Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-01-2012, 19:26   #31
 
Drusilla Morwinyon's Avatar
 
Reputacja: 1 Drusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwu
Zaskoczona dziewczyna niemal zacięła się w palec i zastygła pod wrażeniem nienaturalnej obecności. Co prawda nie obawiała się o siebie jednak jeżeli sąsiadowała z nią taka istota...
Nie dokończyła tej myśli z napięciem oczekując działań nieznanego intruza.
Dzwonek do drzwi wyrwał ją z tego stanu. Kiedy otworzyła drzwi ze świstem wciągnęła w płuca haust powietrza i niemal natychmiast pożałowała tego czując żółć napływająca do ust.
Z trudem powstrzymując się od wymiotów wpatrzyła się w trupa.
"Potrzebuję nowej wycieraczki." Dopiero absurdalność tej myśli wyrwała ją z odrętwienia.
Kartka z pozdrowieniami nie poprawiła sytuacji.
Zawróciwszy na pięcie podwinęła rękawy i zabrawszy z kuchni gumowe rękawiczki oraz kilka plastikowych worków, a co ważniejsze aparat fotograficzny. Wróciwszy na "miejsce zbrodni" sfotografowała denata po czym zastygła na kilka chwil badając ofiarę i okolicę.
Ból... Ogrom bólu był wszystkim co znalazła. Klnąc uniosła głowę. Czuła wciąż nienaturalna obecność w pobliżu, ta jednak coraz bardziej się oddalała. Próba podążenia za nią byłaby teraz głupota zacisnąwszy usta zaczęła pakować resztki listonosza do worka.
Po kilku minutach leżał on już na samym dnie piwnicy, w sercu jej "twierdzy".
Wróciwszy na świeże powietrze jeszcze raz przeczesała okolice pospieszną sondą wystukując numer fundacyjnego Wirtualnego Adepta.

Abraham długo nie odbierał, zaspany głos sugerował, że właśnie go obudziła.

-Halo?

- Hej, tu Auria, wybacz, że przeszkadzam, ale właśnie mi dość poważna sprawa wyskoczyła. Dobry jesteś w odczytywaniu śladów, magycznych znaczy się? Jeśli nie dość pilnie potrzebuje kogoś kto jest.


Głos był pozornie spokojny, choć niepokoić mógł brak tej lekceważącej, na wpół żartobliwej nuty, obecnej w nim zazwyczaj.

-Czy wasz wszystkich równo... Auria! Obudziłaś mnie. Mów, co się dzieje.

Westchnęła jedynie. Cóż, wiadomość nie była dla nikogo miła. Zwłaszcza o tej porze.

- Przed chwilą znalazłam na swojej wycieraczce wybebeszone zwłoki.

Cisza. Wirtualny Adept był z reguły bardzo wygadany. Teraz go zatkało.
Nie dostając żadnej odpowiedzi kontynuowała.

- Wyraz przerażenia na twarzy, flaki na wierzchu, pocięty prawdopodobnie gorącym narzędziem. Kwadrans wcześniej wokół domu coś krążyło i wietrz mi, że nie było to miłe. Ale zostawiło mi prezent. Nawet z karteczką...

Głos adeptki pod koniec zadrżał lekko. Nerwy zaczynały jej siadać.

-Ja pierdole. - Wdzięcznie skomentował Jon. - Mam już dość tego miasta. Co mam sprawdzić?

- Sama nie wiem.. Diabli, dłużej tu jesteś niż ja... Sprawdź czy zdołasz odnaleźć jakieś ślady tego co wybebeszyło tego gościa... I czy znajdziesz co się stało w okolicy. Na karteczce była mowa o jakiejś rocznicy, ale nic mi to nie mówi, może chodzi o coś, co stało się tu zanim się tu przeprowadziłam.


- Daj mi kwadrans.

Następne piętnaście minut było chyba najbardziej dłużącymi się minutami w jej życiu. W okolicy znalazła jakąś spaczoną istotę - a raczej to ta istota znalazła ją - a w piwnicy leżał jej trup, co jeszcze mogło tego dnia pójść źle?!

-Kuźwa. Coś waliło na kilometr entropią. To wiem, trochę paradoksu. Skoczyło w umbrę parę kilometrów dalej. Czy raczej mówiąc prawdę, rzeczywistość sama wywaliło to z siebie bo rękawica jest tam w fatalnym stanie. Rannnnyy... Nie mam pojęcia co może znaczyć ta karta. To wszystko kompletnie mi się nie podoba.

- A co ja mam powiedzieć? Jakaś pojebana entropiczna istotka zostawia mi liścik przy trupie... Właśnie, słuchaj, działa dziś poczta?

-Zależy gdzie. To Rosja, tutaj jest dziwne. Chociaż większość urzędów powinna działać.

- Mhm... bo trup był w ubraniu listonosza... Nieważne... Eh, dzięki za pomoc, zobaczymy się pewnie w fundacji, muszę pójść zutylizować te zwłoki, jeszcze raz dzięki...

-Dzisiaj nie wpadam do dziedziny jeśli o to chodzi. Jest zbyt gorąco.

- Huh, a co tam się znowu stało?

-Nieważne. Dość powiedzieć, że niebawem Aurek przemieni się w Jowisza i zacznie miotać piorunami w inspektora.


- Eh, nie dziwie się, dobra, mam jeszcze sporo do załatwienia, szlak życie tu lubi się komplikować. Dobra, nie przeszkadzam już, Cześć.

-Uważaj na siebie. Cześć.

Rozłączywszy się wróciła do domu i nasączywszy apaszkę pierwszymi lepszymi perfumami zawiązała ją sobie na twarzy.
Przeszukanie trupa nie dało zbyt dobrych efektów. Sfajczony dowód, klucze, legitymacja pracownika poczty...
Klnąc pond nosem Auria zamknęła oczy i odsunąwszy się nieco rozłożyła puste dłonie nad zmasakrowanymi zwłokami.

- Pulvis es et in pulverem reverteris... - wymamrotała, gdy zmarłego zaczęły liżąc płomienie. Kilka minut później z listonosza został tylko popiół i jakiś niewielki metalowy przedmiot.
Rozrusznik? Może, niby wyglądał na coś co wedle dobrego wujka Google mogło nim kiedyś być.
Cóż, jeśli policja postanowi przeszukiwać dom lepiej żeby go nie znalazła.
Po raz kolejny rozłożyła dłonie.
Kiedy przedmiot zaczął się topić łuk elektryczny pomknął ku jednej ze ścian. Dziękując swojej przezorności westchnęła. Byłoby niedobrze, gdyby dorobiła się w domu pożaru.

Wróciwszy na górę wzięła kolejny szybki prysznic, co prawda z reguły nie paliła, ale szybki fajek tym razem wydał jej się dobrym pomysłem. Dziewczyna zerknęła na na wpół przygotowany obiad i pokręciła głowa.
Nieee... po tym wszystkim nie miała ochoty na gotowanie.
Schowawszy świstek papieru do foliowej torebki uporządkowała nieco swój wygląd i ruszyła w stronę Fundacji.
Musiała wyjaśnić parę spraw.
Chcąc nieco oderwać swe myśli od wydarzeń poranka włączyła odtwarzacz...

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=EaaOzeHiPGw[/MEDIA]

Magini pospiesznie przełączyła piosenkę, następna okazała się niewiele lepszym wyborem...

"...these are the signs of the treacherous priest--
Pleasure in anyone's pain,
Abused or degrading of man or of beast,
Duty as second to gain,
Preaching belief but with none of his own,
Twisting all that he controls
Fear him and never face him all alone,
He corrupts innocent souls..."

Skrzywiła się słysząc jej słowa.

- Nawet nie mam zamiaru...
 
__________________
Co? Zwiesz dekadentami nas i takoż nasza nację?
Przyjacielu, ciężko myślisz, w innych czasach miałbyś rację.
Czyżbyś sądził, żeśmy tylko tępo w siebie zapatrzeni?
Nie wiesz, lecz to się nazywa ironia i doświadczenie.
Drusilla Morwinyon jest offline  
Stary 27-01-2012, 11:42   #32
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Bęben leżał w kabinie prysznicowej,skryty w parującej wodzie jak we mgle. Z kranu walił wrzątek, rozpryskiwał się na membranie.

- Zabiję cię, martwy sukinsynu
- zakomunikowała mu Ravna mściwie i wsadziła do ust szczoteczkę. Nagle coś jej stuknęło i mlasnęło w ustach i na zewnątrz wypadł ząb z krwawym skrzepem, zadzwonił o krawędź umywalki i spadł w odpływ.

- O cholera
- jęknęła, rozwarła usta i spojrzała w lustro. Dziura po zębie była pełna gnijącego mięsa.

***

Otworzyła oczy. Leżała we własnym łóżku, skulona pod nowym haftowanym kożuchem, który niedawno przysłali jej troskliwi bracia. Zerwała się na równe nogi i popędziła do łazienki. Bęben leżał w kabinie prysznicowej.

- To było bardzo zabawne
- powiedziała, po czym rozwarła usta i przed lustrem skontrolowała swoje zęby. - Poprzednie też. Nic ci to nie da, wiesz? Zabiję cię, martwy sukinsynu, zabiję cię do końca.

Odkręciła wrzątek pod prysznicem, a sama zaczęła myć zęby przy umywalce, co jakiś czas popatrując na bęben. Jak spróbuje to zrobić, będzie mu uczynione według biblijnej zasady ząb za ząb.

***

Było nieprzyzwoicie wcześnie. Ale i tak zapukała do pokoju Gustawa, przestępując z nogi na nogę. Nigdy w życiu nie była tak zgnębiona i zawstydzona. Jeszcze jakby to był ktokolwiek inny, ale to Gustaw. Lubiła go nie tylko dlatego, że był uczniem Roberta.
Młody hermetyk stanął w drzwiach, potarł oczy. Wypalił, że nic nie rozumie i najlepiej by było, gdyby Ravna już sobie poszła...


***
Jona dopadła tuż przed jego wyjściem. Złapała Adepta za rękę i wartykułowała prośbę o pożyczkę.
- To na... cele religijne. Oddam ci po wypłacie.
-Stawiam, że do miesiąca pojawi się u mnie inspektor po kredyt ale on to chyba zapuka do każdego jak tak dalej pójdzie. Powiedz ile i na co tak naprawdę.
- Kiedy naprawdę, Jon. Na cele religijne. Na wiosnę trzeba złożyć ofiarę. Jeśli wszystko ma być dobrze, po prostu trzeba to zrobić. Nie wiem sama, ile... ile może kosztować koń? Żaden Czarny Książę, zwykły koń pod siodło? Musi być zdrowy, ładny i młody, bo bóg mógłby się obrazić za danie mu zdychającej szkapy... I jakiś naszyjnik, albo coś takiego. Pani Stad lubi zielone rzeczy. Zielone kamienie to jakieś szafiry chyba, co?
-Chcesz... Zabić konia? Konia, że konia? Prrrrr, wiśta wio i takie tam?
- Jon spojrzał na nią strojąc dziwną minę. - Dobra. Przy sobie noszę tyle tyle co na łapówki. Zrobię przelew. Ile?
- Problem w tym, że nie wiem. Nigdy nie musiałam kupować konia. Sprawdzę ceny i dam ci znać, dobrze?
-Kręcisz Ravna. Ale nie wnikam już. Potem do mnie zadzwoń.
- Jak kręcę? Po prostu nie wiem. Jakby to był renifer, wiedziałabym. Ale skąd w Moskwie renifer? Nie da się. Sprawdzę i zadzwonię, jeszcze dzisiaj.
Jon miał wzrok jakby jej nie wierzył.
-Będziesz robić magyę.
- No... tak. Na tym tak jakby polega to całe szamaństwo, Jon, wiesz?
- Ravna z całych sił próbowała zachować powagę.
-Zrobisz coś złego Ravna. Coś co pierdyknie niezłym nuke. I nie mów, że nie. Swędzi mnie za uchem. - Zaśmiał się.
Ravna milczała, ale też uśmiechnęła się sztucznie. Sama do końca nie wiedziała, co zrobi z tym koniem.


***

Śnieg chrzęścił pod stopami. Ravna maszerowała ostro przez zaśnieżony las. Weszła w świat duchów dobry kilometr od fundacji, i teraz pogwizdywała cichutko w poszukiwaniu posłańca.
Carcarin powinien wiedzieć, tego była pewna. Twarz miała suchą i zaciętą. Zdążyła się już wypłakać.
Pogwizdywała cichutko by przywabić istoty z Umbry, ale duchy, które jej towarzyszyły, nie umiały mówić. Nie nadawały się.

Woda kapała z drzew i w innej sytuacji Ravna pewnie cieszyłaby się nadchodzącą wiosną... Powinna też w sumie złożyć ofiarę, dla Pana Stad i jego małżonki. Będzie to musiał zrobić ktoś inny. Dopóki ona jest dotknięta czymś złym i ciemnym, nie może prosić o nic. To mogłoby przynieść odwrotne skutki.

Powietrze przeszył trzask miażdżonych kości. Ravna odpędziła dłonią latające jej przed twarzą stado zielonoskrzydłych żuków i przycupnęła za drzewem. Pomału, ręka za ręką, noga za nogą, pełznęła na czworaka w stronę dźwięków.

Nic nie mogło jej przygotować na ten widok. W płytkim zagłębieniu nad jakimś skręconym, okrwawionym kształcie pożywiały się zmory. Na wpół hieny, na wpół niedźwiedzie, pociete bliznami i plamami odłażącej płatami skóry, z umięśnionymi garbami na plecach. Ohydne. Koszmarne. Pożywiały się.

Trzy prysnęły w krzaki, kiedy wstała, został jeden. Największy. Ten postąpił ku niej kilka kroków. W małych, przekrwionych oczkach błyskała złośliwa inteligencja - i chyba to było najgorsze. Stwór przechylił ciekawie łeb i rozwarł paszczę pełna poczerniałych zębów.

- Jeździec. A gdzie wierzchowiec?


Ravna przygryzła zęby. Nie, żeby o tym już nie myślała. Istniał rytuał, który przemieniał ducha szamańskiego bębna, by po drugiej stronie służył swemu panu za wierzchowca i przewodnika. Myślała już o tym, tylko nie bardzo chciała tego robić. A już na pewno nie zamierzała wdawać się w dyskusje z tkniętą chorobą skóry hieną o tym, jak bardzo musiałaby się poczuć przyparta do muru, aby to zrobić.

- A zerzygać ci się na głowę? - zapytała tonem propozycji.

Bestia zachichotała gardłowo, postąpiła parę kroków tyłem, cały czas mając szamankę na oku. Wreszcie odwróciła się. Wolno, żeby nie zostało to wzięte za ucieczkę, odeszła między drzewa.


***


Poddała się i nakreśliła na mokrym śniegu wzory. Musiała już wracać do fundacji, a jej naiwna wiara, że po prostu napatoczy się na odpowiedniego ducha zaraz po wejściu w Umbrę właśnie zderzyła się z bolesną prawdą o jej nowym stanie. Teraz po wejściu w Umbrę będzie spotykać potwory... Inne duchy będzie musiała wezwać.

Pojawił się dostojnie. Wielki, brunatny niedźwiedź poruszał się ociężale i chwiejnie na czterech łapach. Wokół unosiła się silna woń miodu. Miał on wielkie, trzecie oko na czole. Białe, świeciło mlecznym światłem bardzo intensywnie. Normalne oczy pozostawały zamknięte. Niedźwiedź miał na plecach przewieszone za sobą dwie fasces z zatkniętymi toporami, a także spory bukłak miodu. Sierść falowała przy każdym oddechu ukazując setki blizn układających się w proste, wręcz prymitywne wzory,

-Jestem Spelaeus. Ty jesteś... Skąd ten zapach?


Niedźwiedź ryknął wściekle. Tak, mogła się domyśleć. Bęben dla wrażliwych zmysłów mógł być wyczuwalny. Ravna zagryzła wargę do krwi. Było gorzej, niż się spodziewała. Uniosła ręce lekko do góry, wewnętrzną stroną w kierunku ducha. "Widzisz? Nie jestem zła, nie będę atakować".

- Czujesz smród złej istoty, przed którą muszę bronić świata. Niedawno tutaj, na jeziorze, wilki i mi podobni, mówiący z duchami, walczyliśmy, by pokonać to zło. W bitwie zginął jeden z wilków, wielki wódz i wojownik. Zginął, bym ja mogła żyć. Te istoty porwały jego duszę. Chciałabym cię prosić, abyś przekazał wiadomość jego bratu...


