Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 10:32   #1
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM

NARRATOR
„Cafe la Corte” była niewielką kawiarenką, leżącą nieco na uboczu, lecz zaledwie kilkadziesiąt kroków od dumnej i ruchliwej High Street. Spotykali się w niej literaci, studenci oraz zakochani, bowiem znajdowała się zaledwie o dwie przecznice od Uniwersytetu Bostońskiego. Jej wystrój był dość skromny, lecz mógł się podobać. Siedzący samotnie przy stoliku mężczyzna po trzydziestce najwyraźniej na kogoś oczekiwał, bowiem jego wzrok często biegał pomiędzy wysoki, kopertowym zegarem, a wejściem do kawiarenki. Przed nim stała opróżniona do połowy filiżanka, lecz siedzący nie zwracał na nią uwagi. Siedział, paląc papierosa i wyczekując nadejścia tych, z którymi chciał się podzielić swoimi obawami. Twarz siedzącego była poważna, skupiona, kąciki ust zaciśnięte, sylwetka zdradzała napięcie. Kiedy drzwi się otworzyły i weszła przez nie jakaś para młodych ludzi, najwyraźniej mających się ku sobie, mężczyzna najpierw podniósł wzrok, lecz szybko stracił zainteresowanie. Najwyraźniej nie czekał na nikogo z nich. Jednak, kiedy para siadła, zamówiła kawę i zaczęła rozmawiać mężczyzna chcąc nie chcąc zainteresował się ich dialogiem.
- Mówię, ci że mnie uczył – zarzekała się dziewczyna. – Antropologii.
- Ten szaleniec – powiedział chłopak – Ten, co zmasakrował swoją dziewczynę dzisiaj w nocy.
- Tak. Pan Prood.
- Nie bałaś się chodzić na zajęcia? W gazecie pisali, że leczył się w domu dla obłąkanych.
- Był miły.
- Powiedz to tej dziewczynie, którą zaszlachtował.
Rozmowa ucięła się, kiedy kelnerka przyniosła kawę.
- A jak tam sesja... – zmienił temat chłopak.
Oczekujący mężczyzna przestał podsłuchiwać. Zaciągnął się papierosem, pociągnął kolejny łyk kawy i wezwał kelnerkę.
W końcu, przez drzwi przeszły osoby, na które czekał Teodor. Wszyscy, którzy wykonali do niego telefon tego samego ranka. Wszyscy, którym na sercu leżało dobro ich wspólnego przyjaciela, Victora Prooda. Prawdopodobnie jedyne osoby w całym mieście, które miały wątpliwości. Jedyne, którym zależało. Stypper najpierw przywitał się z jedyną damą w towarzystwie. Wstał, ukłonił się, odsunął krzesło. Znali się z panną Amandą dość dobrze. Wiedział, że była w dalekiej linii spokrewniona z jego przyjacielem, więc traktował ją z wyjątkowym szacunkiem. Potem mocnym uściskiem ręki powitał swojego przyjaciela z czasów szaleństw Wielkiej Wojny. Dwa lata walki obok siebie potrafią zmienić człowieka. Ich zmieniła. Potrafili porozumiewać się bez slow. Teraz tan silny uścisk, nader oschły dla innych patrzących z boku, wyrażał całą gamę emocji. "Witaj, Walter. Dobrze cie tu widzieć" mówił. Stypper znal też tęższego jegomościa. To był Herbert J. Hiddink - wydawca i sponsor prac Prooda. Teodor prze chwilę studiował twarz starszego mężczyzny, jakby próbował zrozumieć jego obecność na tym kameralnym spotkaniu, lecz w końcu przywitał się z nim uprzejmie i miło. Nie znał jedynie starszego mężczyzny w okularach i młodego mężczyzny, niemal chłopaka, ale domyślił się kim są. Przyjaciel i student. Cóż. Nie można mieć wątpliwości. Wszyscy siedli przy większym stoliku, a uprzejma kelnerka przyniosła zamawiane kawy i herbaty. Wtedy zaczęli rozmawiać.
- Policja ma niepodważalne dowody, szanowni państwo - powiedział Stypper. - Narzędzie zbrodni, krew, obecność i zachowanie Victora nad ciałem w bocznej uliczce nieopodal North End Park. Zachowywał się jak szaleniec. Zaatakował policjanta. Został postrzelony w nogę, o czym nikt w zasadzie nie wie. Ja jednak wierzę, że Victor tego nie zrobił. Mam teorię, że znalazł ciało swej przyjaciółki, wiem ze był blisko z tą dziewczyną przed tym, tym, nieszczęściem. Znalazł i wpadł w załamanie nerwowe. Może podniósł nóż i wtedy zjawiła się policja. Może policjanci posunęli się za daleko. Dużo hipotez.
Zamilkł na kilka chwil spoglądając na was, jakby szukał w waszych twarzach zrozumienia.
- Powiem szczerze. Nie stać mnie na usługi prywatnego detektywa, lecz chcę przeprowadzić własne śledztwo. Zebrać dowody niewinności Victora, bo policja nie zrobi niczego, ponieważ jej zdaniem ma już sprawcę. Statystyki śledztwa. Sam jednak sobie nie poradzą. I stąd moja radość, kiedy zadzwoniliście. Pytanie wprost, czy mogę liczyć na Państwa wsparcie i pomoc w tej dość trudnej sprawie? A jeśli tak, to jakie macie Państwo pomysły? Ja swoim podzielę się chętnie później. Za oknem słychać było cichy szum miasta, a deszcz coraz mocniej spływał po witrynie kawiarni. Czekał na odpowiedź ludzi przy stoliku.

