Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-07-2011, 14:02   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Abandon All Hope: Krwawy Pakt - [horror 18+]



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JCYhUMggFxM[/MEDIA]


Potężny statek bezszelestnie dryfował przez pustkę kosmosu. Tytaniczna konstrukcja, owoc najnowocześniejszej ludzkiej technologii, unosiła się lecąc w nikomu nie znanym kierunku. Przez niektóre fragmenty kadłuba przebiegały dziwaczne refleksy błyskawic. W innych ziały dziury, a na jeszcze innych krystalizowała się jakaś czerwonawa narośl, niczym wyprute żyły.
Gdyby ktoś zdołał podlecieć bliżej dostrzegłby wielki napis GEHENNA na burtach okrętu kosmicznego.

W chrześcijaństwie słowo to oznaczało miejsce potępienia. Piekło. Jakże trafne było to określenie. Jakże precyzyjnie opisywało to, co działo się we wnętrzu tego stalowego kolosa.

Urządzenia zamontowane na dziobie okrętu poruszyły się. Wielka tarcza, przypominająca antenę, wyraźnie zmieniła położenie, jak łeb węszącego drapieżnika.
Czy antena wyłapała jakieś sygnały i teraz próbowała wzmocnić sygnał? Czy też było to jedynie działanie przypadkowe? W każdym bądź razie w chwilę później gigantyczne silniki GEHENNY zalśniły błękitnym ogniem. Przez konstrukcję kolosa przeszło drżenie. Jedna ze szczelin na burcie powiększyła się i nad fragmentem kolosa pojawiła się para wodna. To dekompresji uległa jakaś do tej pory stabilna sekcja na pokładzie. nastąpiło to blisko jednego z rozdarć na korpusie, przypominającego do złudzenia ślady gigantycznych szponów.

GEHENNA płynnie zmieniła kurs. Silniki pracowały jeszcze przez chwilę, po czym zgasły. Statek dryfował dalej. Ku przeznaczeniu. Nowym kursem wyznaczonym przez sterującą nim SI.




Numer 4354677 - Gabor, nazywany przez współwięźniów „Wieszczem” zadrżał, kiedy poczuł wibrację pokładu. Wielu nie wiedziało, co ona oznacza. Lecz on WIEDZIAŁ. I to było jego przekleństwo.

Wstał ze swojej pryczy i spojrzał na obrazki przyklejone do ściany. Sam je namalował. Własnoręcznie. Bóstwa hinduskie o wielu rekach i niebieskiej skórze. Budda. Bóg chrześcijan na krzyżu. Pogańskie bóstwa. Demony. Wszystkie miały jedną cechę. Twarz. Jedno i to samo oblicze, które „Wieszcz” widział tylko w snach, nigdy wśród więźniów, którzy wyrwali się z cel i teraz próbowali jakoś przetrwać na tym śmietnisku, w które zmieniła się GEHENNA.

Gabor wyszedł z celi. Tuż za progiem dołączyli do niego jego „apostołowie”, jak ich nazywał Wieszcz. Ubrani w pancerze zrobione z elementów zniszczonych podczas buntu robotów STRAŻNIKA. Uzbrojeni w samorobną broń palną i do walki wręcz.

- Będę przemawiał – powiedział Wieszcz. – Teraz.

Twarze „Apostołów” ociekały potem, podobnie zresztą jak twarz Gabora. Coś popierdzieliło się w nastawniach i teraz SEKCJA 1284, w której się znajdowali była, niczym wnętrze cieplarni w agro-domach.

- Gdzie? – zapytał najstarszy, ale i najbardziej oddany z „Apostołów”.

- Z krzyża.

Ruszyli korytarzem.




* * *


Ostatni z gwoździ znalazł się w ciele, w ledwie zabliźnionych ranach. Apostołowie unieśli krzyż – wysoką na ponad trzy metry konstrukcję z drewna i metalu – i ustawili go pionowo. Tłumek, który zebrał się w dawnej stołówce sekcji 1284 zaszemrał, widząc Wieszcza przybitego do krzyża.

Guru skazańców przez chwilę milczał. Jego wychudzona, pokryta dziwacznymi skaryfikacjami pierś poruszała się spazmatycznie, kiedy kaznodzieja łapał oddech.

- Bestia ruszyła! – wykrzyknął ukrzyżowany męczennik nadspodziewanie potężnym głosem. – Czuliście, że silniki zaśpiewały swoją modlitwę, pierwszy raz od dłuższego czasu!

Pot kapał z czoła na pierś Wieszcza.

- Dopełnia się proroctwo! Zapowiedź zagłady! Musimy odnaleźć Wybawcę! Powstrzymać całkowite unicestwienie! Słuchajcie mych słów, a ocalejecie!

Ludzie zaszemrali nerwowo. Nikt nie widział, ani nie słyszał, zbliżającego się zagrożenia. Za chwilę miało się to jednak zmienić.





WSZYSCY

Ktokolwiek wpadł na szalony pomysł, by ponad dziewięć milionów degeneratów i potencjalnych morderców zamknąć na jednym gigantycznym okręcie kosmicznym sam powinien trafić w stworzone przez siebie piekło. Kto wie, może i trafił? Prawie dziesięć milionów socjopatów, psychopatów, gwałcicieli, zabójców, byłych żołnierzy i policjantów oraz pedofilii zamkniętych w ciemnych, zimnych klitkach – niczym wściekłe psy. To musiało się prosić o kłopoty. Musiało.

Jednak to, co się wydarzyło przeszło jakiekolwiek oczekiwania. Piekło przywitało prawie dziesięć milionów dusz. Połknęło je wszystkie, razem z kosmiczną konserwą, na której się znajdowały, a następnie wypluło w nieznane nikomu regiony wszechświata. Czyżby i Piekło uznało, że są zbyt ciężkostrawni? Czyżby demony stwierdziły, że więźniowie stworzą im za duża konkurencję?




Kristi J. Lenox i Raina L. Stars

Agrodomy. Serce Gildii Zero na Odzyskanych Sektorach, jak więźniowie nazywali opanowaną podczas buntu strefę Gehenny. Jakieś dwadzieścia procent całego statku. Niewiele, szczególnie że szesnaście największych gangów więziennych starannie wyznaczyło swoje strefy wpływów i strzegło ich, niczym oka w głowie.

Agrodomy były pod kontrolą Gildii Zero. Tylko ona miała wykwalifikowanych specjalistów potrafiących obsłużyć skomplikowane urządzenia na uprawach. A nawet najbardziej zdeprawowane gnojki z innych gangów wiedziały, że bez żarcia równie dobrze możecie sobie palnąć w łeb.

Numer 3662290 oraz numer 6378143 znane, jako Kristi i Raina pracowały blisko siebie przetwarzając za pomocą dostępnych środków chemicznych pozyskane rośliny w łatwo przyswajalną, wysoko odżywczą papkę, którą inni więźniowie nazywali malowniczo „rzygami’, „sraczką” lub "korytem", a która stanowiła podstawę diety na Gehennie.

Miały przymusową przerwę, więc siedziały gdzie się dało i ociekały potem. Temperatura w agrodomach oscylowała w granicach trzydziestu stopni.

Graf Zero pojawił się jak spod ziemi. Jak zawsze. Był w tym dobry. Wysoki, chudy, z twarzą mokrą od potu, w samym tylko podkoszulku i wygoloną na łyso głową. Jeden z szefów Gildii Zero. Ich bezpośredni zwierzchnik.

- Macie przerwę – powiedział swoim suchym, gruźliczym głosem od którego zawsze przechodziły was ciarki - Agregat biomasy nadal szwankuje. Zostawcie zaczyn w stanie rozkwitu i idźcie odpocząć do swoich pokoi. Poślę po was kogoś, jak będzie można wrócić do pracy.

Pokiwały głowami i ruszyły wykonać polecenie. Jedno już wiedziały o więzieniu. W gangu wykonywało się wszystkie polecenia bez szemrania.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-07-2011 o 21:44. Powód: dodanie treści posta
Armiel jest offline  
Stary 22-07-2011, 21:37   #2
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację



SPOOK

Numer 31364854 znana jako Spook się nudziła.

Siedziała w swojej małej celi z rozwalonym zamkiem – jak wszystkie cele więźniów. Pierwsze co zrobiono po buncie. Zniszczono zamki i kamery by uniemożliwić STRAŻNIKOWI ponowne zamknięcie uwolnionych więźniów.
Przebierała nogami siedząc na pryczy. Podrzucała swój pokazowy nóż, ćwicząc zwinność palców. W końcu i to ją znudziło.

Nuda. Kolejny stały element więziennego życia. I nawet przejście przez piekło i demony na pokładzie nie potrafiły zniwelować tej nudy.

Spook postanowiła się przejść. Rozruszać mięśnie. Ciasna cela i klaustrofobiczne korytarze statku nie stwarzały zbyt wiele możliwości na utrzymywanie dobrej formy. Miękko zeskoczyła z posłania i ruszyła dobrze sobie znanymi ścieżkami.

Korytarze, którymi się poruszała należały do jej gangu – do Rimshank Rippers - więc czuła się w nich dość pewnie, ale i tak rozglądała się czujnie. Nie wiadomo było, czy któremuś z tych pomalowanych świrów nie wpadnie do głowy walnąć ją w głowę, zaciągnąć do celi i zgwałcić czy co gorsza pokroić. Nauczyła się tutaj ostrożności, a noże zawsze trzymała w zasięgu ręki.

* * *

Wpadła na niego za zakrętem korytarza. Znała go dość dobrze. Nazywał się GoGo Monkey. Wysoki. Czarny. Z nosem klauna zasłaniającym dziurę po odciętym nosie. Ponoć załatwił go tak jakiś Hiena i GoGo Monkey od tej pory chętnie trzymał warty przy miotaczu płomieni chroniącym klatkę numer 872 – zejście do poziomów kontrolowanych przez ten zdegenerowany gang.

- Hejka Spook – GoGo był kimś, kogo mogła uznać za dobrego kumpla. Jeszcze nigdy jej nie wystawił. – Szedłem właśnie do ciebie. Szykuje się mała robota i zastanawiałem się, czy byłabyś zainteresowana. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, bądź za dwie godziny w Cyrku.