-Kłamiesz. Jesteś zbyt silna aby cokolwiek przyłączyło się do ciebie wbrew twej woli. Tacy jak ty zawsze kłamią. Jesteście zbyt silni, musiałaś się zgodzić, tak czy inaczej.
Wielki niedźwiedź okrążał ją powoli, leniwie lecz drapieżnie jakby w każdej chwili był gotów do ataku.
Ravna nie opuściła rąk i nie drgnęła nawet, tylko jej oczy podążały za przymierzającym się do ataku niedźwiedziem.
- Przysięgłam mu, że nigdy się nie rozstaniemy. To znaczy, że jeśli będę musiała zejść do piekła i tam zostać aby go zabić - tak właśnie uczynię. I będę cały czas mieć nadzieję, że jestem dość silna, by to zrobić, tak silna, jak mówisz. Bo inaczej okaże się, że Ten, który Prowadzi cierpi na próżno.
-Jakie cierpienie? Nie jesteś z tych co noszą krzyże na piersi... To oni szafują winą, karą i bólem. My wiemy, że sensem życia jest radość. Życie, nie śmierć. Każde cierpienie nie ma sensu...

Niedźwiedź podszedł do niej, z rykiem stanął na przednich łapach i z impetem wepchnął jej w dłonie, o niemal nie przerwawszy, bukłak z miodem.
-Pij. I mów co przekazać i gdzie mogę go znaleźć.
Ravna wyjęła zatyczkę i powąchała zawartość. Pachniało całkiem... jak miód. Pociągnęła łyk i otarła lepkie usta. Miód był bardzo ciepły. Wręcz gorący. Szczypał w gardło i język, rozchodził się ciepłym dreszczem po całym ciele. Lecz żołądek od niego skręcał się boleśnie.
- Gdybym wiedziała, gdzie jest Carcarin, nie kłopotałabym cię, czcigodny. Odszedł stąd po bitwie, miesiąc temu. Być może wrócił na wschód, ale to tylko moje domysły. Jeśli udałoby ci się go znaleźć, powiedz mu proszę, co widziałeś we mnie. Powiedz mu, że mam powody przypuszczać, że jego brat nie umarł całkowicie. Powiedz, że sądzę... że to źle. I że myślę... że chcę zejść po duszę Cirna, gdziekolwiek teraz jest uwięziona.
-Cicho. Słyszałem o dwóch braciach, co wyczekiwano jednego, narodziło się dwóch... I znowu jest jeden. Dobrze, przekażę.,

Niedźwiedź zabierając bukłak pociągnął jej dłoń, lekko podrapać, chwciłja mocno. Lekko zachrzęściło, tym bardziej uleczony lecz wciąż obolały bark. Milczał chwilę, trzecie oko zajaśniało mocniej.
-Masz pod piersią dziecko. Strzeż je przed niedźwiedzicą, wielką niedźwiedzicą... Nie wiem jak obecnie się nazywa. Ona przed wiekami znienawidziła nas.
- Ja... widziałam ją. Dlaczego nienawidzi... eee... nas?
-Ona nie jest zła... Nigdy nie była. Lecz kiedyś znienawidziła świat. Chociaż, wy, ludzie pewnie nazwalibyście ją jako istotą złą i diabelską. Lecz w moich oczach taka nie jest. Ona tylko zaczełą nienawidzić...

- Czy nienawiść nie jest złem?
- wyszeptała, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Skłoniła się niedźwiedziowi, podziękowała i odeszła.
Dopiero przed lustrem, gdy rzucała strażnikowi pieniążek, zdała sobie sprawę, że właściwie powinna usmażyć spotkanym zmorom tyłki i odesłać je jak najdalej. I nie mogła podać żadnego powodu, dla którego tego nie zrobiła.

***
Ravna siedziała w kuchni i próbowała się cieszyć. Mimo wszystko. Mimo istoty w bębnie, własnego naznaczenia i Cirna walącego pięściami w jej duszę. Pomimo tego, że ojciec jej dziecka zniknął. Przed nią w równych rządkach stały butelki, smukłe i pękate, zielone, niebieskie i mleczne, światło pełgało po szkle. Ravna pisała małe karteczki i przypinała je po kolei butelkom.
Mai o kocich ruchach przypadło japońskie wino ze śliwek. Aurii słodki szampan, Grigorijowi mołdawskie wino w plecionce z wikliny. Inspektorowi złocisty węgierski tokaj. Wielką butlę czystej schowała dla Nataszy, do której zamierzała się wybrać jeszcze dzisiaj.
Kiedy Diakon wkroczył do kuchni prosząc na rozmowę, wstawała już z ostatnią butelką w dłoni. Woziła ją ze sobą już sześć lat. Prezent od Nilpy, Sirri i Ovlina, jej pierwszy koncert, jeszcze w Norwegii. Trzydziestoletni, elegancki i piekielnie drogi koniak, zachowany na specjalną okazję. Spojrzała na Diakona przez grube szkło. Jego twarz zyskała tym sposobem na pulchności i zdrowym kolorycie.

- Sądzę, że się polubicie – podała Diakonowi butelkę i ruszyła do drzwi.
 
Asenat jest offline  
Stary 24-02-2012, 01:03   #33
 
Kritzo's Avatar
 
Reputacja: 1 Kritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłość
Inspektor mimo świadomości nieciekawej sytuacji Ravny, spoglądał na Diakona znużonym wzrokiem. Jak na osobę, która nie wychyla nosa z Fundacji dużo oczekuje i łatwo zrzuca obowiązki na innych. Colin nie miał ochoty płacić w pojedynkę (a najlepiej w ogóle) haraczu wampirom i nie daruje tego Diakonowi. Zresztą pieniądze skądś wziąć się muszą, nawet jeśli Colin nie kiwnie w tej sprawie palcem. Narażenie na “drobne wydatki” w obliczu tylu nowych kłopotów było mało istotne. Może to i dobrze, że nie muszą użerać się z Rodziną. Gdyby się dowiedzieli, a pewnie wiedzą już sporo, od razu wykorzystaliby sytuację do mniej korzystnej umowy, lub ataku. Od tego była funkcja, by wykonywać jej obowiązki. Samo posiadanie możliwości i funkcji, jeszcze nic nie rozwiązało. Diakon miał dbać o Fundację, Inspektor miał to opisywać i wspierać. Cała reszta była kwestią grzeczności i zwykłych ludzkich relacji.

Aureliusz postanowił korzystać ze swoich możliwości do upadłego, musiał mu wrócić humor od bitwy nad jeziorem i utraty Roberta. Być może w tym się specjalizował i dlatego ostatni miesiąc odbijał się na nim jak uwiąd. Niektórzy dobrze się odnajdują w trudnych sytuacjach, ale jeśli ktoś znajduje w nich upodobanie, a nawet lubi je zaostrzać prywatną grą... znajduje się na to szybko miejsce w odpowiednich rubrykach i teczkach.


Z tą myślą uśmiechając się subtelnie Colin odsunął to co nieuniknione, a o czym musiał szybko pomyśleć. Pewne sprawy można przeciągnąć. Chwilowo postanowił być po prostu człowiekiem, to dobry punkt wyjścia. Pozycja gwarantuje tylko żądania, a na koniec. Nawet wtedy warto zachować twarz przed samym sobą. Niestety ostatnio miał z tym problem. Warto było wrócić do początku, po prostu być sobą.

- Dziękuję Mistrzu Diakonie za tą możliwość spotkania. Jak za pewne sie domyślasz o problematycznym zdarzeniu nie miałem jeszcze możliwości rozmawiać z samą zainteresowaną. Działanie ad hoc jest niemile widziane, szczególnie, że zależy nam przede wszystkim na dobrobycie członków Fundacji (toż to prawie jak studenci). W ciągu ostatnich godzin wiele się wydarzyło. Nie śpieszmy się. - Colin skierował się do szamanki - Adeptko Ravno, powiedz proszę jak zapatrujesz się na swoją sytuację, co planujesz zrobić i jak możemy Ci teraz pomóc.
Motyw co do czystych intencji Aureliusza zostawił całkiem na boku. Nie miał zamiaru tego ruszać. Nie mógł sobie pozwolić teraz na wejście w kolejną grę tego... właściwie czemu nie - szaleńca.

Szamanka poruszyła się lekko, jakby ocknęła się z odtrętwienia. Wodziła przekrwionymi oczami od jednego hermetyka do drugiego.

- Na razie - zaznaczyła - planuję złożyć ofiarę Panu i Pani Stad. Zbliża się wiosna, tym chętniej przyjdą. Musimy ich skłonić, by przyjęli ofiarę i dali swoje błogosławieństwo miejscowej watasze. Wielu ich zginęło, wielu musi się narodzić. Jesteśmy im to winni, Colinie. Ze względu na, jak to gładko ująłeś - w jej głosie zabrzmiała gorycz - moją sytuację, ja nie mogę przed nimi stanąć. Złożę ofiarę i wezwę duchy. Ale to jeden z was będzie musiał prosić. Już to przemyślałam. Jon jest zbyt nowoczesny. Grigorij zbyt frywolny. Robert jest za bardzo psem. To musi być jeden z was. Sami zdecydujcie, który z was nie ma kolan tak sztywnych, by ich nie zmusić do przyklęknięcia przed siłą większą niż wasza.

- Jeśli chodzi o pomoc - strzeliła kostkami drobnych dłoni - to jedyne, o co proszę, to włączenie się w poszukiwanie Adama. Zanim będzie za późno i spalę cały świat w zemście.

- W porządku, to można zrobić. Jednak dla Fundacji problemem jest... to co się z Tobą dzieje i bęben. Ja w swoim tempie zbieram informacje, by być rzetelnym i by niepotrzebnie nie narazić nikogo na sankcje. Problemem jest jednak Jovan, bo tylko on teraz tu węszy. Wolałbym w sytuacji jego samozwańczej krucjaty móc przedstawić jakie działania podjęliśmy, by były jak najskuteczniejsze. Więc tak, pojawiła się sugestia cenzury i obserwacji. Oceniam Cię jako poczytalną i odpowiedzialną. Na razie będę obserwował, ale muszę pewne rzeczy wpisywać w dokumenty.. Jeśli Twój stan się gwałtownie zmieni, oczywiście nie będziesz mieć pretensji?

- A czego się spodziewasz, inspektorze? - zapytała sucho Ravna. - Prawie zabiłam Gustawa.

- Tak, oczywiście, ale dlatego, że sytuacja była nowa i podeszli do tego zbyt delikatnie. Jeśli rozumiesz o co chodzi i zgodzisz się na stosowanie... przymusu w razie tych “napadów”, oraz dużej ilości odpoczynku, potraktuję to jako jednorazowy incydent, którego nie muszę nagłaśniać. Oczywiście przydałoby się wsparcie, byś nie straciła ponownie kontroli. Jeśli się zgodzisz na te ograniczenia, myślę, że wspólnie z członkami fundacji pomożemy Ci przetrwać ten trudny okres, jeśli trzeba, to i posiłkując się Sztuką. Ale na to również, musiałabyś się zgodzić. Innego wyjścia, na tą chwilę nie widzę, ale jestem otwarty na sugestie. - Alternatywą była izolatka, ale to zbyt niesmaczne, gdy się wypowie na głos. Zresztą na tym chyba polega mniej więcej cenzura.

W oczach szamanki tliło się znużenie wiekowego starca.
- Chyba się nie zrozumieliśmy, Colinie. Spróbujmy jeszcze raz. Prawie zabiłam Gustawa. To nie Jovan i jego misja jest naszym problemem. I nie to, co musisz naskrobać w raporcie. To wszystko jest wtórne. Problemem jestem ja. Skoczyłam z nożem na członka fundacji. A ty to nazywasz jednorazowym incydentem, kurwa mać?!

- Wijesz się inspektorze. - Podsumował sucho Diakon. - To nie trybunał, tu nie stajesz przed wysoką radą kręgu która decyduje czy dostaniesz kolejne tytuły, przywileje czy zdajesz rapty, to nie twój zwierzchnik gdzie wyważasz każde słowo aby nie urazić kilkusetletniego starca. - Uśmiechnął się gorzko. - Hermetycka gadanina od wieków ma za zadanie zmylić przeciwnika. Proste pytanie, jesteś z nami czy grasz tylko i wyłącznie na siebie? Dałem Ci propozycje równoważąc twe ryzyko już ostatnio.

- Wiem, że działanie jest lepsze, ale wyprzedzasz mnie Diakonie dzięki latom doświadczenia. Raport jest ważny, bo co się nie stanie, nawet z opóźnienieniem mogą pojawić się konsekwencje. Dlatego ważne jest to co zrobimy. Nie pracuję pod siebie, gdybym tak robił, od dawna bym siedział w Londynie, a to co by zostało z Fundacji... Na szczęście jest nieco lepiej. I żyjemy. Możemy zamknąć Cię Ravno pod kluczem, jeśli się boisz, skargi nie było. Specjalistą od duszy jesteś Ty moja droga, najlepiej powinnaś wiedzieć co należy zrobić, więc zamknięcie Cię oznacza utratę Twojego doświadczenia. Możemy oczywiście zawołać kogoś z zewnątrz. O ile działacie dla dobra fundacji, dla dobra jej członków to oczywiście jestem “z wami”. Ale to nie pakt. Jeśli wy upadniecie, ja upadnę, jeśli ja upadnę, pojawią się wątpliwości i nowe dochodzenia. Zawsze byłem prostudencki, więc pozwalam na wiele. Ale oczekuję uczciwości i informacji na bierząco.

Ponad stołem śmignł kolejny mentalny sztylet, tym razem rozgrzany do czerwoności. Nie musnął świadomości Colina, a wręcz w nią uderzył nachalnie plwając mu w twarz komunikat:
„Zatem odrzucasz całe moje warunki?
Diakon spoglądąl na inspektora w zastanowieniu oczekując jakiegokolwiek gestu głową.

- O ile nie wszystki w raporcie musi się znaleźć, o tyle chcę wiedzieć wszystko. Jestem tu z własnej woli i zostanę tyle ile będzie trzeba. To teraz też moja Fundacja. - Wyczekiwanym gestem było, ku niezadowoleniu Diakona, podniesienie brody do góry.

- Raport jest twoją sprawą, Colinie - wtrąciła Ravna łagodnym tonem. - Jestem pewna, że znajdziesz odpowiednie słowa, by powiedzieć to, co musi być powiedziane. Ja również powiem to, co wy musicie usłyszeć. Jeśli rękę dotknie gangrena, trzeba ją odciąć, by zgnilizna nie zżarła całego ciała. Jeśli jednego człowieka dotknie choroba, należy go oddzielić od innych, nim zacznie siać śmierć. To jest moje stanowisko i znacie je nie od dzisiaj. Jednostka się nie liczy. Ważne jest przetrwanie grupy. Zgadzamy się, mam nadzieję, co do tego, że w obecnym stanie jestem zagrożeniem dla fundacji. To prawda, że nigdy tak mocno was nie potrzebowałam. Paradoksalnie - nie mogę teraz oczekiwać tej pomocy. Sama moja obecność jest zagrożeniem i powinnam odejść, aby się odizolować. Jest źle. Zmory się do mnie kleją. Tak mocno, że jest to wyczuwalne. Ten, który Prowadzi nie umarł, a przynajmniej nie odszedł całkowicie i prześladuje mnie, jak tylko przymknę oczy. Jedynym, co mnie w tej chwili powstrzymuje przed wyjściem z fundacji, byście się nie zarazili tą gangreną, to węszący po okolicy Jovan. Moja osoba byłaby potwierdzeniem wszystkich jego zarzutów wobec fundacji. Obawiam się, że nie ma dobrego rozwiązania i musimy wybrąć takie, które przyniesie mniej zła... - Ravna potarła czoło. - Znajdźmy Adama. Nie jestem w staniu teraz myśleć ani planować.

Diakon w milczeniu przyglądał się Ravnie. W odniesieniu do inspektora miał już podjętą decyzje. Na szamankę zaś patrzył z zamyśleniem. Pamiętała podsłuchaną rozmowę. Pewną opinie Jovana. Diakon zawsze przygarniał ludzi z problemami. Ile było w tym prawdy?

- Wszystkie osoby które znam i poradziłyby sobie z tym problemem bez komplikacji są nieosiągalne. Roześlę listy do mych byłych uczniów. Miej na uwadze adepcie inspektorze, iż każdy Twój raport może przeczytać pewien eutanatos. - Diakon powstał. - Ufam, iż należności pieniężne inspektor ureguluje jak najprędzej. Teraz pozwolicie, iż udam się na lekcje Gustawa.
Aureliusz tak po prostu wyszedł zostawiając ich samych. Może nie chciał rozmawiać na pewne sprawy w tak szerokim gronie?

Ravna westchnęła i pochyliła się do przodu, opierając twarz na wspartych o stół rękach.
- Tak - powiedziała, gdy ich spojrzenia się spotkały. - Ja też, czasami... nawet bardzo często.
- Kto stracił pieniądze, ten nic nie stracił. Kto przegrał bitwę i stracił wojsko, ten mało stracił. Kto stracił wiarę, ten wszystko stracił. - Sekunda milczenia. - Napoleon.
Colin wstał z miejsca i przygotował laskę.
- Wybacz Ravno, że przez moją osobę zostałaś wpleciona w intrygi Diakona. Teraz już muszę iść. Mam nadzieję znajdziesz później dla mnie nieco czasu? - Nie czekał na odpowiedź. Uśmiechając się, ale zachowując powagę, ukłonił się damie z gracją godną prawdziwego wyspiarza. Po chwili było słychać już jedynie stukot jego laski.