AMANDA GORDON
Boston powoli podnosił się ze snu aby rozpocząć jeszcze jeden dzień. Wiatr wiejący od morza przyniósł zapach ryb, soli oraz rozkładających się odpadów z portowych knajp. Krążące od rana, w poszukiwaniu resztek pokarmu, mewy swoim głośnym krzykiem obudziły nabrzeże South i East Boston, które w krótkim czasie zapełniło się gwarem handlarzy oraz kupujących. Zaraz potem pojawiły się auta, przechodnie… i parasole. Opustoszałe dotąd ulice wypełniły się ludźmi spieszącymi za swoimi sprawami. O bruki zastukały koła powozów a klaksony aut wybudzały resztę śpiochów. Pomiędzy śpieszącymi się przechodniami miarowym, spokojnym krokiem krążyli policjanci w granatowych mundurach, pilnujący porządku, a w cały ten gwar włączały się jeszcze okrzyki gazeciarzy zachęcających do kupna porannej gazety. Czerwiec w Bostonie zapowiadał się deszczowo. Niektórzy mówili, że to zasługa morza, inni, że to urok tego miasta. Cokolwiek by o tym nie mówić, to deszcz, szczególnie tego dnia, znaczył ulice kałużami. Amanda obudziła się tego dnia wyjątkowo wcześnie. Zwykle budziła się, kiedy w pobliskim kościele dzwoniono na mszę o dziesiątej. Ten poranek miał być jednak inny. Przeciągnęła się leniwie w łóżku i zadzwoniła po pokojówkę. Młoda dziewczyna, zarumieniona od pośpiechu ze zdziwieniem, które próbowała zatuszować pojawiła się w drzwiach sypialni Amandy.
- Panienka życzy?
Amanda uśmiechnęła się pogodnie i odrobinę zachrypniętym, ale ciepłym głosem powiedziała:
- Śniadanko Jane, jestem piekielnie głodna. I poproszę prosto do łóżka. – po chwili wahania dodała - Achhhh… i przynieś mi proszę jeszcze dzisiejsze wydanie „Daily Telegraph”. Dzisiaj miały się ukazać kolejne fotografie, które Amanda zrobiła na zlecenie gazety. Chciała sprawdzić, czy wydawca faktycznie umieścił je już na 3 stronie. Służąca śpiesznie zniknęła za drzwiami, aby po dziesięciu minutach ponownie się pojawić z tacą pełną smakołyków i dzbankiem świeżo zaparzonej kawy, którą zaraz ustawiła zgodnie z życzeniem „panienki” na łóżku. Na stoliku nocnym położyła jeszcze gazetę i dygnąwszy ponownie zniknęła. Amanda nalała sobie kawy do filiżanki i ugryzła świeżego, chrupiącego rogalika. Potem sięgnęła po gazetę 17 czerwca 1921 roku. A 2 sekundy potem dostrzegła tytułowy artykuł: „Znany nauczyciel - mordercą!”
Wysoka, przystojna i elegancko ubrana blondynka wysiadła z taksówki, tuż obok kawiarenki „Cafe la Corte”. Mimo iż delikatny makijaż gustownie pokrywał jej twarz, nie sposób było nie zauważyć nienaturalnej bladości jej cery. Smutek widoczny w jej dużych zielonych oczach, sugerował komuś, kto zerknął pod jej parasol, że kobieta nie rozpoczęła tego dnia przyjemnie. Amanda zatrzymała się na chwilę na chodniku i zamyśliła.
Victor był dla niej oparciem kilka lat temu, kiedy myślała, że oszaleje z rozpaczy po stracie brata. Wtedy on uwierzył jej, że Edmund nie mógłby popełnić tego morderstwa. Teraz znowu znalazła się w podobnym punkcie, kiedy to sam Victor oskarżony został o popełnienie podobnie ohydnego czynu. Nie mogła i nie chciała w to uwierzyć. Kontaktując się dziś rano z Teodorem Stypperem, bliskim przyjacielem Victora liczyła… no właśnie na co? Musiała udowodnić niewinność kuzyna i złamać jakąś okropną klątwę, która ciążyła nad jej rodziną. Co raz bardziej w nią wierzyła! Poprawiła nerwowo rękawiczkę i zdecydowanym krokiem weszła do kawiarenki. Rozejrzała się w progu i dostrzegłszy Styppera, zbliżyła się do niego. Z lekkim zdumieniem zdołała kątem oka dostrzec, podchodzących również do stolika, przy którym siedział Mr. Stypper czterech obcych jej mężczyzn. Najwyraźniej Teodor Stypper zorganizował większe spotkanie. Przywitała się z nim serdecznie, skinęła głową pozostałym panom i zajęła miejsce przy stoliku. Stypper w skrócie upewnił ją o tym o czym sama była pewna. Victor nie mógł w żaden sposób zamordować człowieka, a tym bardziej ukochanej kobiety. Dlatego jako pierwsza zabrała głos:
- Pozwolicie panowie, że się przedstawię. Nazywam się Amanda Gordon i jestem daleką kuzynką Victora Prooda. Cieszy mnie niezmiernie, że Victor ma w swoim otoczeniu ludzi, którzy tak jak i ja przekonani są o jego niewinności. Chętnie pomogę, w miarę swoich możliwości w odnalezieniu dowodów, które potwierdziłyby nasze zdanie. Czy któryś z panów orientuje się może co działo się z moim kuzynem w ostatnim czasie i nad czym pracował? – nie czekając na odpowiedź dodała jeszcze – Myślę, że dobrze by było również dowiedzieć się, na jakiej podstawie doktor Arcadius Petroturekulus postawił swoją diagnozę. Mogłabym zorganizować wywiad z owym doktorem… Popytam również na policji. Może uda się wyciągnąć od nich jakieś informacje czy ewtl. niesprawdzone ślady. Popatrzyła pytająco na pozostałych uczestników spotkania.

HERBERT HIDDINK
Podróż z domu na przedmieściach do centrum dłużyła się nieznośnie, a jego nowy bentley poruszał się nieznośnie powoli w masie fordów T. Krople deszczu coraz natarczywiej stukały o brezent dachu.
- Powinni montować w samochodach radio. Przynajmniej człowiek by czegoś ciekawego posłuchał. – mruknął Herbert dociskając pedał gazu, by zdążyć przejechać skrzyżowanie przed ciężarówką. Minęło równo czterdzieści minut nim dotarł do biurowca Doubleday & McClure Company przy Franklin Street i był to jak dotąd rekord powolności. Jak co dzień wszedł do swojego gabinetu na dziesiątym piętrze i zasiadł za biurkiem, by przeczytać najnowszą prasę. Przez otwarte drzwi rzucił tylko w stronę swej sekretarki panny Morgan.
- Kate przynieś coś zimnego.
Nim przyszła wziął do ręki Boston Herald i osłupiał widząc na pierwszej stronie artykuł o Viktorze Prood.
- Ci jest u diaska ?! – zawołał sięgając po Boston Globe, tylko po to by się przekonać, że i tam opisana jest w podobnym tonie historia morderstwa.
- To jakiś absurd. – czytał przebiegając wzrokiem tekst. – Niepoczytalny ? Niech szlag trafi tych pismaków. Banda debili.
Zmiął gazetę i rzucił w kąt, by wstać i nerwowo zacząć chodzić po pokoju. Zatrzymał się tylko na chwilę, by zapalić hawańskie cygaro. Ta czynność zwykle go uspokajała. Gdy był już pogrążony w tytoniowym dymie stanął przed oknem spoglądając na pogrążone w deszczu miasto. Z zamyślenia wyrwał go głos Kate :
- Szefie lemoniada. Włączyć wiatrak ?
- Co takiego ? A … tak, tak włącz mała.
Aresztowanie Prooda odbyło się w najgorszym dla Hiddinka momencie. Nie mógł sobie pozwolić na stratę zaliczki, jaką dał mu na badania i bynajmniej nie chodziło tylko o te pięć tysięcy dolarów, ale o jego reputację. Ostatnio miał kilka nietrafionych inwestycji i jeszcze jedna wpadka mogła go pogrążyć. Musiał udowodnić, że Victor jest nie tylko niewinny, ale i w pełni poczytalny. Gdyby był niespełna rozumu sąd siądzie na jego finansach i Herbert nic nie odzyska, a to była opcja która mu zdecydowanie nie odpowiadała. Zaciągnął się jeszcze raz dymem z cygara i wrócił za biurko. Wentylator dawał już nieco chłodu, ale i tak czuł, jak ubranie lepi mu się do pleców. Wyjął z biurka notes i zaczął wertować kartki. Po chwili mruknął zdenerwowany.
- Ja on się do cholery nazywał ?
- Kto szefie ? – spytała Kate sprzątając rzuconą przez Herberta gazetę.
- Kumpel Prooda. Trepper … Stepper …
- A nie Stypper ? – spytała sekretarka wskazując palcem zapisane na stronie notatnika nazwisko.
- Taaa … Teodor. – mruknął Herbert sięgając po słuchawkę.
Na szczęście mężczyzna był po drugiej stronie aparatu i wkrótce Hiddink umówił się na spotkanie.
- Zamów taksówkę mała. – stwierdził Herbert po zakończeniu rozmowy z Stypperem.
- Nie jedziesz tą swoja wypasioną furą szefie ? – Kate uśmiechnęła się bezczelnie.
- Nie. Jestem zbyt wku … zdenerwowany, by prowadzić i wściekać się na tych pieprzonych fordziaży.
Odetchnął ciężko i sięgnął do biurka po butelkę whisky. Prohibicja, prohibicją, ale musiał się czegoś napić. Z resztą ustawa nie zabraniała samego picia. Kawiarenka nie znajdowała się daleko od jego biura na Franklin Street, pomimo tego Herbert jednak podjechał taksówką. Nie miał zamiaru wystawiać się na działanie deszczu i tego przeklętego upału. Pomimo tego wchodząc do środka był cały mokry i dysząc ciężko ocierał z czoła i karku pot wielką, kraciastą chustką. Już dawno odzwyczaił się od upałów i taka pogoda mocno dawała mu się we znaki. Uścisnął dłoń Teodora z nieco obcesowym :
- Witam Stypper.
Resztę przywitał niedbałym skinieniem głowy. Rozsiadł się wygodnie i zamówił colę. Wokół tego pięćdziesiąt letniego mężczyzny unosiła się przedziwna mieszanina zapachu potu, kosztownych perfum i tytoniu. Herbert cały czas trzymał w dłoni nadpalone cygaro, które wpakował sobie do ust, gdy tylko wypił jednym haustem zamówiony napój.
- Cieszę się że wszyscy są podobnego zdania. Znam Prooda i dla mnie cała ta historia to kompletna bzdura. Oczywiście że pomogę. Ten facet by muchy nie skrzywdził. Z całą pewnością ktoś go wrobił. Nie uwierzę też w jego niepoczytalność. Kompletny nonsens. Trzeba iść do tego jego adwokata i spróbować porozmawiać z Victorem. On może nam załatwić widzenie. Sam nie znam się na prawie, no chyba że ktoś z państwa ? – spytał przyglądając się rozmówcom.
- A wracając do pani pytania panno Gordon, to z tego co się orientuję Prood miał się zająć badaniami antropologicznymi indian Mohawe. Na ten projekt przynajmniej dostał ode mnie zaliczkę. Skoro jednak aresztowano go w Bostonie, to jak przypuszczam niewiele zdziałał w tym kierunku. - Herbert sapnął unosząc pustą szklankę do góry i wołając na kelnerkę.
- Hej słonko. Przynieś mi jeszcze coli.

