lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Horror 18+] Dzieci Hioba (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/10693-horror-18-dzieci-hioba.html)

Armiel 24-11-2011 13:26

[Horror 18+] Dzieci Hioba
 
Dzieci Hioba - Jacek Kaczmarski - YouTube

Cytat:

Żyły przecież dzieci Hioba bogobojnie i dostatnio
Siedmiu synów jak te sosny, siedem córek jak te brzozy
Szanowały swego ojca i kochały swoją matkę
Żyły w zgodzie z każdym przykazaniem bożym

A tej nocy błysk i grom
Runął ich bezpieczny dom
I na głowy spadł lawiną głazów grad

Dnia nie ujrzy więcej już
Siedem sosen, siedem brzóz
Jednej nocy cały las utracił świat

Za tę ojców nadgorliwość
W wierze w wyższą sprawiedliwość
Która każe ufać w dobra tryumf nad złem

Za lojalność i pokorę
I za łask minioną porę
Za niewiarę w świat za progiem który jest
Za ten zakład diabła z Bogiem
Czyj silniejszy będzie ogień

Dzieci Hioba, Dzieci Hioba

Idzie kres


Żyły przecież dzieci Hioba na nadzieję w przyszłość rodu
Siedmiu synów jak te miecze, siedem córek jak te róże
Nie zaznały w swoim życiu smaku krwi ni smaku głodu
I kto tylko żył szczęśliwy los im wróżył

A tej nocy grom i błysk
Śpiących pozamieniał w nic
Boży świt oglądał już dymiący gruz

Patrzył nieomylny kat
Jak litością zdjęty wiatr
Bogobojny lament Hioba w niebo niósł

Za ten zakład Boga z biesem
W zgodzie z waszym interesem
Choć ostrzega was jak może zmysłów pięć

Za ten zakład Boga z czartem
O kolejną dziejów kartę
I za kije końce oba za zwykłego życia chęć

Za to czego nie ujrzycie
Bo się wam odbierze życie


Dzieci Hioba, Dzieci Hioba

Idzie śmierć



UWAGA:

WSZYSTKIE OSOBY I MIEJSCA W SESJI SĄ WYTWOREM FIKCYJNYM, A ICH PODOBIEŃSTWO DO OSÓB ŻYJĄCYCH LUB ZMARŁYCH CZY TEŻ MIEJSC ISTNIEJĄCYCH JEST NIEZAMIERZONE I CZYSTO PRZYPADKOWE.







PROLOG - ZWIASTUNY


Deszcz padał od dwóch dni bez przerwy powodując utrudnienia komunikacyjne. Tramwaj na Bohaterów Września nie był w stanie sforsować rozlewiska, w jakie zmieniło się torowisko i Zakład Komunikacji Miejskiej musiał zorganizować komunikacje zastępczą.

Doktor Cezary Lwowski nie czekał na podstawiony autobus. Do szpitala przy Wiosny Ludów miał już tylko kilkaset metrów. Nie zważając na deszcz, z rozłożona parasolką, walcząc z wiatrem, ruszył przed siebie. Na miejsce dotarł po dziesięciu minutach, mocno przemoknięty i zły na siebie za ten durny pomysł.

- Jest pan, doktorze – przywitała go siostra Bożenka, a widząc, w jakim jest stanie załamała ręce. – Boże, doktorze, zaziębi się pan. Niech pan się przebierze a ja zrobię panu herbaty z cytryną.

Doktor uśmiechnął się i pokiwał głową.

- Jest pani aniołem, pani Bożenko. Co ja bym bez pani tutaj zrobił – powiedział żartobliwym tonem.

- Eeee tam, doktorze – pani Bożenka, osoba już grubo po czterdziestce zarumieniła się po słowach młodego lekarza.

Po kwadransie, rozgrzany ciepłą herbatą z cytryną i dwoma łyżeczkami cukru, doktor Lwowski ruszył na obchód. Dłużej zatrzymał się przy pacjencie. Zenon Taterka. Spojrzał na kartę choroby.

- Zna go pan, prawda? – zapytała towarzysząca mu w obchodzie siostra Bożenka.

- Tak – potwierdził Cezary patrząc na zmienione wylewem oblicze pacjenta. – Mieszkałem w tym samym bloku, co pan Zenon. Taki patriota był z niego zawsze, mimo że zwykły kolejarz. Wie pani. Jak byliśmy mali opowiadał nam o rzeczach, o których dzieci nie powinny w tym czasie wiedzieć. O Armii Krajowej, Żołnierzach Wyklętych, Katyniu. Zawsze podejrzewaliśmy, że naprawdę nazywał się inaczej. Że sam był partyzantem, który uciekł przed prześladowaniami komuny. Wie pani, pani Bożenko. Taki zapomniany bohater.

- Domyślam się – mruknęła pielęgniarka, średnio jednak zainteresowana.

Nie chciała mówić miłemu doktorowi, że jej ojciec był w Milicji oficerem i takich, jak ich pacjent, łamał pasem do mówienia w piwnicy. Chociaż nie był przecież złym człowiekiem, to jednak nagle pani Bożenka poczuła lekki wstyd.

- Wyjdzie z tego, panie doktorze? – zapytała, zmieniając temat.

- Raczej nie – westchnął ciężko Cezary. – Rozległy zawał serca i wylew. Poważna sprawa. Jego los jest w rękach Boga. Pan Zenon zawsze wierzył w Niego, więc ... – nie dokończył zdania.

Doktor poprawił choremu poduszkę i wyszedł z sali kontynuując obchód.

- A wie pani, pani Bożenko, że to on pierwszy pożyczył mi książkę do czytania, jak miałem sześć czy siedem lat?

- Kto?

- Pan Zenon, oczywiście. Pamiętam jej okładkę. Był na niej koń i człowiek na nim. Tytułu nie pamiętam.

- I co, przeczytał ją pan?

- Nie. Chyba nie. To było ponad dwadzieścia lat temu. Nie pamiętam już.

W pokoju pan Zenon otworzył oczy, a na jego twarzy pojawił się krzywy uśmiech.

- Widzę cię – wyszeptał niewyraźnie patrząc w jakiś punkt przed sobą. – Nie ukryjesz się.

Zakurzona zasłona na oknie zafalowała niespokojnie. Pan Zenon uśmiechnął się jeszcze szerzej i znów zapadł w sen.



TERESA BUŁKA - CICHA


Był wieczór, 20 października 1991 roku, troszkę po osiemnastej. Teresa wracała do domu po pracy swoim zdezelowanym, wielokrotnie naprawianym przez męża maluchem. Padał deszcz, więc jechała ostrożnie. Zmęczenie, przymarzający do asfaltu deszcz i ciemność październikowego wieczoru były wystarczającymi powodami, by zachowywała szczególną ostrożność.

Teresa skorzystała z dobrze sobie znanej trasy. Aleją Bohaterów Września, potem skręt na Ludową i w dół, aż do Szarotki. Niestety, okazało się, że musi zmienić plany. Na Szarotki wywaliła kanalizacja deszczowa i ulica była nieprzejezdna. Na domiar złego jakiś imbecyl próbował sforsować kałużę i stał teraz z zalanym silnikiem pośrodku brudnego rozlewiska, mrugając światłami awaryjnymi.

Teresa wybrała najszybszą alternatywną drogę, przez Przemysłową i Jachtową, skąd wyjedzie w okolicach Węglowej. Musiała jednak jechać jeszcze wolniej, bo latarnie paliły się zaledwie co druga, a w okolicy nie było domów mieszkalnych, tylko odgrodzone od jezdni szarymi murami z betonowych płyt zakłady przemysłowe, magazyny i inne tego typu obiekty. No i te cholerne kałuże. Człowiek nigdy nie wiedział, czy nie kryje się pod nimi żaden pręt lub inna niespodzianka.

Kiedy Teresa zbliżała się w stronę kolejowego wiaduktu przebiegającego nad Przemysłową poczuła niepokój. Nie lubiła tego miejsca i miała ku temu swoje powody.

Przednia szyba w jej maluchu pękła bez ostrzeżenia. Teresa krzyknęła tracąc na chwilę panowanie nad samochodem. Koła fiata 126 p trafiły na jakąś grudę lub kamień, samochód przez chwilę poruszał się siłą odśrodkową, a Teresa mogła jedynie próbować odzyskać nad nim panowanie mając nadzieję, że nie uderzy w betonowy słup latarni lub w filar wiaduktu.

Udało się jej zatrzymać samochód w miarę niegroźnie. Otarła jedynie bok fiata o latarnię i zatrzymała się na krawężniku.

Ręce kobiety trzęsły się z nadmiaru adrenaliny. Szybko uspokoiła oddech i zerknęła na pokrytą pajęczyną pęknięć przednią szybę. Auto nie nadawało się do dalszej jazdy z powodu rozmiaru zniszczeń. Zniszczeń spowodowanych, jak się okazało, sporym kawałkiem cegły lub gruzu wbitym w przednią szybę, na wysokości fotela kierowcy. Miała szczęście, że kamień nie przebił szyby na wylot, bo na pewno skończyłoby się to dla niej mniej szczęśliwie.

Z duszą na ramieniu wyszła przed samochód. Ulica była pusta. Żadnych aut. Tylko górujący nad okolicą dobrze znany jej wiadukt. Serce zamarło jej w piersi, a w gardle poczuła nagłą suchość. Czując, jak jeżą się jej włoski na karku spojrzała na górę. Sama nie wiedziała, kogo chciała tam zobaczyć. Bo wiadukt był pusty. Nikogo na nim nie było.

Stąd znała skrót po schodach i przez tory na ulicę Węglową, na której stał jej rodzinny dom. Wystarczyłoby, aby weszła na wiadukt, z którego na jej samochód spadł kamień, przeszła kawałek torami i wyszłaby na Węglowej. Stąd dwie ulice dalej, na Rzeźniczej, mieszkała z mężem. Tylko pozostawało jedno ale .... Na całej drodze przez wiadukt nie było świateł.

Alternatywą dla Teresy było przejść pod samym wiaduktem i dotrzeć na Rzeźniczą troszkę dłuższą, ale jaśniejszą drogą.





HIERONIM BUŁKA


Na zewnątrz padało, ale w „Miejscu” – ulubionej knajpie Hieronima – nikt tego nie zauważał. Położona w przyjemnie zaadaptowanej na lokal piwnicy stanowiła ostoję Hirka. Grotę do której uciekał przed dniem codziennym.

Była niedziela wieczór. 20 października 1991 roku. Jutro znów czekało na niego normalne życie. Seminarium magisterskie, potem praca u Czarnej Mamby w kancelarii. Ale dzisiaj, dzisiaj była niedziela i zostało jeszcze kilka godzin na relaks. Piwko, muzyka, znajomi, którzy jednak byli raczej senni – odsypiali wczorajszy melanż u Radka. Hirek też nie czuł się najlepiej. Lubił „Miejsce”, ale kiedy było prawie puste – jak teraz – za bardzo przypominało piwnicę, by czuł się w nim komfortowo.

Pożegnał znajomych wyłgując się jutrzejszą pracą i wyszedł na ulicę. Od razu poczuł nieprzyjemny ziąb zacinającego z wiatrem październikowego deszczu. Na szczęście przystanek tramwaju, którym mógł dojechać do domu był niedaleko.

Hieronim ruszył więc szybkim krokiem w jego stronę oglądając sklepowe wystawy. Niektóre z nich oklejone były plakatami kandydatów do wyborów 27 października. W kolejną niedzielę. Przyszły prawnik wiedział, że jego szefowa popiera jakiegoś kandydata z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, dość znanego adwokata, którego Hirek nie znosił, jak diabli.

W końcu dotarł do przystanku. Wciskając się pod zatłoczoną wiatę i dołączając do anonimowego tłumku pasażerów spojrzał na zegarek. Była siódma wieczorem. Dość wcześnie jeszcze, jak się okazało. Ale nie miał już zamiaru wracać do „Miejsca”. Tym bardziej, że w oddali widać już było światła tramwaju – jak się okazało, jego.
Po dziesięciu minutach wysiadł na przystanku przy swoim osiedlu – typowej peerelowskiej układanki z betonowych klocków i omijając kałuże znalazł się w bramie, w której wynajmował z kumplem mieszkanie.

Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze w czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty. Hieronim marzył o ciepłej herbacie, kiedy przekręcał klucz w zamku. Wszedł do przedpokoju, zapalił światło – bo Radek najwyraźniej jeszcze nie wrócił ze swoją obecną dziewczyną z kina – i ściągając buty zauważył zwykłą, szarą kopertę, którą ktoś wsunął pod drzwi. Widniało na niej wypisane starannym pismem jego imię i nazwisko.

Zaciekawiony i troszkę zaniepokojony Hirek otworzył kopertę.

Znalazł w niej kawałek jakiejś wciętej z większej całości kartki oraz zdjęcie.

Najpierw zerknął na kartkę. To był wycinek z biblii. Bez wątpienia. Dobrze poznał to dzieło, kiedy był dzieckiem, dzięki rodzicom.

Cytat:

1 Jezus udał się na Górę Oliwną. 2 Rano znowu przybył na teren świątyni i cały lud zaczął się zbierać przy Nim. On usiadł i uczył ich. 3 Wtedy uczeni i faryzeusze przyprowadzili jakąś kobietę, przyłapaną na cudzołóstwie. Postawili ją pośrodku 4 i powiedzieli Mu: "Nauczycielu, ta kobieta została przyłapana na występku cudzołóstwa. 5 W Prawie Mojżesz kazał nam takie kamienować. A Ty co powiesz?" 6 Mówili to dla poddania Go próbie, by mieć coś do oskarżenia Go. Na to Jezus pochyliwszy się rysował palcem po ziemi. 7 Gdy nie przestawali Go pytać, wyprostował się i rzekł im: "Kto z was bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem". 8 I znowu pochyliwszy się, rysował po ziemi. 9 Gdy oni to usłyszeli, zaczęli jeden po drugim odchodzić, zaczynając od starszych. Został sam i ta kobieta, stojąca pośrodku. 10 Jezus wyprostował się i zapytał ją: "Kobieto, gdzie są? Żaden nie wydał na ciebie wyroku?" 11 Odpowiedziała: "Żaden, Panie". Jezus rzekł: "I ja na ciebie wyroku nie wydaję. Idź, a odtąd już nie grzesz".
Hieronim zwrócił uwagę na podkreślony tekst i poczuł nagły chłód na plecach. Ujął w drżącą nagle dłoń zdjęcie. Przedstawiało wiadukt na ulicy Przemysłowej.

Zaklął cicho.

Armiel 30-11-2011 16:27


GRZEGORZ WICHROWICZ



Grzegorz lubił niedziele. Odpoczywał wtedy po ciężkiej pracy w tygodniu i miał czas dla Gosi. Mimo brzydkiej pogody dzień spędzili dość atrakcyjnie, tak jak lubili. Teraz jednak jego dziewczyna musiała pilnie powtórzyć materiał na jutrzejsze kolokwium i Grzegorz musiał sobie jakoś zająć czas. Nie przepadał za czytaniem, a nie chciał graniem na gitarze przeszkadzać dziewczynie, wiedząc jak ważna jest dla niej nauka.

Snuł się więc pomiędzy kuchnią, gdzie robił herbatę, a drugim pokojem, gdzie ze znudzeniem zabijał czas oglądaniem telewizji z maksymalnie skręconym dźwiękiem.

Telefon rozbrzmiał w ciszy mieszkania tak nagle, że Grzegorz prawie podskoczył.

- Grzesiu – zawołała Gosia z drugiego pokoju – Odbierz. Jak do mnie, nie ma mnie!

Wichrowicz podniósł słuchawkę po czwartym dzwonku.

- Halo – zagaił rozmowę znajomy głos.

- Halo – opowiedział Grzegorz. – To ty, Krzysiek?

Krzysztof Maksiński, zwany „Maxem” był dobrym kolegą Grzegorza. Jednym z wielu znajomych, których Wichrowicz zjednywał z łatwością swoją osobą. Był kierownikiem w „Kryształowej” - jednej z miejskich restauracji - gdzie zajmował się promocją i tak zwaną sprzedażą bezpośrednią.

- Jak nie ja, jak ja – zaśmiał Max. – Słuchaj. Jestem właśnie w „Kryształowej”. Mam fajowską propozycję dla ciebie, ale musisz tutaj wpaść. I nie, nie chodzi o wódkę, chociaż kielonka możemy rąbnąć, czemu nie.

- A o co chodzi? – Grzegorz spojrzał z niechęcią za okno. Dochodziła osiemnasta i było już całkiem ciemno a na dodatek padał deszcz. Co prawda autobusem, którego przystanek był niespełna dwieście metrów od mieszkania, które Wichrowicz wynajmował z dziewczyną, do Kryształowej” dojechałby w dwadzieścia minut, ale w taką pogodę nie chciało mu się ruszać z domu.

- O pieniądze, kolego – przekonywał Grzegorza Krzysztof. Potem rzucił sumę.

- Kogo mam zabić? – zażartował Wichrowicz.