Chwilowo mag ze Zjednoczonego Królestwa nie miał czasu zajmować się pieniędzmi, którymi Diakon posługiwał się jak batem. Wszedł w problematyczne konotacje i na razie musiał poddać się prądowi. Nie bez wiednie. Czasem trzeba dać się ponieść, by nabrać sił, by znaleźć sposobność. Taką właśnie mogłobyć spotkanie z Agentem. W myślach przerzucał wszelkie akta i informacje, które były mu dostępne. Wiedział, że brakuje mu nieco doświadczenia. Z nikąd się go jednak nie bierze. Książki to nie wszystko.
 
Kritzo jest offline  
Stary 16-03-2012, 23:18   #34
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Zimno. Tak, Colinowi było po prostu zimno. Stojąc we wskazanym miejscu pomiędzy kałużami i niechcącymi topnieć zaspami brudnego śniegu czekał na spotkanie. Jeśli małe spóźnienie można wybaczyć, to tego kwadrans już nie. Lodowaty wiatr potęgował uczucie niskiej temperatury, pomimo grzejącego słońca (wyciągając dłoń przed siebie czuć było przyjemne, ciepłe promienie) lekko trząsł się z zimna. Na skrzyżowaniu ulicy Powstańców oraz Lwa Tołstoja panował spory ruch. Stojąc na rogi inspektorowi przed oczyma przewinęło sięwiele samochód, niesamowicie ze sobą kontrastujących, wiele limuzyn jak i całkowitych gruchotów. Lecz nie było ani jednej czarnej wołgi. Samochody przejeżdżające ulicą posiadały jeden wspólny mianownik: spaliny. Od smrodu wyziewów z rur wydechowych starszemu hermetykowi robiło się powoli, z każdą chwilą to mocniej, coraz bardziej niedobrze.
Ludzie jak mrówki oddani swoim sprawą mineli chodnikiem. Ich ruch miał coś z kabalistycznej symboliki, starych run i pentakli. Gdyby Colin tylko zechciał, mógłby w nim czytać jak w otwartej księdze. Tylko po co? Skóra bliższa ciału. Nie myśli się o badaniach, ba nie myśli się o niczym kiedy doskwiera ciało. Jemu było zimno.
Jezioro... Wspomnienia wracały. Całych spraw. Akcji z Mistrzem Robertem, spowodowanie przez samego siebie śmierci niewinnych. Cała skomplikowana sprawa. Na całe szczęście rozmyślania zostały mu przerwane. Od strony ulicy powstańców zbliża się doń pewien osobnik. Prawdęm mówiąc gdyby nie swoja biegłość w entropii, inspektor przegapiłby go. Owego człowieka okrywała doskonała przeciętność. Wydawał się bardzo porządny, skupiony, schludny, przeciętny, okrzepnięty, czysty, spokojny i tak dalej, dalej. Ów jegomość posiadał krępa budowę ciała oraz dość podeszły wiek. Być może był w wieku inspektora lecz trzymał się gorzej. Gładko ogolona twarz zaorano głębokimi bruzdami, spalona od ostrego słońca, siwe włosy czy sporej wielkości brzuch. Ubrany był w ciemny, szary garnitur jegomość poruszał się krokiem sztywnym i szybkim, chociaż z czoła leciała mu jedna, jedyna kropla potu. W dłoni trzymał aktówkę wyglądająca na dość ciężką.

-Dzień dobry. Jestem Jurij.

Przedstawił się z lekkim skinieniem głową. Podał również Colinowi dłoń, dość dużą, nie zniszczoną pracą lecz mimo wszystko łapsko które zaznało pracy fizyczne. Jurij głos miał przyjemny (trochę jak spiker radiowy), uścisk pewny, acz nie za mocny. Uśmiechnął się ścierając pot z czoła. Był trochę zmęczony.

-Przepraszam najmocniej za spóźnienie. Musiałem przyblokować paru towarzyszy. Zapewne pan Driscoll Moryet? Oczywiście znam pana normalne imię i nazwisko, lecz skoro Porządek przywiązuje taką wagę do tytułów, pozwolę mówić sobie do pana wedle formalnej tytulatury.

Jurij wypowiadając się o Porządku Hermesa, ten nie za wysoki starszy człowiek z zasuniętą kroplą krwi na kołnierzu (dopiero teraz Colin to zauważył) z pewną lubością. Nie sposób było powiedzieć czy to wyćwiczona, aktorska gra czy też rzeczywiste odczucia technokraty. Mimo wszystko ton pełen szacunku i zrozumienia do dziedzictwa tradycji wydław się dziwny w ustach człowieka który reprezentował, najkrócej mówiąc – morderców. Moskiewska Unia Technokratyczna należała do najagresywniejszych o jakich słyszał Colin. I miał w pamięci porwanie, tortury i śmierć Wiktorii wraz ze zdjęciami pozyskanymi przez Jona, nalot na Red Power. Znał wiele sytuacji. Pierwsze zabójstwo Oczmułenków.
Lecz jak przestrzał Colina ugodziła myśl zgoła inna. On też miał krew na dłoniach. Krew cywili. Robert zabił wielu technokratów. Jon również. Inspektor poczuł również ciężar innej odpowiedzialności. Na jeziorze, gdyby był tylko silniejszy, gdyby był tylko silniejszy – mógłby ocalić więcej. Być silnym aby ocalić.
Oboje byli mordercami.

-Pozwoli pan za mną? Przejdziemy się trochę po głównych ulicach. Tak trudniej założyć podsłuch. To duże miasto, nie powinni nas wypatrzeć. Bardzo mi przykro z powodu śmierci jakie was dosięgnęły. Może to pan przekazać zwierzchnikom.

Uśmiechnął się! Zupełnie, najzwyklej stara wyga unii uśmiechnęła się delikatnie. Pierwsze kilkadziesiąt metrów przeszli w milczeniu. Technokrata cały czas, dośc dyskretnie trzeba było przyznać, rozglądał się. Lecz nie prostacko, o nie. Colin doskonale widział przeglądanie siebie w lusterkach samochodów czy oknach wystaw sklepowych. Lecz Jurił czynił to w sposób tak naturalny jakoby to wrosło w jego naturę.

-Zapewne Tradycje wiedzą już o dewiancie który pojawił się w mieście. Aby nie raczyć pana kolejnymi truizmami, ograniczę się do bardziej odkrywczych wniosków – westchnął. -Potrzebujemy pomocy.

Jurij pozostawił chwilę ciszy która wypełnił miejski gwar. Mijali właśnie jeden z popularniejszych banków, jakaś żebraczka wykłócała się z milicjantami. Dzień jak dzień. Tylko Technokracja jakby inna.

-Oczywiście z mojej strony jest to ryzyko. Nie powinienem się z wami kontaktować, mówić rzeczy wtajemniczających w wewnętrzne sprawy konwencji. Ale od czego są zasady? Przyjechałem tutaj wraz z mała grupa moich współpracowników na własne żądanie. Pewnie o tym wszystkim krąg skopie mi tyłek tak, że będę dokręca śrubki w Mecha. – Chyba taka myśl go rozbawiła. -Jak i moli ludzie gramy przeciw swoim. Jeśli teraz mnie capną...

Colin miał wrażenie, że mimo wszystko cała otoczka rozmowy to pewna manipulacja mająca przedstawić agenta jako kogoś w trudnej sytuacji, a jednocześnie dać hermetykowi złudne poczucie władzy nad sytuacją, iż to od jego decyzji zależy los człowieka z którym rozmawia. Lecz nie potrzebował do odgadnięcia tej socjotechniki nawet magy. Bądź co bądź Brytyjczyk wciąż pozostawał zatrważająco inteligenty człowiekiem.

***

Ravna leżała w swoim pokoju, na łóżku. Opadnięta bez sił. Nie sił fizycznych. Woli. Planowała tylko po coś wejść do pokoju, nie pamiętała po co. Potem już tylko położyła się na łóżku i słyszała powolne, żałobne bicie bębnów. Myśli krążyło wokół coraz to gorszych wariantów najbliższej przyszłości. Kompletnie odrętwienie. Stagnacje.
W kącie pokoju leżał bęben. Przeklęty. Paskudny. Leżał. W środku wiła się istota. Czarna, przemarznięta glizda przelewająca swe wodniste ciało, rozdwajająca się i wracająca do całości. Do bębnów dołączył syk, niczym syk jakiegoś węża, mlaskanie czy jakieś inne prymitywne dźwięki sprzed czasu gdy ludzie zaczęli kroczyć po ziemi, niepokojące i piekielnie trudne do zinterpretowania. Gdyby jeszcze mogła myśleć odrobinę bardziej rzeźwo, pewnie zastanawiałaby się co jeszcze ma dziś zrobić i czy to nie jest choroba, choroba duszy. Powiązanie z cząstką jeziora które powoli, jak larwa wgryza się w duszę.
Bębny grały coraz to głośniej i głośniej, przeraźliwie obrazując walkę którą toczył duch. Kropla potu ściekała kobiecie po czole, spociła się. Czuła zapach własnego potu. Nie było to wygodne lecz totalna obojętność na fizyczność, nieodgadniona rozpacz wewnątrz i cierpienie żrące od środka przytłaczały jakiekolwiek bodźce. A bębny grały.
Mimo tylko przymrożonych oczu zaczęła widać obrazy. Czy jak to określają ludzie normalni – miała omamy, zwidy, majaki. Magowie mówią wizje. Normalni ludzie – szaleństwo. Szalała więc. Nieskładne figury krążyły przed oczyma, nakładały się na sufit i ściany, niezdarnie namalowane bladoniebieską kredką linie i okręgi zmieniały ciągle swe położenie wedle siebie. Kiedy już wydawało się jej, że widzi w nich jakiś większy obraz, kolejne grupy krzywych i dziwnych łamanych pojawiały się przed oczyma mącąc obrazy, lecz co jakiś czas szamanka dostrzegała znajome piktogramy.


Zza znaków, czy trafni – bazgrołów – dostrzegała początek. Prawdziwy początek: życia, śmierci, dobra, zła, człowieka i zwierzęcia. Lecz nie wyglądał on ani pięknie ani naturalnie. Ani piękny akt czystego dobra, ani naturalna kolej rzeczy, ani przezwyciężenie przez bóstwo chaosu.
Wszechświat wskrzeszał w bólach porodowych tak głośno, iż całkiem zagłuszył bębny. Świat nie powstawał z dobra. Rodziła go szkarada, bluźnierstwo ciemniejsze niż bezczasowa pusta ją okalająca. Krew i ból szkarłatnymi wiciami wiązały strzępki ciał jakiejś niewyobrażalnej masakry z której ulepiono, z kuli wiąz żywego i bolesnego mięsa świat. I ciemność. Zło. GO stworzyły.
Nie ma nadziei zdawać się mówiła wizja. Ravna rozpłakała się. Zal ścisnął ją tak mocno, iż zwinęła se do pozycji embrionalnej w przykurczu mięśni zanosiła się w płaczu. Mocno zacisnęła oczy, lecz mimo tego wciąż widziała wirującą spiralę która wydawała się i na nią ptrzeć. Spirala-koko która pochląnia wszystko bo i wszystko od niej pochodzi. Chciała krzyczeć – krzyk uwiązł w gardle. Chciała uciekać, mięśnie odmawiały władzy. Tylko smutek, ból i rozpacz niewiadomego pochodzenia.
W pokoju coś szeleściło. Coraz to mocniej. Coś spadło z biurka, chyba stłukło się szkoło. Szelesty w pokoju, bębny, krzyki kosmosu, wszystkie dźwięki nałożyli się na siebie tworząc jadowity jazgot niemożliwy do zniesienia. Na twarzy poczuła coś ciepłego, przemieszczało się. Wciąż zaciskała mocno mocno oczy. Przebiegło jej po licach. Gardło lekko popuściło, pozwoliło z płaczem lekko łkać. Otworzyła oczy.
Gronostaj. Ten sam, siwy, słaby o sruchniałych zębach, ten sam którego Pelle nie chciał dla niej. Mądry gronostaj, całkiem fizyczny trzymał w pysku odszukany fragment miecza którym walczył Crin. Włożył jej w zaciśnięte usta, przeciął wargę. I wtedy przyszła ulga i uleczenie. Gronostaj susem skoczył za jej plecy, znikając. Ona trzymając w ustach fragment miecza i dwóch duchów z nim zaklętych. Zimno i ciepło, mróz i płomień oczyściły ją. Ewyleczyły. Nie były przyjemne, piekły lecz niosły wybawienie. Palce się rozkurczyły, krew popłynęła z ust, łzy przestały płynąć.
Spociła się, była cała mokra, przemoczona. Wydawało się jej, iż w gromadzie dźwięków słyszała chrobotanie pod drzwiami i psi pysk. Teraz taka myśl. Rzeczywiście. Pod drwami leżał zziajany pies. Drzwi calusieńkie obgryzione. Ona ledwo trzymała sięna nogach. Myśli reż ledwo mogła zebrać. Istota w bębnie spoczywała nieruchomo jak kawałek lodu w zawiesinie.
Oto odparła drugi, poważny atak istoty. Odłamek miecza lezący teraz na łózko osadził drobiny szrony – tylko z jednej strony.

***

Dostanie się do Fundacji zajęło Brzeskiej wyjątkowo mało czasu. Diakon jakoby odczytując jej intencje zaprosił ją na rozmowę w swojej kwaterze. Prawie na początku, po wymienię zwyczajowych wśród hermetyków uprzejmości i rytuałów (do których Aureliusz, jak zdążyła się przekonać, przywiązywał dużą wagę) i poczęstunku gorąca herbatą jak na wyspiarza przystało pies czyli Robert wybiegł z pomieszczenia. Aureliusz mówił.

-Słyszałem o incydencie ze zwłokami w roli głównej. Gdyby Adeptka miała problemy z policją, poroszę skontaktować się ze mną. Zasadniczo wszystkie ewentualne postępowanie przeciw nam prowadzą prokuratorzy nam zaprzyjaźnieni. Ah, tak...

Zamilkł na chwilę. Chyba zbierał myśli. Albo udawał. Aureliusz pomimo podupadania na ciele (i wedle niektórych, na umyśle, duchu, woli oraz przede wszystkim – osobistej mocy) wciąż był rekinem rozgrywek politycznych. Przyglądał się jej uważnie.

-Adeptko, nie moja rzecz jak zachowywałaś się gdzie indziej, jaką masz opinie. Tutaj zachowujesz się dobrze, jak przystało. Jesteś odrobinę zbyt butna ale widać taka przywara wyjątkowo utalentowanych. Chciałbym dalej tak na twoją osobę liczyć. – Złożył palce w piramidkę. -Chcę, abyś miała na oku dwie osoby. Naszą nową eutanatoskę. Tylko przy okazji, każdego proszę o to. Natomiast do ciebie, adeptko kieruję prośbę o trzymanie na oku oraz ochronę adeptki Turi. Z naciskiem na dwie osoby – mistrza Jovana oraz maruderkę która pojawiła się w mieście. Konszachty z tym człowiekiem nie tylko na niej odbiją, to jej rzecz. Lecz fundacja ucierpi. Możesz to zrobić dla mnie?
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 22-03-2012, 13:43   #35
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
"Jak beznadziejnie głupim jest czarownik bez swojego ducha".

Ravna klęczała przed łóżkiem, oblizywała krew z rozciętej wargi i wbrew sobie oddała się rozważaniom, jakie duchy prowadzą członków fundacji. Diakona, na przykład... Może Napoleon? Inspektor jakby sugerował coś w tym kształcie. Samemu Colinowi musiało towrzyszyć coś starego, z długą siwą brodą i oczami zapatrzonymi w przeszłość. Roberta jakiś ptak o silnych skrzydłach, tego była pewna. Ona miała gronostaja i była z tego szczęśliwa. Wstała i zamknęła na klucz uchylone drzwi. Nalała skulonemu Robertowi soku z żurawiny na płytki talerzyk i patrzyła, jak pies pił.

Były dwa, tak, na pewno były dwa. Dwa ułomki miecza, które przyniósł im Carcarin i z kamienną twarzą włożył jej w dłonie. Gdzie ten drugi? Przewalała metodycznie bałagan z jednego kąta drugi, pod nieruchomym i mądrym spojrzeniem Roberta zamkniętego w ciele kundla. Wreszcie znalazła... ten drugi był mniejszy i tkwił schowany w jednym z jej letnich trampków. Zrobiło jej się głupio i wstyd. Wobec Carcarina i wobec zmarłego, ale ciągle żywego Cirna. Wobec duchów mieszkających w mieczu. Że nigdy nie przywiązywała wagi do przedmiotów, nawet gdy były jej warte. Tym razem zawinęła obydwa z odłamków w irchowe szmatki, jeden położyła wysoko na półce między książkami, a drugi schowała do woreczka na piersi.

- Jest jeździec. Będzie i wierzchowiec. Potrzebne jest tylko kiełzno - powiedziała Robertowi i dała mu cukierka. Pies patrzył nieruchomo, nagle poruszył nosem i potarł oko łapą. Jakieś dziwne, zwierzęce odbicie ludzkiej maniery zamkniętego w psim ciele człowieka. Jakby Robert próbował podsunąć wyżej okulary.