Cyrkiem nazywali przerobioną kantynę Sekcji 1288. Miejsce spotkań gangu. Miejsce występów i pokładową mordownię – gdzie można było się napić, wymienić informacjami czy zwyczajnie pobić.





FLAT LINE


Numer 8542334 znany współwięźniom, jako „Flat Line” miał ręce ubabrane we krwi po łokcie. Szef jednego z większych odłamów gangu La Piovra – „Don Vitto” przyglądał się pracy lekarza z pokerową twarzą.

- I jak? – Don Vitto spojrzał na lekarza. – Zdechnie?

Flat Line zerknął na pacjenta. Porąbany, pocięty – niemal zmasakrowany. Nazywał się „Muerto” i reprezentował Makaroniarzy w zawodach na Arenie Śmierci. Występ „Muerto” był dość poważną porażką. Juz w pierwszej walce losowanie wystawiło mu na przeciwnika „Rzeźnika” z Czarnych Panter i skończył prawie jak karma.

- Ma żyć – warknął „Don Vitto”. – Rozumiesz, Flat Line.

Medyk doskonale rozumiał. Nie chodziło o to, by ratować życie niefortunnego zawodnika. Chodziło o to, by potem spektakularnie go załatwić podnosząc notowania Don Vitto w oczach szefa La Piovra – Marco Pollo. To Don Vitto nalegał na to, by Muerte reprezentował gang, chociaż Marco Pollo nalegał na wystawienie „Katalizatora” – mięśniaka, jakich w gangu mało. Don Vitto walczył więc o swój honor. Albo i o swoje dupsko. A Flat Line walczył o swoje dupsko, bo było to wręcz pewne, że Don pociągnie go za sobą.

Muerto jęknął. Krew popłynęła większą strugą. Przydałaby się transfuzja, ale środki medyczne Gildia Zero trzymała w swoich magazynach i nie bardzo można było na nie liczyć.

Ochroniarz Don Vitto został w wąskim pomieszczeniu, które służyło, jako ambulatorium i przyglądał się pracy felczera z budzącym niepokój zainteresowaniem.





PASTOR / SZEKSPIR



Numer 6740468 poczuł drżenie odpalonych silników, które wyrwało go z drzemki. W jakiś sposób wzmocniło to w więźniu niepokój i napięcie. Niepokój, który odczuwał od kilkunastu dni ciągle, niczym ból zęba. Gdyby był przesądny, mógłby pomyśleć, że przeczuwa nadchodzące nieszczęście.

Napięcie po dłuższej chwili stało się nieznośne i Pastor wyszedł na przechadzkę upewniając się przy tym, czy nóż jest dobrze ukryty tam, gdzie zwykł go chować.

Sekcja 1284 w której znajdowała się jego cela była doskonale znanym obszarem. Wiedział, których cel unikać, które zamieszkują nieprzyjazne mu skurczybyki, a w których znajdzie wsparcie.

Na korytarzu panowało małe zamieszanie. Więźniowie przepychali się w stronę kantyny.

- Wieszcz! Wieszcz prorokuje! – krzyczeli jeden przez drugiego, jak najęci.

Chcąc nie chcąc Pastor dał się ponieść rozentuzjazmowanemu tłumowi. Popychany przez spoconą ciżbę (chyba niektórym skończyły się tabletki) znalazł się w końcu w przerobionej stołówce. Apostołowie unosili właśnie krzyż, na którym broczył krwią Wieszcz. Prorok sekcji przemawiał, a ludzie słuchali z urzeczeniem.

Pastorowi również udzieliła się psychoza tłumu, chociaż powściągnął emocje jedynie do obserwowania ukrzyżowanego więźnia z błyskiem w oczach.

Był też jednym z pierwszych, który zobaczył, jak krzyż z wrzeszczącym na nim człowiekiem otacza dziwna, krwistoczerwona poświata. Poczuł również metaliczny smak krwi w ustach. Cokolwiek zaraz się wydarzy, na pewno nie będzie niczym przyjemnym.





ALLAN MELLO


Numer 2742620, Allan Mello, szedł korytarzem posyłając wokół siebie twarde spojrzenia. Większość okolicznych więźniów już nauczyła się go wystrzegać, a oznaczenia gangu jeszcze zwiększyły posłuch na sektorze.

Sąsiednim korytarzem przewalał się tłum ludzi, ale Allan zignorował go. Miał spotkanie, na które powinien się stawić. Wezwał go „Wielki Q”, jego zwierzchnik w gangu. Zapewne miało to związek za skopaniem dupska czempionowi gangu podczas Igrzysk i zmniejszeniem racji żywieniowych. Pewnie znów będzie trzeba dać kilka „występów”, połamać kilka gnatów lub „zmniejszyć cenę mięsa” na dzielnicy. Nic nowego.

Wielki Q czekał bawiąc się wysłużonymi kartami.

Spojrzał na przybyłego swoją pomalowaną gębą.



- Alllan – zawsze wymawiał to imię, jakby miało za dużo „L”. – Masz robotę. Jest pewien gostek. Dwie sekcje stąd. Nazywa się Jacko. Numer 7678542, by była jasność. Wisi nam dwieście fajek. Pójdziesz do niego i mu je odbierzesz. Dostaniesz dziesięć procent odzyskanej sumy. Jasne.

Mellon wiedział, że Wielki Q nie zwykł prosić. To był zwykły rozkaz.






JAMES THORN


James spoglądał na swoje przedramię, na kod kreskowy. Numer wyryty na pamięć. 4744280. Piętno na całe życie.

James dobił zawartość plastykowej miseczki. Alkohol był mocny. Aż wykrzywiał gębę. Ale rozjaśniał umysł. A właśnie jasnego umysłu teraz potrzebował.

Trzymał w rękach małą karteczkę. Zapisane inicjały. G.T. I numer. 4856268.

Człowiek, który sprzedał Jamesowi tą informację, powiedział, że to namiar na kogoś trzy sekcje dalej, kto wie wiele na temat ludzi i miejsc na statku. Nic więcej nie powiedział. Ale James wiedział, że informator nie kłamał. Że przyłożył się do swojej pracy. Że, jeśli ktoś znajdzie kogoś w tym całym gównie, to najpewniej on. Co więcej ów G.T należy do tego samego gangu. To zapewne pomoże w negocjacjach.

Trzy sekcje dalej. Niby niewielka odległość. Niby. Ale jednak będzie zmuszony przejść przez kilka korytarzy należących do terytorium Rimshank Rippers. A ich gangi ostatnio nie bardzo za sobą przepadały.

Pokład zadrżał lekko. Dziwne wrażenie. Dawno nie odczuwalne. Jakby ... lecieli na silnikach. To było niemożliwe. Po przejściu przez Piekło, Gehenna już nie latała. Jedynie szybowała.

Wrażenie pracy silników znikło.

Cóż. Jamesowi pozostało wybrać się na spacer do tego całego G.T. 4856268. Jeśli chciał zdobyć informacje o interesujących go osobach, to możliwe, ze będzie on coś wiedział.




FILOZOF


Filozof czytał. Tatuaż z numerem połyskiwał lekko w półmroku. Palił szluga pozornie nie zwracając uwagi na zapatrzonego w wypalany skarb JoJo. JoJo był pomagierem Filozofa. Przysłany tutaj przez Crashera, szefa lokalnej komórki The Punishers. Pakowany na pokład Gehenny kończył dopiero osiemnastkę, więc teraz był jednym z młodszych więźniów na pokładzie. I chyba jednym z bardziej uczciwych. Zamknięty za dealerkę teraz pomagał jednemu ex- glinie. Ponoć kapował mu również na ulicach New Babilon.

Filozof nie był głupi. Wiedział, że JoJo kapuje na niego Crasherowi.

Spocona łysa głowa, odstające uszy, brązowa skóra i spojrzenie zaszczutego jelenia. Tak. JoJo miałby ciężko w innym gangu.

W kantorku Filozofa zrobiło się nagle ciasno, kiedy do środka bez pukania wpakowali się dwaj znani mu ludzie. Kruszynka, który swoją masą prawie stu pięćdziesięciu kilo mięśni wzbudzał szacunek większości współwięźniów oraz szczupły, małomówny Combo. Były komandos.

- Fizolof – Kruszynka, jak zawsze przekręcił twoje imię. – Crusher chciałby z tobą zamienić kilka słów. Czeka w Kostnicy.

Filozof nie okazał zdziwienia, ale dłużej zatrzymał wzrok na posłańcu.

Kostnica. Paskudne miejsce, gdzie trafiali ci spośród gangu, którzy oberwali podczas pracy. Cóż. Ochrona słabszych gangów nie należała do łatwych i przyjemnych zadań, lecz przynajmniej dawała profity. Czasami jednak, ktoś odpadał. Na zawsze. Lecz dwóch kolejnych czekało już na jego miejsce.

Filozof zakaszlał i wstał. Crusherowi sie nie odmawiało, nawet jeśli czekała wędrówka przez trzy sekcje.




JAKUB SZKUTNIK

Jakub miał zadanie. I wypełniał je dobrze. Wiedział, że musi to zrobić. I robił.

Stał pośród kiwających się ludzi i słuchał słów człowieka na krzyżu. Nazywali go Wieszczem. Ale czy nim był? Jakub Szkutnik – numer 3764457 – obserwował uważnie.

Przyglądał się Apostołom – ochronie Wieszcza. Przyglądał się krwi kapiącej na podłogę. Przyglądał się ludziom, którzy słuchali słów wiszącego na krzyżu. Oni wierzyli w jego moc. To było ciekawe. Zaiste ciekawe. Warto było chyba zamienić kilak słów z tym człowiekiem, jak już zakończy swój pokaz. Powiedzieć mu, kim się jest. Powiedzieć, co się zamierza. Jeśli jest Prorokiem – zrozumie.

Zamyślony Jakub poczuł metaliczny smak w ustach. Ujrzał poświatę wokół męczennika na krzyżu. Doskonale wiedział, co to oznacza.