LEONARD D. LYNCH
"Boston...tak, to definitywnie smutne miasto, smutnych ludzi...wiesz?" Chłopak zaczął nerwowo podbiegać... "Mam nadzieję, że pan Alderman nie wyrzuci nas za to...no wiesz, za poranek". Zaczął biec, deszcz lał się już strumieniami, mimo tego chłopak swój parasol trzymał ciągle pod pachą, deszcz mu kompletnie nie przeszkadzał...gorzej było z zaduchem, który ogarną całe miasto, gazetę zgubił ulicę wcześniej "I tak to co tam pisali to stek bzdur..." Przystanął przed księgarnią naprzeciwko kafejki, poprawił włosy, co doprowadziło je do jeszcze gorszego stanu niż wcześniej i wszedł, dzwonek uwieszony nad drzwiami dał sygnał właścicielowi. Stary mężczyzna wyszedł z zaplecza, jak zawsze w tym samym swetrze i szortach w których wyglądał jak jakiś brytyjski piechur, prosto z Indii...lub innego dalekiego kraju. Razem z jego wejściem, pomieszczenie wypełnił miły zapach palonej mieszanki tytoniu prosto z fajki:
-Dzień dobry panie Taylor- zaczął podchodząc do kasy
-Witaj, Leonardzie...-nastąpiła pauza urozmaicona zaciągnięciem się fajką
"Wiesz jak nie znoszę mojego imienia, prawda?"
-Co cię tu sprowadza chłopcze? Dziś siedemnasty...przecież chciałeś urlopu- starzec przyglądał się coraz bardziej podejrzliwie
-No właśnie...bo widzi pan, dziś jest siedemnasty, piątek no i...
-No i co?- wysapał dziadek cedząc przez zęby każde słowo osobno
-Wypłata- tak, to było uderzenie prosto z mostu...właściciel księgarni od razu zburaczał, był prawdziwym, konserwatywnym sknerą
-Wiedziałem, to było oczywiste, teraz nic nikogo nie obchodzi tylko ciągle pieniądze, gdy wyjdę na ulicę ciągle słyszę...pieniądze tu, pieniądze tam...-po kilku minutach zawodzeń ustąpił...uschłą ręką wręczył chłopakowi kopertę.
-Dziękuję i do widzenia- był swobodny, jego pracodawca był jedną z trzech osób na tym świecie z którymi potrafił bez problemu rozmawiać...
Nieśmiało chwycił za klamkę, kawiarnia nie była zbyt duża...z resztą był tu już kilka razy...w końcu jest studentem, a to miejsce było i jest identyfikowane z rzeszami młodych ludzi z uniwersytetu. Swój parasol powiesił na drewnianym wieszaku tuż przy wejściu. Płaszcz, mimo iż przemoczony zostawił na sobie, niezbyt lubił zostawiać swoje rzeczy bez opieki. Wyciągnął swoją długą szyję po czym zaczął rozglądać się po lokalu dokładnie oglądając twarz każdego klienta kawiarni:
-Hej, Douglas, dawno cię tu nie widziałam- znał ten głos...ma diabelnie dobrą pamięć do ludzi
-Witaj L-Lucy- zająknął się z nerwowym uśmiechem
-Co u ciebie? A co ważniejsze, co tu robisz? Wiem, jest lato ale miałeś chodzić na jakieś wykłady, prawda?
-Eee, tak, z antro- zaciął się, normalnie nie miał problemów z wyrazami typu "antropologia", czy nawet "heksakosjoiheksekontaheksafobia", jednak w kontaktach z kobietami nie było zmiłuj...zawsze się zacinał-ale, no wiesz, profesor-dziewczyna na te słowa zrobiła dość przygnębioną minę:
-Tak, rozumiem, tak czy inaczej, co cię tu sprowadza?- ożywiła się nagle...wiedziała jak bardzo Douglas był przywiązany do swojego nauczyciela, wiedziała także, że to on pomógł mu dostać się na studia, mimo jego problemów, dlatego też zagrała smutek...nie zależało jej na prawdzie, chciała wierzyć w brednie z gazet...chłopak zacisnął zęby
"Wiem że powinniśmy się uspokoić...ale ona, widzisz jaka ona jest...jakie jest to całe miasto"
-Szukam Teodora Styppera- dziewczyna uniosła brwi w akcie zdziwienia, po czym bez słowa kiwnęła głową w stronę mężczyzny siedzącego samotnie przy jednym ze stolików. Tak, to był on...pamiętał go z wykładu, kiedy przyszedł odwiedzić profesora.
-Zrobił dwa kroki po czym spostrzegł czworo całkowicie nieznanych mu ludzi, którzy w ciągu tych kilku sekund zagnieździli się wokół Styppera...starał się na nich nie patrzeć, unikał kontaktu wzrokowego...stanął po prawej przy Teodorze i usiadł bez słowa.
Przygarbiony, na końcu krzesła słuchał tego o czym mówili, przy okazji obok nich przeszła Lucy:
-Douglas, pijesz coś?- zagadnęła
-Eee, nie, dziękuję- odburknął po czym spojrzał na swoich rozmówców
"Mówić? Poczekaj, muszę najpierw ułożyć to sobie w głowie...nie chcę, żebyśmy wyszli na idiotów"
Chłopak kiwnął się na krześle po czym wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, po czym chwycił jednego prosto w usta, a paczkę położył na stoliku, odpalił zapałkę po czym wciągnął dawkę gryzącego dymu do płuc..może nie tyle go to odprężało co pozwalało na łatwiejsze wysławianie się...papierosy zawsze działały na niego w jakiś pozytywny sposób
-Co do policji, emm- zaczął- chyba mogę pomóc, mój ojciec pracuje jako komendant na Harrison Avenue...to kawałek drogi, ale myślę, że się opłaci- tak, papierosy definitywnie pomagają mu w rozmowie- a co do pr...profesora- przerwa na zaciągnięcie się- miał dziś prowadzić wykład. "Cholera i nic mi nie mówisz? Co za gafa..."Szybko pochwycił paczkę Marlboro po czym spojrzał na resztę
- Mam na imię Leo...to znaczy Douglas...poczęstują się państwo?