Zlizał landrynkę z jej dłoni szorstkim językiem.

***


To wcale nie było takie proste.

Ravna chodziła pomiędzy regałami największego sklepu jeździeckiego w Moskwie, dotykała to tego, to innego fragmentu ogłowia czy siodeł, z każdą chwilą coraz bardziej i bardziej zagubiona.

- Czy mogę w czymś pani pomóc?

"Z nieba mi spadłeś".

Sprzedawca nie miał więcej niż dwadzieścia parę lat. Jasne włosy, starannie ostrzyżone, z tyłu głowy dzielił wgnieciony ślad po jeździeckim toczku. Był dużo wyższy niż Ravna, z umięśnionymi mocno nogami, długimi i prostymi jak kolumny.

- Taaaak - Ravna powiodła wzrokiem po półkach. - Szukam kiełzna.
- Kiełzna?
- zapytał uprzejmie.
- Tej części, którą się wsadza koniowi w pysk - wyjaśniła, czując się jak idiotka.
- Ma pani na myśli wędzidło?
- Mam wrażenie, że pan lepiej wie, co mam na myśli -
zaznaczyła poważnie.
- Jest kilkadziesiąt rodzajów wędzideł... - jasnowłosy sprzedawca rozłożył ramiona szeroko jak skrzydła, by zobrazować ogrom wyboru.
- ... zatem pan mi pokaże wszystkie, a ja sobie wybiorę jakieś... ładne - Ravna brnęła rozpaczliwie po kolana w rzece swojego dyletanctwa w temacie końskim.

Kiedy już wybrała i czekała, aż sprzedawca nabije wędzidło na kasę, rzucił się jej w oczy segregator na ladzie.
- Sprzedajecie też konie? - wskazała na knigę.
- Nie do końca. Pośredniczymy.
- Ach tak
- Ravna już wertowała segregator. Patrzyły na nią brązowe, łagodne oczy ocienione długimi rzęsami. Wszystkie zdawały się pytać; dlaczego. Ravna zabiła w życiu niejedno zwierzę i znała tylko jedną odpowiedź: bo krew jest pożywieniem bogów i są dni, w których musi zostać przelana. Pomimo tego przeświadczenia, nie było to łatwe. Jeden koń dla Pana Stad, na wiosenną ofiarę. Ale musi być też drugi, dla pijawki z bębna. Dwa z tych koni z segregatora, z drzewem genealogicznym lepiej opisanym niż niejeden ród królewski, będą musiały zginąć. Które dwa?

Ravna zapłaciła.
- Proszę zatem pośredniczyć. Chcę kupić dwa konie. Zostawię telefon.
- Proszę wpisać tutaj, imię, nazwisko i telefon kontaktowy do pani... które dwa panią interesują?
- Ten... i, eeeee, ten.


Sprzedawca jeszcze długo po tym, jak za dziwną, kolorową dziewczyną zamknęły się drzwi, zastanawiał się nad dziwną kobiecą naturą. Mężczyzna pytałby o utytułowanych przodków wierzchowca, jego osiągniecia, dopytywałby się pół dnia. Smagła dziewczyna zamknęła oczy, otworzyła segregator na chybił trafił i dziabnęła palcem wskazującym na oślep.

***

Przy kopcu poległych w bitwie zdjęła torbę, w której podzwaniało wędzidło. Pozostawał żywy problem: kto scali je z odłamkiem miecza. Ravna nawet nie chciała próbować, jej umiejętności w Sferze Materii oscylowały gdzieś w okolicach zera absolutnego. Może Diakon? Wiedziała, że umie - całkiem niedawno, nie omieszkając oczywiście skomentować jej niezreczności, sczyścił magicznie cenny wolumin z biblioteki, który upaćkała marmoladą. Tak, wiedziała, że by potrafił. Wiedziała też, że będzie pytał...

Rozebrała się do naga i weszła do jeziora, by pod okiem milczących drzew odprawić rytuał oczyszczenia. Duch śledził ją z kopca szpilkami czarnych źrenic.

- Możesz zapytać
- powiedział, kiedy wyszła z wody i patrzyła na własny pokryty gęsią skórką brzuch, doszukując się śladów okrągłości.

- O co, czcigodny?

- Czy przyszedł do mnie, by uczcić pamięć brata. I czy coś powiedział.
- Wiem, że mogę. I kiedyś zapytam.


Teraz tylko wilki, dopóki rytuał jest świeży i nie będzie czuć od niej woni ohydy. Potem do Nataszy. Teraz, tylko decyzja, który... Który z dzikich towarzyszy Adama będzie dość lojalny, by się przejąć jego zniknięciem. Lub dość dumny, by poczuć gniew...

Gwizdnęła przeciągle i wyciągnęła rękę do nadlatującego ptaka. Pogładziła go po błękitnych piórach na łebku. Miał jedno oko, pośrodku głowy, i dziób pełen drobnych ząbków.

- Powiedz Filodoksowi imieniem Czarny Strach, że Ravna Turi czeka przy kopcu. W nadziei, że zaszczyci ją rozmową.
 
Asenat jest offline  
Stary 03-04-2012, 14:02   #36
 
Drusilla Morwinyon's Avatar
 
Reputacja: 1 Drusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwuDrusilla Morwinyon jest godny podziwu
Na pogodnej zazwyczaj twarzy dziewczyny widniał wciąż cień zmieszanego z obrzydzeniem niepokoju, gdy przekroczyła próg fundacji.
Musiała jednak przyznać, że formułki grzecznościowe i gorąca herbata nieco ją uspokoiły.
Mimowolnie spojrzała za Mistrzem Robertem, gdy ten wybiegł z pokoju. To przypomniało jej o prośbie Gustawa. A to nie zapowiadało zbyt udanej rozmowy.
Trup zaś tylko jeszcze bardziej komplikował sprawę.
Zanim jednak zdołała coś powiedzieć Diakon poruszył interesujące go kwestie.
Wysłuchawszy go skinęła lekko uśmiechając się, dość blado jednak.

- Oczywiście, zrobię co w mojej mocy. Choć jeżeli incydent taki jak dzisiejszy się powtórzy nasz ponury przyjaciel i mnie może się dobrać do dupy. Tym bardziej jeśli dowiedziałby się o tym...


Z pewnym wahaniem i wyraźnym obrzydzeniem wyjęła zawinięta w foliową koszulkę karteczkę z "liścikiem".

- To coś, co zabiło tego biedaka i zostawiło mi go na wycieraczce dołączyło to do "prezentu. Wolałam nie wdawać się w szczegóły rozmawiając z Jonem, uznałam jednak, że jako Diakon powinieneś to obejrzeć. - Westchnęła cicho rozcierając skroń - Nie wiem czy traktować to jako groźbę, propozycje, prowokacje, czy po prostu wybryk oszalałego stwora, ale ktoś mógłby to niewłaściwie zinterpretować. Zwłaszcza przy mojej opinii.


Diakon zamilkł. Nie aby wcześniej cokolwiek mówił. Lecz teraz cisza niemal szturmowała. Jedynym dźwiękiem rozchodzącym się w pokoju był lekki gwizd nieszczelnego samowaru gdzieś w innym pomieszczeniu. Dźwięk rozklejających się ust Diakona gdy się odezwał.

-Ufam, iż mogę pozwolić sobie na chwilę szczerości. Inny mi słowy: nie jest dobrze. Albo owa maruderka maruderką nie jest, a raczej szaloną nephanduską zwiedzioną tutaj niedawnymi wydarzeniami, albo... Fundacja jest pod ostrzałem. Są magowie którzy byliby w stanie sfabrykować tego typu dowody aby tylko napuścić mistrza Jovana na fundacje. Wciąż mam tylko wątpliwości z jakiego powodu na cel wybrano również waszą osobę, adeptko.

Dziewczyna westchnęła ponownie.

- Mam nienajlepsza opinię, wiele osób uważa mnie za osobę w wielu sprawach podejmującą zbytnie ryzyko. Wiadomo również, że lubię wiedzę. Każdą. Zapewne, gdyby dowiedzieli się o moich, hm, konszachtach z istotami takimi jak ta, która zamordowała bogu ducha winnego człowieka nie byliby szczególnie zaskoczeni. - Mimo, że w lekkim skrzywieniu warg dało się wyczytać niesmak mówiła spokojnie, jakby rozprawiali o pogodzie. - Do diabła, częściowo mieliby rację, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Co mi przypomina, że jakoś wieczorem wrócę z moim familarem. Każe nazywać się Belzebum i z tego co wiem nie ma nic wspólnego z demonami, choć jak ktoś się postara to mnie i z nephandi i inferializmu trzepnie, zapewne, bo kogo fakty obchodzą. - Rozdrażniona pokręciła głową zaraz jednak przymknąwszy na chwilę oczy spojrzała na Diakona przepraszająco. - Wybacz, po prostu cała ta sytuacja strasznie mnie wkurza. Od rana próbuje wykombinować o jaka rocznice chodzi i nic, więc jestem praktycznie pewna, że liścik to albo czyjaś poducha, albo to coś było bardziej pokręcone niż myślałam. na dodatek muszę spotkać się z jakimś całym krukołakiem, który podobno chce się z nami skontaktować, a jestem niewyspana po tej całej szopce, jaka odstawiły krwiopijce na spółkę z Inspektorem...

Diakon przyglądał się jej uważnie. Nie natarczywie. Swoim starym zwyczajem bacznej lustracji otoczenia.

-To jest fundacja wojenna. Mało kto przypuszczał, że aż tak wojenna jak mamy teraz. Pozostaje nam tylko wiara w nasze osobiste potęgi.

- Zapewne masz rację. Cóż, lepiej zacznę się zbierać, zobaczyć czego naprawdę to ptaszydło chce.


Już miała wstać, gdy przypomniała sobie o prośbie Gustawa.

- Ach, prawie bym zapomniała. Szczerze mówiąc uważam, że to nie moja sprawa, ale... Chodzi o Mistrza Roberta. Chodzą o nim dziwne słuchy. Co prawda wiem o tym z drugiej ręki, ale skoro ja coś słyszałam, to inni zapewne tez. Gustaw również. Nie wiem czy ludzie, którzy nie ufają Mistrzowi Robertowi mają ku temu jakieś podstawy czy nie, ale na jego ucznia może to mieć zły wpływ. Choćby dlatego, że nie będą ufać tez jemu. Gdybym ja była na jego miejscu chciałabym wiedzieć dlaczego. Proszę, Diakonie, nie zrozum mnie źle. Nie mam żadnego prawa prosić cie o powiedzenie MI co jest grane. Ale Gustaw... Mistrz Robert musiał mieć powód by go wybrać, choćby dlatego młody powinien wiedzieć o i jak. W końcu lepiej żeby dowiedział się od kogoś, kto zna prawdę, niż od obcych, którzy tylko namieszają mu w głowie. To oczywiście twoja decyzja, ale proszę byś ją rozważył.

Uśmiechnęła się nieco smutno spoglądając na starca. Cóż, spróbowała...

-Dzieciaku... - Diakon zaczął dość wesoło schodząc przy tym trochę z oficjalnego tonu. - Nie miałaś szansy poznać mistrza Roberta. Do czego zmierzam? Mało widzisz prawdy o nas, magach prawdziwych i najwyższych, o takim jakim sama jesteś, członkach Porządku Hermesa. Prawda to ból i słabość. Tajemne imiona, tytuły, wiele mian, to nie wymysł. To nas chroni, chroni jak pancerz małży za którym znajduje się najwrażliwsza część – człowiek. Dopiero tajemnica i człowiek tak jak mięso i skorupa tworzą skorupiaka, dopiero one tworzą pełnego maga. Myślisz, że potrzebujemy tak długich rytuałowy i zaklęć? To tylko mgła aby inni nie poznali sedna naszej sztuki, w tysiącach słów ukryte jest kilka naprawdę ważnych. Myślisz, że mógłbym zrobić coś takiego za mistrza Roberta? Zadecydować za niego, odsłonić jego przyłbicę i wystawić na cios? Takiej rzeczy można dokonać tylko osobiście, pojmując konsekwencje. Zresztą... Adeptko. Nie znałaś mistrza Roberta. Nie poznałaś jego osobistego poglądu. Według niego, w każdym człowieku jest płomień. Płomień który mówi i myśli, ogień który wie wszystko lecz jak na płomienie przystało, nie mówi on językiem ludzi czy aniołów. Według niego każdy człowiek czuje co jest słuszne. Wie jaką drogą ma podążać, kto jest ważny, kogo trzeba ocalić, komu ufać, a kto zaufania wart nie jest. Trzeba tylko słuchać trzasków ognia. W takim duchu mam zamiar uczyć Gustawa. Jeśli pojawią się u niego wątpliwości co do mistrza Roberta, widać nic się nie nauczył, a już całkowicie słuchać siebie samego.

Auria jedynie wzruszyła ramionami. Uważała, że to błąd, ale decyzja nie należała do niej.

- Jak uważasz. Po prostu nie chcę by Fundacja straciła kolejną osobę. Nieważne, powinnam się zbierać... A tak, co do Ravny. Zakładam, że ma nie mówić, że jej, hm, pilnuje?

-Tak będzie lepiej. To tylko parę dni. Potem wszystko powinno się ustatkować. Adeptko... Wierzysz w Wyrocznie?


Przez chwilę milczała spoglądając na niego z lekkim zdziwieniem. Kiedy wreszcie odezwała się, w głosie dosłyszeć można było wahanie.

- Nie wiem. Och, zakładam, że teoretycznie mogą istnieć, ale... - Potrząsnęła głową - Mam za mało danych, by definitywnie coś stwierdzić. Czemu pytasz?

-Czemu mistrzu, diakonie lub przewodniczący - poprawił ją, mimo wszystko dość pogodnie. - Czasem trzeba w coś wierzyć. Pragniesz czegoś jeszcze adeptko od mej osoby?

- Nie, dziękuję za poświęcony czas, diakonie. - Uśmiechając się nieco krzywo skinęła mu głową i zaczęła zbierać się do wyjścia.

Zerknąwszy na zegarek uznała, że ma jeszcze chwilę, by skoczyc do biblioteki. Może przynajmniej trafi w jej ręce coś o istocie podobnej do tej, jaka odwiedziła jej okolice.

Pobieżne przeszukanie zbiorów bibliotecznych pozwoliło młodej hermetyczce zdać sobie sprawę z ogromu swej niewiedzy. Miała za mało danych. To co wiedziała wcześniej, to było jej, była wszak wykształconym magiem. Ale co dalej? Szukać w katalogu duchów paradoksu i słać list do innych Fundacji w celu przybliżenia jej dział go opisującego? Może w istotach nephandycznych? Demony? Hordy spoza naszego świata? Szalony mag? Maruder? Niewiedza frustrowała.
Koniec końców znalazła się na umówionym miejscu. Po drodze Belzebub tylko zostawił jej, zakamuflowaną starym sposobem, prześlepioną do lewej ścianki najbliższego śmietnika, karteczkę z dokładnym miejscem. Śmierdziała ona rybą. Cóż, Belzebub już taki był. Działak jak wywiadowca. Chodził swoimi drogami jak kot. Pił jak Rosjanin.
Miejsce spotkania na Placu Czerwonym wydawało się... Nieziemskie. Wokół nie przechodził żywy (lub nie) duch ludzki, na ziemi zalegały czarne zaspy śniegu wymieszanego z brudem i śmieciami, gdzieniegdzie leżało potłuczone szkło. Odgłosy życia Moskwy dobiegały z bardzo daleka, aż za daleko. Diana znalazła się tutaj drobinę za wcześnie. Przebudzonej robiło się niedobrze. Pewnie musiała być cała zielona na twarzy, gdyż żołądek podchodził jej do gardła, a w uszach szumiało. Podchodziła doń długa, odrobinę groteskowa postać w brązowym płaszczu. Strasznie chuda i szpakowata, gładkolica i długich, czarnych włosach poruszała się krokiem chwiejnym. Dopiero kilka chwil obserwacji i zbliżenie się osoby na dystans jednego metra pozwoliło stwierdzić, że jest to dość brzydka kobieta. Hermetyczka uświadomiła sobie również, że na prawo od niej, dwa metry znajduje się łobnoje miesto.
Kobieta zbliżyła się do Diany. Uśmiechnęła – zębiska, bo nie zęby, posiadała przegniłe. Śmierdziało jej z paszczy. Przebudzona, teraz wraz z kolejną falą nudności, hermetyczka to zobaczyła wraz z jakąś fatalną silą która była spowita, siłą ledwo trzymaną w ryzach która aż rwała się do rozsadzenia rękawicy... Może nie tylko? Szajbuska rzuciła pod nogi hermetyczki kilka kawałków mięsa... Chyba języków. Poruszały się niczym robaki. Wybałuszyła oczy, pokazując niezdrowo niezaczerwione białka. Wyśpiewała cichym, spokojnym głosem pod melodię Katiuszki:

-Raz, raz, raz... To nie tak! Dwa, to ja! Trzy, nie... Mon amant me délaisse. O gai, vive la rose. Je ne sais pas pourquoi. Vive la rose et le lilas. Cztery... To nie ja! Mais je n'en voudrais pas. Vive la rose et le lilas! Dzyń... Dzyń... Dzyń...