Demon.

To były Znaki Nadejścia. Gdzieś, ktoś w tym tłumie wzywał demona. Być może to sama obecność tłumu go wzywała.

Jakub już wiedział, czemu się tutaj zjawił. Czemu zaryzykował spacer przez cztery sekcje, ryzykując spotkanie z nieprzyjaznymi zboczeńcami.

Mógł ocalić wielu ludzi, lub skazać ich na potępienie. Wybór należał do niego.

Większość ludzi zdawała się nie dostrzegać tej otaczającej krzyż emanacji. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że zaraz dawna stołówka zmieni się w rzeźnię.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-07-2011 o 21:59.
Armiel jest offline  
Stary 22-07-2011, 21:40   #3
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


Tölgy


Ciało więźnia numer 3234327 ociekało potem. Na Gehennie nie było zbyt wiele miejsca, by utrzymywać sprawność fizyczną, dlatego też Tölgy ograniczał się do pompek wykonywanych w wąskiej celi. Czasami też szedł do jednej z dawnych stołówek przerobionych na prowizoryczną siłownię i wyciskał nieco więcej.

Po intensywnym wysiłku zaczęło go suszyć. Wiedział, że stosunkowo niedaleko jest miejsce, gdzie można napić się alkoholu za parę fajek. Cyrk. Miejsce, gdzie gang przesiadywał, gdzie pito i bito się, gdzie można było poderwać jakąś laleczkę i zabawić się troszeczkę. W szalonym, więziennym życiu, takie przyjemności były czymś, co wypełniało nudę i monotonię dnia codziennego.

Chociaż pojęcia dzień czy noc też w zasadzie już nic nie znaczyły.

Tölgy opuścił celę i ruszył do Cyrku. Miał ochotę zaszaleć. Zbierało się to w nim od pewnego czasu.

- Tölgy – na skrzyżowaniu spotkał znajomka, nazywanego Majstrem.

Znali się. Pracowali razem przy kilku robotach.

- Arlekin szuka chętnych do wypadu na terytoria Hien – powiedział Majster. – Pomyślałem o tobie. Chciałbyś zapolować blisko Straconych Korytarzy.

Arlekin. Szajbus będący szefem lokalnej grupy Rippersów. Łeb jak pisanka. Jaja jak wydmuszki. Z implantowanymi zębami i okiem. Gorszy, niż czyraki na dupie.

- To jak? Wchodzisz w to?



Double B


Tatuaż z numerem 7514361 zaswędział i Duble B podrapał się po spoconej skórze. Pomieszczenie było przegrzane, co przeszkadzało zarówno więźniowi, jak i komputerom. Jednak Gildia przydzieliła mu zadanie i chciał wypaść jak najlepiej.

Dwóch ludzi z The Punishers pilnowało korytarza, a on zajął się spierdzielonym sterownikiem rozdzielającym strumienie ciepła i odpowiedzialnym zarówno za podlegające gangowi Agrodomy, jak też za temperaturę w znacznej części sekcji . Udało mu się w końcu zlokalizować i usunąć usterkę, teraz jednak pozostało zaprogramowanie urządzenia od nowa.

Double B siedział w małym pomieszczeniu technicznym, gdzie z trudem łapał oddech. Węzeł znajdował się na korytarzach pomiędzy sekcjami, na tak zwanej „ziemi niczyjej” – u styku terytoriów Rippersów, Gildii Zero i ześwirowanych Gotek. Dwaj ochroniarze na początku żartowali ze sobą, potem jednak znużeni dusznym upałem, zajęli się pracą.

Double B był już bliski końca pracy, kiedy nagle usłyszał krótki krzyk i przez wąską szczelinę niedomkniętych drzwi technicznych na korytarz zobaczył, jak jeden z The Punishers pada na ziemię. Szklisty wzrok i charakterystyczny zapach krwi mówił jednoznacznie, że ochroniarza spotkała niespodziewana i gwałtowna śmierć.

Drugi The Punishers – chyba miał na imię Paweł – kaszlał gdzieś, poza zasięgiem wzroku Double B. Odgłos ten był wyjątkowo paskudny. W chwilę później skulony w ciemnym i wąskim pomieszczeniu technicznym skazaniec usłyszał ciężkie kroki i obrzydliwy dźwięk kojarzący się z miażdżoną ciosem czaszką.

Potem usłyszał dyszenie. Chrapliwy, głośny dźwięk. Rozległo się szuranie i twarz pierwszego z ochroniarzy znikła z pola widzenia przyczajonego w półmroku informatyka. Najwyraźniej ktoś, lub coś odciągnęło trupa.

Serce Double B o mało nie wyskoczyło z piersi. Nie wiedział ilu było napastników, kim byli i skąd się tutaj wzięli, ale wiedział, że jeśli znajdą go w tej klitce, podzieli los najemników z The Punishers.



APACZ

Numer 8271223 zwany Apaczem siedział i z namaszczeniem palił papierosa z dziennej racji. Lubił to uczucie. Przyjemne wspomnienie dawnego życia poza GEHENNĄ.

Drzwi celi przesłonił jakiś cień. Apacz spojrzał niespokojnie na tego, kto go rzucał. Jerome. Numer 6356241. Koścista twarz pomalowana we wzory zdradzające przynależność do gangu i jednocześnie maskująca stare blizny.

- Nasza kolej, Apacz – rzucił Jerome.

Właściciel celi podnosi się. Dopala papierosa i dopiero wychodzi, upewniwszy się, że zabrał niezbędne klamoty. Wyszli.

Aby dotrzeć na miejsce, musieli przejść prawie całą sekcję. Znane korytarze oświetlone oszczędnie nielicznymi żarówkami, które miłośnicy farby pomalowali na różne kolory. Dzięki temu życie zdawało się być bardziej kolorowe. Tu i ówdzie artyści dawali upust swoim fantazjom bazgroląc na ścianach. Hasła propagandowe gangu, śmieszne rysunki czy też zwykłe wulgaryzmy. Wszystko znane aż do znudzenia.

Zeszli po drabinie poziom niżej, na korytarze pełne rur, wiązek kabli i wąskich przewodów wentylacyjnych. Gehennę zaprojektowano tak, że gdyby nawet jakiś więzień nawiał, to nie miałby za bardzo gdzie się skryć. Poza tym miał pieprzony GPS w sercu. Oczywiście przejście przez anomalię zmieniła wszystko. Ludzi też.

Dotarli do punktu wartowniczego. Dwaj inni członkowie gangu już na nich czekali.

- Nie śpieszyło się wam, kurwa – rzucił jeden z nich ze złamanym nosem.

- Pierdol się, pedale – odpowiedział uprzejmie Jerome.

W odpowiedzi tamta dwójka zaśmiała się jedynie i po pokazaniu kilku obscenicznych gestów poszła tam, skąd przyszli zmiennicy.

* * *

- Czułeś to, Apacz?

Jasne, że poczuł. Drżenie pokładu. Jakby ...
Nie, to niemożliwe!
Nie mogli przecież lecieć.

Nim zdążyli ochłonąć zaalarmował ich inny dźwięk.

W drzwi – granicę prowadzącą do zakazanej strefy – coś lub ktoś zaczęło walić opętańczo.

Jerome złapał uchwyt miotacza płomieni, przyspawanego do specjalnego stojaka za barykadą z pustych skrzyń i pojemników. Włączył iskrownik i dysza zapłonęła niebieskim ogniem. Teraz wystarczyło skierować lufę w określoną stronę, wcisnąć spust i miotacz rzygał płonącą substancją na odległość do dwudziestu kroków.

Mieli też krótkofalówkę, by zawiadomić szafa ochrony gangu, jednak gówno często się psuło.

Apacz miał lepszy słuch. Oprócz walenia w stalową gródź słyszał jeszcze jakieś spanikowane okrzyki. Jeden z głosów brzmiał jak kobiecy. Jerome spojrzał na kompana szukając w nim oparcia.

To była zakazana strefa. Korytarze niczyje, często nawiedzane przez Pokraki – zmienionych przez Anomalię ludzi. Ale Pokraki nie wrzeszczały, jak ludzie.





Kristi J. Lenox

Po pracy udała się prosto do swojej celi. Mijając ludzi z Gildii pozdrawiała ich ręką. Byliście chyba jedynym gangiem, który cenił sobie coś więcej niż siłę, ale i wśród was nie brakowało psychopatów.

Czekał na nią siedząc w kucki przed drzwiami jej celi.

Chudy. Mniej więcej w wieku Kristi, ale mocno zniszczony przez więzienie. Oznaczenia gangu The Punishers, broń – pistolet energetyczny – przy boku i rękawica z ostrzami na nadgarstku.

Poderwał się na jej widok, a kobieta mimowolnie obejrzała się, czy członkowie Gildii są w zasięgu głosu. Byli.

Zauważył jej reakcję. Uśmiechnął się. Miał ładne, zadbane zęby.

- Ty jesteś Lenox – zapytał kobietę wprost, głosem nawykłym do bezpośredniości.

Pokiwała głową.

- Nazywam się Cathal. Wiem, że interesują cię pewne informacje. Bardzo możliwe, że będę w stanie ci pomóc, ale za odpowiednią zapłatą.

Pokład pod ich nogami zadrżał. Spojrzeli na siebie. Dwie wystraszone twarze. Statek... włączył napęd. Co to mogło oznaczać?






Raina L. Stars


Raina miała blisko do swojego pokoju. Z uporem starała się nie nazywać celi celą.


Zauważyła ich w ostatniej chwili, kiedy wyszła na nich zza zakrętu. Łyse głowy, kolczyki, tatuaże.



Gang Desperados, z tego, co się orientowała.
Ich widok przerażał.



- Cześć chica – zagaił starszy wyluzowanym tonem. – Słyszałem, że potrafisz załatwić troszkę mercancia na boku. Me entiendes?

- Jakoś się dogadamy, chica – dodał młodszy. – Może jako zapłatę przelecimy cię we dwóch, jak nikt nigdy dotąd? De que le queda?

Zaśmiał się paskudnie.