WALTER CHOPP
Walter Chopp nie mógł się spodziewać, że ten dzień będzie inny od pozostałych, które apatycznie snuły się od kilkunastu miesięcy, czyli od czasu zniknięcia Victora. Jak zwykle o szóstej rano obudził go budzik i jak zwykle nie miał siły, żeby wstać - bo po co? Kolejny dzień bez sensu, kolejny dzień, w którym trzeba iść do pracy, później wrócić i... znowu czekać na następny dzień. A w międzyczasie zastanawiać się, po co to wszystko...
A dzisiaj rano znienawidzony głos budzika wyrwał go nie tylko ze snu, ale jeszcze rozwiał zapach Muriel, żony Waltera, który bardzo realnie śnił mu się przez całą noc, wywołując błogi uśmiech na jego twarzy. Uśmiech, który przez ostatnie kilkanaście miesięcy chyba w ogóle na niej nie gościł. Smażąc sobie jajko na maśle, obserwował przez okno lejące się z nieba strugi wody i zastanawiał się, jak to możliwe, że od rana tak leje, a i tak w powietrzu wisi straszna duchota. Jajko zjadł w ogóle tego nie zauważając i spojrzał z niechęcią na wełniany garnitur wiszący na szafie... No cóż trzeba iść. Zszedł cztery piętra w dół, jak zwykle złapał taksówkę, solidnie przy tym moknąc i w niecałe dziesięć minut minut dojechał do sklepu Hollinsa. Przed wejściem dla pracowników jak zwykle kupił Boston Heralds od gazeciarza i strzepując z ubrania grube krople wody wszedł po schodach na szóste piętro, gdzie mieściło się jego biuro z tabliczką na drzwiach: Walter Chopp - referent.
Podchodząc do wieszaka, gdzie zostawiał swój kapelusz i marynarkę rzucił gazetę na biurko zaraz obok sterty papierów, które zawsze co rano niego czekały. Stanął przed oknem i poluzował krawat obserwując budzące się do życia miasto. "Czy deszcz, czy śnieg, i tak ciągle to samo... wszyscy gdzieś idą..." - pomyślał i podszedł ze zrezygnowaniem do biurka. Szybki rzut oka na pierwszą stronę gazety i... nagle poczuł pulsowanie na szyi, a twarz zalała się czerwienią, musiał jeszcze bardziej poluzować kołnierzyk. "Piszą o Victorze..., niemożliwe..." - przebiegał szybo oczami cały tekst w tę i z powrotem ciągle mówiąc do siebie: "niemożliwe... niemożliwe...".
W tym samym momencie stanęły mu przed oczami całe trzy lata, cały ten czas po wojnie stanął jak żywy. Stał wyprostowany z gazetą w ręku i patrzał na zamordowaną Muriel w ich sypialni, na zakrwawione łózko, po tym, jak ją już zabrali, na pustkę, jak zapanowała w jego życiu i na Victora Prooda, który przywrócił mu spokój, przywołując ją z powrotem i znowu tę pustkę, kiedy Victor zniknął. "Victor... Victor... przecież on tego nie zrobił... to niemożliwe..." I dopiero po chwili zrozumiał, że przecież wreszcie dowiedział się gdzie on w ogóle jest. "Muszę do niego dotrzeć, jeśli zdołam mu pomóc, to znowu odzyskam Muriel. Myśl. Myśl człowieku. Tak! Trzeba skontaktować się ze Stypperem". Do kawiarni wchodził podekscytowany. Ucieszył się na widok towarzysza niedoli wojennej i trochę onieśmielił na widok pozostałych.
-Dzięki, ja skorzystam - odpowiedział Leonardowi, młodemu studentowi, który wyciągnął w jego kierunku paczkę papierosów. -Dawno tego nie robiłem, ale chyba wreszcie przyszedł czas na porządnego papierosa.
I głęboko się zaciągnął.
-Zrobię wszystko, żeby pomóc Victorowi, bo ten pomógł mi w najgorszych chwilach mojego życia. Moja żona została zamordowana trzy lata temu dokładnie w ten sam sposób, jak to opisali w dzisiejszej prasie. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale Victor potrafił nawiązać z nią kontakt już po jej śmierci. Zrozumcie, gdy on siedział ze mną w pokoju, czułem się tak, jak gdyby ona też tam siedziała. Policja nic oczywiście nie ustaliła na temat jej zabójstwa, ale Victor cały czas opowiadał coś o jakichś misteriach, ceremoniach, czy czymś takim - niewiele wtedy z tego zrozumiałem. Ale wydaje mi się, że rzeczywiście pierwsze co, to powinniśmy postarać się do niego dostać do więzienia.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 19-05-2011 o 14:09. Powód: odtworzenie 1 postu - niestety bez Gryfa :-(
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 11:26   #2
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Słysząc wasze słowa na poważnej do tej pory twarzy Teodora Styppera pojawił się uśmiech.

- Cieszę się, że mogę na was liczyć, szanowni państwo. Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile to dla mnie znaczy, że Victor nie pozostał sam w godzinie próby. Byłby wzruszony, jak ja teraz, że ma tylu wiernych przyjaciół.

- Panno Gordon, pomysł by porozmawiać z doktorem Petroturekulusem jest bardzo dobry. Ciężko będzie jednak go namówić na zdradzenie tajemnicy lekarskiej. Jednak warto by było taką rozmowę przeprowadzić. Myślę, ze czarująca młoda dama ma na udaną rozmowę największą szansę. Proszę, oto wizytówka doktora Petroturekulusa.

Wręczył ci sporej wielkości kartonik z napisanym nazwiskiem, numerem telefonu oraz adresem prywatnego gabinetu, na Cambidge Street.

- Co do Victora, to jest nieprzytomny. Policja postrzeliła go w nogę dwa razy i stracił sporo krwi. Dostęp do niego został ograniczony. Nawet nie wiem, w którym leży szpitalu. Może jednak mógłby pan porozmawiać, jako człowiek obyty w takich kontaktach, z jego prawnikiem? Sprawę ma prowadzić, ze względu na pozycję społeczną ofiary, pan Harold Stonenhberg.

To nazwisko większości z was wiele mówi. Znany prawnik. Członek rady Miasta. Społecznik i zwolennik męskiej polityki. Twardy, uczciwy, pracowity i rzetelny. Jego biuro znajduje się w kancelarii Stonenberg i wspólnicy w centrum miasta, ale umówienie samego spotkania może nie być proste, bo to człowiek zajęty.

- Pomysł z detektywem jest bardzo dobrym pomysłem, panie Lafayette, lecz nie mam pewności, co do innych spraw, którymi zajmował się Victor, i na razie wolałbym nie mieszać do tego osób postronnych. Chyba, ze znajdziemy kogoś godnego zaufania, lub natrafimy na problemy, których nie damy rady sami rozwiązać? Co państwo sadzą o takim podejściu do sprawy?

- Propozycja pana Lyncha jest warta uwagi. Gdyby udało się panu zdobyć nieco poufnych informacji z zatrzymania, pozwoliłoby to rzucić nieco światła na to, moim zdaniem, niezwykle dziwne zdarzenie. Policjanci mogli rozmawiać miedzy sobą czy coś. To nietypowa sprawa i pewnie są plotki. Jakby pan zdołał przekonać go do naszej sprawy, bez zbędnych szczegółów to byłoby niewątpliwie pomocne.

Westchnął cicho i zamówił kolejną kawę. Może trzecią, może czwartą. Widać, ze jest pobudzony lecz panuje nad swoimi emocjami.

- Powiem państwu, co wiem na temat wydarzeń. Nie wiem ile z tego co wiem, jest ważne, a co nie ma związku ze sprawą. Otóż Victor pracował z panna Angeliną. Nie byli parą, jak sugeruje prasa. Panna Angelina zgłosiła się do Victora, by ten pomógł odszukać jej zaginionego ojca - Aleksandra Romalio Duvarro, właściciela firmy Duvarro Sprocket. Pracowali nad sprawę od dwóch miesięcy i możliwe, że to ich zbliżyło do siebie, lecz od kilku ostatnich tygodni Victor nie był do końca sobą. Wziął wolne, nie kontaktował się z nikim. Sprawa Aleksandra stała się jego obsesją. Jego i Angeliny. Wiem też, że szukał kontaktu z mniejszościami z Rosji. Nie wiem czemu. Ale coś najwyraźniej wytrąciło go z równowagi. Czemu jednak znalazł się tam nocą, nad ciałem Angeliny? Czemu ona zginęła? Kto ją zabił? Bo nie wierzę, że to był Victor. To właściwie tyle, co wiem.