- Chodzi tylko o to, byś potorturował gości swoją muzyką w kilka wieczorów. Wiesz. Podsunąłem szefowi taki pomysł, gdy rozmawiałem z nim dzisiaj. No i szef chce się z tobą spotkać. Posłuchać, jak grasz. Problem polega na tym, że za trzy godziny ma pociąg do Warszawy. Ale powiedziałem mu, ze to nie problem dla ciebie. Bo to nie problem, no nie?

Grzegorz szybko przeliczył ile czasu musiałby spędzić w obecnej pracy, aby zarobić tyle, co zaproponował mu Krzysiek.

- Najpóźniej za godzinę będę – Grzegorz podjął decyzję.

Mógł pojechać na miejsce swoim motorem, ale w taki deszcz komunikacja miejska wydawała mu się lepszym rozwiązaniem. Poinformował Gosię, że wychodzi, na co dziewczyna odpowiedziała machnięciem ręki i uśmiechem.


Autobus, jaki mu się trafił, był niewiele lepszy od motoru. Kilka okien nie dało się zamknąć i zarówno przez nie, jak i przez pękniętą gumę na przegubie, do wnętrza pojazdu wlewała się zarówno deszczówka, jak i zimne powietrze. Na szczęście o tej porze w niedzielę Grzegorz bez trudu znalazł sobie jakieś miejsce z daleka od przecieków i jakoś wytrzymał podróż do „Kryształowej”.

Kiedy dotarł na miejsce był już nieźle zmarznięty, ale jak tylko przekroczył próg knajpy zanurzając się w zadymionym, ciepłym wnętrzu, od razu poczuł się lepiej.

Maxa zobaczył przy stoliku dla kierownika sali. Siedział, paląc papierosa i popijając kolę lub – co bardziej prawdopodobne - drinka. Krzysztofowi Maksińskiemu towarzyszył jakiś ubrany w jasny garnitur mężczyzna, ale Grzegorz widział jedynie jego plecy.
Kiedy Grzegorz doszedł do stolika, swoim chwiejnym, nierównym krokiem Krzysiek poderwał się z miejsca, by go powitać.

- Jesteś, Grzechu – uśmiechnął się szeroko wskazując miejsce przy stoliku. – To nasz szef. Dariusz Gutkowski. Na pewno się znacie. Mieszkał dwa bloki od ciebie, na Węglowej 11.

Słysząc nazwisko i imię Wichrowicz poczuł się tak, jakby oberwał w twarz. Doskonale znał to nazwisko.

- Witam – Dariusz Gutkowski wstał z miejsca i wyciągnął rękę na powitanie. – Miło spotkać znajomego z Węglowej.

Gutkowski był starszy od Grzegorza o kilka lat. Dość przystojny, lekko już szpakowaty, ale pierwsze, co rzucało się w oczy to spora blizna szpecąca jego twarz. Jak ślad po oparzeniu. Ślad o charakterystycznym, trójkątnym kształcie - jak po żelazku. Grzegorz domyślał się, skąd wzięła się ta skaza na twarzy Dariusza.

- Max sporo o tobie mówił – uśmiechał się Gutkowski przyjaznym, szczerym uśmiechem. – Kupiłem niedawno „Kryształową” i chcę wprowadzić tutaj muzykę na żywo. Wieczorami. Zagrasz mi kilka swoich kawałków? Teraz. Bo myślę o tym, by zatrudnić cię na stałe, jak się sprawdzisz i jeśli będziesz zainteresowany.

Grzegorz, jak zahipnotyzowany przyglądał się bliźnie na twarzy Dariusza. Wiedział, że musi coś powiedzieć.



PATRYK GAWRON



Popiół z papierosa oderwał się od fajka pod swoim własnym ciężarem.

- Patyk, kurwa – ktoś szarpnął Gawrona za ramię. – Patyk, kurwa. Spodnie sobie spalisz.

Gawron podniósł ciężką, zmąconą alkoholem głowę. Tanie wino szumiało pod jego czaszką. Wypił go dzisiaj jednak za dużo. Chyba pił od wczoraj. Może od przedwczoraj. Troszkę wpadł w lekki ciąg. Lubił to.

- Ooostaw go – wybełkotał inny głos, bardziej zaczepny i agresywny, mniej troskliwy.

To przypomniało Gawronowi, gdzie się znajduje. Mieszkanie po babci Adolfa zwanego „Hitlerkiem”. Starszy mocno skrzywdzili chłopaka nadając mu na chrzcie imię Adolf. To był właściciel troskliwszego, mniej pijanego głosu. Drugi, bardziej agresywny chłopak nazywał się Szymon Wójcik – ksywka „Wuja”. Patryk nie za bardzo pamiętał, jak tutaj trafił.

Pił wcześniej z kimś innym, gdzieś indziej, potem zrobili wypad po flaszkę i chyba wtedy zmienił towarzystwo.

- Patyk ...

Pociągnął papierosa rozkoszując się smakiem nikotyny.

- Muszę iść – nie wiadomo dlaczego, ale takie przeświadczenie zrodziło się w pijanej głowie Patryka.

Wstał z trudem podpierając się rękami – najpierw podłogi, a potem stołu w kuchni, bo okazało się, że siedzi na brudnej, lepkiej, wyłożonej gumoleum podłodze.

- Patyk – wybełkotał „Hitlerek” – Patyk, kurwa .... – chyba właścicielowi mieszkania zabrakło pomysłu, co dalej. Zapomniał, co chciał powiedzieć.

Nie zwracał już uwagi na ludzi w melinie, w jaką zmieniło się mieszkanie Adolfa. Opuścił mieszkanie kumpli nie zapominając zabrać kurtki wiszącej na krześle.


Deszcz i ziąb na zewnątrz otrzeźwiły go nieco. Poczuł, jak bardzo jest osłabiony i głodny.
Na bramie kamienicy wisiał plakat jakiegoś polityka. Gawron przyglądał mu się przez chwilę, a potem, widząc znaczek partii której nie cierpiał, zerwał gwałtownym ruchem zrzucając uśmiechniętą fałszywie mordę w kałużę błota, gdzie było jej miejsce.

Potem, kuląc się przed wiatrem ruszył w stronę świateł większej ulicy. Był zmęczony. Chciał odpocząć. Przespać się kilka godzin. Ale nie w oparach wódki i wina. Tylko u siebie.

Samochód wyjeżdżający zza zakrętu zobaczył dopiero wtedy, kiedy ten na niego wjechał. Ostatnim co zapamiętał Patryk, było to, że leci, a potem spada....


* * *


Obudził się w ciepłym, pachnącym świeżością łóżku. Przez chwilę nawet pomyślał, że jest w domu, gdyby nie fakt, że obok niego ktoś jęczał i kaszlał głośno.

Patryk otworzył oczy i rozejrzał się po miejscu, w którym się obudził. Zobaczył cztery łóżka. W jednym leżał on, w drugim spasiony, jęczący i kaszlący facet, którego głowę okręcono bandażami. W trzecim zobaczył innego mężczyznę, z połową ciała w gipsie. W ostatnim ktoś spał, z nogą powieszoną nad łóżkiem.

Szarość ścian, wiatr wyjący w szczelinach i charakterystyczna atmosfera od razu upewnił Gawrona, że jest w szpitalu.

- Cześć młody – odezwał się facet z połową ciała w gipsie. – W końcu się ocknąłeś. Jestem Daniel. Walnął cię samochód, wiesz. Przywieziono cię nad ranem. Strasznie się o ciebie kłócili. Byłeś pijany, jak młody cietrzew i lekarze nie chcieli cię tutaj zostawić, no ale nie milicja się uparła i jesteś.

Patryk zmrużył oczy by lepiej zrozumieć sens tego, co mówi do niego ten zagipsowany gaduła. Suszyło go niemiłosiernie. Syndrom dnia wczorajszego. Jak nic.

- Zrobili ci rentgeny i inne badania – nadawał Daniel jak radio wolna Europa za komuny. – Ponoć nic ci nie jest. Masz tylko jakieś potłuczenia i siniaki. Pijany zawsze ma fart., co nie?

To miał być chyba żart.

- Zamknie się pan wreszcie – z bojową nutą w głosie odezwał się człowiek z nogą w gipsie. – Spać nie można.

- Nie bądź taki chojrak, cwaniaczku – żachnął się Daniel. – Bo wstanę i ci drugą nogę przetrącę. Z kolegą gadam, nie młody?

- Bo wezwę pielęgniarkę – zagroził człowiek ze złamaną nogą.

- A wzywaj pan – Daniel nie dawał za wygraną. – Ma cyce, jak donnice i chętnie sobie popatrzę.





WANDA JAWORSKA



Deszcz padał już od tygodnia i Wandę powoli zaczynała łapać jesienna depresja. Z jednej strony lubiła tą porę roku, kiedy wieczory stawały się dłuższe, a dni krótsze i mogła więcej czasu spędzić przy książkach. Z drugiej jednak strony ta plucha i ziąb działały zniechęcająco.

Był niedzielny wieczór i Wanda starała się wykorzystać ostatnie godziny weekendu na relaks. Jutrzejszego dnia rozpoczynali przygotowania do wystawy starodruków z miejskich zbiorów i Wanda znalazła się w komitecie organizacyjnym. Jej szefowa – Izabella Ludwiczak – sama wysunęła kandydaturę Wandy.

- To taka spokojna i poukładana dziewczyna – mówiła Izabella, która do ponad dwa razy młodszej kobiety miała iście matczyne podejście.

Nie wypadało odmówić. Ale oznaczało to, że przez najbliższy miesiąc Wanda będzie miała nieco więcej obowiązków, niż do tej pory. Nie martwiła się jednak tym faktem. Lubiła swoją pracę.

Telefon oderwał ją od lektury. Spojrzała na zegarek. Była godzina piąta trzydzieści wieczorem. Nie tak jeszcze późno.

- Dobry wieczór – kulturalny i miły męski głos po drugiej stronie słuchawki był dla Wandy zupełnie obcy. – Czy mam przyjemność z panią Wandą Jaworską.

Odruchowo potwierdziła.

– Przepraszam, że niepokoję w niedzielny wieczór, ale próbowałem skontaktować się z panią od czwartku, bez skutecznie. Pomyślałem zatem, że niedzielny wieczór będzie dobrym momentem.

Wanda westchnęła cicho. Mężczyzna musiał usłyszeć, bo ton jego głosu stał się jeszcze bardziej przymilny.

- Przepraszam. Nie przedstawiłem się. Nazywam się Tomasz Obotrycki. Jestem adwokatem i wykonawcą ostatniej woli pana Zygmunta Wolniewicza.

Imię i nazwisko było dla Wandy zupełnie obce.

- Tak się składa, że pan Zygmunt Wolniewicz zmarł kilka dni temu i w testamencie zapisał pani kilka dość cennych dzieł sztuki.

- Mi? Naprawdę? Ale ja nawet nie znałam tego pana.

- Rozumiem – odpowiedział jej rozmówca. – Ale takie rzeczy się zdarzają. Częściej, niż pani sądzi. Chciałbym jednak, aby podpisała pani kilka dokumentów, by przekazanie mienia zostało przeprowadzone zgodnie z przepisami prawa. Może pani wziąć swojego doradcę prawnego, aby sprawdził dokumenty. Czy ma pani coś do pisania?

- Tak – odpowiedziała Wanda sięgając po długopis.

- Proszę zapisać sobie nasz adres. Kancelaria notarialna. Tomasz Obotrycki. Ulica Chopina 12. I telefon. – podał jej numer. – Pracujemy w godzinach od dziesiątej do osiemnastej, lecz w razie potrzeby możemy umówić się na spotkanie w wyznaczonym przez panią terminie i godzinie. Jesteśmy elastyczni. Zanotowała pani adres i telefon? Może mi je pani powtórzyć?

- Oczywiście. – Powtórzyła.

- Dziękuje pani serdecznie za poświęcony mi czas i raz jeszcze przepraszam, że przeszkodziłem pani w niedzielnym odpoczynku. Dobranoc.

- Dobranoc – powtórzyła nadal nieco zdezorientowana i zaskoczona usłyszaną informacją.

Naprawdę nie miała pojęcia, kim był ów zmarły Zbigniew Wolniewicz. Dlaczego wybrał ją, jako spadkobierczynię w testamencie? Sprawa nie dawała jej spokoju.

Wanda nie mogła już skoncentrować się na lekturze. Telefon od Obotryckiego zburzył jej wewnętrzny spokój. Łapała się na tym, że myśli nie tylko nad owym nieznajomym darczyńcy, ale także o tych „kilku dość cennych działach sztuki”. Wanda zawsze lubiła sztukę.

A może ten Wolniewicz był jakimś jej dalszym krewnym? Jednym z brodatych wujków, którzy odwiedzali ich na Węglowej i których pamiętała jak przez mgłę z okresu dzieciństwa. Może ktoś z rodziny będzie coś wiedział?

Deszcz bębnił o szybę. Brzmiał, jak stukanie palcami o szklaną barierę. Przez chwile Wanda znów pomyślała o tajemniczym panu Wolniewiczu i poczuła dreszcz.




BASIA ZIELIŃSKA



Basia czuła niepokój. Przyglądała się mrokowi, który zaczynał się poza granicą światła rzucanego przez lampę i co jakiś czas spoglądała na dworcowy zegar. Dochodziła dziewiętnasta, a opóźniony pociąg jeszcze nie pojawił się na peronie.

Mimo, że na dworcu nie wyczekiwała sama, Basia Zielińska czuła się osamotniona wśród tych wszystkich wyczekująco nerwowo pasażerów.

- Jedzie! – krzyknął jakiś młodzieniec przestępując z nogi na nogę.

- Wreszcie – dodał jakiś czerwony na twarzy i śmierdzący przetrawionym alkoholem mężczyzna dodając na końcu siarczyste przekleństwo i kilka niecenzuralnych zdań na temat PKP.

Pociąg wtoczył się na peron z łoskotem. Cuchnący, hałaśliwy kolos z pomalowaną na zielono, lokomotywą ciągnącą skład. Basia odczekała, aż ludzie wysypią się z pociągu, a nowi pasażerowie zajmą ich miejsce. Potem, tuż przed gwizdkiem, wsiadła do upatrzonego wagonu.

Mimo niedzielnej pory w pociągu było sporo miejsc. Dziewczyna szła oglądając przedziały i wybierając starannie miejsca. Nie chciała siedzieć sama z nieznajomymi mężczyznami, w końcu wybrała przedział, w którym siedziały dwie młode kobiety, w wieku zbliżonym do niej. Zapewne studentki. Jedna słuchała muzyki z walkmana, druga czytała jakąś lekką powieść.

Pociąg ruszył. Do rodzinnego miasta Basi miał dojechać za dwie i pół godziny. Pozostawało jakoś zabić ten czas.


* * *


Pociąg zahamował ze zgrzytem i Basia obudziła się gwałtownie. Spojrzała za okno i ujrzała, rzecz oczywista, tylko ciemność i krople deszczu na szybie.

Zasnęła! Spanikowana spojrzała na dziewczyny w przedziale, ale ten był pusty.

Czy też raczej dziewczyny znikły, bo przy wyjściu siedział teraz mężczyzna w średnim wieku, z gęstymi, ciemnymi włosami starannie zaczesanymi do tyłu. Basia zamarła. Była sama! Sama w przedziale z obcym, potencjalnie groźnym mężczyzną.

Pasażer chyba dostrzegł jej niepokój.

- Przepraszam, jeśli panią wystraszyłem – powiedział miłym, uspokajającym tonem. – Spała pani tak smacznie, że żal było budzić.

- Gdzie jesteśmy? – zdołała wykrztusić dziewczyna.

Mężczyzna podał nazwę ostatnio mijanej miejscowości i młoda Zielińska poczuła niewysłowioną ulgę. Nie przespała swojej stacji. Jeszcze dwie miejscowości i będzie w swoim mieście.

Sprawdziła swoje rzeczy, ale nikt jej nie okradł, kiedy spała.

Mężczyzna wyjął gazetę, widząc, że Basia dość nieswojo czuje się w jego towarzystwie. Zaczął czytać, ale co jakiś czas ukradkiem posyłał jej zainteresowane spojrzenie. To jednak wzmacniało niepokój Basi. Gdyby tylko nieznajomy nie siedział przy drzwiach zapewne wstała by u zmieniła przedział, ale brakowało jej odwagi, by przejść obok mężczyzny.

Na szczęście na kolejnej stacji do przedziału dosiadła się para małżeńska o sporym stażu. Mężczyzna nie pachniał najlepiej, a jajka wyjęte przez kobietę na przekąskę nie poprawiły atmosfery w przedziale. No, ale przynajmniej Basia nie była sama w przedziale z nieznajomym który, mimo eleganckiego wyglądu, w jakiś sposób dziwnie ją niepokoił.

W końcu dojechali na miejsce. Było w pół do dziesiątej wieczorem i oczywiście padało, ale spod dworca Basia do domu miała dobre połączenie. Tylko jedna przesiadka.

- Uważaj na siebie, dziecko – pożegnał ją nieznajomy, gdy przeciskała się do wyjścia.

Nie odpowiedziała. Wysiadła szybko, by pociąg nie odjechał z nią dalej.