- Calmarse, Eugenio – uspokoił kumpla straszy. – Bzykanie możemy dodać gratis, jak chcesz, carino.

Dziewczyna rozejrzała się na boki. W pobliżu kręcili się co prawda członkowie jej Gildii, ale nikt specjalnie nie zwracał na nich uwagi.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-07-2011 o 21:55.
Armiel jest offline  
Stary 23-07-2011, 13:26   #4
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
"Co za ukrop. Nie dość, że muszę siedzieć w ciasnej, ciemnej klitce to jeszcze sensory klimatyczne zupełnie odmawiają posłuszeństwa. Jest za gorąco dla człowieka a co dopiero dla takich mainframe'ów jak te tutaj. Ich chłodzenie od dawna wymaga przeglądu, ale jakoś nigdy nikt się tym nie zajął. Muszę zreperować ten pieprzony sterownik, bo się tu ugotuje..."

***

Ben Brown, numer 7514361, przez większość nazywamy Double B miał jeszcze wiele do zrobienia. Sam się do tego nigdy nie przyznawał, ale był pieprzonym szaleńcem. Bo czy ktoś normalny osiągnąłby aż tyle? Wytykanie błędów w oprogramowaniu takim korporacjom jak Google, IBM czy Microsoft wymagało czegoś więcej niż odrobienia zadania domowego z zabezpieczeń urządzeń komputerowych. Czegoś znacznie więcej...

Double B od zawsze uważał, że jest stworzony do rzeczy wielkich. Jego podejście do życia skupiało się na urządzeniach komputerowych, wszelakiej elektronice, mechanice oraz (gdy znajdował czas) medycynie. Wszystko co nie skupiało się na dziedzinach w jakich czuł się dobrze uważał za zbędne. Tak też stał się niemal niepełnosprawnym. Wysoki, średniej budowy ciała okularnik nawet nie potrafił wykonać prostego przewrotu... Za to od dwunastego roku życia potrafił włamywać się do systemów zabezpieczeń banków, służb specjalnych czy nawet armii.

W końcu jednak przyszedł dzień, w którym jakiś idiota z ciasnym podczaszem uznał, że lepiej będzie, gdy taki geniusz trafi na ten pieprzony statek. Sam Ben wiedział, że większość nie potrafiła pojąć jego geniuszu. Nawet Ci "wyżej postawieni" na Politechnice Berlińskiej, gdzie swoimi czasy studiował.

A teraz co mu przyszło? Naprawiać jakieś duperele! Jak spieprzą coś takiego jak sterownik termiczny to nagle sobie o nim przypominają! Wielcy dowódcy i ich niskolotne plany! Po uporaniu się z kabelkową robotą Double B założył z powrotem obudowę na urządzenie i zabrał się za programowanie systemu nadzorującego pracę sprzętu. Posłuży mu do tego jego nierozłączny przyjaciel - Notebook IBM Lenovo, który należy do sprzętów niezwykle mało dostępnych na całej Gehennie.


Podłączenie kabli i połączenie z urządzeniem zajęło chwilkę. Ci dwaj ignoranci z The Punishers żartowali sobie tymczasem w najlepsze. Nie rozumieli powagi sytuacji. Byli na ziemi niczyjej a więc nawet sam zmartwychwstały Hitler mógłby teraz na nich wpaść... Z czasem jednak i oni ucichli. Chyba nuży ich ta robota.

Doktor magister inżynier Ben Brown - jakimi też tytułami cieszył się na ziemi - był już zaledwie parę kliknięć od ostatecznego załatwienia sprawy, gdy nagle... usłyszał krótki, przerwany krzyk. Od razu odruchowo zamknął laptopa czekając z wstrzymanym oddechem na rozwój wydarzeń. Wyglądając z cienia przez wąską szczelinę uchylonych drzwi Double B zobaczył jednego z goryli na ziemi - jego wzrok był zaszklony a wyraz twarzy prawdziwego mordobijcy oznaczał, że musiał umrzeć nagle. I niespodziewanie.

Oddychając jak tylko cicho się da programista chciał dostrzec drugiego z ochroniarzy, lecz słyszał jedynie kaszel dobiegający gdzieś zza rogu. Paweł, bo chyba tak nazywał się żywy jeszcze człowiek krztusił się aż do momentu, gdy rozległ się okropny zgrzyt przypominający ustępującą pod naciskiem okutych butów czaszkę. Chowając się głębiej w cień informatyk usłyszał głośne i rzężące dyszenie. Głowa leżącego pod drzwiami człowieka zniknęła. Ktoś pewnie odciągnął trupa... Ale czy nie usłyszał Double B? "Kurwa mać! Ale mam przejebane!" pomyślał uczony faktycznie przestraszony do granic możliwości. W tej sytuacji nic nie mogło go uspokoić...

***

"Ja pierdole, ale siekierezada. Co teraz? Jak mnie znajdą i zabiją? Kurwa. Nie chce umierać! Kto wtedy jako pierwszy rozkoduje rozkazy STRAŻNIKA? Kto zwiększy ilość opanowanych sektorów? Przecież nie Ci mięśniacy. Pewnie się śmieją na każdym kroku, ale kiedyś im udowodnię. Poznam kod STRAŻNIKA i zaprogramuję w wygodny dla siebie sposób! Nic nie będzie wtedy dla mnie niemożliwe... A co jeśli teraz umrę? Kurwa. To się nie może tak skończyć!"

***

Mózg uczonego pracował z wzmożoną aktywnością. Nie mógł on wziąć pod uwagę walki czy szaleńczej ucieczki, bo Double B brzydził się przemocą a biegał pewnie najwolniej z całej Gehenny - cóż za ironia, że właśnie na takich umiejętnościach większość polegała na co dzień. Działające jak rdzenie najszybszego procesora płaty mózgowe Bena jednak wzięły pod uwagę jego zmysł przetrwania i bardzo dobrą znajomość przejętych sektorów. Mógł on bez problemu dostać się na tereny Gildii Zero - oczywiście jeśli nikt nie zwróci tu na niego uwagi. Postanowienie zapadło. Double B postanowił poczekać aż wszelkie odgłosy ucichną. Potem spakować swojego laptopa do torby i wiać. Cicho i dyskretnie - nie chciał biegnąc skupić na sobie niczyjej uwagi. Nie ważne co lub kogo tu spotka - nie będzie to miłe spotkanie... A jak przeżyje istnieje szansa, że wcieli swój szaleńczy plan w życie.
 

Ostatnio edytowane przez Lechu : 26-07-2011 o 15:48. Powód: Mały błąd wychwycony osobiście ;)
Lechu jest offline  
Stary 24-07-2011, 01:09   #5
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Na Gehennie czas płynie inaczej. Nie ma dnia i nocy, które wyznaczałyby rytm. Wszystko jest umowne. Śpisz, kiedy łamie cię sen. Jesz, kiedy kiszki zaczynają swoje bezlitosne wołanie o atencję. Spuszczasz komuś wpierdol, kiedy twoi zwierzchnicy z gangu każą ci wdać się z kimś w konstruktywną dyskusję. A kiedy nadchodzi deficyt na czarną robotę – nudzisz się. Zwyczajnie, kurwa, po ludzku się nudzisz. Nawet tutaj, w samym piekle, po ciemnych stalowych korytarzach snuje się najniebezpieczniejszy z demonów – Wielka Nuuuuda.

Wyczuła go po zapachu, nie musiała nawet otwierać oczu. Na tej cholernej tykającej bombie niemal każdy cuchnął. Odkąd była na tym statku pojęcie fetoru ewoluowało dla niej jak wyszukana dziedzina nauki. Specyficzne nuty zapachowe, kombinacje składników wzbogacone o naturalne ludzkie wydzieliny stawały się równie unikatowe co seryjne numery pasażerów. GoGo śmierdział na ten przykład czymś oleistym i kwaśnym z zabarwieniem skorodowanego metalu.

Spook stała właśnie na rękach na chłodnej betonowej posadzce swojej celi. Nogi miała przerzucone w przód pod anormalnym kątem, a stopy owijały się wokół łokci niczym macki ośmiornicy. Czasem GoGo żartował, że kiedyś oderżnie jej palec żeby się przekonać czy Spook w ogóle uposażona jest w kości. Na co ona odpowiadała, że oczywiście, że nie jest. Że pod jej skórą krąży jedynie płynny kauczuk.

GoGo wyrzucał z siebie słowa z prędkością puszczanej z karabinu serii. Szykowała się więc robota. Jeśli jest zainteresowana miała stawić się w Cyrku. W zasadzie myśl aby się tam udać wydała jej się w jednej chwili absolutnym olśnieniem. Że też sama wcześniej na to nie wpadła...

Podreptała na rękach w jego stronę, jak jakiś pokraczny przerośnięty skorupiak.
- Robota szprota hołota... - zamamrotała pod nosem. Nieśpiesznie wyprostowała ciało, przerzuciła nogi w tył aby płynnym ruchem przejść do pozycji lotosu. - Spook pójdzie. Spook się nudzi i kończą się jej fajki.

Jej twarz przypominała maskę mima. To co w pierwszym momencie można było wziąc za sceniczny makijaż okazało się niczym innym jak kolekcją stylowych więziennych tatuaży. Środek ust podkreślony czerwonym tuszem, serce na prawym policzku a nawet mocne kreski w oczach i cienie długich rzęs okalających bladoniebieskie oczy. Skórę miała trupobiałą ale karnacji akurat nie zawdzięczała nadmiarowi aktorskiego pudru a ubogiej w marchewkę diecie. Do opalania też ostatnimi laty nie było sposobności.
Demoniczny image dopełniał obcisły kombinezon w poprzeczne więzienne pasy. Cóż, Spook wyglądała jakby urwała się z cyrku. Nic dziwnego, że wpasowała się w szeregi Rimshank Rippers jak gówno w latrynę. Gładko i bezboleśnie.
Poprawiła burzę sterczących rudych loków, na nogi wciągnęła wysokie buty. Dwa noże zatańczyły pomiędzy jej palcami jak wyuczone baletnice i wylądowały w pochwach przy pasie.
- Żyletki napletki marionetki... - mamrotaniu towarzyszyła seria tików. Mocne, nerwowe i stanowczo zbyt częste mrugnięcia. Kolejny przerysowany akcent w jej jakże wyrazistym wizerunku.