Za oknem deszcz przechodził w ulewę. Słychać było grube krople siekące w szyby kawiarni. Na szczęście nie trwało to długo i deszcz zaczął tracić na sile.

- Proponuję podzielić się zadaniami i spotkać się jeszcze dzisiaj wieczorem w lokalu na kolacji. Powiedzmy o siódmej wieczorem w „Świętym Jerzym” przy Massachusetts Avenue. Ja stawiam. Ja dzisiaj porozmawiam o Victorze z pracownikami Uniwersytetu Bostońskiego. Może niech ktoś z państwa spróbuje porozmawiać z właścicielem kamienicy, w której mieszkał Victor. To Essex Street 12 przy Sennot Parku. Dość przyzwoita okolica. Może nawet uda się wejść do jego mieszkania? Kto wie, co tam możemy w nim znaleźć? Pamiętnik, notatki sprawy, nad którą pracował.

Deszcz słabł. Teraz jedynie padał. Ulewa kończyła się.

- Popytamy, poszukamy i porozmawiamy wieczorem? Czy pasuje państwu taka propozycja. Aha, może jeszcze jedno. Nie wiem czy nie warto porozmawiać z kimś z firmy Duvarro Sprocket. Jakimś właścicielem, czy kimś takim. Podobnie jak państwo, nie znam się na prowadzeniu śledztw. Jak wiecie, zajmuję się sprzedażą domów. Czasami oczywiście pomagałem Victorowi w jego .. badaniach. Ci z was, którzy robili to samo, wiedzą co mam na myśli, prawda?

Zapanowała chwila niezręcznej ciszy, ponieważ nikt z was nie kwapił się jakoś do odpowiedzi.

- Cóż. Spojrzał na zegar w kawiarni. Dochodzi południe. Do siódmej nie zostało zbyt wiele czasu, a państwo macie zapewne jeszcze własne sprawy. Raz jeszcze dziękuję za okazaną pomoc. Macie mój telefon, ja również zanitowałem sobie namiary na państwa. Nie wiem jak szanowni państwo, lecz ja nie mam teraz więcej czasu. Przepraszam państwa serdecznie.

Uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem i wstał.

- Lucy – rzucił do kelnerki – Proszę dopisz rachunek do mojego kredytu, dobrze.
- Oczywiście, Teodorze. - opowiedziała dziewczyna
- Dziękuję państwu raz jeszcze za spotkanie i ufam, że do zobaczenia, dzisiaj wieczorem w „Świętym Jerzym”.



WALTER CHOPP


Walter wyszedł z kawiarni z paczką papierosów od Leonarda. Pierwsze co zrobił na ulicy wykorzystując sytuację, że deszcz przestał tak intensywnie padać, to zapalił jednego i przez moment delektował się, że znowu palił... „Ale zawsze wolałem strike'i” - pomyślał i wiedział, że już niedługo będzie musiał je kupić.
Swoje kroki skierował do pobliskiej poczty, żeby dowiedzieć się o adres firmy. Tak naprawdę, nie miał jeszcze zielonego pojęcia co zrobi, przemyśli to po drodze. A teraz czuł w sobie jakąś dziwną ekscytację. „Co ja robię? Zabawiam się w jakiegoś pieprzonego detektywa. Sam siebie nie poznaję”. Ale odkrył, że sprawia mu to przyjemność i wreszcie nie jest znudzony. To pierwsze chwile od śmierci Muriel, kiedy przestał o niej myśleć, ale przecież robi to właśnie po to, żeby ją odzyskać... „Victor..., on nie może umrzeć, nie mogą go skazać, muszę zrobić wszystko, żeby go ocalić.” Próbował tłumaczyć to sobie wszystko w myślach, ale prawda była taka, że czuł się po prostu jak chłopiec, który wyrusza na poszukiwanie swojej pierwszej w życiu przygody. I cholernie mu się to podobało, a lata zdawały się cofać. Widok starego dobrego Bostonu przestał go gnębić, a widok ruchu na ulicach przyprawiał go o uśmiech. Uśmiech? Boże, Walter, ty się uśmiechasz.
-Złaź z drogi łazęgo! - z zamyślenia wytrącił go trąbiący taksówkarz, któremu niespodziewanie wpadł pod koła.
Był przed pocztą. Tam dowie się o adres.
Odchodząc od okienka, usłyszał jeszcze skrawek komentarza rzuconego przez pracownicę do drugiej: - Patrz Carla, znowu Duvarro Sprocket, ile my już dzisiaj telegramów tam nadałyśmy, co? Od rana tylko Duvarro Sprocket i Duvarro Sprocket.
Rzeczywiście, o tym Walter nie pomyślał. W końcu została zamordowana, i to w bestialski sposób, córka właściciela wcale niemałej firmy. Wcześniej zaginął jej ojciec. Z tego co się orientował, to działali w przemyśle metalowym i że mieli spore moce produkcyjne. Nic dziwnego, że dzisiaj pewnie każdy chce rozmawiać z ich zarządem. Szczególnie dziennikarze. „A ja głupi, chciałem iść prosto z ulicy i zapytać o pracę. Dzisiaj na pewno wszyscy tam milczą, no i mają dzień żałoby. Musimy ustalić konkretniejszy plan z Lafayettem co do tych rekomendacji. Zobaczymy, co może mi dać.”
Mimo tych wszystkich wątpliwości, złapał taksówkę i kazał się zawieźć pod siedzibę firmy. „Do 19 godziny jest mało czasu, a ja przecież muszę coś mieć.”