Kiedy szła w stronę tunelu pod torami, którym najłatwiej dotarłaby na przystanek tramwajowy, odwróciła się, sama nie wiedząc czemu. Ujrzała twarz mężczyzny z przedziału, który stał w korytarzu i obserwował ją czujnie. Nie była pewna, ale zdawało jej się że mężczyzna uśmiecha się do niej.

Na szczęście tramwaj przyjechał szybko i równie szybko w jego rozklekotanym wnętrzu Basia mogła zapomnieć o tym niepokojącym spotkaniu.

Dopiero, kiedy w domu przebierała się do snu, znalazła w kieszeni swojego ubrania kartkę, na której ktoś napisał kilka słów:

Cytat:

TY MOŻESZ BYĆ NASTĘPNA, BASIU. STRZEŻ SIĘ CIENI POŚRÓD CIENI. I PATRZ NA ŚWIAT SZEROKO ZAMKNIĘTYMI OCZAMI, BASIU. BO TY MOŻESZ BYĆ NASTĘPNA.
Przeszył ją zimny dreszcz. Była pewna ... była pewna... że karteczkę podrzucił jej mężczyzna z pociągu.

Harard 03-12-2011 17:42

Hirek siedział w „Miejscu” i śmiał się z żartu Radka. Ten facet nawet jak umierał na kaca potrafił go rozbawić. Imprezę skończyli w zasadzie chyba... tutaj, choć o przysłowiową flaszkę by się nie założył. Mogli jeszcze zabłądzić gdzieś po drodze, niezbyt już pod koniec kontaktował. No dobra, w zasadzie po Miejscu, był już wleczony przez Radka, na to dowody były mocne w postaci uświnionego ubrania. Reszta zaś tonęła w odmętach pijackich wizji. Taaak, i pewnie śpiewane też było, bo chrypka dokuczała mu cały dzień. Uśmiechnął się i upił piwa z ciężkiego kufla.

To był w ogóle przyzwoity tydzień, nawet lepiej niż przyzwoity. Czarna Mamba była w rozjazdach na wokandzie w Warszawie. Gruba sprawa, jedna ze spółek joint-venture, którą reprezentowała kancelaria powoli zaczynała przegrywać proces o kary umowne za zerwanie kontraktów z Niemcami. To powodowało z jednej strony że zawalony robotą był po uszy, a z drugiej strony... no cóż, zawsze znajdą się jakieś plusy.
Wstał i podszedł do baru po kolejne piwo. Czarne włosy nie zdążyły jeszcze wyschnąć od siąpiącego deszczu. Zgarnął po drodze drugą świeczkę i postawił na stoliku przy którym siedzieli. Nie wiedział czy to przez sobotnie balety, ale jakoś nie miał ochoty dziś posiedzieć dłużej. Cienie groteskowo tańczyły na ceglanych ścianach pustawego Miejsca, kiedy kończył piwo. Przeszedł go dreszcz na widok ciemnych kątów, w których zwykle siedzieli ludzie.



Co tutaj dziś tak pusto, do cholery? Poczuł się jakoś nieswojo, a przecież to było jego Miejsce. Spędzał tu zdecydowanie więcej czasu niż w mieszkaniu.
- Wracasz na noc, Radek?
- A wiem to? Agnieszka mnie ciągnie do kina. – zerknął w stronę drzwi do damskiej toalety gdzie zniknęła dziewczyna przed chwilą. - Wrócę pewnie późno, albo zostanę u niej. Idziesz do Szewczykowej jutro na seminarium, to kryj mnie jakoś. Prędzej piekło zamarznie niż zwlokę się przed dziesiątą.
A więc nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Wyszedł z Miejsca żegnając się ze znajomymi i postawił kołnierz kurtki. Cały tydzień lało, ale szło przywyknąć. Wciągnął głowę w ramiona i szybkim krokiem ruszył na przystanek. Szare Miasto straszyło kałużami w koleinach, bezlistnymi konarami drzew przy Parkowej. Ciężkie chmury i zapadający szybko zmierzch powodował że świat wyglądał jak na monochromatycznym zdjęciu. Żadnych kolorów, tylko szarość i odbijające się obrazy w wodzie mąconej deszczem. Nawet plakaty porozwieszane dosłownie wszędzie były dzisiaj wyblakłe. Morda Białkowskiego, ulubieńca Czarnej Mamby nie była już taka różowa jak u wyszorowanego wieprza. Pieprzony beton, a państwo wybaczą, socjaldemokrata. Raz nawet widział go w kancelarii, rok temu, wypisz wymaluj złodziejski wieprz. Tak, przemawiały przez niego osobiste antypatie, ale ilekroć spojrzał na jego ryj na plakatach niedobrze mu się robiło.
Nie lubił Miasta w takich dniach, ale na szczęście zobaczył że dwójka zgrzyta już na szynach wyłaniając się z Robotniczej. Zaczynał marznąć, schował dłonie w kieszeniach i przestępował z nogi na nogę. Do mieszkania dojechał szybko, to przecież raptem cztery przystanki. Zdążył się ogrzać siedząc przy grzejniku, więc wypadł z tramwaju i szybkim krokiem ruszył do bloku. Wszedł na górę po schodach, nigdy nie jeździł windą, nawet jak była na chodzie. Otworzył dwa zamki i wszedł do środka. Pozapalał od razu światła w pokoju i kuchni po czym wracając do wieszaka zobaczył szarą kopertę. Zdziwił się nieco, przecież skrzynki na listy były na dole i listonosz nigdy nie właził na piętro. Podniósł i obejrzał ją dokładnie. Jego imię i nazwisko wypisane starannie. Nadawcy nie było. Otworzył kopertę i zaglądnął do środka.

Zrobiło mu się gorąco. Zaniósł list do pokoju i usiadł w fotelu, przyglądając mu się dokładniej. Ręce mu drżały delikatnie, zacisnął kilka razy je na oparciu. Zdjęcie leżało mu na kolanach. Podniósł się i pognał do telefonu. Po kilku sygnałach odebrała Tereska.
- Uhm, cześć... siostra. – otarł spocone czoło, uspokajając się trochę gdy usłyszał dźwięk jej głosu. – Nie, nic. Tak tylko dzwonię.
Cisza przedłużała się niebezpiecznie, zaraz weźmie go za wariata.
- Wszystko u was w porządku? Aha. Dzwonię... dzwonię bo może będę miał robotę dla Pawła. Radek coś wspominał że coś z jego Maluchem. Gaśnie znowu...
Głos miała jakiś dziwny, ale to pewnie przez jego kretyński telefon. Pożegnał się i odłożył słuchawkę. Jutro do niej wpadnie, upewni się.

Obejrzał dokładnie kartkę wytarganą z Biblii. Chrystus i Jawnogrzesznica, ewangelia według Świętego Jana, 8, 1-11. Ktoś wie. Zdjęcie, to podkreślenie, to nie był przypadek. Ręce znowu mu się zatrzęsły. Kto? Przecież nie... On by po prostu przyszedł tu i go zabił, albo prędzej przysłał kogoś. Szantaże, bawienie się w kotka i myszkę to raczej nie w jego stylu. A może jednak?
Zaczął chodzić po pokoju, wyglądnął nawet na ulicę, odgarniając skraj firanki. Nie, niemożliwe. Przecież jeśli nawet by się dowiedział to niby skąd miałby wiedzieć o... Nie, nie mógł wiedzieć o wiadukcie. To nie on. Przez chwilę patrzył na to tylko ze swojego punktu widzenia, przez pryzmat własnych szkieletów w szafie, ale pierwsza myśl teraz wydała mu się... Tereska.
Myśli gorączkowo biegały po jego głowie, siejąc jeszcze większy zamęt. Długo dreptał po mieszkaniu zanim uspokoił się na tyle, by siąść i po raz trzeci dokładnie obejrzeć przesyłkę. Nie znalazł nic co by mogło wskazać od kogo to przyszło. Najgorsze było to że ktokolwiek to zostawił, wiedział gdzie mieszka... Jutro rano trzeba będzie podejść do starej Małeckiej. Może zauważyła kogoś obcego, kręcącego się w bloku. Wylał wystygłą herbatę do zlewu i włączył telewizor. Mimo woli złapał się na tym że co parę minut rzuca ukradkowe spojrzenia na drzwi wejściowe. Kiedy wreszcie uspokoił się na tyle by położyć się do łóżka, zabrał kopertę razem z kartkę i zdjęciem, po czym włożył do wewnętrznej kieszeni kurtki. Długo nie mógł zasnąć, jutro będzie nieprzytomny.

kanna 06-12-2011 19:16

Basia szła powoli, przyciskając do boku plecak, zawieszony na jednym pasku pod ramieniem. Lustrowała spojrzeniem osoby siedzące w przedziałach. Była zmęczona wizytą u ciotki, czuła też dziwny niepokój i nie była w nastroju do kontaktów towarzyskich, którymi zwykle umilała sobie samotne powroty pociągiem.

Samotne, bo od kiedy na Węgłowej zamieszkał konkubent matki ciotka powiedziała, że więcej „tej nierządnicy szargającej honor zmarłego męża, a jej brata” oglądać nie będzie. Dziewczyna jednak lubiła ciotkę Halinkę - a ta dodatkowo zawsze wspierała finansowo bratanicę – więc jeździła teraz sama.

Ominęła kilka przedziałów gdzie siedziały matki z dziećmi – była pewna, ze maluchy przykleją się do niej i nie dadzą wytchnienia przez cała drogę. W kolejnym chłopak, cały w dżinsie, szeptał coś do ucha wytapirowanej lali, a ta chichotała kretyńsko. Ach, ci się znowu będą obściskiwać cała drogę… Samotni mężczyźni też nie wchodzili w grę, Basia pamiętała zbyt dobrze ostatnie odcinki programu 997 - te o przestępczości w pociągach, o okradaniu uśpionych uprzednio pasażerów środkami rozpuszczanymi w napojach, albo nawet w dymie papierosowym. Basia nie do końca wierzyła w ten dym (w końcu palący też się nim zaciągał, nie?) ale ciotka Halinka nie miała wątpliwości „Jeszcze młoda i głupia jesteś – mawiała – a skąd wiesz, że taki złodziej nie ma specjalnego filtra, albo nie jest przyzwyczajony do tej substancji?”
Ciotka Halinka za punkt honoru stawiała sobie uchronienie bratanicy przed niebezpieczeństwami czyhającymi na młode, naiwne panienki (a za taką postrzegała Baśkę). Wspólne ogadanie nagranych uprzednio na video – prezent od braci Basi – odcinków Magazynu Kryminalnego 997 stanowiło (obok wspominek o zmarłym dwa lata temu Zenku, ojcu Basi) żelazny punkt każdej wizyty.

Basia owinęła się szczelniej swoim granatowym płaszczem, patrząc z niepokojem na przemoczone rękawy – materiał farbował pod wpływem wilgoci i dziewczyna obawiała się, ze bluzka pod spodem ma już intensywny, fioletowy kolor.

W końcu! Jakieś dziewczyny, jedna z walkmanem, druga z kolorowym Harlekinem – miała nadzieje, że nie będą jej zawracać głowy.
-Dzień dobry – powiedziała i przecisnęła się do miejsca przy oknie, dziwnym trafem wolnego. Nie ściągając płaszcza – wstydziła się plam na rękawach bluzki – wcisnęła się w kąt, upychając plecak na siedzeniu miedzy swoim udem a zimną ścianą wagonu.

Pociąg ruszył, niepokój narastał, choć nie potrafiła znaleźć jego źródła. Wkrótce monotonne kołysanie, połączone ze stukotem kół o szyny uśpiło dziewczynę.

***

Obudziła się przerażona. Zaschło jej w ustach. Przez kilka sekund wpatrywała się w ciemną, mokrą szybę zastanawiając się, gdzie jest. Pamięć wróciła po chwili, Basia poszukała wzrokiem towarzyszek z przedziału ale zamiast nich siedział gładko uczesany mężczyzna.

Strach podszedł dziewczynie do gardła.

„Nie panikuj, kretynko” zmitygowała samą siebie, zaciskając spoconą dłoń na pasku plecaka. Po chwili udało się jej uspokoić. W miarę, znaczy. W sensie – mogła na powrót oddychać.
Mężczyzna chyba zauważył jej strach i uśmiechnął się – jak się Basi wydawało – kpiąco.
Po chwili jednak zagadał do niej sztucznie miłym głosem. Dziewczyna coś bąkała, uspokoiła się jednak dopiero wtedy, kiedy do przedziału dosiadło się małżeństwo w wieku jej rodziców…

***

Basia szła szybko, od tramwaju na Węgłową było już niedaleko.
- To nie mógł być ten sam mężczyzna - przekonała sama siebie – Nie zdążył by wysiąść. Ktoś podobny i tyle… Nie nakręcaj się. Za dużo tego 997.

Tania parasolka przegrała starcie z porywami wiatru i dziewczyna porzuciła ja w jednym z koszy na śmiecie. Kuląc się w zacinającycm deszczu minęła swój żłobek na Kruczej i nadrobiła trochę drogi, żeby oświetloną ulicą ominąć miejski park. Po zmroku nie był tak przyjaznym miejscem jak za dnia.
Weszła do ciemnej bramy i po chwili stanęła przed drzwiami mieszkania. Zadzwoniła. Miała klucze, ale wolała nie zaskakiwać matki i tego jej…
Po chwili zamek zazgrzytał.

- O, już jesteś – matka, dość zadbana , tleniona blondynka „chwilkę po 40” jak się zawsze przedstawiała, otworzyła drzwi, wpuszczając dziewczynę do wąskiego przedpokoju – cała przemokłaś… zjesz coś? Co u ciotki?
- Dobrze. Nie, jadłam już...
– Basia rzuciła okiem na przymknięte drzwi do największego pokoju – zwalista sylwetka mężczyzny podświetlona blaskiem padającym z telewizora , była wyraźnie widoczna przez matową szybę w pokojowych drzwiach – Pójdę spać, zmarzłam… dobranoc mamo.

Cmoknęła kobietę w policzek i – nie rozbierając się – weszła do swojego pokoju, zamykając szczelnie drzwi.

Matka wróciła do pokoju z telewizorem.
- Już wróciła? – zapytał mężczyzna, nawet nie próbując kryć niechęci w głosie.
- A gdzie miała iść? – obruszyła się kobieta – Przecież to jej dom, no co ty Zbyszek…

***

TY MOŻESZ BYĆ NASTĘPNA, BASIU. STRZEŻ SIĘ CIENI POŚRÓD CIENI. I PATRZ NA ŚWIAT SZEROKO ZAMKNIĘTYMI OCZAMI, BASIU. BO TY MOŻESZ BYĆ NASTĘPNA.

Basia wpatrywała się w kawałek papieru. Zwykła kartka, wydarta nierówno z zeszytu w kratkę. Litery rozmazały się, bo dłoń zaczęła jej drżeć. Następna? Następna jak tata? To bez sensu.. chciała wyrzucić kartkę, zmiąć ją, ale nie mogła. Złożyła ją wiec skrupulatnie i wsunęła do tomiku wierszy Gałczyńskiego. Sam tekst.. nie był szczególny. Jakaś durna groźba. Bez znaczenia. Niepokojące było co innego… użyte tam było jej imię. Dwa razy. Trudno uznać tą sytuację za przypadek…
Przygryzła palec, wpatrując się w lekko wilgotny – i wyraźnie fioletowy - skrawek papieru. Była pewna, że kiedy wsiadała do pociągu, to w wewnętrznej kieszeni jej granatowego płaszcza nie było nic, poza biletem kolejowym.
- Może to jakiś żart ciotki? – albo taka jej próba jej ostrzeżenia, ochronienia mnie? – próbowała przekonywać samą siebie, rozpaczliwie szukając wyjaśnienia dla tej sytuacji.

Ale umysł uparcie podsuwał jednio wyjaśnienie
- To musiał być ten facet, z pociągu. Nachylił się nad Toba, jak spałaś, rozpiął ci płaszcz i zostawił ta kartkę.

Basia zadrżała. Ściągnęła przemoczone rajstopy, spodniczkę, zafarbowana bluzkę, pozwoliła im opaść na ziemię i wsunęła się pod kołdrę.

- Powinnam wstać i zaprać te plamy. Jutro nie zejdą. Trzeba je zapierać, jak sa świeże. Zmarnuję sobie najlepsza białą bluzkę – tłukło się jej w głowie, jak refren jakiejś piosenki. W kółko i w kółko. Ciągle od nowa. Aż zasnęła.

Gryf 07-12-2011 23:11

- Patryk. - rzuciłem w stronę Daniela, zlewając drugiego faceta. Na próbę poruszyłem za koleją wszystkimi kończynami. Szczęście, były całe. Lekko się krzywiąc usiadłem na łóżku i zagadnąłem przyjaźnie - Kurwa, stary, a ty to chyba pod walec wpadłeś... dobra, kogo tu trzeba przelecieć, żeby odzyskać ciuchy?

Szczęśliwie obyło się bez gwałtów. Ciuchy znalazłem razem z plecakiem pod łóżkiem. Krótkie oględziny przeprowadzone przez pielęgniarkę-z-cycami-jak-donicami potwierdziły wstępną diagnozę - parę sińców nic więcej. Całe szczęście, to byłaby naprawdę idiotyczna śmierć. Po tylu latach rozbijania się na Junaku wpaść pod malucha? Już widzę ten nagrobek: "Patryk Gawron. Nie patrzył jak lezie". W zasadzie zostało załatwić papierki i spierdalać.

