Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-09-2011, 18:14   #1
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
[Mag: Wstąpienie] Demony Przeszłości

Lało bez przerwy. Od dłuższego czasu. Tak ulewnego sierpnia najstarsi nawet niepamietali. Ani jednego dnia słonecznego. Tylko ulewy na przemian z burzami i mżawką.
- No to z polowania nici. - Głos lady Sylivia zmącił ciszę panując w gabinecie jej męża.
Sam sir Etherington, który do tej pory wpatrywał się siną dal i być może kontemplował widok za oknem, odwrócił się do żony powoli.
- Już niech cię o to głowa nie boli. - Wycedził przez zęby. - Lepiej dopilnuj aby podano nam po polowaniu ciepłe posiłki. - Mocno zaakcentował dwa ostatnie słowa. - A nie tak jak ostatnio.
- Wszystko było gorące. - Pani Etherington wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Dobrze o tym wiesz.
- Doprawdy?? - Parsknął jej mąż. Wyminął ją i usiadł za biurkiem. Wyjął z szuflady rewolwer Beaumont-Adams narzędzia i zaczął się bawić.
Z pełnym namaszczeniem zaczął rozbierać i czyścić broń. Z czułością jaką już dawno żony nie obdarzał przesuwał palcami po zimnym metalu. Pieścił go. Dotykał. Przyglądał mu się.
Lady Etherimgton chrząknęła cicho by zaakcentować swoją obecność.
- Jeszcze tu jesteś?? - Amator broni oderwał się na chwilkę od swojego zajęcia. Ale tylko na chwilkę. Wolał podziwiać kształty rewolweru niż swojej, skądinąd, pięknej żony.
- Kogo ty właściwie zaprosiłeś?? - Sylivia nie dała za wygraną.
- Znajomych.
- Haward ja się pytam poważnie. - W końcu nie wytrzymała i wyrwała z ręki męża ściereczkę. Przyniosło to zamierzony efekt, mężczyzna spojrzał na nią i to nawet na dłuższą chwilę.
- Idź się zajmij czymś pożytecznym kobieto. - Odebrał jej rzeczoną ściereczkę i wrócił do swojego zajęcia. - Sprawdź czy pokoje są gotowe. Czy służba wie co ma robić.
A gdy się ociągał. - No rusz się w końcu. - Warknął na nią.
Sylivia Etherington wyszła pozostawiając męża sam na sam z jego namiętnością - bronią.

Służba już skończyła przygotowania i zniknęła z pola widzenia. Lady Etherington nie miała się do czego przyczepić, a może nie chciała? Przejechała, tak dla zasady, po kilku przyciągających brud miejscach, było czysto, i dała sobie spokój.
Zaczepiwszy gospodynię, panią Russell, i wydawszy jej ostatnie polecenia, udała się na spoczynek. No może nie do końca spoczynek. Oddała się relaksowi, o tak, relaksowi w ramionach młodego lokaja Georgea Newtona. Owemu relaksowi oddawała się już od przeszło sześciu miesięcy, kiedy to młody George zatrudniony został w domu państwa Etheringtonów.

I stał się cud. Słońce wyszło zza chmur. W ciągu niespełna pół godziny niebo z szaro-stalowego stało się błękitne. Prawdziwy, niezaprzeczalny cud. Cud, który każdy Przebudzony poczuł niczym siarczysty policzek wymierzony rzeczywistości. Bo wątpliwości, nawet tym najmniej doświadczonym, nie ulegało, że nie było to naturalne zjawisko. Ktoś celowo i pełną premedytacją rozgonił chmury, przywołał słońce. Ktoś bezceremonialnie rozdarł Gobelin i powstałą dziurę załatał według własnego upodobania.

Niemniej jednak należało przyznać, że przyjemniej podróżuje się w słoneczny dzień. Nie wspominając o polowaniu, czy pikniku, które miałby być atrakcjami zaplanowanymi przez sir Etheringtona dla swoich gości. Wiadomym było, że przemoknięta od długotrwałego deszczu ziemia nie prędko wyschnie. Że drogi i ścieżki będą błotniste i rozmoknięte.
Do Oakspark prowadziła właśnie taka droga. Droga, która z pewnością teraz, po tylu dniach deszczu jest pełna kałuż, rozmokła, być może nawet nieprzejezdna.

Sam pałac w Oaskpark był okazałą rezydencją w stylu neoklasycystycznym.




Dumnie prezentował się wśród lasów i wzgórz okalających rezydencję. Był zadbany. Okna odbijały słoneczny blask. Pobielone ściany również. Na dachu i murach nie było patyny jaką zwykle otoczone są tego typu rezydencje. Czuć było nowością, znać że remontowano całość niedawno. Bo prawdy wspaniałą rezydencja, którą lady Etherington wniosła w posagu mężowi.
Ogród robił już gorsze wrażenie. W zasadzie to był dokładnym przeciwieństwem domu. Był zwyczajnie zaniedbany. Krzewów i drzew nikt dawno nie przycinał. Trawę wprawdzie koszono, ale niezbyt regularnie. Ścieżki zarastały. Momentami był to bardziej las niż ogród i to nawet od frontu posiadłości. Co, w odpowiednim świetle przydawało całości iście gotyckiego wyglądu, lub jak kto woli wyglądu klimatem grozy wiejącego.
Chyba jednak taki stan rzeczy nie przeszkadzała właścicielowi.


I gdyby nie brama, która stała w poprzek drogi prowadzącej do pałacu, możnaby się nawet nie zorientować, że właśnie wjeżdża się na teren parku pałacowego.




Sam mur okalający rezydencję był zarośnięty chaszczami. I najprawdopodobniej mocno nadgryziony przez ząb czasu. Nie było to jednak widoczne spod tej całej plątaniny gałęzi i pnączy.

Przybyłych do Oakspark witał sam gospodarz. Dla większości byłot o ich pierwsze w życiu spotkanie, ale sir Etherington okazywał tyle serdeczności swym gościom, że można było poczuć się niczym stały bywalec tu. Lady Etherington nie była tak wylewna jak mąż. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem stała obok niego, pozdrawiając lekkim skinieniem głowy przybyłych.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Efcia : 26-01-2012 o 13:23.
Efcia jest offline  
Stary 09-09-2011, 00:36   #2
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Bristol, prężnie rozwijające się miasto.


Nie było to zaciszne miejsce, ale po ponad dwuletnim pobycie w Dehli, Roger przywykł do zgiełku.
Zresztą, stać go było na zakup domu z dala od fabrycznej części miasta.
Sir Roger Attenborough zamieszkał w dość dużej rezydencji, przechodząc na emeryturę w sile wieku.
Oczywiście były ku temu powody, ale... te pozostały tajemnicą angielskiej dyplomacji.
I sekretem sir Attenborough'a.
Obecnie mężczyzna, zamieszkiwał więc małą rezydencję w Bristolu samotnie, zatrudniając minimum służby, z czego większość z niej była hinduskiego pochodzenia. I przyjechała do Anglii wraz Rogerem.
Mimo powrotu przed dwoma miesiąca z Indii, Roger nie garnął się do powrotu na łono towarzyskie Bristolu i tym bardziej rodzinnego Bath.
Można by powiedzieć, że delikatnie izolował się od miejscowej socjety.
Tym bardziej zdziwiło go zaproszenie, jakie zostało mu dostarczone.

Zaproszenie, na piknik i polowanie. Zwłaszcza to drugie odstręczało Rogera. Od czasu pamiętnego polowania w monsunowej dżungli, stracił entuzjazm do ganiania ze strzelbą za zwierzętami.
Nie zamierzał jechać do Oakspark, nie zamierzał odwiedzać Bath, nie zamierzał się spotykać z
sir Hawardem Etheringtonem. Tym bardziej, że znał z nazwiska wszystkie szlacheckie rody żyjące w okolicy Bath. I Etheringtonów wśród nich nie było.

Roger siedział w gabinecie, urządzonym w dość nietypowy sposób. Klasyczny styl angielskich mebli, mieszał się tu z wpływami hinduskimi.
Tak jak niedokończona mandala usypywana z barwionego piasku. Niepełna, niedokończona... nieudana.
Roger spojrzał na nią z niechęcią. W teorii wszystko powinno się zgadzać. Sam ją wykreślił, sam dobrał kolory. Ale gdy zaczął ją usypywać, zrozumiał że coś jest nie tak.
Nie zadziała. Nie będzie z niej dobra soczewka mająca skupić zmysły w jedno.
Dlatego przerwał jej usypywanie i wyrzucił szkice do kosza przy biurku.
Sięgnął po jedno z opracowań i pogrążył się lekturze. W przypadku niepowodzeń, tak trzeba robić.
Powrócić do źródła.

Coś przerwało mu zagłębianie się w lekturze. Dysonans. Błędna nuta w harmonicznej pieśni wszechświata. Coś co przeszło przez jego zmysły niczym drżąca fala.
Przerwał czytanie.


-Poczułeś to ?- szept, który tylko on mógł usłyszeć. Szept jego Avatara. Prawie jak wiatr. Mglista sylwetka głowy tygrysa, przywołująca niezbyt przyjemne wspomnienia.
Przewodnik duchowy Rogera jakoś nie potrafił zdecydować się na jedną formę, przybierając różne postaci, choć o wspólnym motywie przewodnim.
-Tak... poczułem.- mruknął Roger. Udało obojętność, podczas gdy Avatar był podekscytowany tym faktem.- Musisz to sprawdzić. Musisz.
-Niczego nie muszę. - niemal warknął dyplomata.
-Nadal się łudzisz. Nadal zaprzeczasz własnej naturze. Po tym wszystkim co przeszedłeś, liczyłem że nie będziesz już takim hipokrytą jak podczas pierwszego naszego spotkania.-odparł Avatar.
-Nadal uważasz, że mnie znasz.- szepnął cicho mężczyzna.
-To z okolic Bath.-przypomniał Avatar.
Roger spojrzał na leżącą kopertę z zaproszeniem.-Będę musiał tam pojechać, prawda?
-Nie można ciągle uciekać. Czyż nie tego się nauczyłeś przy naszym spotkaniu?- spytał retorycznie Avatar.