Gdy dojechał na miejsce, znowu zaczęło lać. Na szczęście do fabryki dojeżdżał tramwaj, więc Walt szybko wbiegł na przystanek, żeby jeszcze bardziej się nie przemoczyć. Stamtąd obserwował całkiem dużą fabrykę, która zdawała się pracować pełną parą. Czyli tak, jakby nic się nie zmieniło. Nic nie wskazywało, żeby mieli jakąś żałobę. Zauważył również przechadzających się pod bramą fabryki dziennikarzy – w swoich typowych strojach: płaszcz, kapelusz, a teraz jeszcze postawiony kołnierz i głowa jak najgłębiej schowana w ramiona przed deszczem. Jakby to miało coś dać. „Hieny. Nic ich stąd nie przegoni.”
Obserwacje Walta przerwał głośny dzwonek. Walter wyciągnął z kieszeni spodni swoją cebulę: 1:00. „Dobrze trafiłem, mają koniec zmiany”. Szybki rzut oka na okolicę pozwolił dostrzec Walterowi niewielki bar znajdujący się na drodze z wyjścia fabryki do tramwaju. „Na pewno tam pójdą w taki deszcz.” Chcąc być tam przed nimi, szybko wybiegł spod przystanku i dopadł drzwi baru. Wszedł do środka zdejmując kapelusz i przeczesując dłonią włosy. Rozejrzał się; było pusto, tylko barman. Walter podszedł do jednego z hokerów, usiadł i zamówił kawę. Nie zdążył zacząć pić, kiedy knajpa zaczęła się zapełniać. Siedział nieruchomo, sączył kawę i starał się stwarzać wrażenie, że w ogóle go nie interesuje, kto tu wchodzi. Gdy obserwował tych ludzi w przepoconych koszulach i w spodniach z popodwijanymi nogawkami, zaczął natychmiast żałować swojego stroju. „Oj Walt, jeszcze daleko ci do detektywa. Spokojnie, grunt to się nie poddawać.”
Wkrótce cały lokal był wypełniony ludźmi pijącymi kawę i colę. Walt nie wierzył, że w szklankach nie mieli czegoś mocniejszego. Dałby sobie rękę uciąć, że każdy w kieszeni spodni ma piersiówkę.
Gdy wydawało mu się, że wystarczająco wtopił się w tłum, zagadnął siedzącego koło niego pracownika:
-I jak nastroje?
(…)
Walter spojrzał znowu na swoją cebulę: 2:00. To dlatego jest głodny. To, czego nauczyły go rozmowy z pracownikami, to na pewno, żeby mieć ze sobą więcej pieniędzy na rozwiązywanie języków, ale na szczęście na mały befsztyk jeszcze wystarczy. No i jeszcze musi pamiętać, że on też musi mieć przy sobie piersiówkę na wypadek, gdyby barman nie chciał nic dolać do kawy.
W knajpie zaczynało już się przerzedzać, a Walter jadł i podsumowywał w myślach to, czego się dowiedział po rozmowie z dwoma pracownikami: „Oni są wyraźnie odcięci od tego, co robi zarząd; mają to gdzieś i po prostu robią swoje. Mają poczucie wykorzystywania, jak wszyscy robotnicy, ale z drugiej strony uważają, że nie mają najgorzej – w przeciwieństwie do tych z Forda, czy od O'Donnela, bo tu przynajmniej lepszą pensję. Sprawa Angeli kompletnie ich nie interesuje i nic nie są w stanie powiedzieć: ani o niej, ani o jej ojcu – jednym słowem, z firmą to oni nie są zżyci emocjonalnie. Najciekawsza informacja, to ta o ruskich - zarząd podpisał jakiś kontrakt i dostał do pomocy sporą grupę pracowników z Rosji. Generalnie ich się tu nie lubi, ale nikt nic konkretnego nie chce powiedzieć, jakieś ogólniki tylko, że to pijaki i świry. Teodor wspominał przecież, że Victora ciągnęło coś do mniejszości rosyjskich przy tej sprawie ojca Angeli...”
Przeżuwał swój befsztyk i tak rozmyślał, że chyba za dużo, to się nie dowiedział. „Cóż, trzeba wymyślić coś jeszcze...”


LEONARD LYNCH


Ulice nieco wymarły...wszyscy już najprawdopodobniej osiągnęli miejsca przeznaczenia, wszyscy oprócz kierowców oczywiście...
"Dlatego nawet nie myślę o samochodzie"
W drodze do lokum rozpruł kopertę z wypłatą...szybki rzut okiem, 50 George'ów Washingtonów. Cóż, nieźle jak na taką pracę, szczerze to nawet ją lubił, najlepsze chyba było to, że sam nie musiał tych książek kupować, gdyż po prostu czytywał je na miejscu... Poza tym, Boston nie jest miastem inteligenckim, więc najczęstszymi klientami byli zwykli studenci. Wielu z nich go znało... wystarczyło zapytać pierwszego lepszego bywalca „Cafe la Corte” o Douglasa Lyncha, a wskazywał na wyciapany w czarnej farbie szyld księgarni.
"Tak, wiem, dziadek jest nieco...irytujący, wolę to niż gdybyśmy mieli pracować w jakimś magazynie portowym...czy w innym dziwnym miejscu."
Praca prawdziwie fizyczna... Właśnie sobie uświadomił, że właściwie nigdy takiej nie wykonywał, nie licząc zbiorów owoców w wieku 13 lat na plantacji dziadków.
Z rozmyślań wyrwał go znajomy widok - kruszący się tynk, okratowane okna na parterze... Tak, to jego lokum...wszedł do budynku, wchodząc na górę starał się zachowywać najciszej, jak mógł, tak, aby nie zaalarmować 80-letniego weterana wojny secesyjnej, który, jak sam mówił, "rządzi w tym miejscu."

Po chwili strachu Douglas wreszcie dopadł do swoich drzwi
- Cholera - przeklął zdając sobie sprawę, że nie zamknął drzwi swojego azylu. Powoli wpełzł do środka...wszystko było tak jak pozostawił, odłamki ze stołu pięknie odbijały słońce...nie miał czasu na sprzątanie, w butach i tak mu nic nie groziło. Podszedł do szafki w której przechowywał jedzenie, kromkę chleba ozdobił kawałkiem szynki konserwowej, wysmarował pastą czosnkową i oblał obfitą ilością sosu pomidorowego, całość miała jakieś trzy centymetry grubości...dojedzie na tym do wieczora...
"Musimy chwilę spocząć, zebrać myśli..." Chłopak przysiadł na parapecie, wlepiając oczy w przejeżdżające samochody żuł kanapkę...minęło około 10 minut kiedy w końcu przełknął ostatni kęs, wszedł nieco leniwie do toalety...tak, to był jeden z najważniejszych argumentów decydujących o zajęciu tego lokum...każde mieszkanie, nawet ta kawalerka na poddaszu miało osobną toaletę, wystrój może nie zapierał dechu w piersiach, jednak o wiele milej było kąpać się tu, niż schodzić na sam dół, a później półnagi wdrapywać się po schodach...
Z półki pod zlewem wyciągnął sporej wielkości słoik, otworzył wieko po czym nabrał trochę białej mazi na szczoteczkę, którą przechowywał razem ze słojem....kochał mieszankę ketchupu z pastą czosnkową...gorzej było z zapachem. Po wykonaniu tych czynności chwycił za swoją świeżo wypraną torbę. Czarna, zamykana na zamek błyskawiczny torba na ramię ze sporą ilością kieszeni bocznych, otworzył ją po czym zaczął chodzić po pomieszczeniu zbierając różne rzeczy
"Eee, tak, aparat..." Chwycił pudełko w którym przetrzymywał Leicę wraz z dwoma czystymi filmami, zapakował ją w najmniejszej przegrodzie. Następnie rozpoczął wielkie przetrząsanie całej kawalerki w poszukiwaniu książek, które no cóż...porozkładane były po całym pomieszczeniu. Zapakował wszystkie trzy posiadane książki, które wyszły spod pióra profesora Prooda i jedną dotyczącą rytuałów, którą ten niegdyś mu podarował. Do tego mały ołówek z gumką i czysty notes...pierwsze co zapisał to informacje z wizytówek znajomych profesora. Po chwili porzucił swoje rozmyślania, wstał i zarzucił sobie torbę na ramię. Przez chwilę patrzył na miejsce, gdzie wylegiwał się rewolwer, podarowany przez ojca.
"O nie, z bronią chodzić nie będę... Nie, nie, nie. Nie ma mowy."
Kopertę z pieniędzmi wrzucił do szuflady, w której przechowywał swoje oszczędności "na przyszłą podróż"...wyszedł po czym bardzo ostrożnie przekręcił klucz w zamku....znów musiał się przekradać...nigdy tak naprawdę nie był w mieszkaniu swojego gospodarza...jednak jako "wojownik konfederatów", jak siebie nazywał przy okazji opowiadania tych beznadziejnych opowiastek o wojnie domowej, zawsze rozprawiał o swoich zwycięstwach i tych wszystkich zabitych "Jankesach" stojąc w kolejce przy kasie w pobliskim sklepie spożywczym wydzierając się przy okazji na całe gardło, pewnie miał cały arsenał włącznie z armatą w oknie. Na tę myśl chłopak cicho parsknął śmiechem.

Wyszedł z kamienicy. Nadal padało. Minęło w końcu tylko pół godziny, przynajmniej tak mu się wydawało...kolejne pół spędził maszerując na Harrison Avenue...posterunek policji od razu rzucił się w oczy...chłopak pchnął drzwi, był cały przemoczony, parasol zostawił na wieszaku przy wejściu, po czym podszedł do biurka stojącego w holu:
-Przepraszam, szukam komendanta Lyncha. Mam do niego pilną sprawę, jestem jego s-synem- zagadał poprawiając torbę...