* * *

[media]http://www.youtube.com/watch?v=rWSLJszH70o&feature=related[/media]
Cyrk był dużym namiotem zszytym z różnokolorowych kawałków materiałów i na myśl przyzywał babciny patchworkowy koc. Spook pokonała dystans bez przeszkód, bądź co bądź była na terenie swojego gangu. Co prawda zaczepiło ją kilku mętów ale było to raczej standardową procedurą i elementem krajobrazu. Zdziwiłaby się gdyby nikt na nią uwagi nie zwrócił.

Z wnętrza biło ciepłe światło, gwar i dźwięki muzyki. W knajpie Rimshank Rippers zawsze się coś działo. Coś przez duże "C". Prawdopodobnie było to jedno z barwniejszych miejsc na całej tej zapomnianej przez Boga krypie.

W rogu sali dokazywała kapela na improwizowanych, ręcznie skręconych instrumentach. Pod kopułą owinięci wokół lin akrobaci wykonywali swoje sztuczki, na jakimś stoliku połykacz mieczy wsuwał sobie do gardła ponad metrową klingę, ktoś buchnął językiem ognia. Cyrk tętnił życiem.
Spook rozpierała energia. Wskoczyła na bar i pokonała całą długość kontuaru gibką serią wyszukanych salt aby wylądować wreszcie na kuckach tuż przez barmanem, dwumetrowym patykowatym jegomościem.
- Spook chce gorzały - posłała mu sekwencję neurotycznych mrugnięć jakby dalszą część komunikatu nadawała morsem. - Gorzały ropiały sandały...
- Spook wypierdala na taboret – dryblas zamachał jej przed twarzą brudną ścierą. - Albo Spook chuja się napije.

Pokornie opadła na siedzenie i poczekała na kielona. Wlała w siebie żółtawy płyn i zniknęła w tłumie. Dojrzała wiele znajomych twarzy, niektóre powitały ją skinieniami, inne ignorowały.
Miała jeszcze trochę czasu wobec czego postanowiła rozciągnąć mięśnie. Po metalowym słupie wdrapała się na podwyższenie tuż przy sklepieniu. Podniosła porzuconą tam parasolkę – fikuśną konstrukcję powyginanych drutów, na które naciągnięty był kawałek szmaty. Tak uzbrojona wkroczyła na mocną linę biegnącą przez całą szerokość sali ponad głowami bywalców. Asekuracja była dla mięczaków. Zamknęła oczy i wolno stawiała stopy łapiąc równowagę. Poczuła jak lina zadrżała pod jej ciężarem. W odpowiedzi stłumiła szalony atak śmiechu.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 24-07-2011 o 09:30.
liliel jest offline  
Stary 24-07-2011, 02:47   #6
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Zgnieciona olejarka kolejny raz odskoczyła z łoskotem od zdartego noska masywnego buciora i potoczyła w ciemność korytarza żłobiąc równą wyrwę w stertach brudu i śmieci zalegających kąty i zakamarki korytarza blokhauzu CR70V. A może CR72X? Kogo to obchodziło. No z pewnością nie podskakującą po kratownicy podłogi puszkę. Ani sprawcę tych nieszczęsnych podrygów, co to zamiast dać, bądź co bądź, wysłużonemu już rupieciowi zalegnąć w kupie podobnych śmieci z sadystycznym uporem maniaka posyłał klekoczącego grata wciąż coraz to nowym kopem przed siebie. Kolejnym. I kolejnym. I jeszcze jednym.

Majster jeszcze zanim wyłonił się zza zakrętu wiedział, że to Togly. Tylko takie pojeby jak ten stary cygan łaziły same po ciemnych pokładach robiąc przy tym tyle hałasu co średniej wielkości buldożer, a słuch Majster miał dobry. Człowiek szedł sam.

- TOLGY

Słowa nadchodzącego człowieka wwierciły się nieprzyjemnie w uszy cygana, odbiły echem od ścian korytarza, wywołały mimowolny grymas.
Suszyło go. Po forsownym, choć dość jednostajnym treningu nosiło go jeszcze, a do tego kwasik jaki był sobie zapodał wyostrzał to i owo ze zmysłów. Miał ochotę zaszaleć, rozerwać się nieco. Ukoronować tak udanie rozpoczęty i przeprowadzony rytuał jeśli nie ostrą, to przynajmniej intensywną chlojką, a nie wysłuchiwać zaczepek jakichś zdesperowanych samobójców, w których zdegenerowanych mózgach lęgły się pomysły, że zaczepianie Dębowego jest dobrym sposobem na szybkie zejście. I na dodatek typ wcale nie zbastował! Głupi był czy aż tak zdesperowany? Stał, kurwa jego durna mać, i ani myślał kulić ogona czy spierdalać w podskokach.
Tym go ujął.
Ważące chyba tonę każda powieki powoli odsłoniły przekrwione oczy, które z ciekawością otaksowały sylwetkę intruza.
Majster…
Tak, znali się. Pracowali razem przy kilku robotach. Tolgy jeszcze się łudził, że może Majster tylko poczuł się samotny, że może zwyczajnie zrobiło mu się jakoś ckliwie, i po nagłym wylewie uczuć odpieprzy się i pójdzie dalej swoją drogą, kiedy ten subtelnie jak udarowy młot pozbawił cygana złudzeń.

- Arlekin szuka chętnych do wypadu na terytoria Hien – usłyszał. O żesz kurwa twoja… Nie mogłeś powiedzieć mi tego za… kilka głębszych – przeleciało przez rozbity nowiną łeb.
- Pomyślałem o tobie. Chciałbyś zapolować blisko Straconych Korytarzy. – to nie było pytanie. Za dobrze go znał. Zbyt dobrze wiedział, że nie przepuści okazji zarobienia kilku szlugów tym bardziej, że jeszcze szykowała się przy tym zabawa. I do tego robota nadana przez Arlekina…

Czy milczenie trwało o chwilę za długo, czy Majstra się żarty trzymały, w każdym razie Tolgy usłyszał jeszcze:

- To jak? Wchodzisz w to?

Jak miał nie wchodzić? Mowa. Przeżyć za coś trzeba. Powolne, pojedyncze skinienie ciężkim łbem i wzruszenie ramion zdaniem cygana starczyło za całą odpowiedź. Co było gadać po próżnicy? Posłana ostatnim kopem puszka z głośną skargą pomknęła wgłąb korytarza prowadzącego do Cyrku, a oni...

Ruszyli innym, prowadzącym jak strzelił prosto do siedziby Arlekina, chyba jeszcze bardziej jebniętego niż on sam świra, szefa lokalnych Rippersów. Dawno już nie widział Arlekina, ale wiedział, że to będzie szybka robota. Za bardzo go suszyło.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 24-07-2011 o 14:20.
Bogdan jest offline  
Stary 24-07-2011, 13:53   #7
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
-G.T. 4856268, G.T. 4856268- powtarzał niczym mantrę idący korytarzami Gehenny mężczyzna. Wreszcie jakiś trop. Niewielka szansa, na zamknięcie ostatniej sprawy, na ostateczne zamknięcie pewnego rozdziału. Niewielka szansa na krwawe zamknięcie, wymagająca jednak nadstawiania karku.
To jednak nie miało znaczenia.
4744280 znany jako Chase ruszył w kierunku celu swej wyprawy. Łażenie na tereny Rimshank Rippers, w okresie gdy ich gangi miały na pieńku nie było mądrym posunięciem, czy bezpiecznym.
Czasami warto było zaryzykować. Zresztą są na tym statku gorsze rzeczy niż cyrkowi nożownicy.

A Thorn umiał zadbać o swoją skórę. Choć na takiego nie wyglądał.
Był zaskakująco niski i szczupły, jak na członka The Punishers. Nie wyglądał na takiego, co umie dokopać komukolwiek. Nie wyglądał na mięśniaka z kwadratową szczęką i szczątkowym intelektem.Czarne zmierzwione włosy, zmarszczki i kilkudniowy zarost nadawały mu wygląd lumpa.
Bo i Chase nie dbał za bardzo o swój wygląd. Ubrany w ciemne barwy mężczyzna wydawał się być niepozorny, szary człowiek w tłumie. Łatwy do pominięcia i trudny do zapamiętania. Pomijając spojrzenie... Oczy Thorna były zimne, beznamiętne... martwe.
Przerażające...

Cichy i trzymający się z boku Chase nie należał do osób wylewnych. Wprost przeciwnie, zamknięty w sobie mężczyzna określał siebie przydomkiem Chase i mało kto na Gehennie znał jego imię i nazwisko.
I teraz więc przemierzał korytarze Gehenny, przyczajony i czujny... i z dłońmi na broni.
To miejsce wymagało czujności, bez względu gdzie się człowiek zatrzymał.
Zwłaszcza, gdy się szło obrzeżami terenu należącego do nieprzychylnemu im gangu. A póki co kolejne skrzyżowanie i... dotarł do znanego mu miejsca.


Ślady krwi... zaschnięte i stare. Tu właśnie znaleziono Wielkiego Willy’ego. A przynajmniej większość jego ciała. Do dziś nie wiadomo gdzie się podział mózg i jądra. Czy są w kolekcji, jakiegoś psychola, stanowią pamiątkę szafa gangu, któremu Willy podpadł, a może zjadł je demon, którego przyzwały grzeszki Wielkiego Willy’ego? Jakakolwiek była prawda, pozostała sekretem tej sekcji, z racji zniszczonych kamer nadzoru. Nie żeby teraz Willy’emu brak owych narządów przeszkadzał. Choć pewnie tam gdzie trafił po śmierci jaja by się przydały... te metaforyczne.
Ech te wspomnienia. Pamiętał jak kilku żółtodziobów z Punishers i paru twardzieli z innych gangów rzygało na widok “krwawej układanki” jaką sprawca zrobił z Willy’ego. Jak widać można być przestępcą i mieć słabe nerwy i równie słaby żołądek. Inna sprawa, że śmierdziało tu wtedy jak w miejskiej rzeźni.
Teraz zapachy już osłabły, choć nadal było czuć tę subtelną mieszankę odoru krwi i chemicznego zapaszku detergentów.