Wstał gwałtownie i zszedł do pokoju muzycznego znajdującego się na parterze. Tam zwykle można było zastać Aishę.
I rzeczywiście. Aishwarya Rai medytowała w pokoju muzycznym, w którym królował co prawda fortepian, ale stały też i hinduskie instrumenty. I były częściej używane, bo Aisha doskonale grała na sitarze, a Roger na fortepianie... nie bardzo.
Lubiła tu przebywać i medytować w oparach ziół.
Była piękna. Była nieujarzmiona. Była... cóż... była ważna dla Rogera. Była powierniczką jego tajemnic i opiekunką jego domostwa. Była przyjaciółką. Ale nie mogła zostać żoną i nigdy nie stała się kochanką. Ich relacje nigdy nie sprowadzały się do czegoś tak prostego jak romans.


Hinduska ubrana w sari przywitała uśmiechem i słowami.- Coś się stało, guru?
W jej ustach ten tytuł brzmiał ironicznie, zwłaszcza że Roger na niego nie zasługiwał. Ale też brzmiał ciepło i przyjaźnie. Gdy byli sami, pozwalali sobie na zniknięcie dystansu między sobą. Zbyt wiele wszak razem przeszli. Roger podrapał się palcem serdecznym po podstawie nosa i rzekł.- Będę musiał wyjechać do Bath... Coś się tam wydarzyło. No i... mam to zaproszenie do Oakspark.
-Nie chciałeś tam jechać.- przypomniała mu Aisha. Roger nachylił się i cmoknął ją w czubek nosa.- Coś się wydarzyło.
-Domyślam się. Nie powiesz co?- Przesunęła się nieco w górę i ich wargi się spotkały w delikatnym całusie.
Nie byli kochankami, ale kłamstwem było stwierdzić, że nie iskrzyło między nimi czasem.
-Sam jeszcze nie wiem co się wydarzyło. Chyba nic groźnego.-stwierdził Roger.- Coś co mnie zaciekawiło.
-A mnie by nie zaciekawiło, guru?- nadąsała się Aisha.
Anglik zaprzeczył ruchem głowy.- Nie spodobało by ci się w Oakspark. Tam potraktowano by cię jak zwykłą służkę.
-Wymówka Rogerze.- odparł bez przekonania Aisha i dodała.- Chcesz bym cię spakowała?
-Tak. Ubrania, oraz... inne drobiazgi.- odparł mężczyzna, gdy Aisha wstawała z leżanki.
Hinduska pełniła rolę, nie tylko powiernicy, ale i ochmistrzyni domu i osobistej sekretarki i służki.
Ufał jej osądowi i decyzjom.

I znał jej upór i ambicję. Aisha nie dała łatwo za wygraną i oprócz jego bagażu, z tyłu dorożki wylądowały dodatkowe pakunki, oraz pudło w którym znajdował się sitar.
Oboje wsiedli do środka, Aisha pierwsza wspierając się na dłoni Rogera.
Ubrana po europejsku, by nie wzbudzać nadmiernej sensacji.
Zamówiona dorożka tylko chwilkę czekała. Bagaże zostały spakowane, więc Roger wsiadł do środka. I ruszyli.
Podróż trwała dość długo i była monotonna. Pozwalała jednak rozmyślać nad decyzją, podjętą nagle i impulsywnie. Pod wpływem Avatara. Znowu.
Zatrzymali się nad moment, przed bramą. Roger wychylił się z dorożki i spojrzał nieufnie na to miejsce. Z jakiegoś powodu, pomysł przyjechania tutaj stawał się coraz bardziej... złym pomysłem.
Teraz jednak nie wypadało się wycofać. Gdy dorożkach przejeżdżał przez bramę, Roger sprawdził czy ostrze ukryte w jego lasce wysuwa się gładko. Co prawda wydawało mu się, że nie ma żywych wrogów, ale pewności nie miał.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 09-09-2011 o 15:22. Powód: zmiana po konsultacji z MG:)
abishai jest offline  
Stary 11-09-2011, 11:48   #3
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
W chwili, gdy sir Attenborough wysiadał z dorożki wraz ze swą towarzyszką, starając się nie wzbudzać sensacji, osoba, która wprost przeciwnie - chciała wzbudzić sensację jak największą, oparła się o podest, na którym wylegiwał się marmurowy lew. Oparła się, skrzyżowała z wdziękiem nogi o smukłych łydkach, odsłonięte dużo bardziej niż pozwalała na to etykieta, pstryknięciem spędziła z głębokiego dekoltu pajączka, który umyślił sobie znaleźć schronienie przed deszczem pomiędzy jej piersiami i zapaliła papierosa, osłaniając żar przed lejącą się z nieba wodą.


Suknia pokazywała dużo więcej, niż zwykły pokazywać dobrze wychowane damy, a ten krój... również był znajomy. Ach tak. Byłaż ona ostatnim krzykiem mody wśród prostytutek z Bath. Jednak pomimo stroju - jakby nie patrzeć, organizacyjnego - i pomimo tego, że kobieta była już przemoczona do ostatniej nitki, nikt przy zdrowych zmysłach nie podszedłby zapytać, ile bierze za noc.Było w niej coś, co kazało się obawiać odpowiedzi - duma i nieskończone pokłady agresji. Pstryknęła niedopałkiem pomiędzy wypakowywane z dorożki bagaże sir Rogera, z zadowoleniem odnotowała jego reakcję na swą niecodzienną kreację, a potem obdarzyła szlachcica ciężkim jak ołów oskarżycielskim spojrzeniem. Przez chwilę, krótką chwilę, sir Roger ujrzał ogrom zła i niesprawiedliwości świata. Zrozumiał też, że w oczach tej wychudzonej kobiety to on jest temu wszystkiemu winien. Rządy, system, tak, oczywiście, również... ale także on ponosi winę, on, personalnie, sir Roger Attenborough. I personalnie poniesie też za to karę...

- Aoife! Tutaj jesteś! - równie przemoczony co kobieta umundurowany Hindus wynurzył się spomiędzy strug deszczu i z aż za bardzo wyraźną ulgą ujął ją za rękę. - jesteś cała mokra, zachorujesz - oznajmił z ciepłą troską i został potraktowany brutalnie i z buta.
- Ja nie choruję - zaznaczyła ostro Aoife i wyrwała mu rękę, z papierośnicy wyciągnęła kolejnego papierosa, a z pomiędzy ściśniętych gorsecikiem piersi - zapalniczkę.
- Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać - Hindus postanowił dopełnić wymogów etykiety, przywitał się z Rogerem i z rewerencją skłonił jego towarzyszce. - Moja przyjaciółka - wyraz twarzy kobiety świadczył, że ona ma na temat ich znajomości odmienne zdanie - nazywa się Aoife O'Brian - z wyraźnym trudem wymówił irlandzkie imię - ja nazywam się Nath Rao. Pan, jak sądzę...
- Nie wysilaj się, Nath - warknęła Aoife i porzuciła próby reanimowania zamokniętej zapalniczki. - Bo nie warto. Ani on nie zapamięta, ani dla mnie to istotne, więc po co udawać.

Wyminęła ich z wdziękiem i weszła w strugi deszczu, stąpała miękko i lekko jakby płynęła w powietrzu, z gracją tancerki i godnością królowej.
Nath Rao rzucił sir Rogerowi przepraszające i zbolałe spojrzenie.
- Przepraszam za nią. Nie jest zła. Nie naprawdę - i pobiegł za znikającą w zalanym deszczem ogrodowym labiryncie kobietą.

***

Los splatał się czasami dziwniej niż byłby to w stanie wymyślić Mistrz Szekspir. Tenże los sprawił, że Aoife, Irlandka urodzona na wsi pod Dublinem, mokła obecnie w Oakspark w towarzystwie najprawdziwszego Hindusa w najprawdziwszym turbanie, odziana w kieckę pożyczoną od dziwki... Nici tego losu prowadziły ją niepowstrzymanie ku spotkaniu z sir Etheringtonem i, ku wielkiej satysfakcji Aoife, chwila ta była już bliska... zaś u genezy obecnej, godnej uwiecznienia w jakiejś operetce sytuacji, leżał naszyjnik lady Katheriny Anny Thornby - przez który Aoife trafiła do pierdla.

***

- Powtarzam - oznajmiła Aoife po raz trzydziesty co najmniej i opadła bezwładnie na oparcie krzesła. - Dużymi literami powtarzam, bo chyba na słuchu słabujecie. Nie ukradłam żadnego naszyjnika. Lady pewnie dała go któremuś gachowi i sama już nie pamięta.

Kilku z policjantów pozwoliło sobie na krótkie usmieszki. Zarówno kłopoty z pamięcią lady Thornby, jak i jej skłonności do dorastających młodzieńców były tajemnicą poliszynela.
- Jesteś tu obca, i jesteś Irlandką... Czy możesz podać kogoś, kto poświadczy za ciebie? - śledczy był juz znudzony - i naszyjnikiem, i lady Thornby, i twardym uporem Aoife.
- Dla ciebie, posterunkowy - wypaliła ze słodyczą Irlandka - To ja jestem pani. I tak, mogę podać. Macie kartkę, posterunkowy? A pisać umiecie? To piszcie... - rzygnęła jeszcze jadem i zaczęła dyktować nazwiska.

Oczywiście, naiwnością byłoby oczekiwanie, że któryś z wyleczonych z trypra i innych ciekawych przypadłości żołnierzy z jednostki stacjonujacej w Bristolu przejmie się jej uwięzieniem i pospieszy z odsieczą... Aoife też wcale tego nie oczekiwała. Ale w czasie, gdy policja szukała żołnierzy, ona zyskała czas i spokój - i starannie pracowała nocami nad oknem w areszcie, z którego zamierzała po cichu prysnąć. Poza tym, wolała, by szanowni funcjonariusze wyciągali spod pierzyn żółnierzy i dopytywali się, czy ją znają - niż by zaczęli dociekać, kim ona w ogóle jest i co zmalowała w przeszłości. Aoife miała bogatą kartotekę w większości dużych angielskich miast.

Jakież więc było jej zdziwienie, gdy pewnego ranka w zakratowanym okienku pojawił się turban, a potem drzwi się otworzyły i jej oczom ukazał się właściciel owego nakrycia głowy.

- Pani O'Brian była pielęgniarką w szpitalu naszej jednostki. Nasz lekarz, pan Gordon, nie może sobie bez niej poradzić i bardzo zalezy mu na jej powrocie - Hindus z kamienną twarzą łgał śledczemu i Aoife zaczęła się zastanawiać, czym sobie zasłużyła. - Oczywiście, ręczę za nią, i poręczy każdy oficer naszej jednostki. Tak, rozumiem, to ubolewania godne wydarzenie, niemniej jestem przekonany, że pani O'Brian nie miała z tą kradzieżą nic wspólnego.

