrobinę inna niźli było dawniej. Co możecie nam zaoferować w zamian za nietykalność.

Słowa zawisły w powietrzu jak niewypowiedziana groźba. Grigorij lekko poczerwieniał na twarzy. Był poirytowany. Wampiry zachowywały się spokojnie. Tylko śmiertelna kobieta odwracała wzrok gdzieś w eter.

Asenat 07-12-2011 14:49

Ravnie stanęło serce. W przenośni i dosłownie.

Z płuca skurczyły się jak balon, z którego ktoś wyssał powietrze.

Stała na moskiewskiej ulicy i miała wrażenie, że czas stanął, a ona zapada się w sobie, pożera się kanibalicznie jak czarna dziura.

Psychotyczny śmiech umilkł, ulicą sunął sznur samochodów.

Serce Ravny ruszyło, płuca wypełniły się powietrzem. Szamanka pierwsze co zrobiła, to rozejrzała się wokół załzawionymi oczami, czy nikt nie patrzy, czy nikt nie widział... tego samego co ona. Jednak zakutani po uszy przechodnie śpieszyli do własnych spraw, w ich mniemaniu po stokroć ważniejszych niż dogorywające szanse Ravny na normalne życie.

Szamanka wyciągnęła z torby chusteczkę higieniczną, wysmarkała się dokładnie, rozejrzała się raz jeszcze, po czym weszła w zaułek obok restauracji. Stanęła na torbie po mrożonych pomidorach "20% gratis", smutnym dowodzie na to, że w menu kłamią co do świeżości produktów, wsadziła paznokieć kciuka do ust i wybrała numer Jona. Adept nie odbierał długo, zbyt długo. Zza kubła na śmieci wyszedł kołysząc się spasiony czarny szczur, stanął słupka i zaczął przyglądać się Ravnie.

W tej samej chwili po drugiej stronie linii odezwał się Jon, a raczej próbował się odezwać, bo Ravna wybuchnęła mu histerycznie w słuchawkę.
- Sprawdziłeś?! Sprawdziłeś?! Gdzie on jest?!

-Ravna, spokojnie, nie irytuj się... - Zaczął Jon słowotok wytłumaczeń. - Teraz mam zbyt obciążony procesor aby odpalić dodatkowy skrypt, za jakąś parę godzinę trochę pamięci się zwolni, luz kobieto. Na szybko tylko sprawdziłem telefon i ostatnio był w Moskwie, teraz albo wyłączony albo rozładowany. - Chwila milczenia, Wirtualny Adept zawiesił głos. Zbyt późna pora, głos miał senny. Teraz dopiero się zorientował. - Rany! Idiota ze mnie, coś się stało?

- Jak to, wyłączony?!
- szczur spłoszony wrzaskiem umknął chyłkiem za kubeł. - Przed chwilą się dodzwoniłam na ten numer i...
- Ravna obrazowo nakreśliła całe wydarzenie, oprócz całości durnej wyliczanki, która jakoś wyparowała jej z pamięci.

- Jon, proszę żebyś zatrzymał co się da zatrzymać i znalazł mi Adama - Ravna już nie krzyczała, mówiła spokojnie i śmiertelnie poważnie. - Bo jeśli nie, zaraz złapię to miasto za kark, wywrócę do góry nogami, będę trząść i patrzeć, co wypadnie.

-Czekaj. Zaraz oddzwonię.

Minęło kilka minut nim telefon fundacyjny nie rozdzwonił się z połączeniem od Abrahama.

-Kuźwa... Nie mogę namierzyć miejsca gdzie się znajduje, wygląda to tak jakby siedział za jakimiś barierami. Mógłbym je łamać ale to wywoła zamieszanie. Ale znalazłem tam mała dziurę, nie poznam przez nią współrzędnych ale będę mógł połączyć się z Adamem. Czyli nie będę miał pojęcia gdzie jest ale chociaż zobaczę okolicę i na tej podstawie możemy coś domniemać... Kuźwa. - Informatyk był podenerwowany. - Spróbować? Na bieżąco podam ci co widzę i odczyty.

- Przecież mówiłam, że... - Ravnie uderzyła do głowy własna wściekłość. - Dawaj - powiedziała już spokojniej. - Pospiesz się, błagam.
-Hymmm... Jeszcze wizji nie mam. Odczyty – jest tutaj węzeł i to dość silny. Capi tutaj entropią, ale taką... Dziwną. Szaleństwo. O, jest obraz! Białe, obite ściany. Psychiatryk? Adam... Widzę go. Siedzi w izolatce w kaftanie bezpieczeństwa. Spokojny. W powietrzu sporo rozpylonej uryny... Wychodzę stąd.
- Chwila milczenia w głosie Jona. -Czyli technokracje bym odrzucił. Dzwonić do Aureliusza?

Ravna milczała. Psychuszka. Szalona kobieta z szaloną wyliczanką.

- Tak. Jeśli to publiczne wariatkowo, naszprycują go prochami bez umiaru. Przestanie wtedy kontrolować przemianę i dopiero będzie bal. Powiedz Diakonowi też, że spotkałam przy tym kogoś walniętego w głowę. Nephandi albo Maruder. Kobieta. Tuż pod filharmonią, w cholernym centrum Moskwy. Jadę do was do fundacji.

Ravna biegła już do swojego auta, przyciskając ciągle komórkę do ucha i modląc się, by stary rupieć zapalił za pierwszym razem.

-To spotkamy się w fundacji, ja też tam jadę. W Red Power muszą sobie radzić sami.
- Jasne - Ravna dopadła auta, wrzuciła futerał ze skrzypcami na tył, wzięła głęboki oddech i przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik zamruczał głęboko. "Dzięki, dzięki".

W trakcie drogi zadzwonił telefon. Ravna z początku nie zamierzała odbierać, z nerwów noga skakała jej na sprzęgle i nie mogła skupić się na prowadzeniu. Ale rzuciła okiem na leżący na siedzeniu pasażera telefon i na wyświetlaczu zobaczyła, że dzwonił Diakon. Aż dziwne, że staruszek opanował obsługę telefonów fundacyjnych.

-Adeptko... Rozmaiłem z Abrahamem. Ta kobieta... Dzisiaj w Moskwie właśnie pewną kobietę ścigała technokracja i mówiąc po krotce, wysadziła ona pół pewnego parku. Miałem wieść o tym przekazać rano. Czy... Czy bęben się do ciebie odzywa?

Ravna pruła właśnie na skróty jednokierunkową pod prąd i po rewelacjach Diakona niemal skosiła rowerzystę.
- Poczekaj! - warknęła w słuchawkę i rzuciła ją na siedzenie pasażera. Podniosła pół minuty później, kiedy stanęła na światłach i dodała już dwa do dwóch.
- A co powiedział tobie, gdy uznał za stosowanie się odezwać?
-Kiedy próbowaliśmy cię od niego uwolnić... To nie były słowa lecz emocja. Wielka, wszechpotężna chęć przetrwania i przeżycia. To oczywiste adeptko. On pomógł ci, kiedy już wygraliśmy, wszystko, aby się z tobą związać. Wszystko, aby przetrwać, ostatni fragment jeziora. Przecież on może posłużyć do powtórzenia tego...
- Skoro usłyszałeś to wtedy, dlaczego mówisz mi to dopiero teraz? Dlaczego nagle stało się to tak palące że nie możesz z tym poczekać aż dojadę do fundacji?
-Przeczucia, przeczucia szamanko.