***

Na pokój w którym leżał Partyzant trafiłem przypadkiem, rozglądając się za jakimkolwiek lekarzem, który mógłby mi łaskawie wypisać zwolnienie. Partyzant nazywał się Zenon Taterka miał ze sto lat i mieszkał na Węgielnej 13, drzwi w drzwi z moją babką, co obecnie czyniło go poniekąd moim najbliższym sąsiadem. Szczerze mówiąc nie wiem czy naprawdę był partyzantem, ale za to zawsze był równym gościem. Tym bardziej zmartwiła mnie ilość aparatury jaką go obudowali. Z karty pacjenta zrozumiałem jakiś zawał i śpiączkę. Szkoda dziadka.

- Panie Zenku. Patryk spod czwórki. Wnuk Gawronowej. Pamięta pan? - zagadnąłem na wejściu, tonem, jakbym faktycznie spodziewał się po półżywym nieprzytomnym staruszku odpowiedzi. - Aśmy se czas i miejsce na spotkanie znaleźli, nie? Kurna, zbierałem się do pana na jakąś flaszkę ze cztery lata, a tu takie gówno. Śpiączka, co? Musisz się chłopie trzymać. Niemcy nie dali rady, Ruskie nie dali rady, to i przez to przejdziemy. Dobrze mówię?

Nie kwapił się do odpowiedzi. Postanowiłem chwilę zostać. Słyszałem, że jest szansa, żeby w tym stanie kumać, co się do ciebie mówi, to myślę sobie: a co tam, umilę staruszkowi czas. Na dobry początek szczegółowo zreferowałem weekendową libację, kończąc na tych paru szczegółach, jakie pamiętałem z wypadku.

- Normalnie, wziął wyjechał znikąd i mnie pierdolnął. Się, panie Zenku, w pale nie mieści co się teraz wyrabia. - Przystawiłem sobie krzesło do łóżka. - Żeby się hołota po nocach maluchami rozbijała i rozjeżdżała porządnych ludzi?! To o taką Polskę walczyliśmy?

To "-śmy" było mocno naciągane, ale Partyzant zachował taktowne milczenie. Zachowałby je nawet, gdyby nie obiektywne okoliczności śpiączki - jak już mówiłem, był miłym gościem.

- A właaaaaaaśnie. Bo chyba przespałeś pan, panie Zenek, najlepsze. Komuna się sypła. Wiesz? Powaga mówię, jak był beton, kurwy i złodzieje, to tera zostały same kurwy i złodzieje. Ale to nic. Wolny rynek. Piękna rzecz. Posłuchaj tego dźwięku. - moja ręka zanurkowała w zeszmaconej wojskowej "kostce" i wyłowiła stamtąd owalny blaszany przedmiot. - Oto przed tobą, najprawdziwszy cud współczesnego polskiego kapitalizmu: - pociągłem za zawleczkę, rozległo się głośne "trzask" i "pssssssst". Po sali rozniósł się charakterystyczny aromat. - Voila! Piwo w puszce!

- Magister czy nie, ale z ciebie Gawron to jełop był, jełop jest i jełop zostanie. - Zabrzmiało mi za plecami - Pan Taterka leży tu góra tydzień, zapewniam, że zauważył zmianę ustroju. To raz. A dwa: pomijając nawet szpitalne przepisy, jeśli wyżłopiesz to piwo na leki, które ci dałem, zetnie cię jak niemowlaka.

Odwróciłem się i zastygłem jak mumia z rozdziawioną koparą. Cezary Okularnik Lwowski, we własnej czterookiej osobie. Do tego w lekarskim kitlu. Więc jednak skończył tą medycynę.

- Czarek! Co to, kurwa, jakiś ogólnopolski zlot pijaków z Węgielnej? - zagadnąłem wesoło. - I co o za burackie zwyczaje, żeby o obecnym w trzeciej osobie nawijać. Dobrze mówię, panie Zenku?

- Dla ciebie pan doktor Czarek. - odparł bezceremonialnie wyciągając mi Okocimia z ręki. Spojrzał na Paryzanta. - Daj mu odpocząć. Facet walczy o życie.

No z Okularnikiem to już całe stulecie się nie oglądaliśmy. Browca oddać nie chciał, a jak mu zagroziłem obiciem ryła, to on zagroził nie wypisaniem mi L4, z tym nie umiałem dyskutować. Z bólem serca patrzyłem jak zawartość puszki znika w umywalce. Prosiło się, żeby jeszcze zostać i obgadać stare czasy, ale Czarek był w połowie obchodu, a Zenek - świadomy czy nie - chyba faktycznie miał już dość mojego trajkotania.

- A właśnie - rzuciłem na odchodne - Sprowadziłem się z powrotem Węgielną, do mieszkania po starej Gawronowej. Parapetówę urządzam. Wpadnij z jakąś flaszką wieczorem, to pogadamy na spokojnie.

- Leki. Alkohol. Nie łaczyć. Na słuch ci się coś rzuciło?

- Wpadniesz to mnie przypilnujesz. Na razie!

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=52--m6JRm2s&feature=related[/MEDIA]

Nie czekając na odpowiedź zarzuciłem kostkę na lewe ramię i dziarskim krokiem pomaszerowałem do wyjścia. Pomysł na parapetówę wyszedł z moich ust, zanim jeszcze przyszedł mi do głowy, ale właściwie... czemu nie. Ciekawe co tam u reszty gwardii z podwórka. Przez ostatnie lata kontakt udało się zachować jedynie z Tereską, może ona ma namiary na kogoś jeszcze. Na pewno do młodych Bułek, znaczy się Hirka... i tej drugiej. Pewnie też do Pyzy... znaczy Wandzi. Baśka... nee, ona chyba wyjechała z miasta. Chociaż spróbować nie zaszkodzi. Do Grześka chyba sam miałem gdzieś numer... ale czy dodzwonię się do niego, czy do kolejnej byłej panny, pozostawało jak zawsze zagadką.

Niespodziewane dwa tygodnie wolnego na koszt państwa naprawdę napawało chęcią do życia. Byłem gotów znaleźć kierowcę tego malucha i ucałować jego nieogolony pysk. Co tu dużo gadać: wracam do domu i zaczynam obdzwaniać ekipę.

liliel 08-12-2011 13:25

Wiadukt piętrzył się nad całą okolicą jak żywy pomnik jej grzechów. Obdrapana monumentalna konstrukcja zawsze wywoływała w Teresie silne emocje. Niemal czuła bijące od niej złowrogie wibracje.
Przez głowę kobiety przebiegł łańcuch nieskładnych myśli, z której jedna pociągała kolejną i jeszcze następną. To tutaj wszystko się zaczęło. Jedno zdarzenie, które kompletnie zdeterminowało jej życie.

I wtedy usłyszała ten głuchy trzask. Samochód wpadł w poślizg na zlanej deszczem nawierzchni, wykręcił spektakularną pętle i zakończył szalony taniec na poboczu.

Przez chwilę Teresa tkwiła w kompletnym bezruchu z dłońmi zaciśniętymi na kierownicy tak mocno aż pobielały jej kłykcie. Gwałtownie wciągała powietrze do płuc aby przeczekać przypływ adrenaliny.
W kabinie samochodu nadal rozbrzmiewał sączący się z radia kawałek. Głośniki dudniły i buczały od natężenia decybeli.

Pchnęła przeżarte rdzą drzwi i wyszła na zewnątrz. Wszystko tonęło w mroku rozpraszanym dwoma słupami jaskrawego światła samochodowych reflektorów. Wyszczerbiony kawał cegły nadal tkwił na masce niby obleczony w materię wyrzut sumienia. Dotknęła go czubkiem palca jakby chciała się upewnić, że to nie sen.
Czy ktoś zrobił to celowo? Zresztą, jakie miało to znaczenie. Nie liczą się pobudki ale konsekwencje. Miała sporo szczęścia.

Wróciła do samochodu, wyłączyła silnik zgarniając z fotela pasażera tanią torebkę ze skaju i wiklinowy koszyk z zakupami. Powinna już być w domu. Paweł będzie się zastanawiał co ją zatrzymało.
Z
bagażnika wyciągnęła latarkę i po chwili namysłu zabrała także łom, który ukryła pod połami płaszcza. Przekręciła kluczyk w zamku upewniając się, że samochód jest zamknięty zostawiła go na poboczu ruszając ku schodom ciągnącym się na szczyt wiaduktu.
- To tylko kawał betonu - powiedziała na głos dodając sobie otuchy. - Co było minęło.

Wiadukt tonął w atramentowych ciemnościach. Odkąd ten odcinek torów wyłączono z obiegu zarząd miejski odciął dopływ prądu do ciągnących się po długości latarni.
Nie cierpiała tego miejsca. Przyzywało wiele wspomnień. Ale Teresa potrafiła radzić sobie z własnymi demonami. Spychać je na sam skraj świadomości i uciszać.
Zastanawiała się czy ten kto rzucił cegłówką jeszcze tu jest. Poświeciła dookoła latarką i rozejrzała się bacznie. A później ruszyła skrótem w kierunku Węglowej.

Sierp księżyca wisiał nad jej głową pośród kłębiących się nocnych chmur. Jedyny świadek jej marszu poprzez wspomnienia.
Uważnie stawiała kroki aby się nie potknąć. Dookoła walał się gruz, fragmenty gałęzi i puste butelki. Przez ostatnie lata torowisko zamieniło się w śmietnisko ale najwyraźniej nikt tym faktem nie zamierzał się przejąć. Jej tym bardziej było wszystko jedno.
Wysupłała z torebki paczkę mentolowych Zefirów i odpaliła papierosa. I wtedy usłyszała ten szelest. Najpierw sądziła, że to wiatr hula pośród liści ale gdy jazgot przybrał na sile skierowała wzrok w stronę gęstych, oblanych mrokiem chaszczy.
- Ktoś tam jest? - zapytała i odstawiwszy koszyk na ziemię. Słup światła padł na kępę krzaków poruszających się jak powołana do życia hybryda rośliny i zwierzęcia. Gałęzie wiły się nieznacznie a z ich wnętrza dobiegł głuchy warkot.
Para czerwonych ślepi błysnęła niespodziewanie pośród mroku i Teresa zobaczyła jak spomiędzy gałęzi wyłania się bezpański pies. Czarna skołtuniona sierść na długich patykowatych nogach nastroszyła się złowrogo kiedy zwierz obnażył dwa rzędy pożółkłych zębów.
Wycofała się nie robiąc gwałtownych ruchów ale stworzenie ruszyło za nią. Ślina zwisała z obu kącików jego rozwartego pyska a oczy zwęziły się wściekle.
Teresa podniosła koszyk i odnalazła na dnie kawałek kiełbasy. Rzuciła w stronę kundla i obserwowała jak zwierz nieufnie niucha nozdrzami aby zaraz zatopić w mięsie chciwe zęby. Wykorzystała ten moment i pognała wzdłuż torów. Serce biło mocno nawet wtedy gdy dotarła pod drzwi mieszkania.

Wślizgnęła się na korytarz i odwiesiła płaszcz. Antek wyskoczył ze swojego pokoju i z radosnym okrzykiem rzucił się w ramiona Teresy. Twarz kobiety rozjaśniła się jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Jej najcenniejszy skarb. Owoc zrodzony ze zderzenia żądzy z wyrzutami sumienia.
- Jak w szkole?
- Mamo, przecież dzisiaj niedziela! – odparł i poprowadził ją za rękę do kuchni. - Ale wiesz, w piątek pani wychowawczyni pochwaliła mnie, bo dobrze sobie radzę w rachunkach. A Wojtek, wiesz ten co jego tata siedzi w więzieniu, pociągnął Ankę za warkocz i...
Antek był nieprzeciętnym gadułą. A im więcej mówił tym bardziej Teresie poprawiał się nastrój. Wspólnie wypakowali zakupy kiedy w kuchni pojawił się Paweł. Pocałował ją w policzek chociaż od razu wyczuła jego nerwowość. Nałożył dłonie na ramiona Teresy zmuszając ją aby usiadła.
- Spóźniłaś się.
Górował nad nią, wysoki i barczysty i różnica wysokości tylko potęgowała wrażenie przesłuchania.
- Maluch znowu nawalił. To znaczy... w zasadzie to jest na chodzie ale szyba jest zupełnie rozkruszona. Od wiaduktu musiałam iść piechotą.
- Jesteś cała? - grymas przejęcia prześlizgnął się przez jego twarz kiedy zaczął ją oglądać ze wszystkich stron manewrując podbródkiem jakby była szmacianą lalką.
- Nic mi nie jest – wstała podchodząc do kuchennego blatu. Rzuciła na deskę główkę kapusty i nieśpiesznie odwijała sztywne liście wrzucając je do zlewozmywaka. - Weź z mojej torebki kluczyki i dokumenty. Zabierzesz go jutro do warsztatu?
Skinął wychodząc na korytarz.
- Może uda się wymontować szybę z jednego z tych gratów, które trzymamy na części.
Myślała, że wróci do oglądania telewizji ale po chwili wyrósł znów za jej plecami.

- Teresa... - zaczął skonfundowany. - Nie chodź więcej wiaduktem, dobra? Wiesz, że nie lubię tego miejsca...
- Wiem – przytaknęła.

Paweł pogrzebał chwilę w koszyku na zakupy. Złapał bochenek chleba i odkroił sobie piętkę.
- Kiełbasę miałaś kupić.
- Kupiłam – westchnęła. - Ale na wiadukcie pojawił się ten wściekły pies... Myślała, że mnie ugryzie. Poważnie.
- Skarżysz się, że tyle kundli bezpańskich lata po osiedlu – wypalił z nutą pretensji. - A sama je dokarmiasz...

Zniknął wreszcie w pokoju i po chwili dołączył do niego Antek. W końcu niedzielny wieczór to spore wydarzenie. Nadają westerny i każdy szanujący się obywatel nie może tego przegapić.

Była w połowie robienia gołąbków kiedy zadzwonił Hirek. Zbyła go szybko urobiona po łokcie ale później zastanowiła się nad dziwnym zachowaniem brata. Wydawał się zaniepokojony.
Zapachy wabiły do kuchni kolejnych domowników. Było już późno kiedy rozłożyła na stole talerze i zasiedli do wspólnego posiłku.

Ostatnia pojawiła się Wanda w wałkach na głowie i spranym frotowym szlafroku.

- Wreszcie kolacja jest?
Teresa zbyła ją wyniosłym milczeniem ale teściowa odczuwała widocznie potrzebę rodzinnej socjalizacji.
- Myślałam dzisiaj o tobie.
- Niebywałe – Teresę istotnie ten fakt zdziwił.
- Czytałam akurat biblię. Fragment o nierządnicach babilońskich.
- Aha.
Do pokoju wszedł Paweł i Teściowa już całą uwagę przerzuciła na niego nadskakując mu i szczerząc się napastliwie.
Po kolacji zmywanie oczywiście spadło na barki Teresy. Antek chciał pomóc ale wygoniła go do lekcji. Paweł pojawił się ubrany w kurtkę i buty oświadczając, że „wychodzi z chłopakami”. Teresa doskonale wiedziała co to oznacza ale nie oponowała. Nie raz próbowała i napotykała tą samą śpiewkę. Obiecał kumplom, przecież w niedziele zawsze strzelają sobie kilka piwek, taka tradycja żeby podtrzymać szkolne znajomości. I żeby nie wyolbrzymiała i nie robiła z niego alkoholika bo to zaczyna być męczące.