Śledczy kiwał głową jak dziecięca pacynka, a Aoife wyprsynęła z celi jak wystrzelona z procy, na pożegnanie pokazując obrońcom prawa wysunięty obelżywie środkowy palec.

***

- Nie leczyłam ciebie - upewniła się.
Hindus uśmiechnął się blado.
- Nie. Mojego przyjaciela. Ja leczę się sam... to znaczy, nie potrzebuję, ale... - zapętlił się rozpaczliwie w zeznaniach.
- To świetnie - Aoife złapała jego smagłą rekę i potrząsnęła mocno, po męsku. - Jestem ogromnie wdzięczna za pomoc. Dzięki, że mnie wyciągnałeś z pudła, nakłamałeś i w ogóle. Muszę już lecieć...

Aoife odwróciła się na pięcie i już zamierzała odejść, kiedy Hindus odchrząknął i użył magicznego słowa.
- Chciałem zaprosić panią na obiad.

Och, jedzenie. Aoife odwróciła się i z najpiękniejszym uśmiechem ujęła żołnierza pod ramię.
- Właściwie to wcale się nie śpieszę - oznajmiła głosem odkrywcy nowego lądu.

- Aoife? - zapytał Nath pod koniec obiadu, który przeciagnął się w kolację i Hindus zdążył jej już opowiedziec znaczną część swojego życia.
- Taaaa? - Irladka wmuszała w siebie udko kurczaka. Przeżarła się niesłychanie, ale nie wiadomo, kiedy los uszczęsliwi ję kolejnym posiłkiem.
- Nie pracujesz teraz... Może potowarzysz mi w Oakspark. Dostałem zaproszenie, ale...
Aoife kurczak stanął w gardle.
- Pewnie. Będzie mi miło - oznajmiła, starając się brzmieć naturalnie.
- Jeśli to nie kłopot...
- Żaden kłopot.
- Jednak, rozumiesz mnie... - zaciął się lekko. - Chciałbym wiedzieć, jak to było z tym naszyjnikiem...
- Och - Aoife machnęła kurzą kością. - Głupia raszpla zdjęła go w bibliotece i zapomniała, że tam zostawiła. Nie ukradłam go. Po prostu też nie wiem, gdzie go pieprznęła. Ukradłam jej tylko kolczyki.
Nath zakrztusił się herbatą.

***

Oakspark! Oakspark! Już niedługo, ty stary pierdzielu...

Aoife, nucąc pod nosem, wkroczyła do zakamuflowanego w bocznej alejce burdeliku. Na taką fetę musiała się odstawić, a jej doświadczenie mówiło, że w takich trudnych sytuacjach można liczyć tylko na solidarność oraz interesowność kobiecą. Z pieśnią na ustach otworzyła drzwi do saloniku.

- Czołem, dziewczyny! - wszystkie zdrowe? No to cacy. Słuchajcie, idę na bibkę do arystokracji, i nie mam się w co ubrać.

Cztery pary podmalowanych oczu patrzyły na nią tepo i Aoife zrozumiała, że musi podeprzeć solidarność interesownością.

- Która pożyczy mi kieckę, tej rąbnę arystokratyczne wino.

Cztery wykarminowane usta otworzyły się i zaczęły wypluwać serię propozycji, cztery pary rąk obdarły Aoife do naga i zaczęły przykładać do jej ciała kolejne szmatki.

***

I w dużym skrócie, tak wyglądała sprawa z Hindusem i kiecką. Rzeczona kiecka była całkiem mokra i zaczynała chyba farbować, a rzeczony Hindus dogonił Aoife i chyba coś chciał...
- Odczep się! - warknęła i szarpnęła się chyba zbyt mocno, bo zdzirowata kiecka trzasnęła na szwie i żołnierzowi został w ręku fragment jej rękawa.
- Nie. Czemu jesteś taka? - nie dawał za wygraną i Aoife pomału dochodziła do wniosku, że dla jego własnego dobra będzie musiała zaraz dać mu po pysku.
- Bo taka jestem - odpaliła. - Słuchaj, pomogłeś mi tu wejść, jestem naprawdę wdzięczna. Teraz mnie zostaw i się nie przyznawaj, a nie ucierpisz, jasne.
- Niejasne. Nie zostawię. I nie widzę powodu, żebym miał dlatego cierpieć.
Aoife trawiła tę jego spokojną ripostą i próbowała wymyśleć coś mądrego i jednocześnie dość obelżywego, żeby się obraził i wreszcie się odczepił.
- Sir Etherington czeka. Chodźmy się przywitać - wyciągnął do niej rękę i wbrew sobie, wściekła na własną bezradność, ujęła tę dłoń i pozwoliła się prowadzić.




***

Kilka razy wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać ta scena, obracała w myśli tysiące możliwości. W żadnym z jej scenariuszy nie było mend... Aoife stała obok Hindusa i starała się ignorować uporczywe swędzenie w intymnym miejscu. Zdzirowata kiecka musiała być zamieszkała, a teraz jej niesforni lokatorzy zaczęli dawać jej w kość.
- ... moja przyjaciółka, Aoife O'Brian - Nath przedstawił ją niczym królową co najmniej i Aoife przerwała próby dyskretnego podrapania się po wzgórku łonowym.
Z rozkoszą odnotowała szok na twarzy sir Etheringotna, starego capa.
- A tak - machnęła dłonią. - Można powiedzieć, że my się właściwie znamy - powiedziała martwym, złym głosem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 11-09-2011 o 11:51.
Asenat jest offline  
Stary 11-09-2011, 20:14   #4
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Powietrze pachniało nasiąkniętą deszczem ziemią i soczystą trawą, pachniało ziołami i świeżo skoszonym sianem, pachniało wilgocią po niedawnych ulewach, przede wszystkim zaś pachniało różami, których w ogrodzie Twisletonów było pod dostatkiem.


Margaret odetchnęła pełną piersią, wciągając do płuc całą gamę zapachów. Mimowolny uśmiech poruszył kąciki jej ust, gdy rozglądała się po swoim królestwie. O tej porze roku ogród prezentował się wyjątkowo okazale. Gałęzie różanych krzewów uginały się pod ciężarem intensywnie pachnącego kwiecia. Zieleń idealnie przystrzyżonych trawników ładnie kontrastowała z intensywnymi barwami kwiatów. Całość cieszyła oko gości, stanowiąc dumę gospodyni domu.

Szelest poruszanych gałęzi wyrwał ją z zamyślenia. Zaraz potem jej uszu dobiegł radosny śmiech. To dzieci znów ganiały się po ogrodzie. Dostrzegła chłopca o blond czuprynie przemykającego między krzewami bukszpanu. Po chwili jego śladami podążył drugi, nieco wyższy, o włosach ciemniejszych, niemal czarnych, lecz tak samo piegowatej buzi.

Kobieta zacmokała z dezaprobatą, a potem rzuciła: - Edward, prosiłam przecież, byście się z Philipem nie ganiali po ogrodzie. Przed domem macie wielki trawnik, nie możecie tam?
- Ale mamo – mruknął chłopiec przerywając na moment pogoń za bratem. – Tam nie ma się gdzie schować – dodał i nie czekając na odpowiedź matki kontynuował bieg.
- Skaranie boskie z tymi dziećmi – mruknęła bardziej do siebie niż do syna, zresztą on – zajęty pogonią – i tak by jej nie usłyszał.

Westchnęła ciężko. Z początku chciała gonić za niesfornymi pociechami, doszła jednak do wniosku, że aż tak jej nie zależy. Zresztą w sztywnej halce i długiej spódnicy i tak miała nikłe szanse na powodzenie. Poza tym ganianie za dziećmi i pilnowanie ich to było zadanie Fanny, a nie jej. W najgorszym wypadku chłopcy pokłują się kolcami róż, a wtedy może wreszcie zaczną słuchać matki. Z tą myślą kobieta podążyła do domu.

***

Wchodząc zapukała cicho, po czym uchyliła ostrożnie drzwi. Gabinet jej męża zdawał się pusty, a jednak doskonale wiedziała, że właśnie tam go znajdzie. Podpowiadały jej to lata małżeńskiego doświadczenia, a także specyficzna woń, jaką czuć było w domu już od progu.

Nie pomyliła się. William siedział w swoim ulubionym fotelu, przy biurku. Na blacie rozłożoną miał gazetę. Z trzymanej przez niego w ustach fajki buchał siwy dym.


- Prosiłam cię, byś nie zatruwał mi tym świństwem całego domu – powiedziała spokojnie zamykając za sobą drzwi.

Mężczyzna nie odpowiedział, zdawać by się mogło, że zupełnie nie dostrzegł obecności żony. Ta stała spokojnie cierpliwie czekając. Była pewna, że wreszcie doczeka się jakiejś reakcji.

- Znowu piszą o tych wariatkach – mruknął William znad gazety, i kolejny raz pyknął fajką.
- Wariatkach? – zapytała uprzejmie, nie bardzo rozumiejąc, kogo konkretnie jej małżonek ma na myśli.

Znów milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie złożył gazetę i odłożył ją na bok. Spojrzał w jej kierunku, a jego wzrok wskazywał na to, że dopiero teraz w pełni ją zauważył.

- Tych całych… sufrażystkach – ostatnie słowo wycedził przez zęby, jakby z trudem przechodziło mu przez gardło. – Pod koniec czerwca paradowały po londyńskim Hyde Parku wykrzykując swoje postulaty, absurdalne zresztą.
- Absurdalne – powtórzyła uśmiechając się ledwo dostrzegalnie.
- Owszem, absurdalne. Domagają się… - zawiesił głos, jakby się zastanawiał nad kolejnymi słowy, lecz zamiast kontynuować, uciął – zresztą, co ci będę tłumaczyć. To głupoty.
- No dobrze, skoro tak twierdzisz, to zostawmy to. Pamiętasz, że mamy dziś jechać do Oaskpark? – zapytała czysto retorycznie. Z pewnością pamiętał, a nawet gdyby zapomniał, w żaden sposób nie dałby tego po sobie poznać.
- Tak, tak – pokiwał głową energicznie. – Pamiętam. Jeszcze nie jestem tak stary, by o wszystkim zapominać.

Nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się mimowolnie. Cóż mu miała powiedzieć? Czego by nie rzekła, z pewnością w jego uszach zabrzmiałoby to nieodpowiednio. Przez te dziesięć lat nauczyła się już, że w takich sytuacjach najlepiej milczeć.