"Zaraz mu tak jebnę, że się nogami nakryje". Ale Ravna zacisnęła tylko zęby i w ostatniej niemal chwili wskoczyła na swój pas, zjeżdżając sprzed walącego na nią na czołówkę tira.

- Jestem wzruszona twoją troską, Diakonie. Naprawdę. Do głębi. Nie, bęben się nie odzywał. Odzywał się za to kto inny. Cirn. To jest ten moment, w którym możesz się śmiać. Bo jak zrobisz to mi w twarz, to nie zdzierżę. Jovan Blagojević to palant i nie ma nic prócz swoich domysłów. Teraz się rozłaczę, zanim spowoduję wypadek. Za pół godziny będę w fundacji.

Była noc, więc w fundacji zalegała cisza. Koło ruin stała bryka Jona, za. W Fundacji, na ławeczce przy fontannie siedzi Jon z laptopem. Diakona nigdzie nie było widać. Pewnie siedział u siebie, gładził Roberta po grzbiecie a w umyśle kotłowały mu się hermetyckie tajemnice.

Ravna nawet nie ściągnęła kurtki. Z biegu dopadła Jona i wybuchnęła fajerwerkiem bezsensownych, histerycznych pytań. Ręce trzęsły się jej z nerwów i sprawiała wrażenie, że zaraz ją rozniesie. Z Jona zaś wylazł Anglik i był nadzwyczaj spokojny.
- Dowiedziałeś się czegoś więcej?
- Nie. Ravna, nie chcę więcej robić, nie wiem, czy zabezpieczenia to coś starego, samoistnego czy też tam jest czyjś węzeł.
W holu pojawił się Diakon i podjął próbę uspokojenia szamanki, z góry skazaną na niepowodzenie. Ravna usiadła jak podcięta na obramowaniu fontanny i zaczęła płakać. Pomiędzy szlochami Diakon i Jon mogli tylko usłyszeć, że dopóki Adam się nie znajdzie, nic i nikt się nie liczy
Jon podszedł do niej, jakby próbując pocieszyć, Aureliusz odrobinę zażenowany odwrócił się do niej tyłem i przyglądał się ścianom czekając na spokój.
-Tego się obawiałem. Właśnie tego. - Diakon wymruczał pod nosem. Dalej tyłem do niej i zapewne by nie usłyszała, gdyby nie wyrobiony słuch muzyka.
- Nie rozummiem tegooooo, rano wszystko było w porządku, poszedł do pracyyyy - Ravna zawyła przeciągle i schowała twarz w dłoniach. Siedziała tak bez ruchu, tylko ramiona wstrząsał jej szloch, coraz rzadszy aż w końcu zamarł. Szamanka otarła mokrą twarz.
- Co możemy zrobić?
Diakon podszedł do niej, spojrzał jej w oczy. Mówił śmiertelnie poważne: -Śpisz jak niemowlę, nie masz złych snów, bęben do ciebie nie mówi, a twa cisza była skutkiem podarku od Carcarina. Rozumiesz? Jeśli Jovan dostanie chociaż cień niepokoju o to, że ktoś może chcieć odzyskać bęben, twa sytuacja będzie porównywalna do sytuacji Roberta. Przy czym magów w takich sytuacyjnych... On zabijał.
- Za późno! - wrzasnęła mu prosto w twarz. Jovan już wie, że próbowaliśmy to zniszczyć.
-Tak, ale w aktach jest tylko twa cisza, adeptko. Nie jej powód i nie ma dokładnej daty. Na razie wygląda, że bęben może być mniej ważny niżeli... Jest.
Tymczasem Jon mamrotał pod nosem: -Póki nie mamy pewności co się stało, nie będę szarżował. Ręcznie wszystkich szpitali i tak nie sprawdzimy... Jeszcze ta awantura w parku.
Ravna zignorowała Adepta.
- Jak na razie to daje fory tylko Robertowi. Nijak nie zmienia mojej sytuacji. Nijak nie zmieni sytuacji Adama.
Uspokoiła się już na tyle, żeby nie chlipać i zacząć mordować Diakona wzrokiem.
- Poza tym, sądzę że Jovan da wiarę mojemu słowu. Przed twoimi papierkami... Nie jesteś dla niego wiarygodny.
Obaj milczeli. Jon szukał odpowiedzi w podłodze, Diakon spokojnie patrzył na szamankę: -To również dokumentacja inspektora.
-To co robimy? - Rzucił Jon.
- Że tak pojadę dowcipnie: pies psa nie zagryzie - odparła Ravna zjadliwie. - Wszyscy jesteśmy na cenzurowanym. Jovan przyjechał tu już z tezą i nic mu jego poglądu nie zmieni. Szkoda papieru i weny inspektora. On nam nie wierzy. Niebawem przestanie wierzyć mi. Według jego, niebawem zmienię się z niewinnej ofiary Roberta w samego diabła. Dlaczego my w ogóle o tym rozmawiamy? Wy na serio widzicie udział Żniwiarza w tym porwaniu? Ja prędzej podejrzewam tę wariatkę. To ona się do mnie odezwała, kiedy próbowałam sie ddzwonić do Adama. I jej by się ta istota przydała. Bardziej niż Żniwiarzowi.
-Aurek, o co chodzi z tym Jovanem do jasnej cholery? - Rzucił Jon. Diakon nic nie odpowiadał. Wyglądał jakby zbierał myśli. - Szamanko, właśnie o tym mówię. Jeśli będzie szansa, że ktokolwiek będzie mógł ci odebrać bęben to wierz mi, Jovan chodźby miał cię zabić, nie dopuści abyś go straciłaś. Już rozumiesz? Im bęben ważniejszy w jego oczach, tym więcej będzie o niego dbał. Tak jak dbają eutanatosi.
- Jon, Jovan to taki inspektor. Tylko bez prawomocnictw, za to z wizją. Własną i trwałą jak podstawy świata. Trop zło gdzie się da. Jak go nie widzisz, to wymyśl i koś szerokim gestem. Pan Bozia rozpozna swoich - Ravna skrzywiła się koszmarnie. - Myślicie, żeby go napuścić na tę szaloną babę?
-Jeśli fundacja nie radzi sobie z maruderką to jest niewydajna i sens jej istnienia zostaje podważony. - Gorzko podsumował Aureliusz.
- Jeśli fundacja zrzuca maruderkę na czyjeś barki żeby uniknąć strat własnych, to ma zmyślnego szefa - odszczeknęła Ravna.
-I daje mandat działania. - Skrzywił się Diakon.
- Chcesz to poddać pod głosowanie? - zapytała szamanka tonem słodkim i fałszywym.
-Stop! - Warknął Jon. - Za dużo się dzieje. Jeszcze te spotkanie z technokracją i jeden może mieć coś wspólnego z tą... No... Amy!
- Nie udźwigniemy wszystkiego. Racja.
Ravna stała i patrzyła martwo w sufit, czekając aż może Diakona olśni coś do działania.
-Musimy czekać. Przynajmniej do jutrzejszego wieczorku gdy kilka spraw się wyklaruje.
- Jaśniej proszę. Jestem, wyobraź sobie, trochę zdenerwowana.
-Jestem w stanie zrozumieć twe zdenerwowanie adeptko. Jutrzejszego wieczoru będzie po spotkaniach z wampirami, a także technokracją. Ponadto jeśli sprawa nie jest przypadkowa, to zapewne jutro może się z tobą skontaktować ewentualny porywacz.
- Nie jesteś. Nie masz pojęcia, co czuję i dlaczego, Aureliuszu - Ravna wyminęła obydwu mężczyzn i udała się w stronę swojego pokoju, ściągając po drodze kurtkę.
-Każdy myśli, że jest niezwykłym, niezgnębionym kosmosem. To tylko pycha. - Usłyszała za sobą, a potem tylko histeryczny śmiech Jona, reakcja na mowę, jaką palnął Diakon. Ravna na tę głęboką konkluzję rąbnęła drzwiami aż miło.