Nie było jednak czasu na wspomnienia. Czas naglił, cyrkowcy mogli wpaść na pomysł urządzenia mu przedstawienia zakończonego flakami latającymi w powietrzu, jego flakami.
Nie należało na nich wpaść. Masakra musi mieć sens.
Przemykał więc w cieniach Gehenny z gracją pijanego nosorożca. No cóż, byli lepsi zwiadowcy od Thorna, byli też i gorsi od niego.
Odgłosy.
Thorn zamarł, jego dłoń powędrowała do zdobycznego nożyka.


Pośmiertnego prezentu od jakiegoś japońca, który mienił się być potomkiem samurajskiego rodu. Cóż... trzeba przyznać, że broń zrobił sobie dobrą. Niestety nie władał nią tak biegle, jakby chciał.
Blizna na brzuchu Chase’a była niewielką ceną, za porządny sztylet.
Wysunął ostrze i nasłuchiwał.
Kroki. Odgłosy wleczenia czegoś ciężkiego. Przedśmiertne jęki. Nic nowego na Gehennie.
Ktoś kogoś zaciukał.
Dzień jak co dzień na Gehennie. Być może jeden z ostatnich, skoro Strażnik ponownie uruchomił silniki. Wszak ten lot musiał mieć swój cel. I pewnie się do niego zbliżali.
Przywarł do ściany i przesuwał się powoli.
Trzy cienie, szaleńczy chichot przywódcy... Hieny. Ciągnęli za sobą zwłoki dwóch ludzi, posoka tworzyła krwawy ślad. Ludzi jego gangu.
Martwych. Chase zaklął cicho.
Hieny mieli przewagę liczebności, on uzbrojenia. Mógłby ich załatwić.
Sięgnął po broń palną. Mógłby ich załatwić. Mógłby postrzelić najbliższego, a potem następnego. Ostatniego dopadłby nożem. Mógłby ich załatwić jeśli wszystko poszło by po jego myśli. W innym przypadku, był tu sam... Nikt nie osłaniał mu tyłka, a Punishers byli już martwi.
Nie było sensu ryzykować.

Zacisnął palec cynglu swej broni. “Chronić i służyć” to jedna zasada. “Każdy kto zabija glinę, musi zostać złapany... lub zginąć.” Druga niepisana zasada policji.
Miejsce się zmieniło, ale zasady nie. Hieny będą martwe, on tego dopilnuje.
Przyczaił się i czekał, aż będzie mógł zastrzelić, jednego z nich. Uśmiercić na miejscu jednym strzałem, a potem drugiego tak samo. Albo, zabić szybko wbijając sztylet w plecy.
To była Gehenna, tu nie ma strzałów ostrzegawczych, nie ma honorowej walki i nie ma klatek to których mógłby wsadzić tych pojebańców. To akurat mu się w tym miejscu podobało. Sprawiedliwość wymierzana była szybko i bezlitośnie. I ostatecznie.
Przyczaił się więc i czekał, by odesłać Hieny na tamten świat, raz a dobrze.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 24-07-2011 o 13:55.
abishai jest offline  
Stary 24-07-2011, 15:41   #8
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Wstał jeszcze zanim goście przekroczyli próg jego udzielnego królestwa. Już dawno nauczył się, że ci którzy śpią twardym snem mogą się z niego nie obudzić. Gehenna nie darowywała błędów. Mieszkał w celi obok wąskiego przejścia pełnego zardzewiałych rur i zaworów, które prowadziło do ambulatorium. Szumna nazwa, jak na klitkę w której niemałym wysiłkiem zgromadził kilka sprzętów pomagających ratować poharatanych ragazzi don Vitta. Stół z plastalu, łatwy do dezynfekcji, dobre oświetlenie, trochę antybiotyków, sterydów, domowej roboty znieczulaczy. Narzędzia chirurgiczne, środki dezynfekujące. Przyczółek medycyny łączącej w sobie trochę nowoczesności i czasy kiedy ludzie okładali się pałami nabitymi krzemieniem. No i jego lab. Niewielkie sanktuarium gdzie przyrządzał swoje cuda wszelakie.

Usłyszał ich z daleka. Specjalnie pogonił od starej grodzi technika przysłanego przez capo który miał pomóc w urządzeniu ambulatorium. Za dziesięć fajek gentleman z twarzą jednookiego mordercy wstawił nowy rygiel, ale nie oliwił zawiasów. Dzięki temu piskliwy zgrzyt otwieranych, ciężkich metalowych drzwi dałby radę obudzić zmarłego, a co dopiero lekko śpiącego Robena. Wstał niespiesznie i upił łyk wody z porcji przeznaczonej na śniadanie, przełknął dawkę koryta. Sądząc po natężeniu i ilości kroków na metalowych kratownicach oraz podnieconych głosach i przekleństwach, szykowało się coś ciekawszego niż zwykłe łatanie kolejnej ofiary konkurencji. Flat Line podniósł swój osobisty sprzęt i zarzucił sprawnie plecak na ramię. Kolejne przyzwyczajenie z poprzedniego życia, ludzie nieprzygotowani również nie żyją zbyt długo. Wyszedł otwierając kratę i skinął głową capo. Miał już ten czwarty krzyżyk na karku ale ciągle był w dobrej formie, jak na doktora oczywiście. Potarł dłonią ostrzyżoną krótko głowę i zerknął bez przesadnego zainteresowania na nosze. Wściekłość bijącą od Don Vitto dało się wyczuć bez większej trudności.

Bez wątpienia gladiator. Szerokie cięcia mającego prześmiewczo imitować gladiusa ostrza nie dało się pomylić z niczym innym. I najwyraźniej jego przeciwnik wiedział jak się nim posługiwać. Do tego końskiej siły przeciwnik, bez dwóch zdań. Muerto przez dłuższy czas nie zatańczy tarantelli. Pochylił się nad klatką piersiową pojękującego mężczyzny. Proszę. Pięknie. Rozchylił palcem brzegi rany kłutej, drążącej w kierunku szczytu lewego płuca. Opłucna przebita, spieniona jasnoczerwona krew na wargach ciągle odksztuszającego pacjenta. Obejrzał jeszcze dokładnie resztę pokancerowanego korpusu, dwie rany na ramieniu i dłoni oraz cięcie na udzie. Powierzchowne i nie zagrażające życiu. Ubroczony w posoce po łokcie zastanowił się chwilkę po czym ruszył do kącika z labem. Bez wątpienia Muerto miał przed sobą ciężkie czasy. Nawet jak przeżyje leczenie, o co Flat Line postara się całym swoim kunsztem, to Don Vitto nie zamierzał mu urządzać tryumfalnego powrotu na Arenę. Źle obstawiona karta… Nie było wątpliwości już po losowaniu, kiedy okazało się że w pierwszej rundzie trafi na Rzeźnika, Roben wiedział że będą z tego kłopoty. Nie przypuszczał jednak że Muerto wyjdzie z tego żywy, przynajmniej jeszcze na tą chwilę. Nawet obstawienie tych kilku fajek u booka na zdolniejszego konkurenta nie poprawiało mu humoru. Przy takim przebiciu nie zarobił wiele.

Szybka kalkulacja i medyk spojrzał jeszcze na pacjenta po czym sięgnął po strzykawkę ze stalowego stolika. Mocny organizm, powinien wytrzymać. Zużycie ostatniego medipacku z jego prywatnych zasobów nie opłacało się. Ryzyko nie było spore, a lekarstw nie miał wiele. Spojrzał pod blade światło sączące się spod sufitu i pstryknął paznokciem w igłę. Dawka Tripu podana dożylnie wraz z rozluźniaczem mięśni i painkillerami zadziała odpowiednio. Wynalazek własnej roboty Robena doskonale zastępował mediżele znieczuleniowe. Trip którego recepturę poznał jeszcze w poprzednim wcieleniu sprawdzał się świetnie. Blokował receptory bólu, wprawiał w stan euforii, pacjenta zaś bardziej ciekawiły różowe słonie z omamów niż świadomość tego że na przykład zbliżający się do niego z piłą doktor ma zamiar odjąć nieco od jego konstrukcji cielesnej. Kiedy Muerto zwiotczał i przestał się wreszcie rzucać na stole, Roben przystąpił do metodycznej i dokładnej pracy.
- Przyjacielu, pozwól na chwilkę. Carlo, tak? Widzę że i tak fascynuje cię ten widok, to będziesz mógł przyjrzeć się z bliska.
– powiedział zaraz, kiedy Don Vitto z drugim ochroniarzem wyszedł z ambulatorium zniechęcony i znudzony przedłużającymi się procedurami. Flat Line nie darzył go sympatią, ale wiedział że jego los jest związany z capo na skutek decyzji którą sam podjął. Dlatego miał nadzieję że Muerto okaże się na tyle silny że nie zawiedzie ich obu.
- Potrzebuję asysty, a jesteś jedyny w zasięgu głosu. Podejdź do tamtej szafki i załóż rękawiczki. No dalej, nie wstydź się – powiedział do stojącego dalej jak słup soli mięśniaka. – Jedno co mamy pod dostatkiem w tym ambulatorium to lateksowe rękawiczki.
Wskazał na dwa pudła pod ścianą po czym wziął ze stolika zacisk żylny.
- Podejdź tutaj i rozchyl retraktor, muszę opanować ten mniejszy krwotok zanim nasz gladiator prawdziwie zasłuży na swój pseudonim artystyczny.