- Mam ochotę na herbatę. Napijesz się ze mną? – zapytała po chwili zmieniając temat.
- Wolałbym kawę – wyznał mężczyzna z uśmiechem. – Przed wyjazdem muszę jeszcze parę spraw załatwić. Kawa pozwala mi trzeźwo myśleć.
- Wiesz, że nie powinieneś – pogroziła mu palcem na niby. – Christopher niepokoi się o twoje serce. Mówił, że powinieneś ograniczyć używki.
- Bennett tak mówił? – zaśmiał się William, po czym wstał od biurka i podszedł do żony. – Ten podstarzały amator cygar i whisky?
- Nie przesadzaj. Aż tak źle z nim nie jest.
- No może – zgodził się niezbyt chętnie. – Ale i tak żaden konował nie będzie mi mówił, jak mam żyć. Nawet taki, który pomógł przyjść na świat trójce moich dzieci.

Podszedł do niej i pocałował ją w czubek nosa. Potem pogładził ją po policzku i uśmiechnął się. Wreszcie ucałował jej obie ręce i rzekł spokojnie:
- Poproś Joan, by przyniosła mi kawę tutaj. Jak mówiłem, muszę jeszcze coś zrobić. I dopilnuj, żeby przez najbliższą godzinę dzieciaki trzymały się jak najdalej stąd.

Odwrócił się na pięcie i bez słowa wrócił do biurka. Jedno spojrzenie i wszystko stało się jasne. To był koniec rozmowy, przynajmniej dla niego. Margaret westchnęła cicho, po czym wyszła. Nie miała siły się z nim sprzeczać.

To był jeden z tych okresów, gdy William był w domu na dłużej. Okresów, co tu dużo mówić, nielicznych. Zwykle mężczyzna zjawiał się w West Littleton na kilka dni, potem wyjeżdżał na dwa, lub trzy dni w interesach, a potem wracał. I tak w kółko, aż do momentu, gdy sprawy wymagały dłuższej podróży. Wtedy nie było go przez kilka tygodni.

Margaret nieraz mówiła mu, że za często wyjeżdża, że powinien więcej czasu poświęcić rodzinie, przede wszystkim dzieciom. Ale William uważał, że bez niego wszystko się posypie. Wszystkiego musiał doglądać osobiście, zatrudnienie asystenta nie wchodziło w rachubę. Nikomu na tyle nie ufał. Nikomu, z wyjątkiem Malcolma, ale ten jakoś nie chciał współpracować i wyjechał. Tym sposobem stary Twisleton wiecznie był w drodze.

Teraz jednak było inaczej. Zjawił się w West Littleton przeszło miesiąc temu i póki co nie wspominał nic o wyjeździe. Za to ciągle starał się wszystkim udowodnić, że to on jest tu panem. Przestawiał meble, decydował, co będą jedli na obiad, zmieniał plan dnia, przewracał całe ich poukładane życie do góry nogami. Doprowadzał tym Margaret do szewskiej pasji. Kobieta zaczynała tęsknić za swoim słomianym wdowstwem.

***

Stała już w holu instruując służbę, William jeszcze coś robił w swoim gabinecie. Jak zwykle musiała go nawoływać. Jak zwykle nie mógł się rozstać z pracą, choć za chwilę mieli wyjeżdżać.

Z West Littleton do Oaskpark nie było wcale daleko, ale ulewne deszcze, jakie od pewnego czasu nawiedzały hrabstwo Gloucestershire, podobnie zresztą, jak pół Anglii, stawiały pod znakiem zapytania przejezdność okolicznych dróg. Margaret nie miała ochoty utknąć gdzieś w szczerym polu w kałuży błota. Wolała być nieco przed czasem, niż się spóźnić. To były nietakt, na który pani Twisleton nie miała ochoty sobie pozwolić.

Drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich koniuszy. Widząc panią domu skłonił się nisko, po czym rzekł:
- Powóz jest już gotowy, proszę łaskawej pani. Czy pakować bagaże?
- Tak, pakuj. Zaraz będziemy wyjeżdżać – odparła kobieta. – O ile mój mąż raczy wreszcie tu przyjść – dodała nieco zniecierpliwionym głosem.

A więc powóz już czekał. Powóz, choć William początkowo upierał się, że pojadą tą kupą żelastwa, jaką sprowadził sobie ostatnio aż z Manchesteru. Ale Margaret się nie zgodziła. Cóż z tego, że jej mąż zwykł nazywać owo najmłodsze dziecko fabryki Rolls-Royce cudem techniki? Cóż z tego, że konstruktor tej piekielnej maszyny – Charles Rolls – skądinąd bardzo szarmancki gentleman, był dobrym znajomym Williama? Margaret twardo zapowiedziała, że żywa się do tej ryczącej konserwy zamknąć nie da i dopięła swego.

Wreszcie William wyłonił się z czeluści gabinetu. Z kieszeni surduta wyjął zegarek na łańcuszku, a zobaczywszy, która godzina, spojrzał na żonę jakby z wyczekiwaniem.

- Doskonale. Widzę, że jesteś już gotowy – rzuciła Margaret z uśmiechem. Odpowiedzią jej męża była jedynie nieznaczne skinienie głowy. – W takim razie jeszcze raz, Fanny – tym razem zwróciła się do stojącej tuż obok guwernantki – dzieci mają być w łóżkach między ósmą, a dziewiątą wieczorem
- Dobrze, proszę pani – odparła dziewczyna.
- Dopilnuj, żeby się nie przejadły na kolację, bo potem nie będą mogły zasnąć – kontynuowała swoją wyliczankę zatroskana matka. - Zwróć uwagę na Emmę, żeby wszystko zjadła i nie dokarmiała psów, bo znowu się obudzi w środku nocy głodna. Przypilnuj, żeby się dzieci porządnie wymyły. Sprawdź, czy Philip dokładnie umył stopy, żeby znowu nie nanosił piachu do łóżka. Powtórz z Edwardem tabliczkę mnożenia. Jak wrócę przepytam go.
- Dobrze, proszę pani – powtórzyła Fanny z uśmiechem. – Dopilnuję wszystkiego, może być pani spokojna, jak zawsze.
- Ach! I jeszcze jedno – przypomniała sobie kobieta – gdyby Eleine znowu miała koszmary, zaparz jej waleriany. Rośnie w ogrodzie między…
- Nagietkiem, a rumiankiem – dokończyła za nią służąca.

Pani Twisleton uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Następnie ucałowała piątkę swych niesfornych pociech i razem z mężem wyszła z domu. Chwilę później z pomocą koniuszego wsiadła do bryczki. Wreszcie ruszyli.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 16-09-2011 o 13:10.
echidna jest offline  
Stary 11-09-2011, 22:46   #5
Konto usunięte
 
Ulli's Avatar
 
Reputacja: 1 Ulli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputacjęUlli ma wspaniałą reputację
Leżał w łóżku i wsłuchiwał się w bębnienie kropel deszczu o parapet. Kochał chwile takie jak ta za spokój. Światło wpadające przez niezbyt szczelnie zasunięte zasłony wskazywało, że zbliża się południe. Jego długie niewstawanie z pewnością wzbudziłoby zaniepokojenie służby. Zapewne już z godzinę temu wparowałby kamerdyner niosąc tacę z jedzeniem. Na szczęście wszystkich odprawił, poza panią Woods, która przychodziła dwa razy w tygodniu posprzątać. Z początku nawet sądził, że ojciec zrobił mu na złość kupując tę rezydencję, ale wraz z upływem czasu wzrastała w nim świadomość presji jaka ciąży na dorobkiewiczach. Miejscowe elity przypominały to takim jak on na każdym kroku.
Odwrócił głowę i jego wzrok zatrzymał się na kartce papieru leżącej na stoliku przy łóżku.
„Piknik i polowanie.” stwierdził z rezygnacją. Żaden plan zajęć nie wydawał mu się dobry, więc nie pozostało nic innego jak zdecydowanym ruchem odrzucić kołdrę i podnieść się z łóżka.

Idąc do łazienki słyszał cichutki szloch za plecami. Znak, że „wyrzut sumienia” jak nazywał swego awatara, już się obudził. Mimo prawie dwudziestu lat wspólnego obcowania nie udało mu się z tym oswoić. Nie pomogło ani leczenie psychiatryczne, ani nauki Hansa Bauera – jego mentora. Świadomość, że to coś istnieje naprawdę oznaczała tylko, że wszystko co było z tym związane jest prawdą. To zaś napawało go przerażeniem tak wielkim, że śmierć wydawała się czymś przyjemnym.
Wszedł do łazienki odkręcił wodę i zaczął się myć przy umywalce. Szczególnej troskliwości wymagała broda, którą uważał za nic więcej jak łapacz brudu, ale z niechęci do golenia wybrał mniejsze zło. Mydląc się spojrzał w lustro i zamarł. Zobaczył przypatrującą się mu z rogu pomieszczenia małą dziewczynkę w potarganej, brudnej sukience, której wielkie zapłakane oczy przyglądały mu się badawczo.
Oparł się ciężko o umywalkę i wyraźnie poirytowany powiedział:
-Umawialiśmy się, miałaś mi dać spokój.
Dziecko zrobiło nadąsaną minę.
-Kłamca! Obiecałeś, obiecałeś pomóc!
-Czego chcesz, co mam zrobić? Ty nic nie mówisz...
-Po co idziesz do Oakspark? Tam spodziewasz się znaleźć swoje przeznaczenie?
-Na pewno nie znajdę go tutaj słuchając twoich żalów!
-Oni ranią, zranili mnie i ciebie, zranią innych - dziecko podeszło na wyciągnięcie ręki. Zobaczył jak jej twarz zmienia się w głowę jaszczurki a z ust wysuwa się rozdwojony język. Rudolph zamknął oczy, czuł jak pulsująca krew rozsadza mu głowę, wkrótce poczuł jej smak na języku i zorientował się, że krwawi z nosa.
-Nie wrócę tam, odejdź!
-Nie mogę, jestem częścią ciebie.


Odwrócił się gwałtownie. Pomieszczenie było jednak puste.