Po chwili zastanowienia zamknęła drzwi na klucz. Zajrzała, jak się bęben miewa, ale ten leżał spokojnie pod brodzikiem i sprawiał wrażenie, że śpi.
Po długich poszukiwaniach wygrzebała ze stosu rzeczy zdjęcie Adama i podkoszulek, chyba niewyprany, bo czuć go było potem i przetrawionym alkoholem. Zdjęcie ułożyła przed sobą na podłodze, podkoszulek na podołku i zamknęła oczy.

Kritzo 07-01-2012 13:43

Zaniepokojona dziwnym... przeczuciem?, kobieta słuchała wampirów. Po raz pierwszy rozmawiała z jakimś twarzą w twarz.
Jak zwykle woląc obserwować usadziła się od nich w miarę daleko.
Bawiąc się wzięła ze stołu serwetką przysłuchiwała się nowym znajomym.
W miarę jednak rozmowy w jej oczach widać było coraz większą irytacje. Głupcy, czy nie wiedza, na co się porywają, ze swymi śmiesznymi groźbami?
Spojrzała na przemawiającego wampira.

- Lubisz ogień?

Nie doczekawszy się odpowiedzi opuściła wzrok uśmiechając się lekko.
Szczupłe palce poruszały się lekko drąc na strzępy kawałek papierowej chusteczki.
Jakby z roztargnieniem dziewczyna spojrzała na kawałki papieru leżące na dłoni niczym płatki śniegu.

- Ja uwielbiam. Jest taki... żywy.

Zacisnęła pięść osłaniając ją drugą dłonią i unosząc dłonie do ust chuchnęła po czym rozwarła dłoń...

Maya przysłuchiwała się całej rozmowie z lekko przymrużonymi oczami. Nie spotkała do tej pory wampirów twarzą w twarz, ale ich zachowanie, ich dziwnie upiorne aury nie wzbudziły jej zaufania. Pozwoliła innym mówić, koncentrując się maksymalnie na emocjach wydzielanych w eter przez nieznane jej istoty.

“Bydło. Nienawidzę ich. Pionki. Kim oni są? Co potrafią? Kim są ci drudzy? Bydło. Trzoda. Bydło. Jestem głodny. Nie ufam Karamazowonowi. To idiota. Wszędzie idioci. Bydło. Boje się.”

To brzmiało jak bełkot szaleńca. Groźnego szaleńca. Głód wydawał się mocno wpływać na te istoty. Jak na drapieżniki. Ciekawe...
Tymczasem rozmowa nie bardzo się kleiła. Najwyraźniej krwiopijcy mieli ich za pionków, które chcieli wpasować w swoją grę. Książę... klany... Żywe trupy, bawiące się w całe struktury organizacyjne. Nie do wiary! Umysł Mayi chłonął każde słowo. Do momentu kiedy młoda kobieta o rudych włosach zaczęła mówić o ogniu. A jej przemowa powiązała się z odczuwalnymi zmianami w magyi. Maya natychmiast przypomniała sobie plotki jakie krążyły o Brzeskiej. Podobno lubiła bawić się ogniem, do tego udało jej się kiedyś wywołać popłoch rzuconym fireballem.
Takie zabawy przy stole pełnym magów i krwiopijców mogły doprowadzić do katastrofy. A przecież szukali porozumienia, a nie wojny. Niebezpieczna, porywcza dziewczyna!
Dlaczego jednak nie wyczuwała w niej agresji? To nie miało sensu... Maya wahała się przez sekundę.
Mimo tego musiała zacząć działać zanim będzie za późno.

Mocne uderzenie rozeszło się po sali. Jakby kto uderzył potężnym młotem, a nie okutą laską, którą trzymał Colin, spoglądający teraz spod krzaczastych brwi na Dianę.
- Dość! - w głosie maga był przytłaczający ciężar, wywołujący nieprzyjemne drganie w płucach. [1]

Krzyk mężczyzny niewątpliwie wywarł na dziewczynie jakiś efekt. W zielonych oczach błysnął płomień gniewu, szybko skryty za maska obojętności.
Magini otwarła pieść pozwalając by skrawki porwanej serwetki spłynęły w dół.

- Hmpf...

Unosząc lekko brew rzuciła spojrzenie swym towarzyszom i z wyraźnym niesmakiem pokręciła głowy.

- Żałosne, jeśli kiedyś któryś z nich zapuka do twoich drzwi pytając, co zamierzasz oddać, byleby tylko cie nie zjadł, nie przychodź do mnie z płaczem.

Z tymi słowami odchyliła się lekko na krześle i zapatrzyła gdzieś w kąt klubu najwyraźniej tracąc zainteresowanie rozmową.



- Proszę o wybaczenie, to młoda jeszcze dziewczyna, pełna życia - mały prztyczek pominął, jakby w ogóle nie miał miejsca. - Powinniśmy jednak coś ustalić, bo atmosfera robi się przytłaczająca. O ile my jesteśmy tu z własnej, nieprzymuszonej woli i chcemy się porozumieć, to wasza hierarchia się nieco różni, więc macie zapewne wyznaczone cele. Proponowałbym je realizować. - Niemal jawnie pouczył członków Rodziny. Nie jest to spotkanie równy z równym. - Jeśli się to będzie tak ciągnąć... nas nikt nie będzie ciągać do odpowiedzialności, choć rzecz jasna, zależy nam by rozejść się w... powiedzmy, że przyjaznej atmosferze. Poznaliśmy się już wystarczająco, więc chyba czas na konkrety. - Colin złożył dłonie w jakże medialną ostatnimi czasy piramidę i spoglądał wyczekująco na gości klubu spod krzaczastych brwi.

Kobieta która przybyła z wampirami wybuchnęła cichym, stłumionym śmiechem. Chyba nie wypadli w tej krótkiej konfrontacji jako silny negocjator. Siergiej wpatrywał się raz w kobiety, a raz w inspektora ciągle zbierając myśli.

- Przedstawiłem obecny stan rzeczy jeszcze dobitniej. Uprzednio do naszego księcia trafiała lista nazwisk który były nietykalne, a ponadto ten klub miał być nie do ruszenia. Może i był to dobry układ w zamian za który wy nie mieszaliście się w nasze interesy na zasadzie pierwszeństwa. Teraz układ się nam nie podoba. Albo dokładacie coś do puli albo paktu nie ma. Nie znaczy to, że obowiązuje jakakolwiek wojna, tego nie dajcie sobie wmówić. Lecz jeśli ktoś będzie miał smaka na basistę Lwa Tołstoja to go wypije i tyle...