Za biurkiem siedział łysawy mężczyzna popijający kawę:
- Komendant jest u siebie - powiedział tak jakby rozmowa z chłopakiem była najgorszą karą jaką mógł otrzymać.
- Dziekuję - już od wejścia czuł takie...napięcie, nerwy, ten cały zgiełk....wiedział gdzie ma iść...zapukał trzy razy.
- Wejść - usłyszał dobrze znany, twardy, władczy głos.
Douglas uchylił lekko drzwi...pierwsza do pomieszczenia "weszła" głowa.
Starszy, ciemnowłosy mężczyzna z prześwitami siwizny siedział przy biurku sumiennie zapisując jakieś informacje na milionach formularzy...
"Zawsze był pracoholikiem...tego nie da się wyleczyć."
- Ach, to ty - burknął wyraźnie znudzony, znad sterty papierów.
Chłopak już w całości stał przed biurkiem komendanta.
- Przychodzę d-do ciebie, gdyż...bo wiesz, eee...całe miasto o tym huczy - chłopak mówił
wyraźnie poddenerwowany - Chciałbym zapytać o sprawę profesora Prooda.
- A czemu cię to interesuje? Zwykły szajbus i niezwykła rzeź. To nie sprawy dla grzecznych chłopców, synu - jakże on nienawidził tego jego "synu"...
- Wiesz, profesor był opiekunem mojej grupy a poza tym, wiesz, że lubię słuchać o dochodzeniach, szczególnie jeśli sprawy są...dziwne - chłopak uśmiechnął się najnaturalniej jak tylko mógł wyszczerzając białe zęby.
- Dziwne, synu - zaczął policjant zakładając ręce na kark - Nie nazwałbym tego dziwnym. Widziałem gorsze rzeczy, zresztą to nie twoja sprawa, nie prowadzi jej mój komisariat, a poza tym zdradzanie tajemnic dochodzenia osobom spoza policji jest przestępstwem - w tym momencie kiwnął wyprostowanym palcem wskazującym.
- Cóż... - chłopak zrobił się posępny - myślałem, że może mógłbyś mi coś powiedzieć...wiesz, profesor był dla mnie ważną osobą...po prostu...ehh, chciałem potraktować moją wizytę u ciebie jako zerwanie jakichkolwiek więzi z tym wariatem. Chcę znać prawdę tato, może to pomoże mi w dobrym osądzie ludzi w przyszłości...rozumiesz. Pan Prood był z natury spokojnym człowiekiem...jak widać sprawiał tylko takie pozory, umiejętnie mydlił nam wszystkim oczy...- starał się najbardziej jak umiał aby ta gadka brzmiała prawdziwie - chcę znać szczegóły powiedział zdeterminowanym, aczkolwiek nie agresywnym głosem patrząc prosto w oczy ojca.
- Oki chłopcze - odpowiedź była nad wyraz luźna - powiem tyle, lepiej zrobisz jak nie będziesz przyznawał się do znajomości z tym człowiekiem. To, ze zabił, jest pewne jak amen w pacierzu, rozumiesz, nie ma żadnych wątpliwości, żadnych - w odpowiedzi chłopak kiwnął głową:
- Ale co go skłoniło? Są już jakieś poszlaki co do powodów, jakimi się kierował?
- Nie wiem, synu, nie mój rejon. Wiem tylko, że musieli go postrzelić, by odciągnąć go od jej ciała.
- Odciągnąć?
Ojciec beznamiętnie wzruszył ramionami.
- Nie znam szczegółów, już ci mówiłem, poza tym jestem nieco zajęty.
- Jeszcze jedno pytanie - chłopak zaczął lekko panikować...to nie wystarczało, kompletny brak konkretów, brak punktu zaczepienia, brak dalszej drogi...- Co z nim się teraz dzieje? To znaczy, w jakim jest stanie, dalej wariuje?
- Nie wiem. Chyba jest nieprzytomny, bo wpakowali mu kilka kulek by się uspokoił.
Mężczyzna podparł się na łokciach
- Wiesz że on już był w domu dla obłąkanych? Że dopuszczono go do uczelni jedynie na spcjalnym nadzorem czy coś?
- Naprawdę? - cóż, to było prawdziwe zdziwienie...mimo tego iż Douglas był, nieskromnie mówiąc, oczkiem w głowie profesora, nigdy nie wyjawił mu tej tajemnicy.
- Tak słyszałem ale to nie są pewne informacje.
- Był w szpitalu tutaj? W Bostonie?
- Już mówiłem - westchnął - Tak mówią. - znowu jacyś "Oni"...chłopak zagryzł dolną wargę.
- Rozumiem - wyprostował się - hmm, a co z miejscem zbrodni? Wykonano jakieś zdjęcia? - zapytał w międzyczasie wyciągając swój aparat.
- Zdjęcia robiono, ale ich jakość była tak bardzo słaba, że nadają się bardziej jako materiał dokumentacyjny niż dowodowy. Korzystano nawet z pomocy zawodowych fotografów.
-O, naprawdę? Kto je robił? Wiesz, ostatnio sporo fotografuję i chciałbym, cóż...znaleźć kogoś kto mnie nieco podszkoli
- Nam też potrzeba fotografów, synu - głos nieco się ożywił - jak chcesz dorobić dam ci telefon jednego człowieka, może cię zatrudni.
"Tak, przy okazji dostanę dwa młoty w kaburach, sznury z amunicją, radiowóz, partnera i oczywiście odznakę."
- Chętnie, jeśli możesz - chłopak sięgnął po notes i zapisał numer na ostatniej stronie.
- A wracając do sprawy, co z ciałem? Tylko rany kłute?
- Eh synu, mówiłem że nie wiem i raczej nikt ci takich informacji nie ujawni, mogę popytać, który z chłopaków prowadzi tę sprawę, a jak ustalę nazwisko dam ci je i numer, ale wątpię, byś dowiedział się czegoś więcej.
- Byłbym ci naprawdę wdzięczny - cóż, w końcu jakiś konkret.
- Postaram się, lecz nie dzisiaj, mam sporo do zrobienia....naprawdę sporo - Douglas zrozumiał...
- Jakby co, masz numer telefonu w kamienicy na której mieszkam.
- Więc jak skończyłeś zadawać swoje niemądre pytania, to może idź się pouczyć czy coś.
- Już ci nie przeszkadzam...chociaż...eee...mógłbym zrobić ci zdjęcie? - chłopak rzucił wzrokiem na aparat. Groźna mina ojca rozchmurzyła się:
- Rób.
Lampa błysnęła, *pstryk*
- Dziękuję tato, wiedziałem, że będę mógł na ciebie liczyć...- z uśmiechem wychodzi za drzwi. stary grymas powrócił na swoje miejsce...szybkie zerknięcie na zegar...trzynasta...
"Mamy jeszcze trochę czasu...no i nie poszło nam chyba tak najgorzej, uczelnia?"
Chłopak złapał pierwszą taksówkę, która się napatoczyła:
-Uniwersytet Bostoński- rzucił do kierowcy, po czym odpłynął w rozmyślaniach
"Tak, musimy porozmawiać z innymi profesorami...tak, jeśli się uda spróbujemy też z rektorem..."


VINCENT LAFAYETTE


Vincent Lafayette wyszedł z Cafe la Corde wzburzony i pełen niepokoju, ale przede wszystkim wściekły na Victora Prooda. Po głowie obijały się słowa poczciwego, neurotycznego księgowego.

"Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale Victor potrafił nawiązać z nią kontakt już po jej śmierci."

Och, ja mój drogi, ja potrafię to wyjaśnić doskonale. Prosiłem tego starego durnia, zaklinałem, tłumaczyłem i opisywałem własne doświadczenia... wielokrotnie i do znudzenia, a ten stetryczały mol książkowy oczywiście i tak zrobił po swojemu!