Rzeczywistość trzasnęła jak złamany kręgosłup normalności. Zza pleców szalonej szykowało się do ataku coś złego... Wielkiego i ślniącego się.

Diana klnąc w myślach na szybko splotła zaklęcie, nie chciała walczyć, jeszcze nie, a na pewno nie tutaj, wzmacniając podmuch wiatru skierowała go w stronę kobiety sama rzucając się do ucieczki.

Szajbuskę uniosło nad ziemię jak szmacianką lalkę i pchnęło w dół kilka metrów dalej z wyraźnym gruchotem czaszki na którą to niefortunnie, wierzgając nogami upadła. Diana porwała się do biegu w przeciwnym kierunku. Za plecami słyszała warkot, mlaskanie i osłody biegu czegoś... Chyba chcącego ją zjeść. Tak, zapewne. Nie odwracała się. Podłoże podobnie jak i rzeczywistość topiło się, pluskało pod butami.. Wtedy...
Hermetyczka wpadła nad stojącą przed nią szajbuskę o twarzy całej we krwi. Przyjęła ja z otwartymi ramionami. Za plecami rozległ się upiorny ryk.

-Córeczko...

Płomień czystego gniewu zabłysł w pełnym obrzydzenia umyśle magini. Czy oni nie maja już co robić?! Najpierw listonosz, a teraz to!
Bardziej w tej chwili wściekła niż przerażoną wyszczerzyła zęby warcząc wręcz wariatce w twarz.

- Czego się dziś, kurwa, na mnie uwzięli?! Won!

Szajbuska po raz kolejny odleciała na kilka metrów. Wokół kobiety utworzyła się sfera wirującego powietrza, niemal lśniącego od kwintesencji niczym krople rosy na pajęczynie, gotowej do wyzwolenia jeśli cokolwiek wedrze się dalej. Jej przeciwnika podniosła się z ziemi z dziwnie wykrzywionymi nogami i prawą dłonią jakby nieźle ją połamało. Mimo to śmiała się, a ropa spływała jej z rozdartych żył lewej dłoni. Dopiero wtedy przebudzona zdała sobie sprawę, że nie widzi już Placu Czerwonego. Całe otoczenie skrywała siwa, nieprzenikniona mgła w której majaczyły dziwne kontury. Gdyby nie huk wirującego powietrza, słyszałaby wyraźniej majaczenia we mgle. I zdała sobie sprawę, że właśnie rękawica została wypatroszona, zniszczona – cokolwiek. Umbra i rzeczywistość mieszały się.

-Trzy, trzy, hej, to my! Dwa, dwa... Nie wiem! Raz...

Szajbuska trzymała w dłoni mały, czarny punkt. Rzeczywistość dławiła się, dyszała i starała się niemal wyrzygać postać szajbuski. Miała ona wszak w dłoni... Czarną dziurę, która rzucona leniwie pęczniała przybliżając się nieśpiesznie do amerykanki i wsysając powietrze.
Ryk niedźwiedzia. Potężny ryk, trzaski płomieni, potem wystrzał. Pocisk dość dużego kalibru przeszył od tyłu łeb szajbuski rozrywając go jak dorodny arbuz. Martwa padła na ziemię. Bez ducha. Ktoś obcy, z zewnątrz łatał już rękawicę.

Zamknąwszy na chwilę oczy wzięła głęboki oddech mając nadzieję, że ten starczy jej na przetrwanie tego co miała zrobić. Skupiwszy się na czarnej dziurze zaczęła ją zamykać. Dzięki bogom, ta najwyraźniej zaczęła poddawać się jej wpływowi.

Jeszcze przez chwilę przebudzonej było duszno, doskwierał brak powietrza zassanego przez dziurę. Rzeczywistość wiąż rozchwiana dygotała w szoku. Nie mogła być pewna czy za chwilę nie nastąpi gwałtowna reakcja paradoksu. Tymczasem mogła rozejrzeć się po okolicy z nową, cienką jak bibuła rękawicą. Wokół na ziemi leżało kilkonastoletnie osób zwiniętych w pozycji embrionalnej, mamrocząc coś szaleńczo. Szajbuska leżała na ziemi w wielkiej kałuży krwi, kwantylowy mózgu i kości z przestrzelonej głowy.
Ujrzała też... Jovana. Chował pistolet do kabury pod garniturem. Swoją drogą trafniej powiedzieć – strzępami garnituru, praktycznie pół klatki piersiowej było na wierzchu, wszystko potargane, pokrwawione, a i sam eutanatos pełne był głębokich zadrapań, ran z których krew obficie przesiąkała w ubranie. Trudno w to uwierzyć, był jeszcze bladszy niż zwykle. Wtedy do hermetyczki dotarło. Przecież słyszała dzięki istot, wiedziała że je gonią. Teraz wiedziała komu zawdzięcza to, że zamiast walki z szajbuską i zgrają duchów, miała na karku tylko kobietę.
Eutanatosowi. Pochylił się on nad truchłem szalonej, wyszeptał krótką modlitwę chyba po hindusku, zabrzęczał bransoletami.

-Możesz biec?


Sama wyraźnie pobladła pokiwała głową starając się nie patrzeć w stronę ciała kobiety, kiedy po chwili pobiegli w stronę jego samochodu pomyślała jedynie, że może opinię ma paskudną, ale w gruncie rzeczy nie jest taki zły..
 
__________________
Co? Zwiesz dekadentami nas i takoż nasza nację?
Przyjacielu, ciężko myślisz, w innych czasach miałbyś rację.
Czyżbyś sądził, żeśmy tylko tępo w siebie zapatrzeni?
Nie wiesz, lecz to się nazywa ironia i doświadczenie.
Drusilla Morwinyon jest offline  
Stary 26-05-2012, 00:19   #37
 
Kritzo's Avatar
 
Reputacja: 1 Kritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłośćKritzo ma wspaniałą przyszłość
- Gdyby mieli "capnąć" - Colin podkreślił to mało eleganckie słowo, by było pewnym, że tylko je cytuje - na pewno byśmy teraz nie rozmawiali. Oczywiście nie szczędziliście wysiłków by zachować bezpieczeństwo swoje i swoich ludzi..

-Im większe zamieszanie i środki tym dana rzecz wydaje się bardziej podejrzana. - Stwierdził sucho Jurij. - Pan mi nie wierzy. To oczywiste. Zakłada, iż prowadzę szermierkę. Może i prowadzę, jak to w biznesie, ale nie skończy się ona dla nikogo z mojej strony kulką w tył głowy.

- Z mojej strony też nie, o to nam wszystkim chodzi. - Minęli kilka kroków w milczeniu.
- Wróćmy do konkretów. Co takiego skłoniło pana, panie Jurij, do naszego spotkania?

-Przyzna pan, że zarówno unii jak i tradycjom zależy jako cel nadrzędny ochrona ludzkości. Więc gdybym powiedział diabeł, zło, wypaczenie, czart... Nephandi! - Nie krzyknął, czy raczej krzyk poprzez mimikę. - Tradycje dołożą wszelkich starań aby to zagrożenie wyeliminować tak jak i my?

- Chociaż cele mamy podobne, to nie wszystkie problemy Unii są naszymi problemami. Jeśli nie ma takiej potrzeby, wiadomo, że nie będziemy wchodzić na cudze pole. Przy swoich dojściach i majątku, Unia chyba nie może się skarżyć na środki, którymi dysponuje.

-To już chyba na początku ustaliliśmy, iż potrzebuje pomocy. I intuicyjnie trafił pan w sedno. Potrzeba nam dowodów dla wewnętrznego kręgu aby ruszyć z całym potencjałem.

- Na obecność owego niebezpieczeństwa? Unia jest chyba lepiej wyspecjalizowana w wykrywaniu... anomalii, jak mniemam. Rozumiem, że problem jest bardziej złożony.

-Polityka. Są ludzie, którzy uważają, że poradzą sobie sami. Chcą sprawy zamieść pod dywan aby nie były kojarzone z ich osobą. Niektórzy boją się kręgu. A ja – Jurij poprowadził ich w taki sposób, iż Colin prawie się zgubił. Mini to wciąż byli w centrum. Ewentualny śledzący miałby nielichy problem. - Uważam, że potrzebujemy wsparcia.

- Skoro to Tradycje miałyby udzielić wam wsparcia, jak rozumiem we wspólnym dobrym interesie, potrzebne by było określenie zasad takiej współpracy. Działanie wspólnie z Unią, może nieść też ze sobą pewną cenę. Takie przymierza nie są częste i patrząc na ostatnie wydarzenia, bez konkretnych działań ze strony waszej grupy, by pokazać zaangażowanie w sprawę, nie mogę obiecać łatwej współpracy. Nie żeby to było waszym ukrytym celem, ale jednak rozmowa jest potajemna. Nie chciałbym by ktoś upiekł dwie, a może i trzy - zrobił pauzę spoglądając na Juriego - pieczenie na jednym ogniu.

-Gesty dobrych chęci i miłości mogą dawać sobie kochankowie. - Jurij uśmiechnął się lekko, otarł pot z czoła, wycierając się dłonią. - Nawet po takim geście można oszukać, co najwyżej strona przegrana będzie miała mniejsze poczucie krzywdy, bo coś zyskała zawartego w takim geście. Drogi panie Discrollu, nie mówimy o cyrografie. Jeśli tradycje są zainteresowane, rozmawiać będziemy o konkretnych działaniach, a nie mętnej obietnicy ogólnej współpracy.

- Nawet drobne gesty sprawiają, że dbamy bardziej o to, w co zainwestowaliśmy czas i środki. Jesteśmy wszak nadal normalnymi ludźmi i cenimy sobie bezpieczeństwo. Ufam, że nie będziemy stratni na naszym cichym przymierzu. Spodziewam się więc, że wasza grupa przygotowała, lub jest w trakcie opracowywania warunków na jakich mielibyśmy udzielić wam wsparcia
Musimy wiedzieć z czym przychodzi nam się mierzyć.

Podchody. Tak, stanowczo inspektor i Jurij grali w podchody. Na dalszej rozmowie minęło im poł godziny. Szczerze, sumiennie i z niebywałym poświęceniem zmarnowane pół godziny. Jurij starał się uderzyć w struny powinności, Colin w chęć zysku, a raczej odrobienia wykreowanego przez Diakona długu. Potem zmieniali taktyki, Colin zaznaczał mocną pozycje rady, Jurij wizualizował większe zagrożenie. I nic. Nic, kompletnie nic. Jurij pożegnał go wesołym śmiechem. Tak wesołym i beztroskim, iż hermetyka po plecach aż przeszły ciarki. Czyżby technokrata wygrał? A może chciał by Colin tak myślał i uległ przy następnym spotkaniu?

Pierwsze wydarzenie – budka telefoniczna zadzwoniła przy Colinie. Wiedziony intuicją, odebrał. I kolejny głos, zmutowany w jakimś programie wygłos krótką sentencje: dziś, dwunasta, park imienia ludzi pracujących. Na końcu wycharczane dwie litery jakoby A oraz C dawały szanse na identyfikacje dzwoniącego. Czyżby ten sam technokrata?

Drugie wydarzenie tak przyjemne nie było. Dwójka mundurowych jednak odlazła Colina, zatrzymała i wylegitymowała. Co by ciekawiej, przeglądając jego dokumenty pobytu w Moskwie oraz zestawiając tanią, bardzo nieciekawą okolicę gdzie był zameldowany z jego wyglądem oraz jakimiś swoimi notatkami postanowili go zatrzymać.

Colin był co najwyżej zrezygnowany co dawał wyraz swoimi zmęczonymi oczami. Gdzieś w głębi tliła się nutka irytacji. Brakowało zdecydowanie uległości i strachu, którymi karmiły się służby porządkowe nękając mniej i bardziej porządnych obywateli.

- Panowie szkoda mojego i waszego czasu. Jestem tu w celach naukowych, cóż więc dziwnego, że szukam taniego zameldowania?

- Pan nie gada, jeno idzie z nami.

- Co tu gadać, jak z tego same problemy, a ja stracę cenny czas. – Mag nie ustępował.

- Problemy to masz pan ty. Już my się wszystkiego dowiemy. – Dodał ten od gadania, gdy drugi coś notował. Pewnie o próbie oporu słownego. O dziwo cudzoziemiec świetnie znał rosyjski i do tego dużo gadał.

- No właśnie, ale jak się dowiecie to już będzie za późno. Bo ja już jestem kimś. Ale wy moi mili? Panowie są pracowici jak mało kto i szkoda by ominęła ich zasłużona kariera. Panowie wykonują swoje obowiązki, ale ja mam swoje i skoro tu jestem, to chyba nie przez przypadek. Inaczej bym nie wjechał do kraju. – Mag uśmiechnął się kącikiem ust, starając się nadać sobie lekko złowróżbny wyraz twarzy.

- Grozisz nam pan? – mundurowy od kontaktów międzyludzkich rozejrzał się czy nie może bezkarnie uderzyć cudzoziemca, ale w okolicy było za wielu przechodniów. Zresztą, nie był pewien czy obcego tak można. Ale kto by się tam dowiedział? Przecież tylu jest gorszych od nich, że nawet nie będą szukać. Jeszcze dostanie.

- Ja teraz daję panom wybór. Możecie mnie zostawić teraz w spokoju i uniknąć problemów, lub ciągnąć mnie na komisariat. Ja aż tak wiele nie stracę. Poczekam sobie, a potem będzie telefon. Po telefonie komisarz będzie zdenerwowany, bo to jemu ktoś może zagrozić. Ach te wasze metody… my jesteśmy bardziej eleganccy.

Colin podrapał się po brodzie. Umiał zająć prostaczków. Był ogólnie zajmującym wykładowcą, choć może nie każdy lubił go słuchać, mówił z gracją i przekonująco, a chyba trafił do serca policjantów, które pełne było zarówno chytrości i chciwości, jak i strachu.

- No i na kim mili panowie wyładuje on swój gniew? Na dwóch pracowitych stróżach prawa. Na tych którzy nieopatrznie przyprowadzili problem do komisariatu, zamiast sprawę rozwiązać na miejscu. Warto to ciągać mnie ze sobą? Pochwały nie będzie, bo nic się nie stało, a jak profesor Sergey Pavlovich Karpov z Uniwersytetu się dowie... a się dowie, bo przysługuje mi telefon przynajmniej do ambasady. No, a byle kto i z byle powodu nie jest tu profesorem. To zasłużeni ludzie, którzy znają innych ludzi. – Magiczne powołanie się na słowa, poważnie brzmiące nazwisko profesora, często już to działa. Byli jednak zawzięci.

- Panie… - stójkowy wyraźnie niezadowolony sięgnął po notatnik, gdzie miał spisane personalia podejrzanego i wywiad.

Nim jednak to zrobił Colin błyskawicznie odbił piłkę. Zwrócił się do obu ich imieniem, nazwiskiem, numerem służbowym, tymi które mu podali według procedury (a raczej jedynie na ułamek sekundy machnęli przed nosem) w momencie zatrzymania, jak i numerem komisariatu, co wywołało osłupienie.

- Panowie chyba nie zrozumieli. To co mówiłem może, ale nie musi mieć miejsca. Ja nie zapomnę tej zniewagi i po wszystkim podzielę się tym z kim trzeba. A nikt nie lubi mieć problemów, szczególnie przełożeni. – Chwytając za łańcuszek wyciągnął zegarek z kieszeni i spojrzał na niego. – Czas ucieka, a czas to pieniądz. A panowie nie mają za dużo ani jednego, ani drugiego.

Już nie wyglądał pokornie i spokojnie. Zresztą rozkręcił się po zmaganiach z technokratą. W oczach stójkowych wyglądał raczej jak tykająca bomba zegarowa. Mieli wątpliwości. Mógł sobie gadać co chciał, ale jeśli mówił prawdę? Jakimś cholernym trafem pamiętał kim są, pamiętał aż za dobrze. Może agent? Może szpieg? Był podejrzany, ale czy spełnienie obowiązku było wystarczająco rekompensowane przez płace? Po co w ogóle się za niego zabrali?
- Możemy pana puścić oczywiście, ale to jednak tyle zachodu…

- Ależ tak, oczywiście… ale zapewniam, że moja pamięć dotyczy dowolnych ciągów cyfr. – Mag przeliczył banknoty, które miał w portfelu. W końcu o to im chodziło od samego początku. Ale teraz musieli myśleć, kalkulować i szacować ryzyko. Jeśli nie blefował, a nie wyglądał na takiego, który nie ma jakichś pleców, choćby w postaci dużych pieniędzy, to jeśli ktoś dostałby na nich namiary, byliby faktycznie skończeni. Szczególnie, że donos zawierałby wszystkie ich dane. A może nawet załatwiliby to personalnie? Zwykle było łatwiej. Nie przywykli do oporu. To ich mieli się bać. Może faktycznie ten Anglik nie miał czego się bać i dlatego tak odważnie sobie z nimi pogrywał?