***

Po wyjściu z domu skierował kroki do najbliższej restauracji, by zjeść skromny śniadanio – obiad. Na szczęście nie przyplątał się żaden znajomy wymieniać grzeczności. Szczególnie uciążliwy był pewien emerytowany wojskowy, Howard Smith, ponad sześćdziesięcioletni, krewki staruszek, zagorzały anglikanin. Przyuważył Rudolpha jeszcze jak ten się wprowadzał i przylgnął do niego jak rzep. Sir Howard poczuł się w obywatelskim obowiązku objąć bohatera wojennego troskliwą opieką. Polegała ona zazwyczaj na zanudzaniu go wspomnieniami z wojska, wyciąganiem na drinka i swataniem z majętnymi wdówkami. Zaznajamiał go też z krążącymi po Brystolu i Bath plotkami i pokazywał co bardziej znaczące persony. Wkrótce stał się bardziej uciążliwy niż jego awatar. Znajomości nie osłabiło nawet przyznanie się Rudolpha do luteranizmu.
Wychodząc z restauracji, zostawił zapłatę wraz z sutym napiwkiem na stole i poszedł w kierunku postoju dorożek. Złapał pierwszą lepszą i kazał wieźć się czym prędzej do Oakspark. Wysiadł przed bramą rezydencji. Korzystając z cudownej poprawy pogody postanowił pójść piechotą i przygotować się psychicznie przed wejściem do jaskini lwa. Podczas ostatniej wizyty popełnił grubą niezręczność składając Pani Adams kondolencje z powodu śmierci syna, który tylko zaginął. Spowodowało to atak histerii starszej pani i wściekłość jej córki.
-Ciekawe po co mnie zaprosili, chcą mi podać cyjanek?- powiedział do siebie, po czym zastukał kołatką.
 
__________________
Zawsze zgadzać się z Clutterbane!
Ulli jest offline  
Stary 12-09-2011, 18:44   #6
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Kobieta pochylona nad kartkami papieru rozłożonymi na biurku wstrząsnęła nerwowo ręką. Z pióra, trzymanego w dłoni chlapnął atrament, brudząc granatową smugą jasną wykładzinę gabinetu. Sprawczyni kleksa zdawała się jednak nie zauważać zaistniałej sytuacji. Mruczała do siebie pod nosem powtarzając wciąż kilka słów po łacinie:
„Status post fracturam pelvis”

Potem potrząsnęła głową i na dłuższą chwilę zamilkła, kierując spojrzenie ku oknu.
Postronny obserwator dojrzałby jej duże, granatowe, otoczone gęstą zasłoną rzęs oczy, wpatrzone w strugi deszczu spływające po szybie, dojrzałby pełne, karminowe usta rozchylone w geście zadumania. Nie mógłby przeoczyć również bladej, alabastrowej cery i smukłej, gładkiej szyi.
Zamyślonej kobiety nie możnaby nazwać było skończoną pięknością, ale jej uroda przyciągała uwagę swoją kruchością i dziewczęcością, która nadawała jej dojrzałej twarzy wciąż młodzieńczego wyglądu.

Tę ciszę przerywaną jedynie odgłosami kropli deszczu uderzających w parapet, przerwało nagłe pukanie do drzwi. Kobieta ocknęła się i odwracając głowę powiedziała:
- Proszę wejść.
Drzwi otworzyły się i w progu stanął starszy, siwy mężczyzna odziany w strój kamerdynera.
- Lady Charlotte, zgodnie z życzeniem podałem śniadanie w saloniku.
Charlotte uśmiechnęła się lekko i odpowiedziała:
- Dziękuję James, zaraz zejdę.
Kamerdyner ukłonił się sztywno i zniknął tak szybko jak się pojawił.

Kobieta westchnęła, spojrzała jeszcze raz w dokumenty i odłożyła pióro. Wczoraj aż do późnej nocy robiła z profesorem Murrayem autopsję młodego mężczyzny, który zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Mimo wcześniejszych podejrzeń wszystko wskazywało jednak, że człowiek ten umarł z przyczyn naturalnych. Cóż… Charlotte przymrużyła oczy. Najwyraźniej jego karma zatoczyła pełne koło. Musiała tylko uporządkować notatki, dokończyć sprawozdanie i przekazać je profesorowi.

Charlotte podniosła się z krzesła przez przypadek strącając z biurka niewielki, ozdobny kartonik. Schyliła się by go podnieść i ze zdziwieniem spojrzała nań. Po chwili jej czoło zmarszczyło się. Ach taaaak….. Było to zaproszenie do Oakspark, do rezydencji sir Edwarda Etheringtona na polowanie i piknik. W zasadzie miała tam pojawić się z wujem, ale ten przebywał obecnie na kongresie lekarskim w Niemczech. Prawie o zapomniała o liście. Zerknęła szybko na datę … Jeszcze zdąży. Wuj na pewno życzyłby sobie aby przyjęła zaproszenie jego starego znajomego i w dodatku maga. Co prawda sama nigdy nie miała okazji spotkać Ethernigtonów, ale wycieczka do Bath mogła być przyjemną odmianą po tygodniu pracy na Uniwersytecie.
Sięgnęła szybko po dzwonek i pociągnęła za taśmę. Kilka chwil później drzwi gabinetu ponownie otworzyły się, ale tym razem pokazała się w nich młoda kobieta o rumianej, pospolitej twarzy.
- Julio, zmieniłam zdanie. Spakuj moje rzeczy na kilka dni i przekaz Jamesowi, żeby przygotował kosz z prowiantem na drogę. Wyjeżdżam do Bath. Niech Tony wyprowadzi automobil. Pojedziemy za jakąś godzinę.
Dziewczyna skinęła posłusznie i odwróciwszy się chciała odejść, ale głos Charlotte zatrzymał ją w pół kroku:
- Ach Julio... przygotuj mi jeszcze kąpiel i przynieś moją szkatułkę.


***



Jakąś godzinę później Charlotte Abercrobmie odziana elegancko i jak zwykle w czerń, wsiadała do swojego nowego nabytku Rolls-Royce the Silver Ghost.


Szofer, Tony Montana, Amerykanin mieszkający od dziesięciu lat w Anglii otworzył jej drzwi i pomógł usiąść wygodnie. Ten nowy automobil znacznie ułatwiał jej częste podróże do Londynu, na Uniwersytet, a dzięki spadkowi po dziadku mogła pozwolić sobie na tą drogą zabawkę.
Charlotte ogarnęła jeszcze ostatnim spojrzeniem rodzinną posiadłość i kazała Tony’emu ruszać.



Dowchester. To stare miejsce zawsze przywoływało garść wspomnień. Również i tych tragicznych, sprzed wielu lat. Szczególnie w strugach deszczu dom wydawał się uginać pod ciężarem wydarzeń. Jako Eutanatoska nie mogła pogodzić się z faktem, że ktoś tak brutalnie przerwał nić życia Aleksandra. A tym bardziej jako jego ukochana siostra. Żadne z jej rodzeństwa nie zdołało zając w jej sercu takiego miejsca, jakie miał mały Alex. Przez tyle już lat nosiła w sercu gniew i dusiła go w sobie. I nawet Pan Huczek nie był w stanie polemizować z jej odczuciami.
Siedział teraz naprzeciw niej, rozłożywszy nad głową czarny parasol i uśmiechał się zgryźliwie jakby śledząc jej tok myślowy. Charlott e opuściła na twarz cienką woalkę i schowawszy się za nią bezpiecznie przymknęła oczy. Droga do Oakspark była długa. Zamierzali dotrzeć około południa, mogła więc wykorzystać ten czas na krótką medytację i drzemkę.

***



Nagłe rozdarcie Gobelinu odczuła niemal fizycznie. Ingerencja w siły przyrody nie była przypadkowa. I choć wkrótce świat zaczął kapać się w blasku słonecznym , a niebo stało się cudnie błękitne nie umiała czerpać przyjemności z tego stanu. Coś lub ktoś użył magyi bez zważania na konsekwencje. Czyżby to zaproszenie miało jakiś związek z tym wydarzeniem? Złe przeczucia nie chciały opuścić Charlotte nawet wtedy kiedy wjeżdżała przez bramę główną i kiedy gospodarz witał ją niezwykle serdecznie. Zaciskała w dłoni małą szkatułkę, w której grzechotały kości, jakby szukając w niej odpowiedzi na dręczące ją pytania.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!

Ostatnio edytowane przez Felidae : 12-09-2011 o 18:49.
Felidae jest offline  
Stary 20-09-2011, 22:31   #7
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Niebo pociemniało. A właściwie stało się granatowo-czarne. Czyli przybrało swój naturalny kolor, jeżeli za normę przyjąć to jak wyglądało przez ostatnich kilka tygodni. Zrobiło się chłodniej, gdyż zerwał się wiatr. W zasadzie coś normalnego przy nadciągającej burzy. Jednakże, o ile sam fakt wypogodzenia się Przebudzeni odczuli jako siarczysty policzek, to te chmury były niczym policzek, ale zadany szpicrutą. Bolało, piekło i krwawiło. I nie ulegało tu wątpliwości, że przywrócenie poprzedniej pogody tez nie było naturalne.I tutaj ktoś zabawiła się z rzeczywistością w brutalny sposób.




Kolację wyznaczono na godzinę ósmą wieczorem. Jadalnia okazała się dość ponurym miejscem. W zasadzie nie wiadomo, czy przypisać to należałoby ciemnym odcieniom ściana, czy też pogodzie, która się tak gwałtownie zmieniała. A może niedostatecznemu oświetleniu owego pomieszczenia, gdyż gospodarze postawili tylko na świece. I chociaż miało to na celu zapewne stworzenie pewnego klimatu, to w tych okolicznościach raczej dawało efekt odwrotny.



W każdym bądź razie gościom przyszło spożywać rzeczony posiłek w dość ponurym miejscu.
Chyba, że zamierzeniem państwa Etheringtonów było zniechęcenie swych “przyjaciół” do jakichkolwiek dyskusji podczas posiłku i do szybkiego udania się na spoczynek. Co z kolei prowadziłoby do skrócenia czasu kolacji, a więc zmniejszenia ilości zjedzonych i wypitych rzeczy. Co w konsekwencji prowadziłoby do ograniczenia wydatków łożonych na tę uroczystość.

Cokolwiek mówićby jednak o Etheringtonach, to nie to, że byli skąpi. O nie. Wręcz przeciwnie. Czyli jednak albo mieli fatalny gust. Albo mieli pecha.