Niedobrze. Muerto stracił sporo krwi, a plazma skończyła się wieki temu. Kolejny raz zastanowił się nad medipackiem, ale rachunek zysków i strat pozostawał taki sam. Uchwycił wreszcie żyłę w zacisk i zasklepił ją cienkim promieniem lasera. Teraz jeszcze żmudne zszywanie ran i będzie można odpocząć. Niewiarygodne że spędził nad tym wielkim bydlakiem pięć godzin, musi mu naprawdę zależeć. Uśmiechnął się do siebie tak by ochroniarz tego nie zauważył.
- Carlo, spisałeś się doskonale. –powiedział po chwili do niego – Don Vitto będzie zadowolony.
Podszedł jeszcze do Muerte i przyjrzał mu się krytycznie. Prawa noga nie odzyska już sprawności, to samo lewa ręka. Miecz Rzeźnika załatwił przywodziciela na udzie, pociął ścięgna pod kolanem. Taaak tarantella poza zasięgiem, ale do tańców które dla niego szykował Don Vitto to bez znaczenia.
- Skończyliśmy, przyjacielu. Możesz wrócić i zameldować szefowi, że teraz wszystko jest kwestią czasu. Jak dożyje do rana, będzie żył.
Klamy, igły i skalpele wrzucane delikatnie do metalowej misy, barwiły wodę na różowy niezdrowy odcień. Ochroniarz nie odezwał się słowem przez całą operację, ale teraz posłusznie poszedł wypełnić polecenie. Niech i capo pomartwi się trochę przez nockę. Roben zaś po raz kolejny sprawdził tętno Muerte i zaczął bandażować rany. Czeka go jeszcze sporo pracy.

Roll(1d12)+0: 6,+0 Total:6
 
Harard jest offline  
Stary 25-07-2011, 16:26   #9
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Który to dzień? Nieistotne. Który rok? Nieważne. Niektórzy starają się wszystko skrupulatnie policzyć- jak długo znajdują się na Gehennie, ile dni minęło odkąd przelecieli przez Anomalię, kiedy ostatnio kogoś wyruchali, dosłownie lub w przenośni. Liczą, zapisuję, ale po co? Czy nie byliby w stanie egzystować, gdyby nie znali domniemanej aktualnej daty? Czy tak ważna jest dla nich wiedza ile mają lat? Czy któraś z tych informacji zmienia na lepsze choćby cząstkę tego gówna, którym bez wątpienia stała się Gehenna po udanym buncie więźniów? Nie. Dlatego Apacz nie zawracał sobie tym głowy. Był człowiekiem praktycznym, a przynajmniej zawsze lubił tak o sobie myśleć. To co robił miało zawsze jasny cel- jasny dla niego, rzecz jasna.

Zaciągnął się słabym tytoniem dostarczanym z łaski Strażnika każdemu więźniowi. Kiedyś życie było proste, właśnie dzięki owemu celowi. Nawet podczas ostatnich dni spędzonych na wolności, kiedy napędzała go żądza zemsty, czuł się dobrze, pomimo ogromnej straty. Właśnie dlatego, że wiedział, co ma zrobić. Dlatego, że miał cel.
A teraz? Zawzięte trwanie przy życiu wbrew woli innych i swojej? Egzystencja, z całkowitym pominięciem esencji, jako forma sztuki? Niefart?
Co on tu robił? Często zadawał sobie to pytanie, rzadko kiedy jednak znajdował zadowalającą go odpowiedź, a nawet jeśli, to następnego dnia szukał kolejnej. Cóż, przynajmniej miał co robić.

Zmarszczył lekko brwi gdy Jerome wszedł do jego celi, wpuszczając do środka snop światła i jednocześnie rozjaśniając ponure, oświetlone słabą czerwoną żarówką, pomieszczenie. Przyszedł po niego, jak zwykle gdy mieli razem trzymać wartę.

- Już- rzucił krótko kończąc jednak niespiesznie papierosa. Gość czekał cierpliwie, w końcu Apacz nie wyglądał na kogoś, kogo można poganiać. Wysoki, dobrze zbudowany i oczywiście cały, z wyjątkiem twarzy, pokryty tatuażami- te po lewej stronie ciała były mniej lub bardziej skomplikowanymi wzorami składającymi się z podstawowych figur geometrycznych, które prawdopodobnie nie kończyły się na ramionach, po prawej zaś był dziary więzienne, w większości zdradzające przynależność do Rippersów. Do tego dwa duże noże, jeden przy pełnym kieszeni pasku przecinającym skośnie klatkę piersiową, drugi w pochwie przy pasie.


Vincent zgniótł niedopałek i wyrzucił go niedbale na korytarz. Zdjął skórzany, sięgający kolan płaszcz z przyspawanego do stalowej ściany haka i upewnił się, czy kusza oraz bełty są na miejscu, zawieszone za połami. Wyszedł z celi, gasząc jedyną, czerwoną żarówkę, lecz jego skóra nadal miała czerwony odcień, niczym mahoń. Płynęła w nim czysta, indiańska krew, chociaż wielu nie dawało temu wiary. Zrodzony był z jednej z nielicznych indiańskich linii krwi, które od wieków nie zostały zbrukane krwią innej rasy. O ile na Ziemi to coś znaczyło, to tutaj był tylko kolejnym pomyleńcem na usługach gangu Cyrkowców.

Pełnienie warty było jednym z najbardziej nużących obowiązków członków gangu. Lepiej było nudzić się w ciasnej celi niż przy zabarykadowanych drzwiach, czekając na atak jakiegoś szaleńca, zbłąkanego ćpuna czy Pokraka. I nie chodziło bynajmniej o niebezpieczeństwo, bo, wbrew pozorom, nie było ono wcale duże- mieli broń, od miotaczy ognia do karabinków na śrut czy strzały, a wszystkie drzwi i włazy zabezpieczone były sztabami lub zastawkami, uniemożliwiającymi otworzenie ich z zewnątrz. Właściwie tylko ktoś z materiałami wybuchowymi lub palnikiem mógł stanowić dla nich jakiekolwiek zagrożenie.

Po wymienieniu uprzejmości z chłopakami których mieli zastąpić, zajęli swoje miejsca, jeden przy miotaczu, drugi zaś pod ścianą, osłaniany od strony drzwi kupą zespawanego metalu.

- Gdyby jakaś dupa, czysto hipotetycznie, powiedziałaby, że da Ci się dymać przez pięć calutkich dni jeśli połkniesz kawałek żelastwa, zgodziłbyś się?- spytał błyskotliwie Jerome, chowając w dłoniach drobną, wręcz dziecięcą, bransoletkę zrobioną z małych, pordzewiałych nakrętek i podkładek.
- Pojebany jesteś.
- To znaczy, chodzi o to...
- kontynuował niewzruszony.- Wysram to, prawda? Kolesie wkładają sobie metrowe ostrza do gardła, to mi coś małego w gardle nie stanie, nie? No to przełknę, pomęczę się, i tyle, pójdzie ze sraką... Bo chyba mi się w brzuchu nie rozpuści, co?
- Jak już mówiłem: pojebany jesteś.
- No ale kurwa przecież człowiek ma w żołądku kwasy trawienne, no nie? Nawet ty, czerwony zjebie, chociaż pewnie ty i krew masz zieloną jak kwas. I sam jesteś pojebany! Przecież nie mówię, że to zrobię. Kto by chciał rżnąć jakąś jebniętą, sadystyczną gotkę... Chyba tylko ty.

Apacz tylko spojrzał na niego z beznamiętnym wyrazem twarzy i posłał w jego stronę kilka obelżywych gestów na zakończenie dyskusji. Jednocześnie jednak wrócił myślami do sytuacji sprzed tygodnia, kiedy to zmusił jakąś naćpaną gotycką dziwkę do pracy po godzinach, za symboliczne „A teraz spierdalaj”. Nie miał za grosz szacunku do takich kobiet. Nie można być dziwką na pół etatu- albo nią jesteś, albo nie, koniec tematu. Plotka rozeszła się po gangu tak szybko, jak utonęła wśród innych nic nie znaczących informacji „Z gangu i z Gehenny”, Jerome jednak nie zapominał tak łatwo, był prawdziwą skarbnicą wiedzy, tyle że bardzo rzadko się nią dzielił. A jeśli już to robił, to tylko po to, żeby komuś przysrać lub szantażować. Taki z niego cwany sukinsynek.

Długą, trwającą ponad pół godziny pauzę przerwał wstrząs statku, charakterystyczny dla uruchomienia silników. Silników, które od przejścia przez Anomalię były niesprawne i według fachowców „Kompletnie zjebane, ni chuja nie nadające się do naprawienia”. A jednak, żaden z więźniów nie zapomniał tego uczucia, wyczekiwał go podświadomie w każdej chwili swego nędznego żywota.
Stało się. I co teraz? Co to może oznaczać? Strażnik sam poradził sobie z usterką? Ktoś z Zera zdołał wytworzyć elementy zastępcze i wszystko zmontować? Takie coś nie obeszłoby się bez echa, ale to jedyne logiczne rozwiązanie.

Huk od strony drzwi przerwał mężczyznom rozmyślanie (i dziwienie się) nad tym zjawiskiem, spinając ich mięśnie i wyostrzając momentalnie zmysły. Ktoś był po drugiej stronie, na zakazanych korytarzach, i bardzo chciał dostać się do środka. Krzyki, wrzaski, paniczne wręcz wycie kilku osób samo w sobie mogłoby zjeżyć włoski na karku osoby o słabszej psychice, strażnicy jednak zachowali zimną krew. W końcu nie bez powodu zostali przyjęci w szeregi Rimshank Rippers.
Jerome chwycił pewnie miotacz ognia i wycelował go w stronę drzwi, zerkając na Vincenta w ramach konsultacji.

Kto mógł plątać się po zakazanych korytarzach? Nikt przy zdrowych zmysłach. Dało się wyczuć, że coś jest nie tak, że te osoby przed czymś uciekają, jednak tym bardziej otwieranie drzwi było głupotą. Sprowadzanie śmierci na siebie i innych członków gangu nie należało do ich kompetencji.

- Czekaj- powiedział tylko do towarzysza. Ten skinął głową i wpatrywał się w stalowe drzwi.
A co, jeśli jakaś grupa Ripperów miała robotę w okolicy i teraz uciekają przed Hienami? Jebać ich. Co, jeśli uciekają przed… demonem? Jebać ich po stokroć, niech tylko to cholerstwo nie wyczuje ich niepokoju i zostanie po tamtej stronie. Ktokolwiek tam jest, cokolwiek się tam dzieje, Apacz spisał ich na straty. Teraz musiał tylko dopilnować, żeby nie pociągnęli go za sobą na dno. Wyjął kuszę i nałożył bełt, zakończony starym, stalowym, pokrytym rudawym osadem, grotem.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.