Colin schował portfel. Nawet ich to szczególnie nie zmartwiło. Wydawało im się nawet, że w myślach odetchnęli z ulgą.

* * *

Colin wyjął telefon oddalając się od mundurowych jedynie o kilka kroków. Przeszły ich ciarki. Przywykli do mściwości. Może lepiej było go skroić na kilka kawałków, by przynajmniej mieć za co się wstawić? Jeszcze kilkanaście lat temu trafiając na nieodpowiednią osobę mogli stracić nie tylko pracę, ale i pociągnąć za sobą całą rodzinę. Przez urażenie czyjejś dumy. Tego dnia już niechętnie kontrolowali przechodniów. Mieli jedynie namiary na cudzoziemca, może złożą mu wizytę w razie problemów? Jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki kartka na której były zeznania niestety się rozmyła. Upodobniła do reszty, jakby nigdy nie tknął jej długopis. Zgubili ją? Gdy to odkryli za dwoma zakrętami byli gotowi uwierzyć we wszystko co mówił ten Anglik. Zapowiadał się naprawdę okropny dzień.

Colin nie dzwonił jednak do żadnych znajomych z uniwersytetu, Kremla czy innej zbieraniny o dużych wpływach, której mogliby się bać zwykli ludzie. Choć Fundacja może i należała do znaczących ośrodków władzy w mieście, to nie był to telefon ze skargami. Musiał szybko zrelacjonować szczegóły rozmowy z Jurim i poinformować o nowym podejrzanym kontakcie. A C, mogło to znaczyć cokolwiek, było też całkowicie niebezpieczne. Liczył mocno na wsparcie Jona, bo kto jak nie on zbierze szybko wywiad? Może przydałby się też ktoś jeszcze? W końcu głos z telefonu nie zakazał dodatkowych gości. To mogła być pułapka. Lepiej by odsiecz była już w drodze.

Dzień zapowiadał się pracowicie i nieciekawie nie tylko dla dwóch stróżów prawa.
 
Kritzo jest offline  
Stary 09-08-2012, 17:24   #38
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Samochód Jovana chyba z wypożyczalni, niezbyt imponujący. Wsiadali, Jovan odjeżdża. Milczy.
Diana również milczała zamknąwszy oczy. Wciąż próbowała zrozumieć, co się przed chwila stało. Wreszcie odetchnąwszy głęboko zerknęła na swojego wybawiciela.
- Em... Chyba powinnam podziękować.ruknęła - Gdyby się pan nie pojawić byłoby krucho.
-Pewnie mnie znasz, więc darowałem sobie stwierdzanie oczywistości. Wiesz czego ona mogła od ciebie chcieć?
Spojrzała na niego z nieukrywanym zaskoczeniem.
- Masz na myśli to coś? Do diabła, nie wiem i nie jestem pewna czy chcę sie dowiedzieć... Miałam się tu z kims zobaczyć, a zamiast cholernego zmiennokształtnego wpadłam na... No właśnie, nawet nie jestem pewna czym była.
Potrząsnęła lekko głową zaciskając w irytacji usta.
-K'llasshaa albo jedna z Sheitanów, w każdym razie nephandi. Na początku podejrzewałem ją o bycie maruderką ale sama widzisz, ona nie topiła rzeczywistości, a wręcz ją zjadała. Padła, jeden problem z głowy. - Jovan uśmiechnął się markotnie, krążył samochodem po mieście. - 1:0 dla nas.
- Eeee... Ta. Chocian i tak niezbyt mi się podoba spotkanie z cholernym nephandi. Może i zaczęłam o nich czytać, ale na lekcje poglądową miałam nadzieję dużo później. W każdym razie dzięki za pomoc. Miałam sporo szczęścia, że byłeś w pobliżu... - Ostatniemu zdaniu nadała nieco pytający ton.
-Nie, nie śledziłem cię. Śledziłem ją, nie dosłownie oczywiście. Przeznaczenie... Około kwadrans przed nią wiedziałem gdzie ona powinna być. -Westchnął. - Więc z trzech ewentualnych nephandi w Moskwie zostali tylko dwaj, ale to pewnie Diakon wam powiedział.
-Nie, a przynajmniej w tej chwili nie kojarzę by wspominał mi o tym, w każdym razie nie o konkretnych osobach, no ale jestem nowa. W każdym razie jak juz zacząłeś chetnie wysłucham co masz na myśli mówiąc o dwóch jeszcze. Przy okazji... Pomijając parę niepokojących wstawek ta baba powiedziała coś jakby... - Na chwilę zamknęła oczy po czym wyrecytowała - "Raz, raz, raz... To nie tak! Dwa, to ja! Trzy, nie... Mon amant me délaisse. O gai, vive la rose. Je ne sais pas pourquoi. Vive la rose et le lilas. Cztery... To nie ja! Mais je n'en voudrais pas. Vive la rose et le lilas! Dzyń... Dzyń... Dzyń..." Nie masz pomysłu co to miałoby znaczyć.
-Bełkot. Owszem, można coś z tego wyciągnąć ale od tego... Można oszaleć. Nie radzę ci się tym zajmować, nie sadzę aby to było ważne. Okalecza świadomość włada kaleka mową. Diakon wam nie powiedział... Nic dziwnego, znaczy się liczyłem, iż chociaż to zdementuje. Jeśli ta kobieta cię zaatakowała, jesteś na ich celowniku, zgadza się, prawda? Mniej lub bardziej.
- Widocznie. Diakon pewnie miałby sporo przeciw, niezbyt cię lubi muszę przyznać, ale po tym i tak pewnie jestem juz dla ciebie podejrzana. - Wzruszyła ramionami - Dziś rano coś krążyło wokół mojego domu. Nie dostało się do środka, nie próbowało zreszta, mam zabezpieczenia. Za to wypatroszyło mi mi bezbronnego człowieka na wycieraczce i zostawiło jako prezent. Kiedy było w pobliżu czułam... ogień. Ale nie ten jego czysty rodzaj, wiesz jakby palić ciało kogoś, kto umarł na zarazę...
-Nie, Diano. Znaczy to, że jesteś mi bliska. Skoro cię zaatakowali, to musieli przewidzieć iż w niedalekiej przyszłości możesz być zagrożeniem. Przeznaczenie, splot losów, jesteś dlań niebezpieczna. To jedno z lepszych świadectw czystości. Znaczy to też, że u Kruków nie jesteś bezpieczna.
- Hm, dobrze wiedzieć. Chociaż fakt, iz bardzo starają eis mnie i innych przekonać, że mam z nimi powiązania z pewnością mi nie pomaga. Przy człowieku była karteczka. Zresztą... Sam sobie obejrzyj.
Wyjęła z torebki zaplamiona kartkę
-Typowe. Chcą cie wyalienować, odsunąć tych co mogą pomoc i zastraszyć – Oddał karet, skręcali na parking. -. Mówiąc o fonacji, mam na myśli jej ludzi. Rozumiesz dziewczyno? Jesteś na celowniku. Jednak możemy rozwiązać sprawy.

- Ha, chciałabym, żeby to było takie proste. Tyle dobrego, że przynajmniej Diakon w to nie uwierzył. Ale i tak balansuje na krawędzi noża. Jak dowie się, że z tobą współpracuje też pewnie wylecę na kopach. Cóż - westchnęła - To chyba lepsze niż Nephandi. Jaki masz pomysł na rozwiązanie problemu?
-Gdybym ci powiedział, że mag znany jako Mistrz Robert nie znajduje się w obecnej postaci na skutek wypadku, a raczej wykorzystuje ją oraz litość i protekcje swego usidlonego przyjaciela aby przeczekać śledztwo gdyż... To nephandus. Zawierzyłabyś mi?
- Cóż, uznałabym, że zapewne istnieje taka możliwość, dopóki jednak nie mam żadnych dowodów wolę nikogo zbyt szybko nie osądzać. Nie mam po prostu dość informacji by szafować wyroki.
-I tak, tylko odrobinę bardziej skomplikowanie wyglądają sprawy w oczach Horyzontu. Możesz przynieść Mistrza Roberta. Przy tobie go przesłucham, wszystko pod twoim nadzorem, pełna kontrola. Będziesz też świadkiem. Trzeba go tylko zabrać z fundacji. - Samochód się zatrzymał. - List możesz dać stróżowi na parkingu wieczorem z odpowiedzią. Teraz zmykaj, złapiesz taksowi, za dwie przecznice jest postój. Facet w żółtym fordzie strasznie zdziera.

***

Dopiero teraz bark, a za nim cała ręka zaczęła boleć. Cholernie boleć. Ravnom zachwiało, promieniujący ból przechodził od dłoni do barku i od barku do dłoni jak jaka ds upiorna kołatka. Mocno zacisnę zęby, niechcący przygrzał język, stróżka krwi pociekła po brodzie. Była blada, w ustach czuła metaliczny smak posoki. Lecz taka była cena, wiedziała o niej. Gdyby nie magya nie dość, że ręką wcale by teraz nie ruszała to najprawdopodobniej nigdy by nie odzyskała pełnej władzy. Tymczasem goiło się jak zwykła rana.
Tylko cholernie bolesna.
Przy kolejnej fali bólu szamanka upadła na kolana, podpierając się zdrową ręką. Zaiste, we wspaniałej pozycji przywita wilkołaka. Już od dłuższego czasu krążyły wokół niej różne duchy. Jeden z nich właśnie przylgnął do rany i zaczął ssać – nie w sensie fizycznym – ból i cierpienie jakby chcąc pomóc. Istotnie, szamanka poczuła ulgę. Na tyle dyzą aby ból przestał dławic pozostałe Zmysłówka. Uderzył ją smród ducha. Był to duży kret, ślepy na jedno oko, z pięcioma powyginanymi łapami (dwie z nich wydawały się bezwładne), ślepym okiem i sporym, nowotworowym guzem na grzbiecie. Ten duch musiał żyć tutaj długo, kiedy była tutaj brama. Teraz był on stworzeniem ciemności i zepsucie i lgnął do powierniczki fragmentu. Lecz przerażające podobieństwo objawiło się jej – oboje byli ofiarami.
Czekając na wilkołaka mogła przypomnieć sobie część sprawozdania które każde z przetrwałych musiało podpisać. To, że Diakon bywał w stosunku do przeciętnych magów zawsze o krok do przodu – to wiedziała, zresztą sam mistrz bardzo troszczył się o swój wizerunek. Z owej troski mając gorsze dni nie wychodził nawet z swego pokoju aby nie ukazywać słabości. Lecz uderzyło ją w owej chwili oczekiwania, na spół z ciepłym, wiosennym wiatrem co innego – czego oni tak właściwie dokonali na jeziorze? Czego? Była to brama, a raczej od wieków z każdym rokiem bardziej osłabiona rękawica i horyzont zarazem. Nie pokonali jeziora w boju. Rytuał zamknął bramę na zawsze, wszystkie fragmenty które na nowo mogłaby przeżerać świat, tworzyć robaczą dziurę... Ale nie to, coś jeszcze świdrowało w głowie. Nie zabicie pewnego starego nephandusa wysiłkiem Amy i Rasputina. Coś jeszcze.
Miała! Czyżby ktoś gmerał jej w głowie aby tak prosty fakt umknął jej w percepcji? Diakon musiał wiedzieć. Musiał! W raporcie widniało, iż już od dwóch miesięcy w sześciu z Perłowych Kamieni tkwił gilgul. Co to miało znaczyć, na kogo Diakon to szykował? Pomijając niewątpliwą moc kamieni trzymających tak potężną magye, trzymanie sześciu gilguli przypomina raczej noszenie sześciu próbek z wąglikiem podpisanych imiennie na towarzyszy, w razie nagłej potrzeby. Rozwijając wątek, jako zaklinający kamienie wymieniony był Robert Cross. Lecz szamana doskonale wiedziała, że takiego rytuału, o którego prawdziwym działu nie tyle się wie, co wierzy – nie dokonuje się zazwyczaj pojedynczo, a tym bardziej w tak specyficznej wersji która wszak, w kamieniu, jeszcze nie miała adresata. Rozwijając watek. Konfrontacja w jeziorze musiała być nieunikniona, siódmy kamień przed swa eskapadą Robert zalką koordynując maye w coś nowego. Ale jak? Była zaawansowanym magiem i to jest również rzecz trudna, nie do zrobienia na początku.
Wniosek?
Musieli się przygotowywać. Wniosek... Magycznie zdmuchnęła z siebie pokaleczonego kreta. Z pyska ciekł mu jad. Już nie ssał, on... Pompował truciznę na duszy. Paranoje. Ramię znowu bolało, tymczasem pojawił się wyczekiwany wilkołak. Szamanka pamiętała, że po bitwie we władzy wilkołaków dokonały się pewne przetasowania, tylko jakiej natury? Czarny Strach powił się w ludzkiej postaci, zlany potem. Ubrany był jak... Drwal? Spodnie i spocona, jasna skórą oblepione były trocinami. Śmierdział potem, sam za młody nie był, ot potężny brodaty mężczyzna o wielu bruzdach na twarzy i dzikim wzroku. Włosy oczywiście miał czarne, flanelową koszule rozpięta, ciało wystawało na mróz, acz wilkołakowi wciąż było za gorąco, może z pracy?
-Ravna, dziołcha Adama. - Zaczął bardzo kiepskim rosyjskim, acz bez obcego akcentu. -Adam teraz tobą się wyręcza aby usprawiedliwić, że zachlał i nie pojawił się u nas?[/i]
- Tak. Jestem jego - potwierdziła, i zdała sobie sprawę, że ciągle klęczy - i że nie jest to najlepsza pozycja do negocjacji z wilkołakiem, nieważne, w jak przyjaznym pojawił się nastroju. Wstała. - Jestem jego - powtórzyła już głośniej. Kiedyś to miało znaczenie, dla niektórych wciąż miało - że inny wilk rości sobie prawo do człowieka, bo chronił swoją własność i występował przeciwko tym ze swego rodzaju, którzy podnieśli na nią rękę. Ravna miała świadomość, że sama mogła spuścić niezgorszy wpierdol, i to prawdopodobnie większy niż Adam w szczytowej formie - ale i tak nosiła tę przynależność jak tarczę i jak order. - A on jest mój.
- uzupełniła miękko.
Starała się przypomnieć sobie cokolwiek z relacji Adama o roszadach w watasze, ale nie wyławiała niczego przydatnego z rzeki narzekań i marudzenia. Na powierzchnię wypłynęła za to oszczędna i lakoniczna charakterystyka Filodoksa: tak przebiegły, że niemal ludzki.
Z plecami Ravny duch zszedł z kopca i miotłą splecioną z brzozowych witek zaczął omiatać korzenie okolicznych drzew.
- Jest mój, i jestem tu z jego powodu. Ostrzec was... - nie dodała, "prosić o pomoc". Są rzeczy, które każdy powinien robić z własnej woli, które się robi, bo są właściwe. - Został schwytany i jest przetrzymywany w miejscu, którego duchy bronią dostępu mnie i podobnym mnie. My, cudotwórcy... to nienajlepszy czas dla nas. Mamy problemy. Być może zniknięcie Adama ma z tym jakiś związek, być może nie. Ale jeśli ma, to ktoś chce nas poszczuć na siebie.
-Nie lubią cię w stadzie. - Stwierdził rzeczowo układając sobie sytuacje w głowie. Na szyi miał medalion-fetysz, szamanka teraz poznała, miał on za celu ułatwienie przechodzenia do umbry.
-Jego zresztą też, ale mimo wszystko on tez jest nasz. Zajmę się tym, masz szczęście kobieto. Mówiłem, że inni cię nie lubią? - Zaśmiał się, podszedł do niej. Podał jej rękę. I tutaj wyszedł z niego wilk, prawie całe tutejsze (małe) stado było lupusami. Podał jej lewą rękę.
- Zaledwie dwukrotnie - Ravna skinęła głową. Czemu się dziwić? Prawie że napluła w twarz ich owianemu nimbem przepowiedni wielkiemu wodzowi. Podała publicznie w wątpliwość jego odwagę i siły, tak że nie miał możliwości manewru i musiał walczyć. A gdy już walczył, pozwoliła mu zdechnąć... Nie lubią... a powinni nienawidzić, polować jak na zwierzę. Tak, Ravna miała niesamowite szczęście. - To zatem prawdziwy uśmiech losu, że mogę się cieszyć twoją - ujęła podaną rękę, także wyciągając lewą. Nie miała żadnych wątpliwości, że Czarny Strach podzielał uczucia swej watahy. On tylko... tak przebiegły, że niemal ludzki... zachowywał je dla siebie i wyrażał oględniej. Łatwo jest zabić, trudniej przywrócić do życia, gdy okaże się, że trup jednak się przyda. Najcwańsza sztuka od Moskwy po Ural, przypomniała sobie. Tak mówił Adam, a jednak uważał, że Czarny Strach jest godny zaufania i Ravna też musiała mu zaufać. Nawet pomimo tego, że wyczuwała, że wilkołak o aparycji drwala na coś liczy. Może tylko na pomocną dłoń, kiedy karty się odmienią. Może... czas jest niezwykły - ona to wiedziała, i Filodoks przeczuwał to również. - I będę o tym pamiętać - obiecała, przytrzymując wielką, ciepłą rękę porośniętą włosami tak gęstymi, że mogłyby robić za futro. Najgorsza obietnica. Enigmatyczna i niezłożona wprost. Taka, z której uszyć można wszystko.
- Mój przyjaciel, który czyni cuda w sposób dziwaczny i niezrozumiały dla nas obojga - przykleknęła na ziemi i ujęła leżący obok patyk - wyprosił u duchów wizję. Krótką jak cios nożem, ale zawsze to lepiej niż nic. - rozrysowała na ziemi położenie Adama w celi i przełożyła wizję Jona na zrozumiały dla wilka język. Oględnie wyłożyła problem szajbuski z jej wierszykami, co trzecie zdanie wplatając ostrzeżenia. Wstała i zaplotła dłonie razem.
- Adam jest wasz, ale jest też mój. Chcę iść z tobą - zaznaczyła. - Ale zrozumiem, jeśli odmówisz. Jednak... jeśli tak wybierzesz, pozwól, że dam ci towarzysza. Takiego, który będzie cię wspierał. Takiego, którego nie zatrzymają zamknięte drzwi, który potrafi ulecieć na tchnieniu wiatru. Znam twoje imię, zostawię go tutaj, przy kopcu. Będzie czekał. Teraz... - palce Ravny zbłądziły na cienką bransoletkę zegarka. Coś kłębiło się w ciemności i cieple, małe kształty na tle srebrnego futra. Jeden, dwa... trzy. Z korzenia wystającego z ciemności zwisał jakiś amulet, potem światło przysłonił wielki, czarny łeb... - Teraz wybacz, że cię oderwałam od radosnego wydarzenia. Powinieneś już iść, jeszcze zdążysz. - Zajrzała ponownie. Kształty obróciły się w mroku, rozwarły małe paszcze. Po trzecim - czwarty. Ten miał otwarte, ludzkie oczy. - Już są dwa. Szare jak zmierzch. Zanim tam dotrzesz, będzie jeszcze jeden. Nie widzę go ostro, to może, może nie znaczyć nic.
- Albo może znaczyć, że ten umrze?
- Może. To nie jest ten, w którym upatrujesz nadzieję. Z tych dwóch będziesz dumny, będą silne - ale nie takie jak ty. Będzie jednak jeszcze jeden... nie, jedna. Kiedy tam już będziesz. Ochłodzi się i na gałęziach zakwitnie szron. Będzie czarna, ale każdy włos biały na końcu. Kwiaty mrozu w ciemności nocy. Ona, tak. Powinieneś już iść.
-Jesteś stanowczy zbyt melodramatyczna, szamanko.
Rzekł Czarny Strach na odchodne.
-Wiem... takiej mnie właśnie nie lubicie.