Diana przez chwilę jeszcze wpatrywała się w ciemność nim wreszcie uniosła wzrok by spojrzeć na Inspektora.

- Hm, może was nie doceniłam. Czy waszym planem jest pozwolenie wampirom się rządzić i robić co chcą, by ci z góry się wkurwili, powiedzieli “co tam się cholery dzieje?!” i przysłali ludzi, by po nich posprzątali wycinając jakoś połowę albo więcej ich populacji, a to tylko kosztem życia paru ludzi? Bo jak dla mnie plan genialny, ale skoro chcecie być tacy “przyjaźni” to może byście naszych znajomych ostrzegli czym kończy się bycie zagrożeniem dla magów, co? A zresztą...

Wstała i otrzepała się.

- … ja się na polityce nie znam. Miłej zabawy, ja mam jeszcze cały trzeci sezon Dextera do obejrzenia. Hej!

Skierowała się w stronę wyjścia.

Colin spojrzał gniewnie na Dianę.
- Jedynie porozumienia, różnej natury pozwalają nam przetrwać, ale personalnie nie różnimy się od zwykłych ludzi. Porozmawiamy sobie w Fundacji.
Zwrócił wzrok do wampirów z lekko spuszczoną głową, świadczącą o irytacji zaistniałą sytuacją.
- Jeżeli czegoś chcecie, powiedzcie, bo co my możemy zaoferować Rodzinie, która ma niemal wszystko? Oczywiście, możecie się tak przekomarzać i nic nie ustalać, a będzie podobnie jak powiedziała ta krnąbrna, niedoświadczona dziewczyna. Gdy stare przymierze wygaśnie, nie mamy podstaw by kogokolwiek powstrzymywać. Nastąpi kilka nieprzyjemnych zdarzeń, na których nikomu z nas nie zależy i spotkamy się ponownie, oby w podobnym składzie... Wtedy jednak będzie to już prawdziwy handel - coś za coś. Osobiście wolałbym oszczędzić sobie czasu i niepotrzebnego stresu. Na szczęście podobnie myśli większość z nas.

Obecnie w Fundacji dominowała potrzeba zwarcia szeregów w konflikcie z Technokracją, ale walka z wampirami zdawała się o wiele prostsza niż podchody z technomagami. Nie byłaby jednak korzystna na obecną chwilę. Rodzina miała w Moskwie znaczne wpływy i kapitał, jednak pewnie nikt nie ma zamiaru ryzykować własnym życiem. Inaczej by nie było tego spotkania. Wydarzenia sprzed miesiąca dawały dość do myślenia, by nikt nigdy nie czuł się w pełni bezpieczny. W mieście zaczynały się też nowe problemy, z którymi nie byli na bieżąco.

---------------
1 - Siły 2

Drusilla Morwinyon 07-01-2012 16:53

„Szef” wampirów uśmiechnął się kątem ust.

-Chciałem usłyszeć zgodę i warunki, zaprzeczenie lub też dalsze pertraktacja. Natomiast wysłuchiwanie zakamuflowanych gróźb mnie nie satysfakcjonuje. Bądźmy szczerzy, dopóki magowie nie zaczną strzelać z palców ognikami, nic nie znaczą w mieście. Prawda? Każda następną groźbę potraktuję jako zerwanie pertraktacji.

- Proszę nie traktować moich słów jako groźby. Opisana przeze mnie sytuacja to problem i dla nas, i o ile my raczej nie uciekamy się do przemocy, i rozumiem, że Rodzina nie jest tak wyrozumiała. Dlatego chciałbym by obie strony wyszły stąd ustalając coś konkretnego. Nadal jednak nie wiem czego Rodzinie potrzeba. Macie jakieś żądania? Nadarza się być może okazja, ale nie zwiększy to zaufania żadnej ze strony. Porozumienie opierające się na neutralności było do tej pory i tak dosyć korzystne, bo właśnie niczego nie wymagano. Nie można było więc tego stracić. Obie strony cenią sobie niezależność.

-Dla mnie może być po staremu, ale to prywatnie. - Burknął Giovanni ze szczerym, acz niepokojącym uśmiechem. Natomiast książęcy reprezentant splótł dłonie w piramidę i w takiej pozycji kontynuował:
-To wy zabiegacie o naszą neutralnośc. Nie odwrotnie.

- Zabiegać musieliśmy jakiś czas temu. Teraz nie musimy, a chcemy. - Colin uśmiechnął się. - Lepsze jest wrogiem dobrego, a tak jak było, było wcale dobrze. Nasze możliwości handlowe nie są zbyt wielkie, pod tym względem który was interesuje. Gdybyście mieli jakieś potrzeby... Ale jeśli nie macie, to po co komplikować sobie życie? To tylko zmarnowane środki i czas, przerwać dotychczasową ugodę.

-Więc postąpmy uniwersalnie. Pół miliona rubli na kwartał.


- A jak nie, to... przestaniemy nieingerować i będziemy neutralni? Wybacz. - znów uśmiechnął się z przekąsem. - Bądźmy poważni...

Rozmowa zaczynała coraz bardziej wyglądać jakby nie mogli wejść bez niczego. Cokolwiek, byle uratować jakąś namiastkę honoru i wyższości?

- Nadal prosimy o kontynuowanie paktu. Bylibyśmy wdzięczni, by móc go podtrzymywać, nawet czynnie. Ale nie w taki sposób.

-Wtedy książęcy nakaz nie będzie hamował wolnych strzelców. Co się stanie? Ja nie wiem. Może ktoś odkupi ten klub, może zechcę mieć własnego sędziego na usługach, a może komu innemu zasmakuje pewien basista...

Grigorij skrzywił się. Milczał. Wyglądało jakby chciał postąpić tak jak hermetyczka – i tak zaraz postąpi. Przebudzona przy stoliku również miała nietęgą minę.

- To już są groźby, a nasze w środkach mogły by być bardziej... destruktywne? Możemy w razie potrzeby ewentualnie pomóc wam w pewnych sprawach, które nie urągałyby naszej inteligencji i moralności.

-Ilu was nie żyje od ostatniego miesiąca? Połowa? Więcej? W Moskwie padacie jak muchy...

- I dlatego już nie m u s i m y koniecznie mieć rozejmu. Pan Ivan machając packą już nam nie zagraża. Dlatego wykazujemy teraz wyłącznie dobrą wolę. Jeśli chodzi o muchy, wolałbym określenie szerszenie, lub conajmniej osy - krótka przerwa. - Wszelkie ingerencje w nasze sprawy będą ciągnąć za sobą odpowiednie konsekwencje, jak wiemy ze wzajemnością. I wracamy do tego co mówiłem wcześniej. Trzeba by było podpisywać wtedy rozejm. Jak wyglądałaby wymiana nas za was? Liczymy się z waszą siłą, ale na pewno nie byłoby to jeden za jeden. Dlatego tu jesteście. Nie chciałbym się spotykać tu w p o d o b n y m gronie za... pół roku? Kto pierwszy nadepnie komu na odcisk? Nerwy źle działają na interesy. Porozumienie może nie jest jakoś szczególnie opłacalne, ale jego brak jest dla obu stron jeszcze gorszy.