Ostatnio edytowane przez Baczy : 25-07-2011 o 16:30.
Baczy jest offline  
Stary 25-07-2011, 20:01   #10
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację


Nazywali go świętym szaleńcem, choć nie był ani święty, ani szalony.

Nazywali go ojcem, choć nigdy nie miał dzieci.

Nazywali go Szkutnikiem i to akurat była prawda.
Żył z budowania statków, a największe z jego dzieł stało się jego domem i więzieniem.

+

Jeszcze parę lat temu jego największym zmartwieniem było terminowe oddawanie kolejnych etapów projektu, prawidłowe rozliczenie podatków i wyczerpujące się zapasy kawy w biurze. Od czasu do czasu wizyty u psychoanalityka, który przepisywał mu prochy na banalnie lekką i nieistotną depresję.

Teraz przyglądał się ukrzyżowanemu facetowi gadającemu o wybrańcach i zagładzie i zupełnie na serio rozpatrywał, czy Wieszcz nie ma racji. Przyglądał się wyznawcom. Widział oczy wpatrzone w guru jak w obrazek, widział usta bezgłośnie szepczące słowa modlitwy, widział też ironiczne uśmieszki i uniesione brwi. Słuchał słów proroka, słuchał nabożnych szmerów i nerwowych chichotów.

Analizował emocje świadomie poddając się rytmowi tłumu zebranego w stołówce. Coś było nie tak.

Bardzo nie tak.


+

Przejście przez anomalię było zbiorową traumą. Śmierć dziewięciu milionów ludzi, niemal całej populacji, dziewięciu z dziesięciu przyjaciół, wrogów i współlokatorów - wyryła się jak bolesna rana w świadomości wszystkich ocalałych. 3764457 nie był wyjątkiem.

...waśmaryjołaskiśpełnapanztobąbłogosławionaśty...

Prosta, schludnie urządzona cela. Starannie pościelona prycza. Żadnego grafitti, żadnych plakatów, nawet zdjęć rodziny. Gdyby nie człowiek siedzący po turecku dokładnie na jej środku, można by ją uznać za niezamieszkałą.

...panztobąbłogosławionaśtymiędzyniewiastamiibłogosławionowocżywota...

Świat nie istniał. Czas nie istniał. Cela nie istniała. Życie przed Gehenną nie istniało. Nawet twarda, zimna posadzka i nagrzane od dłoni, przesuwające się między palcami koraliki różańca. Doznania materialne znikały jedno po drugim.
Gdzieś w międzyczasie zniknęły z jego świadomości Gehenna, Strażnik, zagłada więźniów i podróż przez piekło.

...twojegojezusświętamaryjomatkobożamódlsięzanamigrzesznymiteraziwgodzinę...

Nie istniał głód, zimno. Nie istniały pragnienia, wątpliwości, wina. Szepczący z każdym wypowiedzianym dźwiękiem cofał się bardziej do wnętrza. Kolejne maski rozsypywały się w pył. Zniknął więzień numer 3764457, zniknął Jakub Josephson, jego przeszłość, dom, rodzina, zawód, zniknął wiecznie zamyślony inżynier-urbanista, jeden z setek tysięcy podwykonawców Gehenny. Zniknęły wszelkie przewinienia, życiowe błędy, zniknęły drobne wady, zniknęły umiejętności, życiowy dorobek i osiągnięcia, zniknęło wszystko co czyniło go indywidualnym człowiekiem.

To co pozostało, uwolnione ze wszystkich więzów i masek, otworzyło oczy, rozejrzało się dokoła i poczuło zapierający dech w piersiach zachwyt. Świadomość. Nieodparty urok oczywistości. To było jak spojrzenie w oczy Boga.

Materialnie nic się nie zmieniło. Nadal był w piekle. Ale wiedział już po co tu jest.

I co musi zrobić.

+

Co różniło Jakuba w tamtym momencie oświecenia od człowieka, który stał teraz w tłumie, słuchając szaleńca przybitego do krzyża?

To proste: Dwa lata doświadczenia.

Dwa lata, które zmieniły go nie do poznania. Rzutki, charyzmatyczny kaznodzieja o magnetycznym spojrzeniu był tak odległy od zahukanego inżynierka budowlanego, którym był, gdy trafił na Gehennę, że gdyby postawić tych dwóch ludzi obok siebie, ciężko by stwierdzić choćby pokrewieństwo.
Odkrycie powołania było pierwszym krokiem. Nieustająca misja, chrzest, wejście w struktury Lion's Heart, tysiące rozmów, kazań, dysput filozoficznych, setki małych i wielkich codziennych problemów, zwycięstw i porażek. Dusze nawrócone, dusze bezpowrotnie stracone. Każde z tych doświadczeń odciskało ślad. Rozwijało. Zbliżało do CELU.

Misja trwała. Cel był jasny i prosty, ale diabeł jak zwykle tkwił w szczegółach, a opór materii był bezlitosny.

Metaliczny smak w ustach wybił Jakuba Szkutnika z zamyślenia.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Yo61i7OOloI[/MEDIA]

Krótko ogarnął wzrokiem otoczenie i wsłuchał się w głos intuicji. Diagnoza była prosta: demon, blisko. To, czy Gabor był prawdziwym prorokiem nie miało już teraz większego znaczenia. Szybka ocena "po owocach czynów" nie pozostawiała cienia wątpliwości - facet emanował szaleństwem. Nagromadzone złe emocje: obłęd, strach, obsesja, cierpienie, wzmocnione znajomą ikoną krzyża odbijały się następnie szerokim echem w oczach i sercach słuchaczy. Prosty mechanizm, do którego zrozumienia nie trzeba religii, a jedynie podstawy psychologii. Empatia to potężna broń. A tu, na Gehennie, w nieodpowiedzialnych rękach mogła wyrządzić monstrualne zniszczenie.

Zdążył już trochę poznać ludzi wokół siebie. Misjonarski odruch. Tu nawiązać kontakt wzrokowy, tam krótka wymiana informacji o odciętych rewirach, czy geografii najbliższych korytarzy. Na koniec parę rozdanych fajek i pastylek żywnościowych. Za mało, żeby więźniowie rzucili się do obrony Jakuba przed ochroniarzami Wieszcza, ale dość by uchodzić za mniej więcej "swojego" i nie dostać kosy pod żebra za sam fakt odezwania się niepytanym.

- Później ci to wyjaśnię. Zaraz tu będzie kocioł. - rzucił szeptem do stojącego obok żylastego chudzielca z klanowymi tatuażami na twarzy - Spokojnie podejdź do drzwi i otwórz je na oścież, później to samo przy drugich. Potem zacznij mówić tym w tylnych rzędach, żeby wychodzili.

Upewniwszy się, że rozmówca zrozumiał, uniósł głowę i podjął spojrzenie Wieszcza Gabora. Jakub wiedział, że nagromadzona energia emocjonalna tłumu za parę minut zmaterializuje tu demona. Jeden człowiek nie mógł rozproszyć tej energii... ale przy odrobinie szczęścia mógł jej nadać przeciwny znak. Lub przynajmniej zmienić jej bieg w mniej niebezpiecznym kierunku.

- Gdzie mamy go szukać, rabbi?! - rzucił pewnie w stronę mówiącego. Dość głośno, by zwrócić na siebie uwagę całej sali i wywołać pełną konsternacji ciszę - Gdzie mamy szukać Wybrańca? Czy ukrywa się pośród Armii Lwa, czy raczej Mówiących Do Demonów? A może żyje niczym Daniel pomiędzy Hienami? Czy ukrywa się w sekcji dziobowej, czy raczej grzeje się w blasku bio-labów? Czy jest świętym szaleńcem, czy może jajogłowym z Gildii Zero? I gdzież, ach gdzież, chował się przed nami te wszystkie lata? - rzecz jasna zasypując Gabora pytaniami, nie dawał mu czasu na jakąkolwiek odpowiedź. Po pierwszym zdaniu posłał mu jedno krótkie spojrzenie, mówiące "zagrożenie, wiem co robię, zaufaj mi". Nie umiał ocenić, czy dotarło. Mówiąc, wszedł na krzesło, by być lepiej widocznym, jego wzrok wędrował między prorokiem, a pozostałymi słuchaczami. Kątem oka obserwował, czy wyjścia ewakuacyjne są już otwarte. Mając pewność, że ściągnął na siebie uwagę całej sali, zszedł z nuty mentorskiego kazania do rzeczowego tonu ogłoszeń parafialnych - Wybaczcie, że przerywam. Wieszcz Gabor może mieć rację, ale właśnie dostałem cynk, że tu nie jest bezpiecznie. Bez paniki. Osłonięte przejście do sekcji...

Spokojnym tonem omawiał trasę ewakuacji, całą uwagę tłumu kierując w stronę wyjścia. Zupełnie, jakby nic takiego się nie działo i pośrodku sali nie miała się zaraz zmaterializować bestia z piekła. Celowo nie sprecyzował zagrożenia. Ludziom przywykłym do ukrywania się przed Strażnikiem, Demonami i psychopatami pewnych rzeczy nie trzeba było tłumaczyć.

Mówił pewnie, starając się na bieżąco reagować na wszystkie niespodzianki. Gdyby udało mu się "przejąć" tłum, miał zamiar wyprowadzić wszystkich z tego miejsca i rozproszyć. Gdyby Gabor podjął wyzwanie i wygrał - a około trzydzieści procent obecnych wyglądało na jego fanatycznych wyznawców - cóż, Jakub mógł tylko liczyć, że uda mu się dopaść do wyjścia, nim rozszarpią go na strzępy. Jeśli ruszą w pogoń, również będzie to jakieś zwycięstwo.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 27-10-2011 o 19:56. Powód: dodanie starego avatara
Gryf jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:01.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172