Było już grubo po dziesiątej kiedy wrzuciła Antka do wanny, ubrała w piżamę i położyła do łóżka. Jak zwykle czytała mu bajki i jak zwykle usnęła szybciej od syna, gdzieś w środku zdania. Przysnęła blisko godzinę. Zupełnie rozespana poszła do łazienki przygotowując się do snu. Złapała jeszcze za słuchawkę i wykręciła do Hirka. Brat odezwał się zaspanym głosem i było jej trochę nie w smak, że go obudziła.
- Coś się stało? - zapytała po prostu. - Byłeś jakiś dziwny. Przez telefon.
- Siostra. Dopiero co mi się udało przyciąć komara... - ziewnął do słuchawki starając się brzmieć naturalnie. Nie chciał jej na razie martwić zawartością szarej koperty. - Nic... nic się nie stało. Na głupie wspominki mnie naszło.
- Na jakie wspominki?
Pomilczał chwilę, ale w końcu powiedział ziewając znowu.
- Powiedz mi lepiej co macie jutro na obiad. Wproszę się i wtedy pogadamy.
- Gołąbki. Cały wieczór zasuwałam w kuchni. Wpadnij o ile coś jeszcze zostanie. Czasem mam wrażenie, że magazynują na zimę i mają zamiar całą przespać - nie musiał widzieć jej twarzy żeby wiedzieć, że się uśmiechnęła. - Dobra, kończę. Jutro muszę wcześnie wstać bo samochód znów niesprawny. Zanim Paweł wymieni szybę będę musiała się przesiąść na autobus.
- Zaraz, moment. Jaką szybę? - usiadł na stołku przy telefonie i przełożył słuchawkę do drugiego ucha. - Walnęłaś w coś? Co się stało?
- Nie, nic takiego - głos miała wyprany z emocji jakby faktycznie mówiła o drobnostce. - Ktoś rzucił cegłą. Na pewno nie celowo - ziewnęła przeciągle. - W każdym razie szyba rozkruszona w drobny mak. Rany boskie, na pewno mnie na to nie stać...
- Ale jak cegłą? Znaczy się w zaparkowany? - Hirek uspokoił się trochę, kiedy doszło do niego że przecież nic jej się nie stało, skoro zaczęła od gadania o gołąbkach. Podrapał się po kującym zaroście i mruknął jeszcze. - Pogadam z Radkiem, on zna faceta w Polmozbycie, może uda się coś taniej załatwić.
- Nie. Nie w zaparkowany. Jechałam Przemysłową. Zresztą nieważne. Nic mi się nie stało. Trochę maluchem zarzuciło i tyle. Ale z kumplem pogadaj. Może Paweł też tą szybę załatwi, na warsztacie mają sporo części. Nie mogę sobie teraz pozwolić na ekstra wydatki. Ledwie przędę od pierwszego do pierwszego, sam wiesz.
- Na Przemysłowej? - Znowu mu się gorąco zrobiło. - Tereska, na pewno nic ci się nie stało?
Dłuższa przerwa, ale zanim odpowiedziała dodał szybko:
- Przyjdę jutro, to porozmawiamy. O czwartej będziesz już z roboty?
- Po piątej. Bo autobusem. Ale przyjdź wcześniej. Z Antkiem trochę czasu spędź. W lekcjach mu pomóż czy coś. Pytał ostatnio czemu się rzadko pojawiasz.
- Przyjdę.. Albo nie. Wiesz co? Pożyczę auto od Radka i przyjadę po ciebie do szpitala.
- Nie musisz - westchnęła. - Hirek, dojadę. Przyjdź na Rzeźniczą. Tylko z Wandą się nie kłóć, dobra? Bo potem mnie da wycisk.
- Dobra. No dobra, będę grzeczny. Do zobaczenia jutro, siostra.
- Do jutra.
Odłożyła słuchawkę.

Sen nadszedł dość szybko. Obudził ją szczęk zamka kiedy budzik wskazywał kwadrans po pierwszej. Paweł hałasował jak jeleń na rykowisku. Przewrócił stołek na korytarzu, odkręcił wodę w łazience na cały regulator a po sypialni rozbijał się jak panienka na dyskotece. Kiedy wreszcie wylądował pod kołdrą przykleił się do jej pleców gładząc atłasową nocną koszulę.
- Tereska... Tereska... - w jego głosie była ta nuta żalu, która zawsze odzywała się na promilach. - Ja ciebie tak kocham.
Przez następne cztery minuty pokazał jej jak bardzo. A moment później zasnął tuląc się do niej jak dziecko. W jakimś opiekuńczym odruchu pogładziła go po włosach jeszcze długo gapiąc się w sufit.

Baczy 11-12-2011 21:44

Dzień był co najmniej nieprzyjemny, jak to większość jesiennych niedziel. Człowiek ma kilkanaście godzin dla siebie, a tu bęc- gęsty deszcz i przeszywający wiatr. Jak na złość, nici ze spaceru, na który szykowała się młoda para. Na szczęście, nawet po niespełna dwóch latach znajomości, nadal potrafili zorganizować sobie czas w domowym zaciszu. A to film w telewizji, a to seks, a to wspólne śpiewanie, a to seks, a to wspólne gotowanie, a to seks... Zupełnie, jakby aura roztaczająca się nad Miastem w żaden sposób nie wpływała na ich osobiste i pieczołowicie wypracowane szczęście.

Małgosia była jedyną kobietą, która potrafiła utrzymać Wichrowskiego przy sobie przez więcej niż rok. Nikt nie potrafił dokładnie określić co sprawia, że jest ona inna niż poprzednie i Grzesiek nie stracił nią zainteresowania, zaczęto więc szeptać, że to Miłość, a że para nie dementowała tych plotek, tak już pozostało.

Gosia i Grześ żyli w Miłości.
I mówiąc to, jako narrator, nie mam na myśli obskurnego hoteliku przy wylotówce z Miasta w kierunku Katowic, którego nazwa nie ma nic wspólnego z tym, co robią tam biznesmeni z młodymi, skąpo odzianymi dziewczynami. Nie kpię też z tego, co łączy tę parę, nie śmiałbym. Po prostu, to wyrażenie najlepiej oddaje ich relacje. Nie jest to bowiem tak, że miłość ich połączyła, połączył ich bowiem Los. Nie jest to tak, że oni sami są miłością, bo nie są. I ani przez chwilę nie byli, zapewne dlatego nadal są razem. Miłość skondensowana w dwóch osobach byłaby nie do zniesienia, uwierzcie mi.
Oni "są w Miłości", ponieważ gdziekolwiek są razem, cokolwiek razem robią, zawsze, ale to przezawsze*, otacza ich Miłość- wszystko nabiera barw, nadzieja rodzi się na nowo, a ciepło ogarnia każde serce w pobliżu. Tak po prostu jest, uwierzcie mi na słowo.

Jak wspomniałem na początku, niedziela była przepiękna, aż do godziny szesnastej trzydzieści. Wtedy to musieli skończyć wędrówkę po bezmiarze własnych dusz i wrócić do Świata, który nigdy nie będzie taki, jaki powinien być Świat. A oni doskonale wiedzieli, jaki być powinien.
Gosia musiała uczyć się do egzaminów, to zrozumiał Grzesiek i niczego więcej nie potrzebował. Zdołał się przyzwyczaić do tego, że żyje z ambitną kobietą, która zrobi wszystko, żeby tylko jej marzenia się ziściły. A miała tylko dwa marzenia, a przynajmniej tylko o dwóch mówiła swojemu mężczyźnie: być z nim do końca życia, oraz zostać najlepszym polskim architektem. Zapewniała go, że właśnie taka jest kolejność jej priorytetów, Grzesiek czuł jednak, że nieustannie walczy z wyciągniętą z marzeń panią architekt o pierwsze miejsce w sercu jego dziewczyny. A w okresie przedkolokwialnym i okołosesyjnym z góry skazany był na przegraną i cieszył się każdą godziną, którą mogli spędzić razem.

Dlatego też, przyjął porażkę ze spokojem i starał się nie przeszkadzać ukochanej w nauce. Nie było mu łatwo znaleźć sobie miejsce w mieszkaniu, w końcu konieczność zachowania ciszy znacznie ograniczała ilość rozrywek, jakim mógł się poddać. Próbował coś napisać, jednak po pół godzinie, zamazanych czterech kartkach i pogorszonym nastroju, postanowił pooglądać telewizję. W międzyczasie próbował jeszcze przytulić się do ud leżącej na łóżku Gosi, został jednak dość brutalnie potraktowany grubym plikiem notatek. Pewnie posunąłby się dalej, gdyby nie wyczuł drobinki pretensji w śmiechu dziewczyny. Zrozumiał, że już do ciemnej nocy Gosia ma zamiar wałkować materiały do egzaminu i jest zdany tylko na siebie. Cóż, przynajmniej próbowałem... pocieszył się w duchu i poszedł do salonu oglądać telewizję.


Dźwięk telefonu wyrwał Grześka ze stanu półwegetatywnego**, w którym znalazł się "oglądając" jakiś film w czarno-białym odbiorniku. Oczywistym było, że Gosia nie odbierze, minęły jednak dwa sygnały, zanim podniósł się leniwie z wysłużonego fotela.

Okazało się, że to Kryształowy Krzysztof z niespodzianką. Gra w kulturalnej restauracji? To szansa, na którą Grzesiek czekał odkąd nauczył się grać kilka podstawowych akordów. Dodatkowo zachęciło go wynagrodzenie, które pomogłoby mu odciążyć Gosię w utrzymaniu domu (a dokładniej, nie Gosię, lecz jej rodziców, ponieważ to oni płacili za lokal i wyżywienie córki). Co prawda nie czół się źle z tego powodu, w końcu jej nie wykorzystywał, naprawdę ją kochał, lecz coś mu podpowiadało, że on, jako mężczyzna, powinien zapewnić im dostanie życie, nie zaś przyszli teściowie.

Odłożył słuchawkę i już miał podzielić się dobrą nowiną ze swoją drugą połówką, powstrzymał się jednak. W końcu nic nie było przesądzone; jak to zwykł mawiać jego ojciec, "nie dziel skóry na niedźwiedziu". Zakręcił się wokół obłożonej książkami i kartkami papieru Małgosi, przebąknął, że dzwonił Krzysiek i chce się z nim widzieć, i niepostrzeżenie wyniósł gitarę do przedpokoju. Na koniec tylko całus w czółko ukochanej oraz sprawdzenie zawartości portfela, i już przekręcał klucz w zamku od zewnątrz.

Deszcz sam w sobie nie był niczym złym. Nadawał Miastu ponurego klimatu filmów noir, nawet kolory zadawały się być mniej wyraziste, zupełnie jakby chciały upodobnić się do tych z czarno-białych odbiorników. No, może było go trochę za dużo, ale mimo wszystko, gorszy był wiatr. Wiatr, który uniemożliwiał rozłożenie parasola i skutecznie wdzierał się w najmniejsze szczeliny- zarówno starych autobusów, jak i niedokładnie zawiązanej pod szyją chusty Grześka. Szybko zniechęcił się do tej wyprawy, nie mógł jednak zrezygnować, szansa była zbyt wyjątkowa.

Lubił odwiedzać Kryształ. Panowała tu przyjemna, spokojna atmosfera, a panujący tu półmrok tworzył doskonałą atmosferę dla wszystkich odwiedzających par. Oczywiście, była też jaśniejsza część sali dla większych grup gości, nieco bardziej rozjaśniona, ale nadal stonowana. Oczywiście, najlepszy nastrój panował tu wieczorami.


Uśmiechnął się do siedzącego przy stoliku Krzyśka. Najchętniej od razu uściskałby go i podziękował za załatwienie przesłuchania, wiedział jednak, że tak nie wypada, nie w obecności właściciela lokalu.

- Jesteś, Grzechu. To nasz szef. Dariusz Gutkowski. Na pewno się znacie. Mieszkał dwa bloki od ciebie, na Węglowej 11- przedstawił Max.

Przez moment Wichrowicz myślał, że to jakiś ponury żart. Że Krzysiek się z niego nabija, że chce mu zrobić nazłość, że chce go nastraszyć, tak dla zgrywu. Pomyślał nawet, że śni, albo, co bardziej prawdopodobne, nie żyje i jest w Piekle, a ta cała scena to tylko drobny fragment jego pokuty. A raczej cierpień za grzechy, bo w Piekle nie ma pokuty. Chyba, że jest w Czyśćcu, wtedy może to być jego pokuta.
Naprawdę, właśnie takie myśli mogą przyjść człowiekowi do głowy w tak niecodziennej sytuacji, i żadna z nich nie wydaje mu się bardziej nieprawdopodobna od reszty.

Zobaczył uśmiechniętą twarz mężczyzny, tego samego mężczyzny, który siedem lat temu siedział nieprzytomny obok niego w samochodzie. Tego, którego widywał niejednokrotnie i którego unikał jak ognia po "tym" incydencie. Tego, któremu ściskał teraz dłoń.

- Witam. Miło spotkać znajomego z Węglowej- odezwał się Dariusz.
- Grzesiek Wichrowicz. Tak, faktycznie. Nie znałem sąsiada zbyt dobrze, ale kojarzę twarz- powiedział Grzesiek siląc się na uśmiech. Starał się odepchnąć w głąb wspomnienia, jednak na próżno. Gdy jego wzrok zatrzymał się na bliźnie, usłyszał przeszywający krzyk rozchodzący się korytarzami piwnicy. Oczywiście, nie mógł mieć pewności do kogo należał głos, ale, tak między nami, nie miał też wątpliwości. A teraz demony przeszłości powróciły, żeby dać mu pracę. Ironia, a może podstęp?

- Max sporo o tobie mówił. Kupiłem niedawno „Kryształową” i chcę wprowadzić tutaj muzykę na żywo. Wieczorami. Zagrasz mi kilka swoich kawałków? Teraz. Bo myślę o tym, by zatrudnić cię na stałe, jak się sprawdzisz i jeśli będziesz zainteresowany.
- Zainteresowany zdecydowanie jestem, inaczej by mnie tu nie było
- zaśmiał się wesoło; wyszło nerwowo.- Proszę tylko powiedzieć, czego pan oczekuje- kameralnych ballad, czy raczej czegoś żywszego?- spytał wyjmując gitarę z pokrowca i dostrajając "na ucho".
- Musisz reagować na publiczność. Chcę zobaczyć jak grasz. Jak się sprawdzisz to za wieczór dostaniesz pięćdziesiąt tysięcy, plus jedna dziesiąta z napiwków. Powinieneś wyjść na jakieś sto, sto pięćdziesiąt tauzenów za wieczór w piątek i sobotę.
- Jasne, rozumiem
- wydukał Grzesiek oszołomiony podanymi kwotami. Usadowił się wygodnie na krześle, i czekał, aż przyjdzie do niego spokój.
Przez moment chciał wszystko schrzanić. Mylić nuty kilka razy na piosenkę, załamywać głos, może nawet zerwać strunę. Chciał wyjść i nigdy więcej nie zobaczyć oszpeconej twarzy Gutkowskiego, chciał wyrzucić to wszystko z głowy i zostawić tutaj, na krześle w jednej z wielu restauracji Miasta. Chciał, ale tylko trochę. Wiedział bowiem, że musi się wziąć w garść i stawić czoła przeszłości. Może nie uda mu się nic naprawić ani zrekompensować całego cierpienia Dariuszowi, ale nie ucieknie. Nie ucieknie, da z siebie wszystko, i już nigdy nie postąpi tak, jak wtedy. Odchrząknął i zaczął grać.

Najpierw, na rozgrzewkę, były covery znanych kawałków- "Mirek Jankowski" Maleńczuka, "Whisky" Dżemu, "Jeźdźcy" Kultu, "Alive" Pearl Jam i "Marzenia" Apteki. Potem, gdy Dariusz złapał haczyk, gitarzysta mógł pozwolić sobie na zagranie trzech własnych kompozycji.

Gutkowski nie krył zadowolenia, co przełożyło się na wręczenie Grześkowi umowy na okres próbny.

- Dziękuję, dziękuję bardzo. To na kiedy mam przygotować pełny repertuar?
- Na następny piątek. Popracujesz październik i listopad na próbę. Potem się zobaczy.


Jeszcze przez chwilę rozmawiali, lecz mimo łagodnego charakteru Darka, grajek nie był w stanie się wyluzować. Że też akurat musiał trafić na tego człowieka... Z ulgą pożegnał go i, po krótkich namowach Maxa, napił się rumu z colą. Nie spieszyło mu się do domu, w końcu dzisiejszy los Gosi był już przypieczętowany, postanowił więc spędzić ten czas na beztroskich rozmowach z dobrym znajomym, który od teraz stał się jeszcze lepszym znajomym.

Po trzech godzinach, paru drinkach i dwóch setkach, przyjaciele żegnali się przed zamkniętą restauracją w dobrych humorach- Krzysiek był podpity (pół dnia spędzał z drinkiem w dłoni), a Grześkowi udało się przestać myśleć o przeszłości i myśleć wyłącznie o świetlanej przyszłości. Deszcz nieco zelżał, czego niestety nie można było powiedzieć o wietrze- był bezlitosny dla grajka, raz o mało co, a porwałby mu chustkę z szyi. Jakoś jednak zdołał dotrzeć do domu w komplecie, chociaż warto wspomnieć, że zapomniał o gitarze gdy wychodził z restauracji, i tylko uczciwość barmana powstrzymała go przed bolesną stratą.

- Długo Cię nie było, zaczynałam się martwić- dobiegł go głos Gosi dochodzący z kuchni.
- A, widzisz, zeszło się trochę. Jak zwykle.
Dało się słyszeć węszenie, potem głębokie westchnięcie.
- Piłeś?- mimo iż brzmiało to zupełnie jak pytanie, Grzesiek wiedział, że to ponure stwierdzenie. Czekał na ciąg dalszy.- Eh, z tym Krzyśkiem to chyba nie da się inaczej rozmawiać, jak za pośrednictwem wódki, co?

Zaśmiał się cicho, nic jednak nie odpowiedział. Powiesił kurtkę na wieszaku, a gdy się odwrócił z kuchni wyszła Gosia z kubkiem kawy w dłoniach. Zmierzyła go surowym wzrokiem, szybko jednak złagodniała widząc, że trzyma się na własnych nogach.
- No, ale co tam, każdy może wypić sobie drinka czy dwa- dodała z rozbrajającym uśmiechem. Kobiety mają aktorstwo w genach.