Colin odetchnął.
- Jedyne co możemy obiecać to pozytywną ingerencję, jeśli wam by na tym zależało. Inaczej tak jak było postanowione wcześniej, byłoby najlepiej w ogóle o sobie zapomnieć. Propozycja nie jest może wybitnie cenna, ale można z niej zrobić pewien użytek. Więcej niestety, nie damy. Jak mówiłeś wielu z nas odeszło z tego świata. Ma to swoje konsekwencje w mnogości “ofert”. Wiedzieliście o tym, gdy tu przychodziliście. - Mówiąc to wyjął z kieszeni zegarek kieszonkowy i sprawdził godzinę. - A czas leci.

Maya Jawaharlal poprosiła Grigorija o kluczyki od samochodu. Stwierdziła, że poczeka w środku, bo już nie może tego... I nie dokończyła. Zostali sami, dwaj radni fundacji.

- Macie coś jeszcze do dodania?

- Propozycja, którą podaliście wcześniej - pół miliona rubli co trzy miesiące, nie jest ciekawa, jeżeli traktować ją jak darowiznę. Wasz towarzysz - spojrzał się na przedstawiciela mafii - zapewne wam dobrze wytłumaczy, że o źródło pieniędzy trzeba dbać. Więc o ile mielibyśmy się zgodzić, to nie na to, że o sobie zapomnimy, a pieniądze wam spłyną na konto. Ale faktycznie będziecie pilnować sytuacji po swojej stronie, bo za to płacimy, za spokój.

-Mówiłem, książę zapewni całkowitą nienaruszalność waszych interesów z naszej strony. Więc?

- Dla świętego spokoju, zgadzamy się na takie warunki
- “ale nie myślcie, że potrwa to wiecznie” dodał w myślach. Nie miał też nic więcej do dodania. Czuł, że przegrał, ale miał ważniejsze sprawy na głowie, niż martwienie się nie swoimi pieniądzmi.

Wampiry odeszły. Ostatni wyszedł przedstawiciel „mafii” z uśmiechem. Na moment się jeszcze zatrzymał.
-Z mojej strony nic nie chcę. Lubiłem Wiktorię, była do mnie w porządku. Bądźcie też, a możecie liczyć na... Sami wiecie. Broń, narkotyki – Zaśmiał się. - Miłej nocy.

* * *

Młoda magini klnąc pod nosem na wszystkie pijawki zamachała na przejeżdżający samochód.
Kiedy kilkanaście minut później wysiadła na granicy miasta humor nieco jej się poprawił. Przejażdżka luksusowym autkiem zostawionym w pobliżu Fundacji sprawiła, że prawie nie miała już ochoty kopnąć w dupę pierwszej osoby jaką by spotkała.
Przyjechawszy do siebie w myślach zaczęła sprawdzać listę rzeczy do zrobienia: samochód w garażu? Jest. Drzwi zamknięte na zasuwkę? Jest. Buty odłożone na miejsce? Jest.
Ziewając skierowała się do salonu.

Widok czekającego nań Belzebuba popijającego coś z kubka (co nie wyglądało ani na mleko ani na herbatę) niezbyt ją zaskoczył.

-Jesteś. Świetnie, jest sprawa.

Diana uniosła jedynie brew rzucając płaszcz na kanapę. Odwiązawszy z szyi przydługi wełniany szalik zbliżyła się do kanapy i usiadła z westchnieniem ulgi.
- Hm?

-Jakiś obwieść chce z Tobą gadać.

- Że kto? - Potrząsnęła lekko głową - A skąd mu wpadło do głowy, że chcę z jakimiś obcymi gadać? Kły miał chociaż?

-To krukołak, Kirił. Czepiał się coś waszych akolitów i ogólnie zbyt węszył. Chciał kontaktu z fundacją. Umówiłem cię na jutro, na szesnastą na Placu Czerwonym. Możesz nie przychodzić. Śmierdzi spirytusem, wygląda jak ze śmietnika i ma jakieś podejrzane interesy. Reprezentuje niby dwór. Z taką mordą to nawet Kamczatki bym mu nie pozwolił reprezentować...

- Eh, dużo gorszy niż ta banda zapatrzonych w siebie debili z jakimi musiałam dziś gadać być nie może, a jak jest to dostanie przez łeb i tyle. No nic, dzięki za wieści.
Uśmiechnęła się krzywo.
- Coś jeszcze działo się ciekawego, gdy musiałam robić za dyplomatę?

-Ta. Technokracji ganiali jakiegoś szajbusa. Jak to nazywacie... Maruder czy jakoś tak. Tak pierdykło, że pół parku zmiotło. Pewnie zaś będzie kolejny wybuch gazu w gazetach... - Belzebub zamyślił się. - Jakieś problemy z ssakami? Trzeba któregoś do pionu postawić? Mów, a nie będzie miał już zębisk... - Zrobił poważną, groźną mię. W gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę jego posturę, groteskową.

- Serio? No to niezła będzie dyskusja w fundacji jak się zjawię. - Westchnęła z lekka irytacją - A co do pijawek to musiałbyś do pionu tego ich Barona, Księcia, czy inna cholerę do pionu ustawić, bo mu się w dupie przewraca, dawno chyba z podpalonymi portkami nie latali.

-Dobra. Jej, dzięki! - Belzebub widocznie się ucieszył. - Jutro będę Cię asystował podczas rozmowy z tym łachmaniarzem.

- Eh... - Co prawda miała nadzieję, że jednak Księciulkowi za bardzo za skórę nie będzie starła się zaleźć, ale... - Jasne, jak wolisz... Dobra.. A pamiętasz gdzie ja płyty z serialami pochowałam?
Z roztargnionym spojrzeniem wstała i zaczęła przeszukiwać szafkę. W końcu trzeba się jakoś przed snem odprężyć.