Kolacja rzecz jasna miała być z tych uroczystych. O czym wszyscy goście zostali poinformowani.
Panowie w smokingach, panie w sukniach wieczorowych. Nie wszyscy rzecz jasna. W swym paradnym mundurze pojawił się porucznik Rao. W szkarłatnej kurtce, zdobnej w medale, czarnych spodniach wyprasowanych na kant z czerwonymi lampasami i w błyszczących butach prezentował się nader dobrze. A towarzysząca mu kobieta, no cóż... najłagodniej rzecz ujmując, pojęcie dobrego smaku było jej zupełnie obce. Lady Swanson dostała ataku gdy zobaczyła te ladacznicę, jak jej się wyrwało. Nie zdążyła przy tym zakryć oczu swej córki, młodziutkiej Mary, co wedle mniemania pani Swanson i jej przyjaciółki pani Ethrington na wieki zgwałciło psychikę panienki.
Sam gospodarz przewrócił tylko teatralnie oczami na całe to przedstawienie. A ratowaniem omdlałej damy zajął się doktor Bennett. Obie panie nie mogły przejść do porządku dziennego nad ta sprawą jak i nad tym, że w ich towarzystwie zasiada jeszcze jedna osoba niestosownie, w ich rozumieniu, ubrana. Towarszyszka sir Attenboroughna.
Jednak większym zainteresowaniem zebranych cieszyła się sprzeczka miedzy gospodarzami dotycząca spóźnialskich gości.

Lady Sylivia Etherington zaczęła wytykać meżowi że to jego goście, państwo Telley, się spóźniają. Powinni byli być już na miejscu co najmniej pół godziny temu. A tu trzeba czekać z kolacją. W rewanżu małżonek wytknął jej, że jej siostra z mężem też się spóźniają. I być może goście byliby świadkami karczemnej kłótni, gdyby do jadalni nie wpadł wspomniany wcześniej pułkownik Jonathan Chisholm, przemoknięty do suchej nitki. Za nim do pomieszczenie weszła równie mokra lady Chisholm.
Na dworze znowu lało. Jednak natura, a może raczej sztywna rzeczywistość wzięła górę nad tę wulgarną próbą rozkazywania temu, czemu rozkazywać się nie powinno. Lało i to mocno. Bo przecież utrzymywać w nieskończoność tę przysłowiową “ciszę przed burzą”, też nie jest rzeczą naturalną. Większość dopiero teraz zadała sobie z tego sprawę. Jednak nie to zaprzątało teraz ich myśli.
Pułkownik Chisholm położył na szezlongu kobiety. Zaraz koło niej pojawił się doktor Bennett i począł ją badać. A gdy stwierdził, że nie ma żadnych zewnętrznych obrażeń podał jej sole trzeźwiące.
W między czasie państwo Chisholm uraczyli zebranych opowieścią.
Jechali właśnie do Oakspark. Była piękna pogoda. To akurat wszyscy zauważyli. Gdy ni z tego ni z owego niebo zasnuły czarne ja smoła chmury. Dosłownie w kilka minut. I w tych ciemnościach, jakież to szczęście, że ich nowiutki automobil posiadał światła, w tych ciemnościach ujrzeli stojącą na skraju drogi postać. Najpierw myśleli, że to ktoś z pobliskiej wsi, ale gdy pojechali bliżej zobaczyli wywróconą dorożkę. Kobieta nawoływała na przemian dwie osoby.
- Sarian?i Barry? - Rozległo się nagle w jadali. Kobieta odzyskała przytomność.
- Czy wie pani kim pani jest? - Spytał łagodnie doktor Bennett.
- Coś... coś wielkiego... nadleciało... wyrzuciło dorożkę... skrzydlate monstrum... porwało... - wyrzuciła z siebie cicho kobieta.
- Pani Telley, co się stało?? - Sir Etherington ukląkł koło kobiety.
Ona tylko chwyciła mocno poły marynaki doktora i wykrzyczała. - Skrzydlate monstrum porwało go! Sarian! Nie, Barry!! Nie idź...!! - I straciła ponownie przytomność.
Doktor Bennett ponownie zbadał pacjentkę i rozłożył bezradnie ręce.
- Jest w szoku. - Dodał.
- Powóz leży jakieś trzy, góra cztery kilometry stąd.
- Przy Czarcim Jarze?? - Spytała Sylivia.
- Co proszę?? - Jej szwagier spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- To taka ludowa nazwa tego miejsca. - Wyjaśniła mu żona. - Kiedyś ci opowiem.
- Trzeba tam pojechać i poszukać ich. - Porucznik Rao wtrącił się do dyskusji.
No i się zaczęło. A dlaczego tak. A dlaczego nie. Trwałoby to może i w nieskończoność gdyby nie panna, która rzeczowo zauważyła, że przecież należy wezwać policję.
- Chyba macie tu państwo telefon? - Zapytała najzwyczajniej w świecie.
- Ttak. - Zająknął się gospodarz.

Policję oczywiście powiadomiono. Tylko, że będzie ona na miejscu za jakieś dwie godziny.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 26-09-2011, 14:19   #8
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
„Przepraszam za nią. Nie jest zła. Nie naprawdę”- brzmiało w uszach Rogera, gdy patrzył za oddalającą się Irlandką i ścigającym ją Nathem. Nie była zła. Tylko niewychowana i obrażona na cały świat, za to że spotkała ją krzywda i niesprawiedliwość. Zupełnie jakby tylko ona była pokrzywdzona na tym świecie.
I najwyraźniej zaliczyła Rogera do szerokiego grona swych krzywdzicieli. Cóż miał więc zrobić anglik? Wzruszył ramionami i poprowadził Aishę w kierunku posiadłości.
Nie był pewien, jak gospodyni zareaguje na kolejnego gościa z Indii, gościa który niewątpliwie nie pasował do tej posiadłości i przyjęcia. Na szczęście Aiofe powinna przetrzeć szlak Aishy. Ruszył w kierunku gospodarzy wraz z towarzyszką, zdeterminowany by wywalczyć dla niej, pokój dla gości. Wszak nie mógł pozwolić by jego osobistą asystentkę i sekretarkę zrównywano ze służbą.
Z krzywym uśmieszkiem arystokrata obserwował na pół widmowego kota, kręcącego się pomiędzy nogami Irlandki. Jak zwykle, awatar Rogera charakteryzował się dziwnym gustem w stosunku do innych ludzi, zwłaszcza kobiet. Lubił tych którzy łamali normy, zarówno obyczajowe, kastowe jak i moralne. Lubił buntowników... wszelkiego rodzaju.

***

Atmosfera za oknem siedziby gospodarzy, jak i atmosfera skandalu w środku nie sprzyjała specjalnie rozmowom przy kolacji. Na szczęście strój Aiofe skupiła większość ostracyzmu tutejszej gromadki, więc obecność osobistej asystentki i sekretarki Rogera nie rzucała się tak w oczy. A sir Attenborough nie pozwolił, by Hinduskę traktowano jak byle służącą.

Pani domu oczywiście nie była zachwycona takim obrotem sprawy. W końcu to dodatkowy pokój, który trzeba było przygotować. Drugi dodatkowy pokój. Pani Etherinhton zdecydowanie nie lubiła takich niespodzianek.

Jedyną osobą, która zdawała się świetnie bawić, była towarzyszka chmurnie milczącego porucznika Natha Rao. Aoife zmieniła przemoczoną suknię na inną - równie wydekoltowaną i jeszcze bardziej odważną. Była w szampańskim nastroju, a urażone i potępiające spojrzenia, zamiast martwić czy skłonić do refleksji nad swoim zachowaniem, powodowały u niej tylko jeszcze większe zadowolenie i chyba dumę. Jakby dokonała czegoś wielkiego. Nikt za bardzo nie chciał z nią rozmawiać, ale i to nie mogło sprawić, żeby się zamknęła i siedziała cicho. Aoife była jak jednoosobowa orkiestra - do pełni szczęścia potrzebowała tylko publiki, a przecież ją miała. Kiedy zakąski ustąpiły miejsca pieczeni, lady Etherington wyraziła cichutko na stronie nadzieję, że być może kawał mięsa zapcha ten potok słów. Próżne nadzieje. Aoife dziabnęła pieczeń widelcem, wzięła głęboki oddech, i jedynie zmieniła temat. Przeszła płynnie z kwestii niebezpieczeństw chowu wsobnego, który daje pieski o krótkich krzywych nóżkach i zaropiałych oczkach oraz arystokratów z hemofilią, do drobiazgowej relacji z klęski głodu, jaka dotknęła Irlandię w zeszłym wieku. Nieśmiałą sugestię hinduskiego porucznika, że być może nie jest to odpowiedni temat do kolacji, skwitowała ostro, że każdy, włączając to dzieci, powinien znać na wyrywki historię własnego kraju. Słowo “własnego” ociekało taką ilością jadu, że aż dziw, że wino w kielichach i karafkach nie zmieniło się w ocet. Twarz sir Etheringtona zamarła w spazmie ni to gniewu, ni to nienawiści, i ta mina była uderzająco podobna do grymasu, który szpecił gładką twarz dziewczyny. Co potrafią zdziałać emocje - tych dwoje ludzi, tak różnych, w tej jednej chwili zdało się podobnych do siebie jak lustrzane odbicia.
- Sir Rogerze... - oznajmiła nagle Aoife, gospodarze zamarli w oczekiwaniu na kolejną bombę, a twarz Irlandki wręcz promieniała zadowoleniem z wrażenia, jakie zrobiła - ... poproszę sól.
A potem strzeliła końcami paznokci w brzeg swojego kieliszka, rozległo się brzęknięcie, jakby dalekie uderzenie dzwonu. Kieliszek Irlandki był pełen. Ona jedna w towarzystwie nie piła w ogóle.

-Proszę bardzo moja droga.- odparł Roger podając kobiecie sól, nie tak zszokowany wypowiedziami Irlandki jak reszta towarzystwa. Głównie dlatego, że słuchał ją jednym uchem bardziej zajęty rozmową z Nathem i Aishą, na wspólny dla nich temat. Kulturę Indii. Zresztą Roger nigdy specjalnie nie pociągała medycyna i krzyżowanie psów. Kwestia głodu na moment jedynie przyciągnęła uwagę Rogera. Bądź co bądź, widział głodujących ludzi w Indiach i nie zamierzał spierać się z faktem zaniedbania przez angielski parlament pewnych kwestii w tamtych latach. Ale zgodzić się publicznie z Aiofe? To byłby towarzyski strzał w stopę.
Zamiast tego ponownie się zatopił w rozmowie.
Dlatego też podanie soli, było z jego strony niemal przyjacielskim gestem.

Porucznik Nath ze stoickim spokojem przyglądał się zachowaniu swojej towarzyszki. Chociaż nie, kilka razy drgnęła mu powieka, ale nie skomentował niczego. Kilka razy tylko na dłuższą chwilę jego wzrok zatrzymał się na twarzy Irlandki. Studiował ją wtedy dokładnie, zupełnie jakby chciał odkryć dlaczego? Dlaczego one to robi?
Kontent był w pełni, że może o swojej ojczyźnie porozmawiać z ludźmi, którzy ją znali.