- Szczególnie, że była okazja- powiedział tajemniczo Grzesiek, wyjmując kubek z jej rąk i odkładając go na niewielką szafkę na buty.
- Okazja? Taka zwykłą okazja?
- Taka niezwykła.
- Objął ją w pasie i zbliżył do siebie.
- Niezwykłą okazja? No popatrz, i ja o niczym nie wiem? Lubię niezwykłe okazje.- Zarzuciła mu ręce na szyję i patrzyła zaciekawionym wzrokiem.
- Będę grał w Krysztale.
- No co Ty, poważnie?!
- zapiszczała wręcz Małgosia ściskając go mocno. Doskonale zdawała sobie sprawę, jakie to ważne dla jej mężczyzny.
- Mają tam nowego właściciela i Krzysiek namówił go na wieczorne występy. No i, zaproponował mnie.
- Ale to już pewne? Czy na razie tak nieoficjalnie?
- Podpisałem już umowę na okres próbny, na dwa miesiące. A potem...
- Sława, pieniądze, młodociane fanki
- wycedziła przez zęby, udając oburzoną.
- Mam jedną, najwierniejszą fankę, i to mi w zupełności wystarczy.- Grzegorz pocałował ją i przytulił. Cieszył się, że może dzielić się z nią swoim szczęściem.
- Nie masz czasem jakiegoś egzaminu jutro?- Najchętniej przytulałby ją tak (i w innych pozycjach również) przez najbliższą godzinę, dopóki nie zasnęliby wycieńczeni trudami całego dnia, jednak wiedział, że Gosia ma dużo materiału do powtórzenia. Nie było jej łatwo na uczelni, musiała walczyć o każdy zaliczony egzamin. Grzesiek doskonale zdawał sobie sprawę, jakie to ważne dla jego kobiety.
Poza tym, ile można? Ile wlezie, odpowiedział sobie Wichrowicz, konsekwentnie jednak nie odrywając dziewczyny od nauki.

Nie lubił spać sam, ale chyba już obecność ślęczącej na książkami Gosi w pokoju dawała mu otuchy, bo zasnął szybko, jak niemowlę. Oczywiście, alkohol mógł mieć tu również coś do powiedzenia...





PRZYPISY

*przezawsze- to wtedy, kiedy "zawsze", tyle że bez żadnych wyjątków czy omyłkowych potknięć; częściej niż zawsze.

**stan półwegetatywny- stan tylko trochę jak wegetatywny.

Ravanesh 12-12-2011 18:03

Dźwięk dzwonka rozdarł ciszę i wystraszył Wandę siedzącą w swoim pokoju z książką w ręce. Dziewczyna poczuła jak jej serce zatłukło się w piersi a w gardle wyschło ze zdenerwowania. Przyjaciele ani koledzy nie dzwonili o tej porze wiedząc, że niedzielny wieczór był dla dziewczyny czasem odpoczynku i swoistych rytuałów odprawianych pod koniec każdego tygodnia. Zatem powód, dla którego ktoś wydzwaniał o tej porze musiał być tylko nagły i niespodziewany. Wanda od razu pomyślała o Marcinie, gdyby bratu coś się stało od razu dzwoniono by pod ten numer podany przez chłopaka jako numer kontaktowy jego najbliższej rodziny. Telefon zaterkotał po raz kolejny a Wanda w tym czasie walczyła z kocem, którym się opatuliła dla ochrony przed jesiennym chłodem. Matka miała zdecydowanie bliżej, ale dziewczyna wiedziała, że Lidia nigdy nie odebrałaby telefonu, jeśli jej córka była w domu. Matka Wandy, kiedy przychodziło do wypełniania obowiązków i wykonywania prac w domu zachowywała się jak gość, ale pod względem korzystania z przywilejów już dawno nadała sobie status mieszkańca.

Wandzia w końcu dotarła na korytarz i chwyciła słuchawkę. Wysłuchała w skupieniu swego rozmówcy wtrącając tylko kilka słówek i notując rzeczy warte zapamiętania a potem rozłączyła się i poszła do kuchni. Musiała porozmawiać z matką, ale wiedziała, że kobieta będzie ciekawa, z kim rozmawiała jej córka i wkrótce sama się zjawi. Wanda wstawiła wodę na gaz i wyjęła dwie szklanki z kredensu, potem z szafki wyłowiła dwa koszyczki do szklanek i wstawiła w nie naczynia. Matka narzekała, że dziewczyna powinna pozbyć się tych wszystkich staroci z mieszkania i kupić sobie nowsze a przede wszystkim nowocześniejsze wyposażenie kuchni. Dogryzała jej przy tym nazywając sknerą i dusigroszem, ale Wanda się uparła i już dawna postanowiła, że nie kupi niczego nowego póki stare rzeczy się nie wytłuką. Wszystkie te przedmioty należały kiedyś do babci i kiedy Wandzia ich używała zapominała o tym, że babcia Jadzia już odeszła a widok kuchni przenosił dziewczynę wspomnieniami w czasy, kiedy jeszcze mieszkała tutaj ze starowinką a nie z matką. Kiedy woda zaczęła się gotować i Wanda wyjęła dzbanuszek na esencję do kuchni wkroczyła Lidia. Kobieta rzuciła spojrzenie na fajansowy dzbanek i skrzywiła lekko usta z dezaprobatą. Wanda uwielbiała ten stary dzbanek, lekko już wyszczerbiony w jednym miejscu, ręcznie malowany w płatki śniegu jeszcze przez siostrę babci. Dziewczyna wyparzyła dzbanuszek wrzątkiem a potem wsypała do niego herbaty, jedna łyżeczka na każdą szklankę i jedna dodatkowa dla czajniczka. Zalała liście herbaty wrzącą wodą.

- Kto to był? – Rzuciła Lidia Jaworska sadowiąc się przy malutkim stoliku.

Wanda postawiła przed matką cukier i spodeczek z plasterkami cytryny, ale sama nie usiadła czekając aż napar naciągnie. Dziewczyna wpatrywała się w dzbanuszek, każdy płatek śniegu był inny, to także w tym naczyniu uwielbiała.

- Prawnik – spojrzała szybko w stronę matki.

- Prawnik? – Lidia zmarszczyła brwi a przez twarz przemknął jej cień niepokoju.

- Czy mama zna kogoś, kto się nazywa Zygmunt Wolniewicz?

- Wolniewicz? Oczywiście. To był miły sąsiad z Węgłowej 13. Wyprowadził się, jak miałaś dziewięć czy dziesięć lat. Znałaś go pod imieniem "pan Władziu”, więc dlatego pewnie nie kojarzysz nazwiska.
- Dlaczego „pan Władziu” skoro miał na imię Zygmunt? – Wanda uśmiechnęła się słysząc tłumaczenie matki.

- Któż to wie – Lildia wzruszyła ramionami – tak się utarło mówić i nikt nie pytał:„dlaczego”? A skąd w ogóle to zainteresowanie panem Władziem?

Wanda nalała do szklanek esencji herbacianej i dopełniła wodą z czajnika. Dziewczyna wciągnęła przez nos przyjemną woń herbaty i ledwie wyczuwalny zapach octu. To był swego czasu kolejny sporny temat pomiędzy nią a matką. Babcia nigdy nie uznawała tych wszystkich nowych chemicznych środków czystości. Wychowana w czasach, kiedy do utrzymania porządku w domu wystarczała soda i ocet przyzwyczaiła swoją wnuczkę do tego, że czysta kuchnia to taka pachnąca lekko octem. Wanda nawet po śmierci babci trzymała się tego wszystkiego, czego została przez nią nauczona o prowadzeniu domu. Matka zaś uwielbiała wszystko, co nowe i zakupiła do domu potężną baterię różnorakich chemikali, które miały pięknie pachnieć a według Wandy okropnie śmierdziały. Dziewczyna jednak się przemogła i przez jakiś czas używała ich do sprzątania, po czym doszła do wniosku, że soda z octem działały lepiej i skuteczniej. Resztę niezużytych środków oddała sąsiadce a sama nadal utrzymywała dom w czystości starymi metodami po prostu ukrywając ten fakt przed matką. Wanda nie lubiła okłamywać ludzi, ale w zasadzie to nie było kłamstwo tylko pragmatyzm. Czego oczy nie widzą i tak dalej. Dziewczyna już dawno odkryła, że pewnych rzeczy po prostu lepiej matce nie mówić.

Teraz też podając Lidii herbatę Wandzie przemknęło przez myśl czy nie lepiej by było nie wtajemniczać jej w to, ale zaraz szybko zganiła się za tę myśl.

- Pan Wolniewicz zmarł niedawno – przez twarz starszej Jaworskiej przemknął cień smutku taki jak zwykle znaczył oblicza ludzi, którzy zetknęli się nieubłagalnością przemijania – i najwyraźniej zapisał mi coś w testamencie.

- Tobie? – Matka nie mogła się powstrzymać od wyrazów zdumienia – Wiesz, co takiego? Może jakieś pieniądze?

- Nie, nie. Podobno to jakieś dzieła sztuki. Adwokat nic więcej nie powiedział. Przypuszczam, że nie mógł, ale dowiem się wszystkiego jak pójdę do kancelarii. Pamięta mama może, w jakim on był wieku i czy miał jakąś rodzinę? Bawiłam się z jego dziećmi? Zrobiłam coś, co mogło zapaść mu w pamięć?

- Wiesz Wandziu to wszystko jest takie niespodziewane. Pan Władziu z tego, co pamiętam był już sporo starszy ode mnie. Nie przypominam sobie, aby miał powód, byś zapadła mu w pamięci. Był samotnym, bezdzietnym mężczyzną. Kilka razy pomagałyśmy mu razem posprzątać mieszkanie przed świętami i stałyśmy dla niego w kolejkach, ale czy to mógłby być powód takiej darowizny? Naprawdę nie wiem.

- No właśnie, bo widzi mama gdyby on był wdzięczny za taką pomoc to raczej powinien być wdzięczny mamie a nie mi, prawda? Wiadomo, że ja pomagałam, dlatego że mama mi kazała.

Lidia zamyślona pokiwała głową.

- A pamięta mama czy miał w domu jakieś obrazy albo rzeźby? Albo przedmioty wyglądające na stare?
- Ojejku, dziecko u niego wszystko było wysłużone i stare a mieszkanie miał pełne rupieci. Nie mam pojęcia czy cokolwiek z tego mogło być cenne.

Reszta wieczoru minęła im na wspominaniu sąsiadów z Węgielnej a w szczególności pana Wolniewicza i kolejne próby rozgryzienia, dlaczego „pan Władziu” miałby ofiarować Wandzi spadek.

Następnego dnia pogoda wcale się nie poprawiła i Wanda szła do pracy smagana na przemian wiatrem i deszczem. Taka aura szybko potrafiła odbić się na zdrowiu dziewczyny, jeśli ta nie dbała o siebie. Dlatego zaraz po przyjściu do Książnicy wypiła szklankę gorącej, lekko parzącej w język herbaty zanim zabrała się do pracy. Pani Iza była lekko podenerwowana, ale nie wyładowywała swojego złego humoru na pracownikach. Wanda pracowała tutaj dopiero od niedawna i po kolei była dosyłana do pracy na różnych stanowiskach tak żeby poznała szczegóły obowiązków każdego z pracowników i w razie potrzeby potrafiła każdego z nich zastąpić. Dziewczyna nie miała nic przeciwko takiemu obrotowi rzeczy, bo wiedziała, że jako przyuczana do pracy musiała poznać wszystko od podszewki, ale zastanawiała się czy w końcu przydzielą ja do konkretnego miejsca czy już zawsze będzie występować jako zastępstwo i skakać pomiędzy różnymi stanowiskami.

Teraz większość pracowników została postawiona na baczność i zaangażowana do pomocy przy nadchodzącej wystawie starodruków, ale i tak znalazła się chwila spokoju, podczas której można było spotkać się na zapleczu na kawie i spróbować ciasta, które Wanda przyniosła z domu. Mama nigdy nie przepadała za Murzynkiem, ciastem, które Wandzia piekła pasjami, ale panie z Książnicy potrafiły docenić talent kulinarny dziewczyny i chętnie zajadały się wypiekami, które równie chętnie znosiła do pracy Jaworska.

Podczas przerwy na kawkę Wanda podzieliła się z paniami wiadomością o otrzymanym spadku. Kobiety od razu chwyciły przynętę i zaczęły rozwodzić się nad sprawą. Pani Marysia, która według Wandzi jak na kobietę w tak zaawansowanym wieku zbyt melodramatycznie podchodziła do rzeczywistości zaczęła prezentować tak absurdalne pomysły, że pozostałe panie musiały ukrywać porozumiewawcze uśmieszki za swoimi filiżankami. Pani Izabella jak zawsze rozsądna i konkretna uciszyła te wywody zanim pani Maria rozszalała się na dobre:

- Bzdury pani Marysiu. Czy naprawdę wierzy pani, że jakiś starszy pan zakochał się w dziewięciolatce? Może na Zachodzie takie rzeczy są na porządku dziennym, ale u nas się nie zdarzają. Poza tym ja znam taki typ ludzi. Za młodu nie martwili się czymś takim jak rodzina czy przyjaciele a na starość, kiedy zostali zupełnie sami okazało się, że nagle nie ma, do kogo ust otworzyć a samotność przytłacza człowieka aż się żyć nie chce.
- Dlatego moja droga – pani Ludwiczak zwróciła się bezpośrednio do Wandy – dla takich osób bezinteresowna pomoc obcych ludzi wydaje się być na wagę złota jak i fakt że można z kimś klika słów zamienić nawet jeśli to są tylko przyziemne tematy lub konwersacja o pogodzie. Dlatego moja droga możliwe, że nie tylko ciebie postanowił ten pan obdarować, ale też inne osoby, którym zawdzięczał pomoc jak i rozjaśnienie nieco jego samotności.

- O tym nie pomyślałam pani Izabello – Wandzie rzeczywiście taka możliwość nawet przez myśl nie przeszła – ale mogę skontaktować się z kimś z Węgielnej i popytać czy im też się coś dostało.

- Poza tym moja droga powinnaś wziąć sobie prawnika. Jestem pewna, że te pan chciał ci się odwdzięczyć, ale mógł też zupełnie niechcący przysporzyć ci kłopotów. Jeśli te zapisane dla ciebie przedmioty są cenne to ty jako osoba z nim nie spokrewniona będziesz musiała za nie zapłacić spory podatek.

- O tym też nie pomyślałam – przyznała coraz bardziej przygnębiona Wanda – ale chyba prawnik który zajmuje się wykonaniem ostatniej woli pana Zygmunta załatwi to wszystko.

- Och Wandziu – wtrąciła się pani Alicja – jemu przecież tylko zależy na wypełnieniu testamentu, nie będzie się przejmował twoimi problemami. A pomyśl: zgodzisz się przyjąć spadek, zapłacisz za niego a potem okaże się, że coś z nim jest nie w porządku, pochodzi z przestępstwa lub coś podobnego i zabiorą ci cały spadek. Nikt ci wtedy nie odda wydanych pieniędzy.

- Naprawdę tak to wygląda? – Wanda spojrzała po zgromadzonych paniach.

- Oczywiście – potwierdziła pani Ala.

- Absolutnie nie – sprzeciwiła się Marysia.

- Dlatego właśnie potrzebujesz prawnika – stwierdziła spokojnie pani Iza.

Wanda westchnęła. Coraz mniej jej się to wszystko podobało i zaczęła się zastanawiać czy nie lepiej by było zadzwonić do Obotryckiego i od razu zrzec się przepisanych jej dóbr. Niestety powiedziała już o wszystkim matce i wiedziała, że ta tak szybko nie odpuści. Dziewczyna zaczęła żałować, że wygadała się przed Lidią, ale zawsze mogła dowiedzieć się, co to za dzieła sztuki a potem powiedzieć matce, że naliczony od nich podatek był zbyt duży i odmówić przyjęcia spuścizny. Zresztą taki obrót spraw był nawet prawdopodobny i w rzeczywistości cała sprawa tak się mogła potoczyć.

Wanda zbierała filiżanki po kawie, kiedy pani Marysia wyskoczyła ze swoim kolejnym konceptem.

- A może ten pan Walniewicz to twój prawdziwy ojciec.

W pokoju zaległa krępująca cisza. Pani Ludwiczak spojrzała w pobladłe oblicze Wandy i odezwała się jako pierwsza chłodnym tonem:

- Proszę zabrać się za swoją pracę panie – jednocześnie kobieta położyła dłoń na ramieniu Jaworskiej powstrzymując ją przed wyjściem.

- Doskonały jest ten twój Murzynek Wandziu – pani Iza kierowana bezbłędna intuicją zawsze wiedziała, kiedy zmienić temat – musisz mi koniecznie dać swój przepis. Mnie zawsze wychodzi zbyt suchy.

- Oczywiście pani Izo – Wandzie udało się wykrztusić te słowa skoro dotyczyły tak zwyczajnej i powszedniej kwestii.

Pani Izabella przyglądała się jeszcze przez chwilę dziewczynie jakby zamierzała powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu odpuściła i zasugerowała tylko powrót do zajęć.