Johan Watherman 12-01-2012 19:29

Czasem, w głębi serca człowieczego serca rodzą się wątpliwości. Wątpliwości wobec własnej świadomości, życia, roli w świecie – wobec wszystkiego co określany naszym osobistym status quo. Wracający do fundacji samochód pełen był takich osób. Widać było to po ściągniętej w jakimś niewyłowionym bólu twarzy Grigorija (i jak wychodząc z klubu podziękował inspektorowi za przejęcie negocjacji kiedy mu zabrakło słów) czy zachowaniu adeptki Jawaharlal. Siedziała z tyłu z półprzymkniętymi oczyma. Jakby migrena, światło ej przeszkadzało, przeszkadzały głośne dźwięki. Lecz inspektor wiedział – to nie fizjologia. W samochodzie było cicho i w ciszy mijali kolejne zakręty w drodze do fundacji.
Colin... On też był nie swój. Przez parę pierwszych minut jazdy doznał osobliwego strachu który musi chyba towarzyszyć każdemu z hermetyków – magom szukających osobistej mocy i wiedzy – lęk przed zmianą siebie. Czy ścieżka którą idzie nie prowadzi do rozpłynięcia się w milinach znaków, znaczeń i liczb? Strata własnej osobowości – to brzmiało nieludzko. Brzmiało jak zło. Więc przedsionek tego zła poznał Colin kiedy to myśli galopowały mu w stronę masowych mordów historii. Miał przed oczami obrazy i żadnym wysiłkiem woli nie mógł ich zwalczyć. Nawet nie chciał – podobały się mu. Strach przed utratą władzy nad własną osobą.
Dojechali. Na dworze strasznie padało, zdążyło ich przemoczyć do suchej nitki na drodze samochód-piwnica. Krople niepokojąco uderzyły o położoną nad ich głową ruinę gdy przechodzili przez portal. Profesorowi wydawało się, że w drodze przez salę luster czuje zapach siarki. Głupie chrześcijanie archetypy... Mistrz Aureliusz już czekał na holu. Colin doskonale wiedział, że stary hermetyk tam będzie, a Aureliusz wiedział kiedy ma się pojawić. Taka już była ironia przebudzonych – wiedzieć o rzeczach nieuniknionych. Grigorij oczywiście natychmiast zdał sprawozdanie o wyniku negocjacji. Redock też o tym wiedział, czuł świerzbienie w kościach. Spokojne oczy Aureliusza wyrażały wszystko – absolutną pewność i władzę sytuacji. On też wiedział, że coś nie wypali. Tak, wyglądał na człowieka który czekał doprecyzowania. Stali tak więc w trójkę, bo nowa członki fundacji poszła bez słowa do swego pokoju. Stali w trójkę, Grigorij relacjonował, potem Diakon opowiedział o możliwej maruderce w mieście, Adamie innych sprawach. Colin i Diakon – spojrzenia zetknęły się. Dwaj niewolnicy przeznaczenia. Oboje wiedzieli co się stanie. Tak banalna sprawa.
-Doskonale, Inspektorze. - Diakon zaczął z ironicznym uśmiechem wydobywającym se spod wąsów. Mówił z niemałą satysfakcją. -Od zawsze wiedziałem, że fundacja może na pana liczyć acz nie podejrzewał, iż dysponuje pan takimi środkami finansowymi. Bo jak rozumiem, podjęcie takiej decyzji bez konsultacji z pozostałymi organami fundacji jest oznaką zapłaty z własnej strony? Świetnie i dziękuje w imieniu Fundacji. No, już nic nie mów adepcie. Jesteśmy wdzięczni.
Diakon nie słuchał dalszych słów Colina. Zagadał go. Obrócił się na pięcie i wyszedł z holu.

***

Czy sen miał przynieść ulgę szamance z mroźnej północy? Nie, nie tym razem. Zasnęła więc Ravna otwierając się a oniryczną rzeczywistość.
Wokół padał śnieg. Stała zupełnie naga na jeziorze, w nozdrza uderzał zapach krwi zwierzyny łownej. Lodową taflę jeziora pokrywała cienka warstwa śniegu, w wielu miejscach okrwawionego. Czarne plamy układały się we wzór... Jakiś. Ravnie było zimno. Wiatr potęgował to uczucie. Przed nią stał nie kto inny jak Crin. Był również nagi , można powiedzieć, że więcej. Nawet w snach pozostawała magiem i zarówno zwykłym wzrokiem jak i przebudzonym widziała umierająca w nim iskrę życia – lecz mimo to podtrzymywaną jakąś złą wolą. Prawej ręki wilkołak nie miał, została urwana nia wysokości przedramienia, kikut wieńczyła krwawa miazga z wystająca kością. Wiele ran, dziur na wylot, skrzepniętej krwi na całym ciele. Siniaki, plamy opadowe na skórze niezdrowej, barwy. Opuchnięte ciało topielca. Mimo tego i oszronionej, poszarpanej przez lodowe kryształy twarzy – poznawała go. Serce podeszło jej do gardła. Crin nie był ani żywy, ani martwy.
-Ty suko!
Wrzasnął, a jego głos rozszedł się rozległym echem wkoło. Uczynił kilka kruków w jej stronę. Zapomniała już o zimnie, Strach. Kroczył ku niej pewnie, z nienawiścią w oczach i pretensją jakby to ona go zabiła, jakby była winna, a on – lodowy upiór powrócił dokonać
zemsty.
-Ty kurwo bez honoru! Temu nienawidzę ludzi, są bez honoru... Ale ja! Ja zawsze dotrzymuje słowa.
Chwycił jedną ręką, przyciągnął do siebie. Uścisk miał bolesny. W twarz chuchnął jej zgniły, lodowatych powierz z jego ust. Serce zadrżało.
-Zapłacisz...
Palce które a trzymały zdawały się cieplejsze, do nich dołączyła i druga ręka. Była naga i Adam był nagi o obejmował ją na środku jeziora. Przed nimi stał Carcarin lecz jawiący się inaczej niż wcześniej. Był też nagi, wysmarowany we krwi. Miał więcej blizn, pamiątek po walkach, a w dłoniach trzymał miecz. Lecz nie był jak barbarzyński król – nie bł Crinem. Oczy mądre z zapytaniem, to samo usta – rwące se do pytania. Stała przed nią synteza szlachetnego króla i bezwzględnego wodza.
-Powiedz mi szamanko... Co tam, pod lodem... naprawdę się stało? Czy naprawdę walczyłaś czy może tylko wybierałaś?
Dwa wilkołaki zniknęły. Kra wokół Ravny zaczęła pękać z krzykiem... Krzycząca kra? Ze środka wypędziły topielce i się na nią rzuciły. Otoczyła, przykryły ciałami. Walczyła z nimi, gryzła, szarpała, cięła ostrymi kawałkami lodu zebranymi z ziemi, odpychała. Walczyła o życie.
Ból pleców i tyłu głowy wypędził sen. Leżała poobijana na ziemi, powalana wspólnymi wysiłkami Grigorija i Gustaw. Przed oczami sufit fundacyjnej kuchni, w prawej dłoni trzymała nóż, w ustach czuła smak szynki i... Krwi. Już się nie szarpała, zmęczeni mężczyźni rozluźnili chwyt. Wyszarpali jej z dłoni nóż. Upewniwszy się, że to już koniec (koniec czego), odsunęli się. Miała rozciętą wargę. Wygramoliwszy się z ziemi dostrzegła Gustawa z mocno rozciętym nożem ramieniem i podbitym okiem, Grigorija ugryzionego w dłoń oraz chyba w ucho lecz niezbyt mocno. Miał wyrwana cześć włosów.
-Ravna... To ty? – Zaczął muzyk. -Usłyszałem jakąś awanturę w kuchni. Właśnie chciałaś poderznąć gardło Gustawowi. Już chciałem, ten, tego... Tarcie Kości.
Przetarł pot z czoła. Potem usłyszała jak lunatykując (chyba?) robiła sobie kanapkę. Kiedy i to samo zaczął robić Gustaw, rzuciła się natychmiast na niego z nożem. Stwierdzili, że siłę miała jak tur. Oboje kazali jej iść spać. Była zbyt zmęczona... Chyba psychicznie aby protestować. Rankiem wyjaśni się więcej.