Charlotte pojawiła się w Oakspark mając naprawdę nadzieję na przyjemny weekend. Nie liczyła tyle na jakieś wyjątkowe towarzystwo ile na dobrą kuchnię, trochę świeżego powietrza i odrobinę innego klimatu niż zimne wnętrza kostnicy uniwersyteckiej. Tymczasem konsumpcja podanej pieczeni coraz bardziej kojarzyła jej się ze śniadaniem spożywanym w kantorku uczelnianym, gdzie tematem rozmów były może i interesujące, ale całkowicie nieapetyczne szczegóły autopsji. Ciemnowłosa kobieta otarła więc usta gustowną serwetką i westchnąwszy cicho odłożyła sztućce. Nie miała ochoty walczyć z impulsywnością ordynarnej Irlandki, dlatego pochyliwszy się lekko w stronę doktora Benneta poprosiła o dolanie wina.
Potem podziękowawszy pogrążyła się, jak to było często w jej zwyczaju we własnych myślach.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 27-09-2011, 00:05   #9
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Margaret starała się ignorować osobę gadatliwej Irlandki. Cóż z tego, że należały do tej samej Tradycji. Sposób mówienia, a także słownictwo, jakiego używała kobieta najlepiej wskazywały na jej pochodzenie. Kontrowersyjny strój i zachowanie dodatkowo świadczyły o tym, że w jej wychowaniu czegoś zabrakło, być może odpowiednich wzorców. Jakie by tego powody nie były Aoife była grubiańska, zachowywała się - delikatnie rzecz ujmując - niestosownie.

Jakie były powody, dla których ta - wyglądająca jak najzwyklejsza dziwka - dziewczyna znalazła się w tym towarzystwie, pani Twisleton nie miała zielonego pojęcia. Podobnie jak nie miała pojęcia, co skłoniło porucznika Rao do zabrania jej w takie miejsce.

Meg ze współczuciem spoglądała na gospodynię. Wiedziała, ile wysiłku musiało kosztować Sylivię przygotowanie całego przedsięwzięcia. Z doświadczenia wiedziała ile pracy wymaga sporządzenie menu i dopilnowanie służby. Widziała złość w oczach kobiety spowodowaną impertynencją panny O'Brian. Widziała, a jednak jedyne, co mogła zrobić to uśmiechem i dobrym słowem starać się dodać otuchy pani domu.

- Wyborna pieczeń, Lady Sylivio - rzuciła z uznaniem. - A te paszteciki - dodała z uśmiechem - niebo w ustach.
- Ależ dziękuję. - Sylivia odwzajemniła uśmiech, ale był on wyjątkowo sztuczny. - Nie należy po prostu rzucać pereł przed wieprze. - Ale to już bardziej powiedziała do swojego męża.
- Święte słowa, święte słowa. - Dodała pani Swanson.
-A skoro już jesteśmy przy tym temacie. To czy za tym przyjęciem, kryje się jakiś powód? Ogłoszenie czyichś zaręczyn, może?- spytał Roger wtrącając się do rozmowy. Nie wiedział, czemu został zaproszony do Oakspark. Samego Etheringtona nie znał wszak, nawet wtedy gdy jeszcze mieszkał w Bath.
- Haward? - Pani Ethernigton pytająco spojrzała na męża. - Zapraszasz gości i nie informujesz ich z jakiej okazji.
- Panie Attenborough. - Odezwała się milcząca do tej pory Mireia de Mendizába. - Mamy okazję świętować urodziny naszego gospodarza. - Obdarzyła Etheringtona przy tym ciepłym uśmiechem gospodarza.
- Zaręczyny?? - Haward Etherington uśmiechnął się do sir Rogera. - Ja żonaty jestem. Ale pan...
-Ale dzieci pan ma.- odparł Roger i dodał.- Życzę więc zdrowia na kolejne lata. Wszak zdrowie to bezcenna rzecz, w każdym wieku.
Potarł podbródek w zastanowieniu.- Nie byłem przygotowany na przyjazd na urodziny. Proszę wybaczyć tę niezręczność z mej strony, ale... Niestety, zaproszenie dotarło do mnie zbyt późno. Pewnie przez jakieś zamieszanie na poczcie.
- Ja również nie ubrałem się zbyt stosownie, na tak uroczystą okazję. Następnym razem wybiorę bezpieczne rozwiązanie i włożę mundur jak porucznik Nath- wtrącił, milczący do tej pory Rudolph. Istotnie jego strój był bardziej odpowiedni na piknik i partyjkę golfa niż na elegancką kolację.
-Mundur? W jakiej formacji pan służył?- spytał uprzejmie Roger, dzieląc swą uwagę pomiędzy Rudolpha, a rozmowy hindusów.
-Pułk Lancashire Fusiliers, wojska lądowe. Długo się nie nasłużyłem, ale zdążyłem trochę powalczyć- Rudolph taktownie zamilkł, nie chcąc wspominać o konflikcie w którym pani domu straciła brata.
-A więc mamy w swym gronie bohatera wojennego.- wbrew temu co się można było spodziewać, w głosie sir Rogera nie było ni śladu ironii. Tylko suche stwierdzenie faktu.
A półtorej godziny później, nastąpiło zdarzenie, które wywołało mały wstrząs wśród biesiadników. Wstrząs związany z przybyciem państwa Chisolm i “wypadkiem” na drodze.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline  
Stary 27-09-2011, 11:33   #10
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Kolacja u Etheringtonów mogła śmiało iść w zawody na najnudniejsze spotkanie przy flaszce i korytku z obiadami u nieocenionej cioteczki Gladys... oczywiście do czasu, kiedy syn sąsiadów zaczął przejawiać konsumpcyjne zainteresowanie tym, co dziewczyny mają między nogami.

Zamieszanie powstałe po przybyciu słaniającej się na nogach kobiety Aoife skwitowała błagalnym wzniesieniem oczu do nieba. Co prawda Bóg nigdy nie przychylał ucha do jej próśb, ale pewnych gestów nie da się wyrugować. Aoife westchnęła. Miała proste aż do bólu wyjaśnienie dla powstałej sytuacji. Rozhisteryzowane, chowane pod kloszem arystokratki piszczały jak je ktoś klepnął w tyłek, jak zobaczyły pająka i właściwie bez powodu również mdlały, słabły i oczekiwały pomocy silnego męskiego ramienia. Aoife przysunęła sobie bliżej paterę z ciastami i z niemałym zdumieniem - jak zawsze - odnotowała, że takie zachowanie jednak działa. Mężczyźni rzucili się pomagać, a prym wiódł sir Roger.

"Zaraz wyciągnie maczugę i zacznie ryczeć jak jeleń na rykowisku". Mężczyźni byli idiotami, co do jednego. Nawet nieświętej pamięci Seamus przejawiał durne samcze skłonności i puszył się jak paw, gdy mógł poodgrywać silnego, niezłomnego mężczyznę... Też był idiotą, ale nad innymi miał tę przewagę, że w rejonach męskości namacalnej, nie deklarowanej miał się czym pochwalić. Znał też kilka niesamowitych sztuczek z językiem. Pośród zamieszania Aoife oddała się słodkim wspomnieniom, jak to kiedyś na zapleczu drukarni, za maszyną...

-Cóż. Pewnie wyrażę zdanie wszystkich, że dżentelmen nie powinien zostawiać takiej sprawy jej biegowi rzeczy. Uważam, że mężczyźni powinni udać się na poszukiwanie zaginionych. Oczywiście ja jestem gotów wyruszyć. Kto jeszcze?- po krótkiej i spokojnej wypowiedzi Roger przesunął spojrzeniem po wybranych osobach. Następnie spojrzenie arystokraty zatrzymało się na sir Etheringtonie.-Zakładam, że strzelby na polowanie są przyszykowane. Co prawda w duże skrzydlate stwory nie wierzę, ale ostrożności nigdy za wiele.
- O? Duże skrzydlate? - Irlandka pytająco uniosła brew, po czym przechyliła się przez stół, sięgając po czekoladowe trufle ułożone na paterze. Czyniąc to położyła się niemal na kolanach sir Rogera, a ściśnięte gorsetem piersi prawie wyskoczyły zza zbyt głębokiego dekoltu. - Duże skrzydlate istoty to ani chybi anioły. Anioły zemsty za grzechy młodości - dokończyła zjadliwie i uśmiechnęła się przez całą szerokość stołu do starego Etheringtona, uśmiechem bez radości, za to z dużą domieszką żółci. Czekolada oblepiła jej zęby, tak że zdało się że dziąsła jej krwawią, białka oczu pobłyskiwały w świetle świec.
-Niewątpliwie... anioły.- rzekł z ironią w głosie Roger. I równie kpiącym głosem dodał zerkając w kieliszek wina.-Aczkowliek dziwi mnie, że któryś pofatygował na Ziemię z tak dramatyczną oprawą swego przylotu, jaką jest burza. To nie są czasy biblijne.
- Bzdura. - Rzuciła Haward Etherington. - Koń im się zapewne spłoszył. Skrzydlata bestia. To ludowe bajeczki dla niegrzecznych dzieci.
Wyraz twarzy Aoife zdradzał całkowite desinteresmant.
- Są na niebie i ziemi rzeczy, które nie śniły się... wysoko urodzonym i dobrze wychowanym dżentelmenom - zaczęła mówić do Rogera, ale końcówkę zdania wygłosiła w stronę gospodarzy, a w jej tonie pobrzmiewały nuty groźby. Wreszcie wstała, gestem, który tysiąc okrętów wysłałby w morze zarzuciła na nagie ramię koniec ozdobionej frędzelkami chusty. - Żegnam Państwa. Kolacja była fatalna. Pieczeń spalona, a przystawki za słone... Wasze rozmowy wyszukanie sztuczne... w życiu się tak nie wynudziłam. Uwalniam was na dzisiaj od swojego towarzystwa, panie mogą odetchnąć i przestać zasłaniać oczy mężom i dzieciom - zaśmiała się gardłowo, białe zęby błysnęły drapieżnie w mroku. - Nath, jak przestaniesz bawić się w dżentelmena i gonić duchy po wertepach, czekam na ciebie w pokoju. Nie napinaj się za bardzo przy tej gonitwie. Mogli usadzić cię za stołem. Mogli zaprosić na kolację i słodzić fałszywą grzecznością. Ale jesteś dla nich takim samym pariasem jak ja. I jak dziewczyna, którą sir Roger przywiózł sobie z Indii. Tylko że nikt z nich tego nie przyzna, prawda?
Wypuściwszy ostatnią jadowitą strzałę, Aoife odwróciła się z szelestem zdzirowatej sukni i ruszyła w stronę schodów prowadzących na piętro rezydencji. Jej szczupłe ramiona drżały od z trudem powstrzymywanego śmiechu, a pośladki zataczały w powietrzu idealne znaki nieskończoności.