Po pracy Wanda skierowała się na przystanek tramwajowy. Z Pocztowej, na której znajdowała się jej praca na Uczelnianą był spory kawałek i dziewczyna nie zamierzała wystawiać się przez tak długi czas na działanie zimna i wiatru. Właściwie nie musiała dzisiaj pojawiać się na uczelni, ale chciała zapytać profesora Jabłońskiego o kilka spraw, poza tym niedorzeczna uwaga pani Marysi wyjątkowo ją ubodła a widok profesora zawsze poprawiał dziewczynie humor. Wanda uznała, że zasłużyła na chwilę spokoju i nie dyskutowania o panu Wolniewiczu.

Jednak łatwiej powiedzieć a trudniej coś zrobić, bo po opuszczeniu murów uczelni myśli Wandy znowu powróciły do wałkowania tego samego tematu. „Pan Władziu” i jego spadek zalazły jej na dobre za skórę. Powinna zapytać matkę, kto z Węgielnej także pomagał panu Wolniewiczowi. Może rzeczywiście nie była jedyną obdarowaną przez niego osobą. Czy wypadałoby zadzwonić do Tereski i zapytać ją o to? Jaworska odczuła wyrzuty sumienia. Już od tak dawna nie kontaktowała się z Teresą a i teraz chciała do niej zadzwonić tylko po to, aby zdobyć informacje. To po prostu było zupełnie nie w porządku wobec „Bułeczki”. W takim razie Wandzie pozostawało tylko odpuścić te jałowe rozważania. Zdecydowała się zadzwonić do Obotryckiego i umówić się na czwartek a do tego czasu starać się o tym wszystkim zwyczajnie nie myśleć.

Armiel 12-12-2011 22:45

Cytat:

Przed ścianą dźwięku stoją głusi
Modlą się do muzyki
Kiedy nie pragniesz, kiedy musisz
Lepiej być nikim

Przed ścianą płaczu stoją błazny
Śmieszą ich cieni własnych podrygi
A śmiech ich pusty, śmiech ich straszny
Lepiej być nikim

Przed ścianą światła stoją ślepi
I patrzą bez zmrużenia powiek
O tym co świeci wiedzą lepiej
Niż zwykły człowiek

Pod ścianą straceń stoi heros
Patrzy oprawcom w oczy
Pali ostatni swój papieros
Na skraju nocy

Jest świat ze ścian
Rosnących w górę
W nim traci wartość słowo
Ja stoję przed zwyczajnym murem
I walę w niego głową
Wiersz autorstwa Jonasza Kofty pt: „Cztery ściany świata”



Esto quod esse videris
(Bądź tym, czym się wydajesz.
Bądź tym, za kogo uchodzisz )


Pan Jan Rwęcki palił papierosa, chroniąc się przed wiatrem i deszczem. Spacer z psem pozwalał mu odpocząć od wiecznie niezadowolonej żony i czwórki ciągle drących mordy bachorów. Wiało i padało tak, że nawet wypalenie papierosa stawało się wyzwaniem, ale i tak nie zniechęciło to Jana od dłuższego spaceru. Z Torowej udał się na Przemysłową, wspiął po nasypie i oddalając od torów poszedł dalej, w stronę zdziczałych terenów przylegających do Rzeki. Za komuny działała tam cementownia, ale pół roku temu została zamknięta. Liczne dziury w płocie umożliwiały jednak na swobodne poruszanie się po terenie każdemu, kto miał taką chęć.

Jan Rwęcki trzymał się z daleka od niszczejących budynków kompleksu. Wiedział, że stróż, stary Ormowiec, od razu zacznie się naprzykrzać lub wezwie policję. Idealne dla jego potrzeb były regiony z tyłu starego zakładu, zarośnięte trawą, krzakami i małymi zagajnikami drzew na obrzeżach, tuż przy samym płocie. Była tam również stara budka wartowników przy tylnej, zamkniętej łańcuchem bramie, w której teraz Jan chronił się przed siłami natury.

Pan Jan wzdrygnął się, kiedy jego wierny Brutus zaczął szczekać, jak szalony. Wyszedł niechętnie na siąpawicę i ruszył w stronę zwierzęcia, nawołując go gniewnie.

W końcu ujrzał wilczura. Stał pod jednym z drzew w zdziczałym, zaśmieconym zagajniku i obszczekiwał ... wisielca.

Na widok tego, na czym wisiał człowiek pan Jan zbladł i zwrócił posiłek w zasypane liśćmi chaszcze.




Teresa Bułka-Cicha



O znalezieniu ciała zaginionego Andrzeja Czuby Teresa dowiedziała się w środę popołudniem, kiedy wróciła po pracy do domu. O wszystkim powiedział jej Paweł. Przy obiedzie, kiedy za oknami panował już jesienny mrok.

- Wiesz. Milicjanci ponoć rzygali jak koty, wiesz.

Mimo tego, że w pracy spotykała się z gorszymi obrazami jakoś słowa męża odebrały jej apetyt.

- To na pewno nie było samobójstwo. Powieszono go na drucie kolczastym. Głowa prawie odpadła chłopakowi, wiesz. Ponoć miał zawiązane tym samym drutem oczy i ręce. Przez całe popołudnie psy węszyły po starej cementowni na Przemysłowej.

Paweł Cichy włożył sobie do ust kawałek chleba i przez chwilę żuł go w ponurym milczeniu.

- Za komuny było lepiej – mruknął filozoficznie Paweł. – A teraz ...

Nie dokończył. Sięgnął po piwo z lodówki. Otworzył.

- Coś tak zbladła? – zapytał. – No tak. Znałaś go. Mieszkał w tej samej klatce co ty.




HIERONIM BUŁKA



Życie Hieronima powróciło do utartych, wręcz rutynowych schematów, po dość szalony weekendzie. W poniedziałek, tak jak to ustalili, odwiedził siostrę, pogadali o kilku sprawach, ale obecność Wandy, jak zawsze wścibskiej i Pawła, jak zawsze namawiającego na piwo, nie pozwalała na swobodną rozmowę. Na pewno nie o rzeczach, które dawno temu postarali się wykreślić ze swoich wspomnień. Na pewno nie na Rzeźniczej. Na pewno nie w mieszkaniu Cichych.

Do środy dni Hieronima zajmowała nauka i praca. Oraz kochanka, której mąż przebywał w delegacji, więc Hieronim musiał zastępować go w sypialni. Cóż. Nie mając „pleców” w palestrze, ani rodzinnych koneksji i marząc o własnej praktyce prawniczej w przyszłości Hieronim musiał zaakceptować ten nowy „obowiązek”. Zresztą, mimo swoich lat, Czarna Mamba, była niczego sobie i będąc młodym mężczyzną, Hieronim nie mógł tak naprawdę narzekać. Seks był dobry. Satysfakcjonujący. Intensywny. Czasami dziki, a czasami ocierający się o granice perwersji. Ale był ... pusty. I to właśnie ta pustka odzywała się w Hieronimie coraz bardziej.

Autor dziwacznego anonimu, jeśli tak można było nazwać podrzuconą stronę z biblii, nie wykonał żadnego więcej kroku. Ale i tak Hieronim łapał się na tym, że intensywnie analizował sytuację. Że próbował tworzyć w myślach listę potencjalnych osób, które mogły wiedzieć.

Teraz też, przygotowując pismo dla klienta, część swojej uwagi również poświęcał kolejnym teoriom spiskowym. Bez rezultatu.

Telefon na biurku był wybawieniem od nudnej sprawy rozwodowej.

- Hirek? – to był głos starego znajomego z Węglowej, Cezarego Lwowskiego.

Hieronim znał dobrze Cezarego. Starszy od niego o trzy lata, ambitny, pracowity, zdolny. Znali się z podwórka i luźnych spotkań w studenckich klubach, kiedy Hirek zaczynał naukę na uniwerku. Mieli do siebie numery, ale raczej nie ciągnęło ich do spotkań.

- Przepraszam, ze przeszkadzam ci w pracy. Pamiętasz Andrzeja Czubę?

Jasne, że pamiętał. Doskonale pamiętał.

- Muszę ci powiedzieć coś strasznego. Andrzej nie żyje.

- Nie żyje? – zdążył powtórzyć wstrząśnięty Bułka.

A potem Cezary opowiedział mu w kilku zdaniach, jak znaleziono ciało i w jakim było stanie.

- Jego mama ... pani Ania. Wiesz. Myślę, że trzeba być na pogrzebie.




GRZEGORZ WICHROWICZ



Życie Grześka nabierało jaśniejszych barw, po spotkaniu z Gutkowskim. Gosia zdała egzamin, co było powodem do świętowania. Niestety, praca fizyczna na zmywaku od 11 do 23 wyczerpywała większość sił Grzegorza.

Szorując brudne gary i naczynia z nadzieją odliczał dni do piątku. To wtedy miał zadebiutować w „Kryształowej”. Może, jeśli przejdzie okres próbny, będzie zarabiał tyle forsy, że nie będzie musiał tyrać na zmywaku? Może wystarczy mu, aby utrzymać siebie i Gosię? Chciał pokazać, że mimo ułomności i braku wykształcenia będzie potrafił im obojgu zapewnić odpowiedni poziom życia. Że nie będzie zdany na rodziców Gośki, na ich pogardliwe, z trudem skrywane spojrzenia, gdy – na szczęście niezbyt często – odwiedzają ją w ich wynajętym gniazdu.

- Te, królewicz – brzuchaty i czerwony na gębie jak burak Antoni Cebrowski, nazywany przez kolegów z pracy „Cerberem” spojrzał na Grzegorza krzywo. – Uważaj, jak lejesz tem wodem, co.

Tak było w każdy wieczór, kiedy spokojny Grzegorz i tępawy Antek spotykali się na jednym stanowisku. Pomiędzy nimi coś nie grało. Cebrowski nie przepadał za Wichrowiczem. Z wzajemnością. Ale ważył z dobre czterdzieści kilogramów więcej i poza przytykami słownymi nie pozwalał sobie na nic więcej. Czasami też naciągnął „kolegę z pracy” na piwko – zabierając kilkaset złotych z wypłacanej premii. Niedużej premii.

Środowy wieczór 23 października 1991 roku nie miał być pod tym względem inny. Antoni odpuścił.

Pracę Grzegorz skończył przed dwudziestą trzecią i motocyklem, nie zważając na pogodę wrócił do domu.

Gosia, jak zawsze czekała z kanapkami i herbatą. Nie siedzieli długo, bo było około północy nim dotarł do domu. Ale zawsze czekała.

Tak było i tym razem.

Kiedy skończył jeść i pogadali o codziennych sprawach, które w jej ustach nabierały jakiejś nieziemskiej głębi Gosia uśmiechnęła się i podała Grześkowi zwykłą, szarą kopertę.

- Do ciebie – powiedziała. – Leżała na korytarzu. Ktoś ją wsunął pod drzwi. Tajemnicza sprawa. To od kochanki? – powiedziała niby żartem, lecz Grzesiek poczuł dziwny skurcz w żołądku.

Wcześniej, przed nią, miał kilka dziewczyn. A co jeśli ... TO.

Teraz, kiedy wszystko zaczęło się w jego życiu prostować?


Muzyk jednak odrzucił te myśli i z ciekawością zerknął na kopertę. Poza jego imieniem i nazwiskiem wypisanym starannie drukowanymi literami koperta nie wyróżniała się niczym. Nie była gruba.

Otworzył ją z niepokojem.

W środku znalazł jakąś karteczkę, jak się okazało wycięty kawałek z pisma świętego

Cytat:

Kpł 21, 17-23
" 17 Tak mów do Aarona: Ktokolwiek z potomków twoich według ich przyszłych pokoleń będzie miał jakąś skazę, nie będzie mógł się zbliżyć, aby ofiarować pokarm swego Boga. 18 Żaden człowiek, który ma skazę, nie może się zbliżać - ani niewidomy, ani chromy, ani mający zniekształconą twarz, ani kaleka, 19 ani ten, który ma złamaną nogę albo rękę, 20 ani garbaty, ani niedorozwinięty, ani ten, kto ma bielmo na oku, ani chory na świerzb, ani okryty liszajami, ani ten, kto ma zgniecione jądra. 21 Żaden z potomków kapłana Aarona, mający jakąś skazę, nie będzie się zbliżał, aby złożyć spalaną ofiarę Panu. On ma skazę - nie będzie się zbliżał, aby ofiarować pokarm swego Boga. 22 Jednakże wolno mu jeść pokarm swego Boga, zarówno święty, jak i najświętszy. 23 Tylko nie będzie podchodził do zasłony i nie będzie się zbliżał do ołtarza, bo ma skazę. Nie będzie bezcześcił moich świętości, bo Ja, Pan, jestem tym, który je uświęca!

Kiedy Grzegorz zajął się czytaniem kartki, Gosia sięgnęła po drugą kartkę. Zbladła i odłożyła ją gwałtownie. Wichrowicz zerknął wystraszony reakcją dziewczyny.

To było zdjęcie. A na zdjęciu jakiś zmasakrowany, krwawiący człowiek. Z szyi nieszczęśnika spływała krew, a oczy oplatał mu drut kolczasty.
I wtedy do zszokowanego umysłu Grzegorza dotarło, że zna twarz nieszczęśnika. To był Andrzej Czuba. Grzesiek słyszał coś od kogoś, że Andrzej zaginął jakiś czas temu.

- O Matko Boska ... – zdołał wydusić z siebie zbolałym tonem.




BASIA ZIELIŃSKA



Codzienne życie pozwoliło Basi dość szybko zapomnieć o tajemniczym człowieku z pociągu i dziwnej karteczce.

Od poniedziałku zwyczajny rytm życia - praca, zajęcia dodatkowe, dom – skierowały jej umysł na właściwe tory. Jednak gdzieś tam, niczym wspomnienie starej rany, sprawa karteczki powracała do niej. Najczęściej wieczorami, kiedy miała już kłaść się na spoczynek.

Może to był jedynie żart? Może zwyczajny psikus jakiegoś wariata? No, ale skąd znał jej imię?

Zasypiała, a tuż przed zaśnięciem takie właśnie myśli tłukły się jej w głowie.

* * *

W środę, popołudniem, jak zawsze, wracała do domu tramwajem. Dzisiejszy dzień w pracy dał się Basi mocno we znaki. Dzieci były wyjątkowo rozwrzeszczane i marzyła jedynie o tym, aby zrelaksować się w domu.

Mimo dość wczesnej pory już zrobiło się ciemnawo i idąc z tramwaju do domu, dobrze znanymi ulicami, czuła dziwny niepokój. Bacznie i nieufnie przyglądała się wszelkim miejscom, które mogły skrywać jakieś nieznane zagrożenie: bramom, betonowym zatoczkom śmietnikowym, krzakom i przede wszystkim schodkom do piwiarni „U Włodka”, pod którą prawie zawsze kręcili się podpici mężczyźni. Zazwyczaj nie było z nimi problemu, lecz Basia wolała zachować czujność.

Na Węglowej 13 w bramie ktoś stał i Basia zawahała się przez chwilę. Doskonale znała większość mieszkańców kamienicy, ale i tak poczuła dreszcz niepokoju, że będzie musiała wejść do oświetlonego słabym blaskiem nisko-watowej żarówki w której stał jakiś mężczyzna.

Szybko jednak okazało się, że zna tego człowieka. To był „pan Heniu”. Ich sprzątacz i dozorca.

- Dobry wieczór panu – powitała sąsiada z ulgą.

- Nie taki dobry – miotła była jedynie rekwizytem służącym Henrykowi Skoczylasowi, jako pretekst do wystawania w bramie. – Znaleźli Andrzeja... Basiu.

Spokojny raczej pan Heniu powiedział to takim tonie, że Basi zrobiło się nieswojo. Był w nim i gniew, i strach i jeszcze inne, trudne do określenia emocje.

- Niedaleko stąd, w dawnej cementowni za przemysłową. Martwego. Zamordowano go ...

Reszty już nie słyszała. Odpowiedziała coś dozorcy i jak automat weszła do domu. Dopiero tam ochłonęła. Nie była pewna, czy wilgoć na jej twarzy to łzy czy deszcz.

”Ty możesz być następna, Basiu”

Napisał ktoś na podrzuconej karteczce. Czyżby to była groźba? Czy mężczyzna siedzący z nią w pociągu był jakimś psychopatycznym mordercą, jak ten szaleniec z „Milczenia owiec”?



PATRYK GAWRON


Zwolnienie lekarskie miało to do siebie, że można było na nim robić, co się Patrykowi żywnie podobało. Poza piciem.

Przejęty spotkaniem z Cezarym podjął się misji ustalenia, kto gdzie jest ze starej paczki. Andrzej Czuba zaginął kilka dni temu. Pewnie zawinął się na Zachód, jak większość normalnych ludzi. Tutaj, w tym kraju taki przedsiębiorca jak Gawron nie był doceniany.

Basia nie wyjechała z Miasta, jak sądził Patryk. O dziwo mieszkała nadal nie tylko w mieście, ale i po sąsiedzku. W tej samej kamienicy, co Patryk. Cóż. Musieli się mijać.

Bułka ochajtała się z jakimś kolesiem z Rzeźniczej, który zrobił jej dzieciaka – i zamieszkała trzy ulice dalej. Starzy dziewczyny, zawsze troszkę za bardzo świętojebliwi, udawali, że to wina ich nowego zięcia. Hirek bujał się ze studentami i Tereska miała na niego namiary.