***

Rano na fundacyjnych telefonach już znajdował się masowy sms od Diakona. Bardzo krótkie informacje o maruderce, zamieszaniu w parku oraz zalecenia na temat Jovana – nie zbliżać się doń, nie rzekł natomiast jeszcze ani słowa o porwaniu Adama.
Rankiem również Dianę miała czekać niespodzianka. Obudziła się dość wcześnie. Praktycznie zaraz po wyjściu z sypialni spotkała Belzebuba. Był n widać bardzo dumny z siebie – sądząc po groteskowej minie.
-Diana... Rano jakiś facet dobierał się do skrzynki. Narkotyk w żyłę i hej! Siedzi związany w salonie. Nie widział mnie. Weź z nim pogadaj czego chciał i powiedz co mam z nim robić dalej. Może być jeszcze pod wpływem.
Zaiste, w salonie znalazła.... Listonosza! A to ci niespodzianka, kto może rano dobierać się do skrzynki. Krępy Rosjanin w uniformie siedział na krześle doni przywiązany, usta krępowała mu wepchnięta do środka szmata oraz taśma klejąca. Obok leżała torba na listy. Około trzydziesty, nosił lekki zarost, twarz nalaną, cerę tłustą i kręcone, rude włosy. Nie miał piegów. Już się obudził, oczy miał pełne niepokoju. Lecz dalej nieprzytomne.
W pokoju obok czekał Belzebub na dalsze dyspozycje.

Dziewczyna przez chwilę wgapiała sie w mężczyznę nie wiedząc - śmiac się czy płakać.
Kiedy wreszcie odzyskała po dłuższej chwili zdolnośc ruchu plasnęła się w czoło. Przez chwilę obawiała się, że czerwony ślad ręki zostanie juz na niej przez cały dzień, ale cóż, z reguły znikały po paru chwilach.
Klnąc pod nosem wyszła z pokoju i spojrzała na Belzebuba.
- Serio? Pobiłeś listonosza? Czemu?!

-Listonosz? – Belzebub spojrzał na nią jakby nie dowierzał, a strój owego człowieka nic mu nie mówił. -Facet dobierał się do skrzynki. Za długo! – Tłumaczył się. Zamilkł speszony, a oczy wlepił w podłogę.
Nie wytrzymała i mimowolnie wybuchnęła śmiechem. Po chwili uspokoiła się.
[i]- Dobra, nie ważne, miałeś dobre chęci, a ostrożności nigdy za wiele, zaraz go jakoś otrzeźwimy, da mu się trochę forsy i zapomnimy o sprawie.[i/]
Kręcąc głowa ruszyła do torebki, z której wyjęła plik banknotów. Wróciwszy do pokoju zaczęła rozwiązywać mężczyznę.
[i]- Bardzo pana przepraszam, mój współlokator jest nieco nerwowy, ktoś nam eis do poprzedniego lokum włamał, a że on nie stąd to pomyślał, że jest pan złodziejem...[i/]
Nie mrugnąwszy nawet okiem kłamała dalej wsuwając w uwolnioną dłoń mężczyzny plik warty nieco ponad cztery tysiące rubli.
-Mam nadzieję, że nie chowa pan urazy?

Listonosz jeszcze półprzytomny przyjął pieniądze, coś zamruczał pod nosem zupełnie nieskładnie, że rozumiem, że pracuje w stolicy i nie jedno widział. Chyba był bardziej przestraszony niżeli zły.
Listonosz już dawno wyszedł. Belzebub dopiero po dobnym kwadransie nieśmiało zbliżył się do przebudzonej
-Te... Diana... Nie gniewasz się? - Zaczął przepitym głosem.
[i]-Gniewać, a czemu miałabym? Jakby to prawdziwy włamywacz czy inne licho, za przeproszeniem, było to byś mi dupę uratował.
Uśmiechnęła się do swego miniaturowego obrońcy. Ale o gniewie mówiąc...
-Fundacja już wie o tym całym maruderze. Z tego co rozumiem sam ją widziałeś, a naoczny świadek pewnie by się przydał. Masz coś przeciw złożeniu w fundacji wizyty? Oczywiście jakoś później... Wiesz, trzeba by z Diakonem pogadać, zanim kręćka z nerwów dostanie.
-No, bo... Poczta dziś nie działa.
- Huh? Serio? - Zamysliła się - Hm, trzeba by sprawdzić, no nic, jak sie okaże, że się spryciaż tylko przebrał to nastepnym razem masz wolną rękę. - Mrugnęła łobuzersko. Ostatecznie faceta już wypuściła, więc nie było co nad tym rozmyślać, a jak znowu spróbuje, cóż, przypiekany niby-listonosz sztuk raz.

***

Obudziwszy się, Colin po ogarnięciu się dostrzegł opieczętowaną kopertę wsuniętą przez drzwi. Wolał nie wnikać czy to Diakon mu dostarczył robiąc za listonosza czy też sama struktura dziedziny tak działa.
Tak więc miał przed sobą woskową pieczęć przedstawiającą herb który bez wątpienia był szkocki – jeśli mag mógł zaufać swojej wiedzy. Inicjały Awaycrafta wypisane niżej mówiły wszystko. Cały wzorzec koperty przeplecione nićmi kwintesencji. Tak zbrojona była niczym ołowiany fartuch dla ciekawskich. Otwarłszy list, zburzył i unicestwił tę strukturę – więc miał pewność, że nikt przed nim listu nie otwierał. Nawet odtworzenie tak misternego kunsztu zajęłoby zbyt wiele czasu. Oto i treść pierwszego listu:

”Adeptcie Inspektorze Driscollu Moryet,
dla zachowania większych pozorów teraz z kolei list od Pańskiego mentora znajduje się w kopercie od mej skromnej osoby. Obawiam się, że sytuacja inspektoratu w Fundacji Białych Kruków może zostać zagrożona z powodu działań podjętych przez przewodniczącego rady fundacji jak i problemów wynikłych z obecności w Moskwie Mistrza Blagojevića.

Na spotkanie oczywiście z chęciom przystanę. Pojutrze zapraszam Ciebie Adepcie do Londynu, z samego rana, proszę nie martwić się o konkretną godzinę. Porozmawiamy w fundacji oraz przekażę wszelakie niezbędne dokumenty. Ufam, iż będą pomocne w kontynuowaniu pracy ku jedności Rady Dziewięciu. Możliwe, iż prócz akt będę miał dodatkowe wsparcie powiązane z poszerzeniem kompetencji.

Jak zapewne jest wiadome Twojej osobie, Jovan Blagojević specjalizuje się w tropieniu oraz samodzielnej likwidacji wszelakich oznak nephandycznego zepsucia z naciskiem na przebudzonych. Wiedz jednak, iż nie posiada on żadnego pełnomocnictwa od Rady Dziewięciu ani też protektoratu wykraczającego poza macierzystą tradycje. Jeżeli jego działania wykroczą poza zwyczajowe zbieranie informacji oraz słanie raportów proponuję nie wahać się podstawić go ocenzurować, a w przypadku dalszych komplikacji – słać listy pretensjonalne do Eutanatosów. Jednocześnie mogę Ciebie Adepcie zapewnić, iż wśród znanych mi hermetyków nie ma ani jednej osoby która darzyłaby sympatią tego osobnika. Znaczy to stanowcze weto Porządku co do jego działań oraz całkowi bezpieczeństwo – Porządek Hermesa na pewno nie udzieli mu mandatu.