***

Inspektor wiedziony przeczuciem skręcił w jedną z bocznych uliczek w samą porę aby uniknąć spotkania z dwoma pasażerami czarnej wołgi o aparycji i stroju byłych operacyjnych KGB. Postanowił przeczekać na mieście czas do spotkania. Może lepiej jest nie pokazywać się w fundacji? Cóż, hermetyk posiadał dar intuicji, więc tak musiało być lepiej.
Wtedy też naszedł SMS od Diakona przywołujący go do fundacji. Bez wyjaśnień, bez niczego.

***

Ravna w normalnej rzeczywistości zapukała do drzwi domu Stanisławy. Cisza. Nikt nie odpowiadał. Po tam kolejny raz. I jeszcze raz. Nic. Nic. Wreszcie waliła w drzwi pięścią opętana nieludzkim gniewem na drzwi, naprawdę to na wszystko lecz drzwi były celem wyładowania. Dopiero otwarcie ich przez Nataszę uspokoiło szamankę. Jovan miał racje. Z każdą chwilą coraz bardziej poddawała się bębnowi. Tylko na karb swej woli, odłamków miecz, avatara i przeznaczenia mogła kłaść czemu jeszcze jest normalna.... Względnie.
-Masz kłopoty, szamanko. Wszyscy mamy.
Wilkołaczka przyjęła ją dwoma butelkami wódki. Stwierdziła, że ma jej wiele do powiedzenia, zaśmiała się przy tym nerwowo. Obaliła pół flaszki twierdząc, że na trzeźwo nie może mówić takich rzeczy. Jednocześnie, pomimo chwiejącego języka i płynących ruchów zachowywała niebywałą składność wypowiedzi. Ravnie radziła to samo – upić się, pić przez całą rozmowę. Jak się później okazało, monolog.
-Pij przebudzona, upije cię wielki zły wilk i zje! - Zaśmiała się serdecznie. Rumieniec Oblał jej twarz. -Popytałam trochę duchy o ciebie. Nie będę robiła ci przykrości co teraz wygadują.... Ale... Jacy wy wszyscy jesteście do siebie podobni. Skłoni do przesady, symboliki. Poświęcający się, ścigający się kto więcej zaryzykował... Wy. Ty, Crin także ten wasz przeklęty Robert. Jak to z Crinem było? On się poświecił aby was ratować... Pat! Przecież ty chciałaś? Prawda? I widzisz jak to jest. On gnie ty przeżywasz. Masz poczucie niedopełnionej przysięgi, gnicia w środku, jego widzą bohaterem, ciebie nic. On przeżywa, ty giniesz. Crin po resztę swych dni przysięga chronić twój ród, pokutuje za przysięgę której nie dopełnił, układ. On jest śmieciem, tracimy przywódcę. Ty bohaterką. Wiesz co.... Możesz mnie bić! Ale wy tam, pod lodem o śmierć, nie o życie walczyliście, ha!
Natasza zachwiała się na stoliku, szamanka niemal czuła krew buzującą jej w żyłach i pomieszanie błędnika. Wyciągnęła trzecią butelkę niemal nie przewracając się na ziemię, jedną zostawiła specjalnie dla Ravny.
-Przywódca... Dzkusów. Nie abym coś do nich miała. Jedni żyją w mieści, inni w lesie, nic złego. Ale! To tutejsze stado to dzikusy w sensie... Rozumiesz, takie fuuu... Tu żmij, tam żmij, wszędzie żmij, połowa ludzi to żmije, tak wygląda większość z nich ich myślenia. Ale, wiesz o Carcarinie? Zmężniał. Podobno... Podobno. Zbiera przyczepność miast i lasów... Wiesz dziewczyno... Stanisława cię lubiła, może i ja powinnam bardziej? Twój lud jest dobry, żyjecie z nami, tak słyszałam... Plotę już? Nie rób tylko głupstw. Cały świat się popsuł. Kiedyś, kiedyś było dobrze. Tkacz, Żmij, Dzikun, było dobrze, było dobrze... Teraz jest źle. Jak to dziecinie brzmi, hyhyhy.
Kobieta zdołała już opróżnić trzy flaszki. Tankowała jak smok, jakby chciała się upić, zapomnieć o czymś, jakby miała cel. Zawisła nad kieliszkiem, oczy mrużyły się, Ravna była pewna, iż wilkołaczka zaraz wali się pod stół i nieprzytomna przeleży tam resztę dnie, wiedziała aby jej potem nie ruszać. Bełkotatał. W oczach miała łzy, tak chart erystyczne dla pijanych ludzi (i wilkołaków jak widać) rozchwianie emocjonalne. Ból z serca.
-Ale! I tak cię nie lubię... Za mało w tobie nas, za dużo ich. Rozumiesz? Nie jesteś z nami, ziemią i ludem. Nigdy nie byłaś. Wiesz maleńka. – Zachwiała się. [/i]-Jesteś głupia i słaba. Głupia bo dałaś słowo Carcarinowi, a o tym już wszyscy wiedzą,ze jest na świecie taka Ravna której możesz napluć w twarz, ha! Słaba bo... [/i] – z typowym dla pijanej zacięciem osoby zmieniła temat.[/i] -Rozeszliśmy się, opowiadamy bój...[/i] – Zamilkła nagle, głośno przełknęła ślinę. Zbierała się do czegoś, do czegoś co przychodziło jej z trudem, bólem i mozołem.
-Sądzę, że... Większość.. Kilku... - Wziuuu, krzesło zakołysało się. Nim Natarza spadła, wybełkotała z bólem. - Odtańczyło w czarnej spirali...
Momentalnie zaczęła chrapać pod stołem.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.

Ostatnio edytowane przez Johan Watherman : 10-08-2012 o 14:03.
Johan Watherman jest offline  
Stary 09-08-2012, 17:25   #39
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
***

Jovan Blagojević. To imię i nazwisko będzie prześladować Mikołaja do końca dni. Trzy długie lata. Trzy lata podczas których każde słowo jego mistrza było płomieniem namaszczone, każde zdanie żarem piętnującym ducha, każdy oddech powiewem świętego gorąca który w bólu obmywał ludzi ze skaz. Dobrze znał jego metody nauczenia. Niekiedy aż zbyt dobrze. Kiedy po raz pierwszy raz spotkał Jovana, łowcę, czarną sławę i postrach upadłych – chociaż sam zainteresowany nienawidził tytułów i przezwisk – słyszał już o nim. O tym, że bije. Iż szafuje wybawieniem i potępieniem jak sędzia stojący ponad wszechrzeczą. Wiedział też, że jest skuteczny. Nie tylko szkolił najlepszych z najlepszych. Z jego jednostkową skutecznością mogła mierzyć się tylko Brzytwa Wolności. Potem dane mu było się dowiedzieć, iż z brzytwą się nie cierpią. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na cichy spór ambicji. Może tak było.
Został jego uczniem. Nie było to jednak typowe. „Przyjmę cię na ucznia drogi chłopcze” - nic takiego usłyszał. Zamiast tego Jovan zmierzył go wzrokiem. Zapytał poważnie czy wie na co się decyduje. Czy jest zdeterminowany na przynajmniej pięć lat. Na wszystkie świętości, nie mógł być zdecydowany. Nikt. Tylko, że nie wiedział.
„Od teraz jesteś moją własnością” - słowa te pamiętał, nie tylko same słowa lecz wszystko, począwszy od tonu, za skończywszy na oddechu eutanatosa. Podobno ból sprawia, że więcej pamiętamy. Wraz z tymi słowami Jovan sprawił mu wiele bólu. Przez najdłuższa minutę w życiu Jovan jak imałem ściskał i zaciskał, ściskał i zaciskał. Po wszystkim Mikołaj mógł się tylko zastanawiać czy kiedykolwiek będzie mógł mieć dzieci. Na szczęście jego mentor miał był wprawny.
Przez trzy lata na własnej skórze przekonał się jak wygląda eutnatoska pedagogika. Oczywiście, jedna osoba nie mogła rzutować na całą tradycje. Lecz nie o takich chwilach myślało się podczas treningu. O nie. Jovan uważał, iż jego nauczenie tworzy nowego człowieka, ciosa go, wypala i kształtuje aby był doskonałym, uświęconym mieczem który odetnie wiele z głów hydry zwanej nephandi. On rzeźbił ludzi.
Uważał, iż człowieka na początku trzeba rozbić. Jego pancerz, jego obronę własnego ja, jego mechanizmy psychiczne. Potrzeba było zniszczyć formę czyli obronę delikatnej treści aby móc na tą treść wpłynąć. Tak też robił Jovan. W bólu i cierpieniu. Poza bólem fizycznym eutnatos posługiwał się również zręcznie brakiem snu. Pobudki w nocy, kazanie mu oglądać jakiś dziwnych fotografii, symboli, słuchać krzyków na taśmach. Ekstremalny wysiałem do biegania po nieprzespanej nocy czy zmuszania go do bojek z przypadkowymi ludźmi.. Na koniec rozbicia Mikołaj nie tylko z ledwością mógł przypomnieć sobie swe imię co nawet ledwo czuł, że żyje. W biegiem lat ten etap swej nauki zaczął wspominać jakby nie dotyczył jego samego, a raczej kogoś z boku, innej istoty. On wtedy nie żył. Ile to trwało? Miesiąc, dwa, trzy? Nie miał pojęcia i nigdy się nie dowiedział.
Na początku drugiego etapu nie było lepiej. Jovan twierdził, że teraz będą rzeźbić duszę. Jako, aby w tak krótkim czasie uformować człowieka, potrzeba silnego bodźca. Z tego powodu Jovan bił. Sprawiał ból. Nigdy nie było widać na twarzy eutanatosa satysfakcji, nigdy uciechy. Zresztą, mało było widać na nim czegokolwiek. Nawet magyczna percepcja dławiła się w gęstym, smolistym dymie gdzie grzmiał niedźwiedzi ryk. Lecz właśnie podczas tego etapu przebudzony mógł nauczyć się najwięcej. Jovan uczył go. Na pamięć spisu demonicznych hord. Każda pomyłka znaczyła bycie skopanym, przy większym błędzie Jovan używał ognia. Jego słowa były ogniem namaszczone w całkiem rzeczywistym sensie. Uczył również magy. Uczył medytacji, technik obrony, rozpoznawania, uczył własnych rot i uczył jak rozmawiać z upadłymi. Każda nowa dziedzina wiedzy i umiejętności przynosiła zły dreszcz. Na początku człowiek sobie nie radził. Na początku był ból. Lecz tym sposobem Jovan wiedzę wpajał błyskawicznie.
Czasem nawet żartował. Czasem poszli na piwo, opowiadał o swych dokonaniach. Wtedy zdawał się być przyjacielem. Lecz nigdy nie pozwolił aby wyszło to coś ponad iluzje. Jovan miłował cały świat. Jego miłość bolała. Bolała kiedy przeszedł do trzeciego, nie skończonego w przypadku Mikołaja etapu – nadania mu nowej formy, pancerza, zahartowania go w ogniu prób. Wtedy już dawny eutanatos, teraz przedstawiciel Verbeny nie wytrzymał. Tamta śmierć... Wierciła się w duszy ranę. Była to pierwsza próba, pierzy hart Jovanowego nauczania. I ostatni.

-To tutaj. – stwierdził taksówkarz do przebudzonego, odebrał Zapłatę. Okolica wydawała się ponura. Bardzo. Wszędzie zalegały hałdy czegoś, co kiedyś było śniegiem, a teraz tylko zbitą grudą bodu który pomimo dodatnich temperatur nie chciał topnieć. Obskurne bloki i jeszcze bardziej obskurni ludzie włóczyli się jakby bec celu. Mikołaj czuł, że mają jednak cel – jakiś dziwny, nieodganiany i tajemniczy. Pomyśleć, że wszystko zaczęło się od snu. On jego avatara. Sen. Teraz nie wiele pamiętał z jego treści, lecz po przebudzeniu wiedział – jechać do Moskwy, do kruków. Tylko wcześniej jego dawny mentor chciał się z nim spotkać. Więc był już w Moskwie, za dwie godziny miał pojawić się w barze Red Power. Tymczasem...
...Jovan nie zmienił się zbytnio. Siedział na odrapanej ławce z urwanym oparciem, dalej stał wypożyczony samochód. Nie odezwał się, wskazał tylko miejsce koło siebie. Tylko tyle. Eutanatos nie należał do ludzi lubiących mówić wiele. Zawsze wolał aby to druga osoba rozpoczęła wymianę zdań.