Słysząc przemowę kobiety, którą gospodarz przedstawił mu wcześniej jako Aoife, Rudolph zastygł z kieliszkiem w bezruchu. Gdy skończyła i ruszyła do wyjścia, odetchnął z ulgą, że obeszło się bez płaczu i omdleń.
- Porucznik Nath nie jest dla mnie pariasem. Jest moim towarzyszem broni. Chętnie z nim zjem nie tylko przy jednym stole, ale nawet z jednej menażki. Gadanie o aniołach i demonach nie ma sensu. Ci państwo mieli wypadek. Mąż tej pani, może ranny w szoku błąkać się po lesie. Trzeba iść go poszukać. Strzelba się przyda.

Aoife zatrzymała się w pół drogi do schodów, a powodem nie były bynajmniej zapewnienia rudego Crone'a. Nath sobie poradzi, była tego pewna. Gdyby nie miał twardej dupy, dawno by już wrócił do swoich. Nie, chodziło o kobietę, której nazwiskiem nie obciążyła sobie pamięci, a która obecnie przelewała się przez ręce Charlotte i Margaret jak jedwabna wstęga.

Aoife zagryzła wargi. Za nic nie wróciłaby do jadalni. I za nic publicznie nie pielęgnowałaby babsztyla, którego jedyną zasługą było to, że urodził się z odpowiednich rodziców. Ale czego oczy nie widzą... Ustawiła się w wykuszu obok palmy, tuż przy wejściu do jadalni, i delikatnie zapuściła żurawia we wnętrze ciała zemdlonej.

- Co robisz? - zaciekawiła się Molly konspiracyjnym szeptem, wyrastając z podłogi i kamuflując się pomiędzy liśćmi palmy jak jakiś Buszmen.
- To nie jest czas na nauki. Ani na kłótnie - wysyczała równie cicho Aoife. - Pomagasz albo spadaj.
- Chcesz ją leczyć? Po co? - Molly Malone zmarszczyła zadarty, nakrapiany piegami nosek.
- Bo mam przeczucie, że jest zaciążona.
Molly wywróciła teatralnie oczami, poprawiła czepek na włosach barwy dojrzałych kasztanów i wsparła dłonie na biodrach.
- I co z tego? Jak poroni, mała strata. Będzie jednego nieroba mniej.
Irlandka syknęła jak kotka.
- Nie. Nigdy nie wiesz, kim będzie dziecko, zbrodniarzem czy świętym. A póki nie dorośnie - dziecko zawsze jest niewinne. Dość pieprzenia, Molly. Pomagasz czy nie?
Molly Malone pokręciła główką, zebrała suknię w dłonie i skradając się niczym szpieg, weszła do jadalni i zbliżyła się do spoczywającej na szezlongu kobiety.
Aoife odetchnęła i sięgnęła dłonią do donicy z palmą, dobytą grudkę ziemi wsadziła sobie do ust i zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je ponownie, były ciemne jak sztormowe niebo, czarny od ziemi język Irlandki poruszył się między wargami.
- Z ziemi powstajemy, do niej powracamy... - wyciągnęła dłoń do kandelabra i zatrzymała palce nad płomieniem świecy. Ciało przeszył ból, powietrze wypełnił swąd palonej skóry, ale dłoń Aoife nawet nie drgnęła.
- W bólach się rodzimy, z bólem umieramy...

Wychyliła się ostrożnie, zaglądając do jadalni... Molly pochylała się nad zemdloną, ujęła jej skronie między dłonie, szeptała coś, by wreszcie pocałować kobietę w zroszone potem czoło.

Aoife wycofała się pod palmę i zamknęła oczy. Pod powiekami kwitło i pęczniało mięso i kości, drgały w tytanicznej pracy tętnice i żyły. Skutki błąkania się w deszczu po lesie już były widoczne... Rozsiadły się, wielorękie i wielkopaszcze między pajęczą tkanką płuc, łypały wielkimi oczami i żarły, żarły, żarły, w niepowstrzymanej orgii niszczenia. Aoife wsadziła niematerialną rękę w sąsiednią tętnicę, ugniatała widmowy palcami grudkę tkanki, by rzucić ją w końcu przed pożywiające się potwory. Z tkanki wpierw wyrósł koński łeb o szalonych oczach, potem uzbrojona w miecz męska, spowita w stal męska ręka. Twór wybrzuszał się i szalał, szukając właściwej formy. Wreszcie znalazł. Ku Grendelom pomknął średniowieczny rycerz na turniejowym rumaku, z kopią ozdobioną żółtymi wstęgami. W pędzie dzielił się wielkokrotnie i chaotycznie, i naprzeciw Grendela stanęło ostatecznie siedmiu rycerzy. Nadal się dzielili, i tłukli równie metodycznie, jak metodycznie nieobecna już przy tej walce Aoife szukała kolejnych uszkodzeń.

I kiedy zsunęła się niżej, by odkryć, że jej przeczucia były prawdziwe, i że spogląda na nią zaczątkami oczu bez powiek maleńki płód, jeszcze bardziej jaszczurka niż człowiek - zorientowała się, że ktoś jeszcze patrzy. Ktoś inny, obdarzony podobnymi zdolnościami, badał kobietę.
- Kurwa - oznajmiła soczyście Aoife w ciepłej przestrzeni ciała kobiety. Nie miała zamiaru się ujawniać. Wiedziała, że stary pierdziel jest magiem, ale równie mocne było przekonanie, że nie znalazłby on w sobie chęci na marnotrawienie sztuki dla jakiejś obcej baby. Musiał być ktoś jeszcze...
- Co jest? - rozległ się poddenerwowany głos Molly.
- Mamy pluskwę. Kończymy i dajemy nogę. Nie dotykaj nikogo!
- Ekhm, trochę za późno na takie rozkazy.

Z dzieckiem było wszystko w porządku. W stosownym terminie urodzi się, by żyć jak pączuszek w maśle w swoim bogatym domu. Przyszły zbrodniarz. Albo święty. Albo chuj wie kto. Aoife było to w sumie obojętne.
- Na zewnątrz nie jest fajnie. Jak wyjdziesz, to się drzyj, wtedy od razu dostaniesz co trzeba - poradziła na odchodnem płodowi. - Potem też się drzyj. Krzyk protestu to cenna umiejętność. Cenniejsza niż magia.

Już miała wychodzić, kiedy podkusiło ją, by sprawdzić, czy poród będzie bezpieczny. I odkryła na drodze na zewnątrz poprzerastane, przekrwione narośle... zapewne skutek iniekcji rtęcią, którą modne damy leczyły ostatnio wszystko - od histerii po łysienie, ze skutkami dramatycznymi. Ciało Aoife stojące pod palmą przygryzło język, by nie puścić głośnej wiązanki. Niematerialna Aoife szarpnęła na próbę jeden z guzów.


- Ciało odstąp od ciała.
Narośl odpadła, powstałe miejsce lekko krwawiło, ale zagoi się niebawem. Jak podniosą babona, narośle i krew z niej wypłyną i ogólnie będzie pewnie zabawnie, ale Aoife nie miała zamiaru już w tym uczestniczyć.

Otworzyła oczy i od razu obwinęła poparzoną dłoń chustą. Molly dogoniła ją już na schodach.
- Dotknęłam tej w czerni, tej ładnej - wyznała uczciwie. - Szarpałaś tą biedaczką, ona ją trzymała, odwinęłam się nie do końca szczęśliwie.
- Zorientowała się?
- Chyba tak.
- No to trudno.
- Jesteś pewna?
- Ta. Żaden problem, Molly. Byłaś świetna.


Kwadrans później Aoife siedziała na tarasie, z nogami opartymi o balustradę, patrzyła na deszcz i ćmiła papierosa za papierosem.
- Powinnaś to rzucić - Molly siedziała na barierce, i pomimo lejącego deszczu była całkiem sucha.
- Wiem... ale to takie przyjemne.
- Co chcesz zrobić z Nathem?
- Nic. Jest tu obcy i niczemu nie winny. Bo co?
- Eh, nic no, bo wiesz, pomyślałam sobie...
- Pewnie coś głupiego?
- Jest miły. Lubi cię. To się nam nie zdarza codziennie.
- Podoba ci się, latawico!
- A tobie nie? Ach nie! Ty ciągle nosisz żałobę po dupku Seamusie!
Aoife zakrztusiła się dymem.
- Jaką żałobę? Żałobę to miałam po mamusi. Tylko ona była warta żalu i łez.
- Zostawmy to może lepiej?
- Dobry pomysł.
- Własnemu biegowi - dokończyła Molly z szatańskim uśmiechem.
- Masz ci, kurwa... Niech ci będzie.
- Co teraz robimy?
- Czekamy aż wszyscy pójdą i pójdziemy pogadać ze starym pierdzielem.
Molly stukała obcasami trzewiczków w kutą balustradę.
- Aoife?
- Co znowu, na rany Ukrzyżowanego, próbuję odpocząć!
- Mam złe przeczucia. Nie możemy odpuścić? - poprosiła Molly płaczliwie. Aoife milczała uparcie.
- Aoife?
- Nie, nie możemy. Wiesz dobrze, że nie.
- Naprawdę mam złe przeczucia. Zaśpiewaj mi, dobrze?
- Co chcesz?
- Moją piosenkę.

Deszcz lał niepowstrzymanie, ale nawet największe ilości wody zsyłanej z niebios nie były w stanie wymyć do czysta wszystkich grzeszków pana na Oakspark. Aoife śpiewała, a Molly klaskała do taktu, wzruszając się jak zwykle do łez.

In Dublin's fair city,
Where the girls are so pretty,
I first set my eyes on sweet Molly Malone,
As she wheeled her wheel-barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"

"Alive, alive, oh,
Alive, alive, oh",
Crying "Cockles and mussels, alive, alive, oh".

She was a fishmonger,
But sure 'twas no wonder,
For so were her father and mother before,
And they each wheeled their barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"

She died of a fever,
And no one could save her,
And that was the end of sweet Molly Malone.
Now her ghost wheels her barrow,
Through streets broad and narrow,
Crying, "Cockles and mussels, alive, alive, oh!"
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 27-09-2011 o 12:42.
Asenat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172 173 174 175 176 177 178 179 180