Jednocześnie muszę poprosić o wszystkie Pańskie siły – aby zostały skierowane ku dalszej pracy. Ta delegacja jest sygnowana również moją osobą. Porażka oznacza nadszarpnięcie autorytetu domów oraz mojego.
Zwracam na to uwagę gdyż Mistrz Blagojević rości sobie quasi-inspektorskie uprawnienia wszędzie, gdzie się pojawi. To, że w fundacji nie wpływów nephandejskich (a taki jest stan obecny wedle znanych mi raportów) jest uargumentowane Pańskim autorytetem jako inspektora wedle którego stanu wiedzy żadna z tego typu sytuacji nie zachodzi. Jeśli jednak Eutanatos miałby racje zachwieje to Pańska pozycją jako osoby, czego nie sugeruję acz niektóre persony bliskie Mistrzowi Prim mogą, nieudolnej. Dlatego też polecam w przypadku groźby uprzedzenia Pana przez Blagojevića wysłanie natychmiastowo własnego donosu lub też siłową blokadę Eutanatosa.

Mówiąc o śledztwie mam na myśli oczywiście Mistrza Prim. Mogę być szczerzy, iż mam poważne wątpliwości co do trafności jego osądu stanu rzeczy jak i metod działania. Jeśli jest to tylko zwykłe partactwo (proszę mi wybaczyć tak nacechowany emocjonalnie wyraz ale uważam, że list powinno pisać się raz bez poprawek aby być szczerzmy z adresatem) to procedura będzie mogła być powolna. Jeśli celowe działania – mamy problem, tym bardziej, iż to właśnie przewodniczący rady najprawdopodobniej znajduje się na muszce Eutanatosa.

Z poważaniem
Jon Jeremy Awaycraft"


”Driscollu Moryet,
wskazówek politycznych dać Ci nie mogę lecz mogę z całym sercem polecić Ci Awaycrafta. To człowiek zacny, pełen zalet i jak sadzę, gotów do pomocy. Jest również całkowicie godny zaufania. To widać u nich rodzinne.
Zwracaj uwagę na koniunkcje planet i losów. Szukaj symboli. Jak mawiają, avatar ma już wszystkie odpowiedzi. Naszą rolą jest tylko znaleźć do nich odpowiednie pytania. Czyż wiedza i siła z niej płynąca nie jest powołaniem tych, którzy praktykują najwyższą formę magy?
Pisz, jeśli będziesz miał dalsze wątpliwości.”


***

O dziewiątej rano Diakon wezwał do sali Ravnę oraz Colina. Zebranie było i tak małe lecz zdawało się, że hermetyk starał się uniknąć jakichkolwiek pozorów poufności czy knowań za zamkniętymi drzwiami, a także oficjalnej sytuacji. Więc nie usiadł na tronie, a na jednym z bocznych miejsc, a drzwi pozostawił uchylone. Kruki chyba spadły. Był też Robert czy raczej pies. Zaległ na podłodze obok Aureliusza kładąc łeb na przednich łapach, wydawał się znużony i zmęczony lecz równiej – wręcz nieprawdopodobnie – zatroskany i zamyślony. Nim Diakon się odezwał, musnął on delikatnie Colina sondą mentalną – jej dotyk był zimny jak żelazo lecz pachniał prochem strzelniczym. Taką to metodą Diakon wysłał mu komunikat ponad głową szamanki.

-Oczywiście sprawa dotyczy dalszej części proponowanej umowy.

Magya została uczyniona na tyle sprawnie, że Ravna nie wyczuła żadnej pieśni. Co zresztąi tak było tutaj dość trudne. Drzewo-węzeł śpiewało swą własną pieśń utrudniając wysłuchanie innych utworów. Teraz Diakon się odezwał.

-Zapewne naszemu inspektorowi nie umknęły wieści o wydarzeniach w nocy. – Zaiste, Colin usłyszał. Co prawda przypadkiem rozmowę Gustawa z Jonem lecz nie kryli się z tym zbytnio. -Ja wiem jakie kroki powinienem pojąć wobec takiej sytuacji. Poddać Adeptke Turi pod obserwacje i rozważać złożenie wniosku o cenzurę. Dobrze wiemy co szynowa Adept Inspektor powinien uczynić, jaki raport zdać i o jakiego typu wsparcie dla fundacji prosić.

Diakon spojrzał na Ravne. Niesamowite. Stary mag wyglądał jakby brakowało mu roku czy dwóch do pięćdziesiątki (a wcześniej, zanim podupadł na zdrowiu, trzymał się jeszcze lepiej) lecz z oczu biła starość. Pewne strapienie żywotem. Usta miał sine (problemy z krążeniem?), posturę wyprostowaną boleśnie jakby zgiętą ciężarem wszystkich decyzji. Jest wszak granica ich ilości które możemy przyjąć. Każda taką granicie Diakon przekraczał, przekraczając każdy rok ponad ludzki żywot. Mimo to uśmiechnął się do Ravny. Nawet sympatycznie.

-Oczywiście ja nie podejmę tego typu kroków. Lecz czy szanowny Adept Inspektor uczyni pewne rzeczy lub ich nie uczyni i z jakiego powodu... Oto tu jesteśmy.

***

Belzebub wyszedł z domu. Diana została sama i mogła poddać się zwykłym obowiązkom. Spotkanie z krukołakiem miała omówione na szesnastą. Więc śniadanie, przyusznic czy ugotowanie obiadu w celu odgrzania w fundacji dla... Diakona. I kiedy właśnie robiła obiad uczucie niepokoju wstrząsnęło nią. Gorące jak termofor przyciągnięty do brzucha, parzące w ramiona, a w uszach syki płomieni. Jedna krótka migawka. Lecz potem uczucie gorąca na skórze zostało. Była u siebie – mo dom to moja twierdza. Lecz czuła, że tam zbliża się coś. Czuła jakby wkoło krążyła niewysłowiona czerń, ciemna pożoga (zaiste, tamten ogień nie był ani czysty, ani piękny, ani absolutny) czy też koncentracja pustki. Wokół domu krążyło coś lecz nie mogła wychwycić co. Jak sam trucizny w porannej kawie. Lecz była pewna, że nic jej nie zaatakuje. Co prawda okolica do tego zachęcała. Dom – nie.
Po okolu kwadransie usłyszała dzwonek do drzwi. Dianę uderzył jakiś nieznany jej uprzednio zapach. Gorący, dławiący smród nasilał się przed drzwiami. Otworzyła... Na wycieraczce miała tego samego listonosza. Gdyby tylko miał poderżnięte gardło, gdyby tylko... Nie, zabrano mu łaskę. Twarz miał wykrzywioną w krzyku, oczy zastygłe w przerażeniu. Trzewia rozerwane, a jego wnętrzności wypruto na zewnątrz. Parowały na mrozie jakby wypruwano je gorącym ostrzem, jakby robiono to, to! Na ciepło, na gorąco. Obok leżała karta wymiętego papieru, pobrudzonego jakimiś niezaschniętymi wydzielinami (lecz nie krwią). Rozchwianym, trochę dziecięcym pismem:

Dla mojej najlepszej przyjaciółki.
Niebawem rocznica.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:31.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172