***

Diana przybyła do fundacji. Zobaczyła siedzących na ławce w holu Isamu oraz nową eutanatoskę grających w karty na ławce przy fontannie. Gustaw natychmiast złapał kobietę uśmiechnięty, skłonił się wedle wymogów etykiety (acz od emocji aż kpił) i dyskretnie oznajmił, że Diakon zajmuje się swoimi eksperymentami, nikogo prawie w fundacji nie ma, więc jest dobry czas... na... Sama wiesz co. Belzebuba nie udało się złapać niestety. Tymczasem Isamu leniwie przeciągnął się i ziewnął.
Dziewczyna spojrzała na niego nieco poirytowana. Pospiesznie przywitała się z pozostałymi magami i potrząsając z irytacja głową ruszyła przed siebie. Kiedy oddalili się nieco od magów przyciszonym głosem oznajmiła, że nie będzie to raczej konieczne i jeśli chce się dowiedzieć o co chodziło z nieufności wobec jego mentora może mu to powiedzieć i teraz... Chociaż lepie byłoby chyba przejść do pokoju, a nie stać tak w korytarzu.
Gustaw zaprowadził ją do korytarzu prowadzącego do kuchni. Zaczerwieniony wytłumaczył się, iż nie powinien przyjmować kobiet w mieszkaniu, domu czy pokoju dopóki nie zostanie pełnoprawnym magiem. Ravna mogła tylko żałować, że tego nie słyszy mając w pamięci brytyjskie wojaże. Lecz tutaj nikt im nie groził w podsłuchu.
[u]-Mówiłem ci...[/i] - Skrzywił się lekko. - ...kwestia życia. Gdybym ja wiedział o co wszyscy magowie mają do niego pretensje, czemu i czy to prawda to mógłbym się bronić. Diakon mnie zbywa. Nie jestem tak utalentowany jak ty aby się samodzielnie wybić pomimo kłód pod nogami.
- Rozumiem. Eh, gdyby Diakon wiedział, że ci powiedziałam, pewnie nie skończyłoby się to dla mnie najlepiej, dlatego mam nadzieję, że to co powiem na razie zachowasz dla siebie... Chociaż pewnie i tak się rozniesie zważywszy na sytuację. - Wzruszyła ramionami - Hm, może lepiej usiądź. Widzisz... Sprawa wygląda tak... Z tego co rozumiem, twój mentor był podejrzewany o bycie nephandim. A przy najmniej Jovan upiera się przy tym, że nim jest. Z takimi referencjami nic dziwnego, że nikt mu nie ufa...
Przyglądała się uważnie Gustawowi. Jeśli teraz spróbuje polecieć do Diakona.. Chyba go trzepnie w ten głupi łeb.
-Tym bardziej musimy się przekonać. Cokolwiek... - Stwierdził Gustaw chłodno. On już był zdecydowany.
- I przekonasz się. Ale nie ma sensu ryzykowanie teraz gniewu Diakona. - Mimo przyciszonego głosu warczała juz teraz nie ukrywając dłużej paskudnego nastroju - Zaatakowała mnie dziś jedna z nich, myślisz, że nie chce przekonać sie, czy nie mamy pod bokiem nastepnego nephandi?!
-Ty... W to wierzysz? Ja chciałem znać szczegóły, ty zakładasz. Nie... - Skrzywił się. Spojrzał jej w oczy. - Nie o to mi całkiem chodziło. Ale rozumiem, próbuje. Sprawdzę sam.
Oczy kobiety zwęziły się niebezpieczniej.
Zaciskając zęby zasłoniła sob a drzwi.
- Zakładam? Ty arogancki, bezmyślny... - Z wyraźnym trudem powstrzymała się przyłożeniem mu w twarz. - Gdybym sądziła, że Mistrz Robert JEST Nephandi już znajdowałby się w rekach Jovana. Tesli jednak istnieje NAJMNIEJSZA mozaikowość, że może nim być nie możemy tego zignorować! Jesli sądzisz, że pozwolę ci teraz wpakować się w kłopoty to bardzo się mylisz. Jeśli jest Nephandi może mieć tam wiedzę, zabezpieczenia, czy cokolwiek, co tylko by ci zaszkodziło, jesli nie, gdy ktos cie odkryje, a tak eis stanie, jedyne co zrobisz to wkurwisz Diakona, nie rozumiesz tego?!

Wkraczając do fundacji Colin nie był zbytnio zadowolony z obrotu sytuacji. Powinien być gdzie indziej, nie na to liczył. Jeśli dostał wezwanie od Diakona musiał to oznaczać coś poważniejszego, albo prostackiego z jego strony - co też było poważnym problemem, bo mało co dałoby się z tym zrobić.
Diakon miał się zaraz zjawić. Poinformował go o tym Gustaw, który nieco wzburzony udał się do skrzydła rady. Widać nie tylko on miał wątpliwe przeczucia co do dzisiejszego dnia. Może to i lepiej, że nie będzie go “tam”?
Chwile po Gustawie z jego pokoju wyłoniła się Diana. Wciąż idąc (z miną jakby co najmniej zamierzała kogoś poćwiartować) wymamrotała pod nosem kilka słów czyniąc magye. Przechodząc obok Colina spojrzała na niego z wyraźną irytacją.
- Jesli nie chcesz, żeby Diakon miał więcej powodów do irytacji, pomóż mi powstrzymać tego kretyna!
Głos, choć cichy był niemal pełnym ledwo powstrzymanej wsciekłości. Cała magya hermetyki została w jakiś sposób rozbita. Nie po uczniowsku. Jakby czynił to prawdziwy mistrz, uderzył w strunę rzeczywistości, a ta wydała tonu rozbijającego kryształ je zaklęcia. Jednak ona nie mogła zlokalizować powodu tej kontrmagy, mógł być to równie dobrze talizman czy fetysz jak i sam Gustwa. Tylko inspektor poczuł, że to żadna z tych opcji.
Dwoje magów z na holu siedzących na ławce przyglądało się im z głupią miną. Tymczasem Gustwa dal w długa w korytarz rady fundacji niemal biegnąć. Po chwili było słychać grzebanie w zamku i trzask drzwi. Diana mogła tylko zaklinać w duchu. Zatrzymała się gwałtownie i zacisnęła pięści. No i to by było na tyle. Nie ma zamiaru przecież teraz się włamywać.
- Świetnie, po prostu świetnie. Dobra, idź do Diakona. Przy okazji przekaz mu, że Gustaw właśnie włamał się do pokoju Mistrza Roberta i zamierza przeszukać jego rzeczy. A mówiłam, żeby z nim pogadał... Do diabła z tym wszystkim, to nie na moje nerwy...
- Pójdę do komnat Diakona, widać nie będzie mógł mnie raczyć długim czekaniem. - Uśmiechnął się z przekąsem. - Pilnuj by Gustaw nie zrobił czegoś jeszcze głupszego, jak ucieczka. - Colin pośpieszył w stronę komnat. - Liczę na ciebie.
Colin mógł długo dobijać się do drzwi Diakona. Albo ten chciał go upokorzyć czekaniem albo go nie było. Zostali sami z fantem włamania się do pokoju Roberta.
Diana mamrocząc coś pod nosem najzwyczajniej w świecie usiadła naprzeciw drzwi do pokoju Roberta. Martwiła się o swojego chowańca, o to jak właściwie bezpiecznie odzyskać swój samochód, o całe to gadanie o nephandi, a teraz jeszcze to. A uważała Gustawa za rozsądnego...
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.

Ostatnio edytowane przez Johan Watherman : 10-08-2012 o 14:03.
Johan Watherman jest offline  
Stary 10-08-2012, 14:02   #40
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Natasza przegadała Ravnę ze szczętem, co samo w sobie było sporym osiągnieciem. W pijackim widzie nie dała jej dojść do słowa. W sumie dobrze. Nic by z tej rozmowy nie wynikło, nic dobrego. Wilkołaczka, którą Ravna stękając ciężko przewlokła do wyrka i wtachała na nie, żyła w świecie zasad tak odmiennych od szamanki, że równie dobrze mogłyby krzyczeć do siebie z innych planet.

Mimo wszystko, Ravna przeszła do komórki z tyłu domu i wyciągnęła stamtąd pozostawione w wiadrze z lodem czarne mięso renifera. Wrzuciła je do gara i posoliła ostro, by postawić na wolnym ogniu. Jak Natasza się obudzi, będzie miała czym zażreć swojego kaca. Inna planeta czy nie, skłonność do małych i ludzkich gestów pozostawała, i żeby było zabawniej, nie tylko Ravna miała do nich nieprzepartą skłonność. Natasza również, czego dowodem był jej pijacki monolog.

A mów sobie co chcesz,
a ja wiem swoje.


Tak, dla ciebie jestem słaba, dla was wszystkich jesteśmy słabi. Mój lud nie walczy. Mój lud nie wybucha gniewem, by sięgnąć po broń i tłuc na odlew w gorączce krwi. W historii każdego narodu są bunty i powstańcze zrywy, bohaterskie czyny na krawędzi szaleństwa i na progu rozumu. Mój lud nie ma niczego takiego. Powstanie w Kautokeino? Jasne. Czterech pasterzy i jedna strzelba, pewnie bez kul, skoro zatłukli białego sztachetą z płotu.

Nie na polu bitwy pokonaliśmy Pomiot Fenrisa. Nie było ani splendoru walki ani bohaterstwa. Myśmy ich osłabiali, wykładając w lodowych skrytkach zatrute mięso. Myśmy prowadzili ich, krok po kroku, uciekając, w góry, gdzie grzebały ich pospuszczane przez nas lawiny. Myśmy kopali jamy w lodzie, myśmy ich tam prowadzili, a potem czekali, aż osłabną w paści z głodu, by zatłuc ich z góry kamieniami. Myśmy czekali wytrwale, a za naszymi plecami czekała zima, aż zmarzną i się wykończą, aż będzie ich zbyt mało, by mogli walczyć. W cierpliwym czekaniu, w spokojnym znoszeniu kolejnych ran i strat, w mozolnym znoszeniu przeciwności losu leży nasza siła - a nie w potędze zbrojnego czynu.

Nie na polu bitwy wygraliśmy, i nie na rozejmie zbudowany nasz pokój. Ten zapadł na legowiskach w naszych jurtach, gdzie pokładli się synowie Fenrisa z naszymi kobietami, przez nich samych uczynionych wdowami... kiedyśmy się z Pomiotem połączyli - bo choć zima pomogła nam ich pokonać tym zwycięstwem bez glorii i honoru, ta droga była usiana śmiercią zbyt wielu z nas i zima ostatecznie mogła pokonać nas wszystkich.

I to jest siła, której nie pojmujecie i nie pojmiecie nigdy. Potrafimy tak pamiętać, żeby zapomnieć. Potrafimy stać spokojnie, kiedy nas szarpią i plują nam w twarz. Płacimy cenę spokoju i cenę przetrwania, i idziemy dalej, nie wykrwawiamy się w bezsensownej walce. Odczekujemy na właściwy moment i podajemy rękę nawet wrogom. Ostatecznie, wygrywamy, bo choć część stada idzie dalej. To macie za słabość. Bo to jest siła, do której nie jesteście zdolni. Bo co do jednego jesteście zbyt dumni.

Odpowiedzią na konieczne tutaj pytanie jest:
Jovan Blagojevic.

Gadaj sobie zdrowa.
Widzisz fragment, nie mając nawet przeczucia całości.


Oczywiście, żeśmy nie o życie z Cirnem walczyli, nie z jeziorem walcząc, ale ze sobą... do samego końca. Ale i nie o śmierć, to tylko sposób forma zaistnienia naszego celu.
Myśmy się o kształt nas samych szarpali, o to, jakimi będziemy widziani, jak nas zapamiętają, jakie o nas zaśpiewają pieśni.

I tak, wygrał, zgniótł mnie ze szczętem. Nie dlatego, że byłam słabsza, ale dlatego, że byłam sobą. I zgodnie ze sobą wybrałam. Tak, Carcarinie, mniejszy bracie większego brata, dokonałam wyboru. Bo w naszych walkach bez chwały i honoru zawsze następuje moment, w którym musimy wybierać, a nie są to wybory, które można opiewać w pieśniach. W walce, z której szanse mają wyjść wszyscy, chroni się tego, kto w stadzie jest najmniejszy i najsłabszy. Silny obroni się sam.

Szanse to jednak za mało, i cud to także było za mało. Swoją porażkę uznałam, przyjęłam ze spokojem i idę dalej. Cirn został bohaterem, został przywódcą, jakiego winniście mieć, z jakiego możecie być dumni... tylko że w trakcie wziął i zginął. Uznaję to i jestem architektem części jego legendy. Z każdym słowem śpiewanym przez ducha z kopca wpadającym w ucho słuchających Ten, który Prowadzi jest coraz bardziej bohaterem, a Ravna Turi coraz bardziej usuwa się w cień i znika.

Koniec? Nie. Czy dwa połączone przeznaczenia, dwóch, którzy mieli być jednym, mogą zostać rozdzieleni przez coś tak banalnego jak śmierć? Czy po niewidzialnej nici od tkwiącego w lodowatej pustce i ciemności Cirna nie sączy się w myśli jego brata trucizna?

Odpowiedzi nie będzie, bo któż może ją znać... Oczywiście.

Jovan Blagojevic.

Jak słabym i głupim jest ktoś, kto musi się urżnąć w trupa, by powiedzieć prawdę.
Jak słabym i głupim jest ktoś, kto robi to tak, że gdy już na fali wódki przypłynęła odwaga, razem z peronem odjeżdża świadomość.

Odtańczyli. Kto? Carcarin i ci, którzy ocaleli?
Cirn i ci, którzy pomarli?
Miejsowa wataha?

Siedmiu krasnoludków?

Nie rozumiemy się, Nataszo. Słowa latają bezładnie i bez sensu. Na twoje i moje szczęście, nie musimy się rozumieć, by żyć obok siebie i obok siebie przetrwać, jeśli już razem nie potrafimy. Wystarczy, że ktoś z nas zaakceptuje inność drugiej strony. Niechże będzie, że to znowu...

Ja.

Na wyrwanej z kalendarza kartce Ravna skrobie bezlitośnie i twardo: Kto tańczył?
Pytajnik wygląda na białej karcie jak kręta droga wśród lodowych pól.
Ravna zostawia kartkę na stole i wychodzi cicho.

Nawet przez myśl jej nie przechodzi, by zapytać o to Jovana... chociaż nie zdziwiłaby się, gdyby znał odpowiedź, i od odpowiedzi przeszedł do działania, czyli masowej eksterminacji wszystkich jak podleci... Bóg rozpozna swoich.

Mimo wszystko, odpowiedź na to pytanie była dość nagląca, zważywszy fakt, że Natasza raz że nie była w formie po ranie, a dwa, że całkiem sama i w trupa nawalona leżała w domku w środku lasu...
Do krążących po okolicy duchów dołączył kolejny. Nie dość silny, żeby odeprzeć atak, ale wystarczająco, by narobić rabanu i dać Nataszy czas na pozbieranie się z wyra.

***

Wokół komisariatu rzecznego trwały ruchy zwiastujące wiosnę i wyzwolenie rzeki z okowów lodu, co skończy się niechybnym nadciągnięciem nad arterię stolicy wszelakiej maści tałatajstwa. Moment ten nie miał jednak nadejść rychło, więc i ruchy mundurowych wokół szop na łodzie były ślamazarne. Trzech policjantów rżnęło w karciochy bezwstydnie na schodkach przed wejściem, a zza węgła dobiegały odgłosy przytajniaczonej, ale ewidentnej popijawy.

Dyżur jako sekretarz tego bajzlu przypadł dzisiejszego dnia starszemu posterunkowemu Aloszy, który oddawał się temu zadaniu z całym swoim profesjonalizmem, żrąc szproty w pomidorowej zalewie prosto z puszki i grając na kompie w pasjansa. Obok piętrzył się Mount Everest papierów, samych ważnych, samych na wczoraj, a nawet na przedwczoraj. Żadna siła jednak nie była władna przyspieszyć ręki sprawiedliwości. Tu nie piekarnia, panie, tu jest komisariat, tu się PRACUJE! Sam komp zresztą rzęził jak maratończyk na finiszu, co było dla Ravny jawnym dowodem na to, że któryś z jej kolegow z praworządnością właściwym prawdziwym stróżom prawa znowu ssie na firmowym kompie z globalnej sieci hity i kity światowej kinematografii. Szefa nigdzie nie było widać i nic nie wskazywało, żeby miał się pojawić, co zresztą nie było niczym dziwnym. Ravna w swojej karierze pracownika cywilnego moskiewskiej policji rzecznej widziała go wszystkiego może ze trzy razy, choć były to zdarzenia pamiętne.

- A ty masz wolne przecież – Alosza zionął szprotami.
- Akurat mam wolne przebiegi. Dawaj, zastąpię cię.
- Serio?
- No serio. Oddasz mi kiedyś.

Kiedy Alosza radośnie się oddalił, Ravna bezwstydnie zalogowała się na konto szefa i wlazła z buciorami w rejestr danych osobowych mieszkańców Moskwy. Wystosowała zapytanie o Siergieja Iwanowicza Woronina, a w miejscu na powód zainteresowania rzeczonym obywatelem z ułańską fantazją wyrąbała: „napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia, kradzież łodzi motorowej”. Obciążony setką programów komp mielił sobie temat, a Ravna w międzyczasie wyciągnęła sobie z segregatora dane bezdomnego pijaczka, który miał nikły kontakt ze światem, więc zawsze robił u nich za dyżurnego świadka, jak trzeba było mieć podkładkę. Zeznanie o rzekomym napadzie i kradzieży łodzi odłożyła ad acta, i ze spokojem ducha, jaki dawały czyste ręce, poćwiczyła sobie na boku podpis szefa. Przyda się, jak się okaże, że za Jovanem trzeba będzie puścić nakaz aresztowania, bo nie będzie pod adresem, pod jakim się zameldował.

Komp rzęził i się zawiesił, oczywiście, więc Ravna odpaliła go znowu i odłączyła ssanie pornoli. Oprócz ponowienia zapytania o Woronina wywaliła oficjalnego maila, w którym opisała Adama, nazwisko nieznane, lat 30-35, rasy białej, narodowości kazaskiej, wzrostu niskiego, budowy średniej, cery smagłej, włosy krótkie czarne, nos mały garbaty, uszy duże odstające, poszukiwanego przez policję moskiewską jako świadek w sprawie dochodzenia dot. gangu handlarzy ludźmi. Maila podpisała nazwiskiem szefa i puściła do wszystkich psychuszek w promieniu 100 km od Moskwy.

Potem zaś siedziała i twardo robiła to, w czym była najlepsza. Czekała, a czekanie umilała sobie pasjansem i zostawionymi przez Aloszę szprotami.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 28-08-2012 o 13:50.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172