Do Grześka miał gdzieś faktycznie numer, ale co dzwonił, to nikogo nie było w domu. A próbował o różnych porach. Rano – jak się obudził, czyli koło dziesiątej, jedenastej. Potem kilka razy za dnia i nawet o dwudziestej drugiej. Raz tylko odebrała jakaś dziunia, ale szybko go spławiła, a Patryk nie bardzo wiedział, co jej powiedzieć. Jakoś tak mu się język poplątał.

Najgorzej sprawa miała się z Wandą. Dziewczyna ponoć pracowała gdzieś w jakiejś bibliotece. Tej dużej, miejskiej. Dumnie nazywanej książnicą. Ale Patryk nawet nie bardzo wiedział, gdzie to jest.

Zresztą, chęć spotkania ze starymi znajomkami przegrała z możliwością oglądania seriali w TV, przeglądania starych komiksów, pogiercowania na komputerze (Patryk nazywał to „testowaniem towaru”), popalania szlugów i picia browarów.

Żyć, nie umierać.

* * *

Pukanie do drzwi wyrwało Patryka z zajęcia, któremu oddawał się z największą przyjemnością w wolnej chwili. Ze spania.

Podszedł niechętnie do drzwi i wyjrzał przez judasza na korytarz. To był Cezary Lwowski.

- Cześć Czaruś – otworzył drzwi młodemu lekarzowi. – Jednak przyszedłeś. Kilka dni później, ale jesteś.

- Piłeś?

- No coś ty – Gawron uśmiechnął się szelmowsko.

- Zresztą – machnął ręką doktor oglądając z niewyraźną miną mieszkanie. – Zapuściłeś je trochę, Patryk. Jak twoi dziadkowie żyli, mieszkanie było zdecydowanie czyściejsze.

Patryk spojrzał na niego spode łba. Nie lubił takiej moralizatorskiej gadki, nawet z ust kolegi z podwórka.

- Ale nieważne – dodał Czarek, nim Gawron zdołał przygotować jakąś wredną ripostę. – Słyszałeś już o Andrzeju Czubie?

- Tak. Pewnie „Czubek” nawiał za granicę, cwaniak.

- Nie bardzo, Patryk – ton głosu młodego doktora nazwać było można „grobowym”. – Nie bardzo. Cała kamienica już o tym trąbi. Znaleziono dzisiaj jego ciało. Niedaleko. Na zamkniętej cementowni przy Przemysłowej. Ktoś go zamordował.

Patryk nie bardzo wiedział, co może odpowiedzieć. Zaniemówił.




WANDA JAWORSKA



Wanda miała sporo na głowie. Nim wystawa zaczęła się na dobre, mieli naprawdę sporo pracy. Każdy obiekt wystawienniczy musiał być odpowiednio przygotowany, opisany, skatalogowany. Niektóre wymagały wcześniejszej konserwacji, co też należało do obowiązków ich zespołu organizacyjnego. Przynajmniej nadzór nad tempem prac rekonstruktorów.

Do tego dochodziły „relacje publiczne” ze sponsorami wyprawy i firmami gastronomicznymi, co na szczęście nie było „działką” Wandy. Chociaż niekiedy musiała odebrać jakiś telefon, czy też podjechać gdzieś z wiadomością. Nic trudnego, ale pochłaniało sporo czasu i energii dziewczynie.

Nic więc dziwnego, że wracała do domu zazwyczaj zmęczona i nie bardzo miała ochotę na cokolwiek, poza kolacją i ciastem.

W środę o siódmej wieczorem oglądały lokalną telewizję. Wanda oglądała ją jedynie dlatego, że w wiadomościach lokalnych miał pojawić się krótki reportaż z jej pracy i prawdopodobnie była w jego tle. Pani Iza miała coś mówić.

Piła herbatę i wpatrywała się w migoczący ekran.

W pierwszych jednak fragmentach wiadomości Wanda przeżyła spory szok. Pokazano zdjęcia jej kolegi z dzieciństwa, Andrzeja Czuby zwanego przez rówieśników „Czubkiem”. Pamiętała go, że zawsze był przyjaznym chłopcem, uczynnym i serdecznym.

Potem spiker, wystudiowanym głosem powiedział, że ten młody mężczyzna, który zaginął 16 października został dzisiejszego ranka znaleziony zamordowany w okolicach ulicy Przemysłowej. Policja prosiła każdego, kto mógł cokolwiek pomóc w tej sprawie, aby skontaktował się z najbliższą komendą miejską. Najwyraźniej Andrzej został uprowadzony i zamordowany, a dochodzeniówka szukała kogoś, kto pomógłby odtworzyć jego ostanie godziny życia sprzed zniknięcia.

- Straszne – powiedziała matka ponurym tonem. – Chcieli wolności...

Potem, co dziwniejsze, wstała gwałtownie od stołu i wyszła z pokoju.

Wanda długo jeszcze wpatrywała się w ekran, nawet po tym, jak już skończyły się wiadomości lokalne. Coś ściskało ją w gardle. Ale czuła nie tylko to.

Gdzieś, w głębi serca poczuła jakiś wielki, irracjonalny niepokój. Prawie strach.

Kiedy zadzwonił telefon, znów o mało nie podskoczyła na krześle. Czego się tak bardzo bała. Poszła do przedpokoju, gdzie stał aparat.

- Słucham? – podniosła słuchawkę starając się zachować spokojny głos, mimo szoku, jaki przed chwilą przeżyła.

- Zaczęło się – powiedział jakiś mężczyzna dziwnym chrapliwym głosem. – Ty możesz być następna, Wandziu ....

Nim zdążyła coś powiedzieć, mężczyzna rozłączył się.

liliel 14-12-2011 22:52

Rutyna.
Jedni jej pragną, inni się jej boją.
Śmierć Czarka Czubowskiego przerwa na moment tą katatonię życia, w której Teresa utkwiła tak dalece, że niewiele faktów wywoływało w niej ten dziwny stan zapierającego dech w piersi niedowierzania. Włosy zjeżyły się na jej karku i mrugała kilkakrotnie zaciskając kurczowo palce na szklance herbaty.
- Znałaś go, prawda? - ciągnął niewzruszonym głosem Paweł. - Byliście sąsiadami?
- Mhm – przytaknęła i upiła ciepły łyk ale nawet on nie pomógł odegnać przejmującego zimna, które nagle zagościło w jej członkach. Jakby cała krew z niej wywietrzała i została tylko zimna stężała tkanka.
Milczała chwilę, którą Paweł wykorzystać żeby wlać do gardła połowę zawartości butelki.
- Pójdziesz ze mną na pogrzeb? - Teresa zawiesiła się, jak to miewała w zwyczaju i nie odrywała wzroku od parującej powierzchni herbaty.
- Jak chcesz – wzruszył ramionami. - Znałem go tylko z widzenia ale pójdę jeśli ci na tym zależy.
- Zależy.
W kuchni pojawiła się teściowa z wypiekami na twarzy i chyba istotnie gorąco uderzyło jej do głowy bo wachlowała się gazetę.
- Właśnie mówią w Dzienniku o tym naszym trupie!
„Naszym” zabrzmiało w jej głosie niemal z narodową dumą. Jakby pani Wanda dorzuciła własną cegiełką do sensacji przez sam fakt, że mieszkała z nim na tym samym osiedlu.
Teresa nieśpiesznie wkroczyła do pokoju gdzie na cały regulator rżnął telewizor. Na zaśnieżonym ekranie widać było reporterkę, którą stała na tle cementowni i obrazowo komentowała stan w jakim znaleziono mężczyznę. Antek zaś siedział jak zahipnotyzowany na kanapie i spijał każde słowo sączące się z odbiornika.
- Wanda! - Teresa na moment uniosła głos i szybko wyłączyła telewizję. - Dlaczego pozwalasz mu to oglądać? On ma sześć lat.
Teściowa zaplotła ręce na piersi i skrzywiła się z dezaprobatą.
- Jeśli ktoś zapomniał to nadal jestem we własnym domu – mruknęła. - A może mam oglądać tylko dobranocki, co? Bo konkubina mojego syna założyła mi embargo na wiadomości przed dwudziestą drugą?
- Konkubina? - Teresa pokręciła tylko głową. - Jakby pani Wanda nie zauważyła jesteśmy blisko siedem lat po ślubie.
- Cywilnym – riposta miała nieść zdaje się spory ciężar gatunkowy, którego Teresa nie odczuła należycie. - Taki się nie liczy.
Miała zignorować ten wywód ale wtedy w progu pokoju pojawił się Paweł i zatrzymał na Wandzie gromiący wzrok.
- Matka, nie wtrącaj się, dobra? - położył dłoń na karku małżonki. - I uważaj co leci w telewizji skoro Antek siedzi obok.
Paweł miał wiele wad ale akurat za Teresą zawsze stawał murem. Szczególnie przed własną matką. Pani Wanda z urazą spuściła wzrok i cichutko wślizgnęła się do łazienki. W akompaniamencie lanej do wanny wody słychać było jej teatralny szloch, który oczywiście miał wywołać w synowej wyrzuty. Nie wywołał.

* * *

Miasto tonęło w spadających z nieba hektolitrach deszczu. Szarość spowijała dzielnicę jak namiętna ale i zaborcza kochanka.

Teresa wybiegła z kamienicy wygładzając Antkowi fryzurę.
- Prosto do szkoły, jasne? A ze szkoły do domu.
- Ale mamo...
- Żadnych ale. Sam słyszałeś co się dzieje. Jakiś wariat grasuje po osiedlu. To nie jest błaha sprawa.
- No wiem, wiem...
- Nie włóczyć się po zmroku. Nie rozmawiać z obcymi...
Zdawała sobie sprawę, że robi się zaborcza ale nie zamierzała popuścić.
- I z dala od Przemysłowej, cementowni i wyludnionych miejsc, jasne? Wiem doskonale, że z kolegami z podwórka robicie wypady na torowisko i łąki. Od dzisiaj zakaz.
- Dobrze mamo – chłopiec wywrócił oczami i poprawił tornister. - Ale przed kamienicą możemy chociaż piłkę pokopać.
- Przed kamienicą możecie – pogładziła go po głowie. - A teraz wsiadaj do malucha, podrzucę cię pod szkołę.
Na szczęście Paweł szybko zorganizował nową szybę a jego szef policzył mu ją taniej niż po kosztach. Chociaż jedno w tym tygodniu nie poszło jak kamień pod górę.
- Ale z Damianem się umówiłem pod trzepakiem. Zawsze razem chodzimy... - Antek nie ustępował.
- To podjedziemy po Damiana i podwiozę was oboje.


Wysadziła ich pod samym głównym wejściem. Antek, nadal markotny, patrzył na matkę z wyrzutem. Teresa objęła go z uśmiechem i pocałowała w czoło co wywołało entuzjastyczny sprzeciw.
- Mamo! No błagam cię, koledzy patrzą.
- Niech patrzą – zaśmiała się i pokiwała chłopcom stłoczonym przy kwiatowych klombach, którzy intensywnie wpatrywali się w całą scenę. - Jestem twoją matką. Mam prawo cię całować.
Prychnął w odpowiedzi i wytarł rękawem policzek.
Teresa kucnęła przy nim i dodała jeszcze poważnie.
- I Antek... Proszę, uważaj na siebie. Możliwe, że w okolicy czyha ktoś naprawdę niebezpieczny. Miejcie oczy i uszy otwarte. To nie przelewki.
Sześciolatek wbił w nią swoje bystre, niemal dorosłe oczy.
- Wiem mamo. Słyszałem wiadomości. I jestem już duży, potrafię o siebie zadbać.
Co do tego Teresa miała niestety wątpliwości. Gdyby mogła ciągnąć go wszędzie ze sobą na powrozie to pewnie by to robiła. Ale się nie dało. Drżała na myśl, że jakiś psychopata rodem z amerykańskich filmów może włóczyć się w pobliżu jej dziecka.


* * *


Adam Broniewicz, mężczyzna opryskliwy i zramolały, o czerwonej nalanej tłuszczem twarzy, gapił się na Teresę i chyba tylko ostatnią siłą woli tłumił ziewnięcie.
- Pani... ja na bzdury czasu nie mam. Dochodzenie jest w toku a ty mi, pani, zawracasz dupę pierdołami. I nie. Nie zdradza się szczegółów każdej gospodyni domowe co sobie wejdzie z ulicy bo się naoglądała za dużo „Stawki większej niż życie”.
- Nawet daty śmierci? - Mimo tonu mężczyzny Teresa wyglądała na zupełnie opanowaną. - Widzi pan poruczniku... Słyszałam, że ciało odnaleziono w okolicy ulicy Przemysłowej. Tak się składa, że w niedzielę ktoś rzucił cegłówką w mój samochód. Z góry. Z wiaduktu. A to blisko cementowni.
- I sobie pani ubzdurała, że ten kto zamordował pana Czubowskiego przyczaił się później na wiadukcie i rzucał kamulcami w przejeżdżające Przemysłową samochody? - jego kaprawe oczka jasno wyrażały jak niedorzecznie to brzmi. Teresa sama dostrzegła absurd w tej sytuacji.
- Ma pan rację. Ale w telewizji mówili, żeby zgłaszać wszelkie detale, które mogłyby mieć związek...
- Właśnie... związek. Sobie pani może wróci do oglądania seriali a śledztwo nam zostawi – porucznik wyskubał z paczki klubowego bez filtra mimo iż na korytarzu komisariatu wisiała gigantyczna nalepka z zakazem palenia.
Teresa miała jeszcze coś dopowiedzieć ale nie widziała w tym sensu. Facet nie wyglądał na specjalnie zaangażowanego w śledztwo. Będzie cud jeśli w ogóle złapią mordercę w tym stuleciu. Podczas gdy ich dzieci biegają samopas całymi dniami po dzielnicy.
- Przepraszam, że zawracałam głowę – Teresa odwróciła się na pięcie i po prostu zeszła policjantowi z oczu.
- Jebana patologia – słyszała za plecami jak porucznik mruknął pod nosem, jednak nie na tyle cicho aby słowa utonęły w szumie otoczenia. – Kurwa bez kultury...
Dobrze, że nie poszedł z nią Paweł. On nie potrafił przemilczeć zniewagi i zrobiłaby się awantura.


* * *


Przyjaźń z dzieciństwa zdała egzamin czasu w przypadku Patryka Gawrona i Teresa nadal była z nim żyta i w bliskiej komitywie mimo różnic światopoglądów i charakterowych. Tym ciężej szło jej przyglądanie się jak Gawron stacza się na samo dno. Alkohol stawał się esencją jego życia, która napędzała je i determinowała. O ile w przypadku Pawła walczyła zażarcie z jego przyzwyczajeniami to w kwestii Gawrona nie żywiła wielkich nadziei. Niemniej nadal trwała przy jego boku, głównie dlatego, że przecież lubiła jego towarzystwo. W Pawle wódka wyzwalała agresje, Gawron na szczęście nie miał tego problemu a przynajmniej Teresa nie była świadkiem niczego podobnego. Potrafiła się z nim dogadać, nawet po promilach. A może szczególnie po nich. W pewnym sensie także mu zazdrościła. Tej nieskrępowanej swobody i wolności. Mógł uwalić się w trupa i przeleżeć przed telewizorem cały dzień. Teresa miała za dużo osób na głowie o które musiała się troszczyć. Odpowiedzialność, której nie mogła scedować na nikogo innego.
Tego wieczora, już po pracy, ugotowała obiad na dwa kolejne dni. Blisko sześć tuzinów pierogów – z mięsem i ruskich - pół na pół. Zapakowała kilkanaście sztuk do półmiska i owinęła ściereczką. Z taką wałówką pogalopowała na Węgielną kupując po drodze dwa piwa w puszcze.
Antek już spał, Paweł wyskoczył „z kolegami”. Teściowa wspaniałomyślnie obiecała zaglądać do wnuczka i zadzwonić pod numer Patryka gdyby coś się działo.
Teresa mogła pozwolić sobie na jeden wieczór wytchnienia. Nie myśleć o niczym, wysączyć jedno piwo w akompaniamencie mentolowego Zefira i pozwolić by zmiękły jej nogi. Plus był taki, że nawet Paweł nie był o Gawrona zazdrosny. Wyjątkowo. Chyba odgórnie założył, że to niemożliwe żeby się puszczała z pijakiem i nierobem. Był na to zbyt porządna.
Zapukała do drzwi kamienicy a kiedy nikt nie otwierał nie dała za wygraną. Może Patryk wyszedł ale równie dobrze mógł po prostu być na cugu i zajmie mu chwilę nim oprzytomnieje i dowlecze się do drzwi.
- Patryk, otwórz, na Bolka trampki! – Tereska nie przeklinała. W każdym razie nie w typowy utarty sposób. Jej językowe powiedzonka, które w teorii miały ocierać się o przekleństwa raczej przywodziły cień uśmieszków.
Zadudniła otwartą dłonią narobiwszy już solidnego rabanu na całą klatkę schodową. - - To ja, Teresa! Pierogi ci przyniosłam!


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:33.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172