Nie czekając na taksówkę czy dorożkę ruszył szybkim krokiem w stronę Sennot Parku. Spacer go uspakajał. Po pierwsze - ani słowa Choppowi - to dobry człowiek i dość się już wycierpiał. Zresztą... to co opisał nie za bardzo przypominało typowy seans spirytystyczny. Może ocenił sprawę zbyt pochopnie. A nawet jeśli Victor Prood naprawdę dopuścił się tego, o co Vincent go podejrzewał - na litość boską, obaj byli przecież dorośli i to od bardzo dawna. Sami ponosili konsekwencje swoich czynów. Każde zło wraca z nawiązką - Lafayette zdążył przerobić ten rozdział u progu swojej kariery.

Spacer pozwolił mu się uspokoić, nawet nie zauważył kiedy znalazł się naprzeciw ładnej, zadbanej kamienicy na Essex Street 12. Świeżo odmalowana, w oknach pelargonie, starsze panie opierające łokcie na poduszkach i jeden rudy, spasiony kot. Drobnomieszczańska sielanka w całej swej ozdobie.

W mieszkaniu kamienicznika przywitał go miły z wyglądu staruszek z monstrualnymi włosami wystającymi z uszu. Gdy jednak Lafayette spytał o właściciela zawołał kobietę o imieniu Natalie, a sam wyszedł burcząc coś pod nosem.
Natalia Brown - Vincent znał ją z widzenia, według plotek pogrzebała już dwóch mężów i właśnie rozglądała się za trzecim. Witamy w jaskini lwa.



- Dzień dobry pani, nazywam się Vincrnt Lafayette, przyjaciel Victora Prooda, zapewne mnie pan kojarzy chociaż z widzenia - zaczał pewnym siebie, przyjaznym tonem - chciałbym chwilę porozmawiać o profesorze, ma pani może chwilę?

- A to pan, panie Lafayette. Witam serdecznie. Kawy? Co za straszna historia z tym doktorem, prawda?

- We własnej osobie, właśnie w sprawie tej historii tu jestem. - pocałował w dłoń gospodyni - i z przyjemnością napiję się kawy.

- Kto by pomyślał, taki miły człowiek - głos gospodyni dobiegał już z kuchni, wśród pobrzękiwania eleganckiej porcelany i świstu gotującej się wody.

- Tak, to naprawdę niewiarygodne - rzekł Vincent starannie odwieszając płaszcz i zdejmując z butów przemoczone kalosze.

Po chwili krzątaniny wokół kawy, usiedli wspólnie w przytulnym saloniku w którym królowały zdjęcia mężów, reprodukcje klasycznego malarstwa i zapach kota.
- I dziennikarze mi dzisiaj od rana żyć nie dają, taki wstyd, taki wstyd!

- To hieny! Przyszli już tutaj? Przecież ryzykują dobre imię pani i całej tej kamienicy! - powoli, z namaszczeniem upił łyk kawy i powiódł wzrokiem po otoczeniu - wspaniała kawa madame Brown!

- Prawda. Kto teraz zechce wynająć tutaj kwaterę. Dziękuję.

- Jest pewna nadzieja, - rzekł Vincent z powagą upijając kolejny łyk - mam silne przeczucie, że mimo tego, co napisała prasa pan Prood może być niewinny. Gdyby w jakiś sposób udało mi się tego dowieść, cóż, miałaby pani sławnego lokatora.. bohatera mediów. Naprawdę nie chce mi się wierzyć, by taki człowiek...

Zawiesił głos w na wpół szczerej, na wpół retorycznej zadumie.

- No nie wiem - pokręciła głową. - Dawno pana tutaj nie widziałam. Ostatnie kilka tygodni się zmienił

- W jakim sensie?

- Zmienił się. Zachowanie, Przestał o siebie dbać. Nieładnie pachniał. Aż dziwne, ze taka ładna dziewczyna przy nim była, nawet na noc zostawała, mimo ze nie powinnam, przymykałam oczy, a to porządny dom

Lafayette skrzywił się z odrazą, tym razem w pełni nieszczerą.

- W tak zacnej okolicy? Rzeczywiście, niefortunne zachowanie.

- Niefortunne, to mało powiedziane, panie Lafayette. Tutaj mieszkają porządni ludzie!

Wymienili jeszcze parę uwag na ten temat, a także o upadku cnót mieszczańskich w ogóle. W końcu jednak Vincentowi udało się zawrócić rozmowę na właściwe tory.

- Taka tragedia... - Lafayette pokręcił głową nie uściślając czy chodzi o zabójstwo, czy dobre imię kamienicy pani Brown - czy przypomina sobie pani coś jeszcze? Coś co.. no nie wiem... kwalifikowało go jako niebezpiecznego?

- Ostatnio często wychodził w nocy. Płacił czynsz na czas, ale wyglądał jakoś. Jakoś potwornie. Niechlujny, zaniedbany, zarośnięty i taki .. taki niedomyty! Raz mu nawet zwróciłam uwagę na zapach ale zignorował mnie! To było zupełnie do niego niepodobne - Natalia Brown zrobiła pauzę z konieczności nabrania powietrza - Nawet pomyślałam, że choruje czy coś.

- Doprawdy, nie uchodzi. Zasmucają mnie pani słowa. Victor musiał mieć jakiś powód tak osobliwego zachowania. Tak... też pomyślałem o chorobie.

- No .. gazety piszą, ze zwariował. To pewnie właśnie ta choroba. Szkoda. Miły był z niego człowiek wcześniej. A jak pan sądzi, w końcu przyjaźnili się panowie

- To wszystko nie mieści mi się w głowie. Gdy ostatni raz go widziałem tryskał energią i był pochłonięty swoją pracą. - pokręcił głową z niedowierzaniem, zastanawiając się nad czymś przez chwilę - Pani Brown, wiem, że to dość śmiała prośba - zrobił znaczącą pauzę pozwalającą pani Brown popuścić wodzy fantazji - chciałbym, powinniśmy.. - zrobił nieokreślony gest, jakby w ostatniej chwili się speszył i postanowił powiedzieć coś innego, niż chodziło mu po głowie - czy pozwoliłaby mi pani rzucić okiem na mieszkanie Victora? Być może znajdziemy tam coś, co pomoże nam mimo wszystko oczyścić imię jego i pani kamienicy. Rzucić trochę światła na tą tajemnicę?

Abra-kadabra - dodał w myślach i dyskretnie zacisnął kciuki.

- No wie pan, to chyba nie wypada, bym grzebała w jego rzeczach, ale pan w końcu jest przyjacielem. Pewnie niczego i tak pan nie weźmie, więc ja dam panu klucz, a pan zejdzie i mi go odda jak skończy dobrze

Trafiona-zatopiona. Coś jednak jeszcze potrafisz stary impotencie.
Chwilę później Vincent grzecznie się pożegnał i ruszył szeroką, starannie wysprzątaną klatką schodową na górę kamienicy.

W mieszkaniu Prooda panował niesamowity zaduch. Smród nie pranych ubrań, zepsutego jedzenia, kadzideł itp. Do tego dochodził bałagan: mieszkanie zostało gruntownie przeszukane. Zawartości szuflad wywalono na ziemię, porozrzucano książki, wypruto pierze z poduszek. Obraz nędzy i rozpaczy. Co dziwniejsze, okna i drzwi były pozamykane. Wygląda na to, że nikt nie wchodził do środka. Nigdzie żadnych śladów włamania.

Najpierw przejrzał najbardziej znajomy sobie salon dzienny. Pomieszczenie nie tyle przeszukiwano, co po prostu zdemolowano. Bezsensowne zniszczenia w napadzie szału. Jedną z nietkniętych rzeczy była szklanka na stole. Leżało w niej kilka okrwawionych zębów - ludzkich o ile Vincent był w stanie to ocenić. Jednego z nich owinął w chustkę i zabrał ze sobą, może ktoś z większa wiedzą, będzie umiał coś powiedzieć o ich właścicielu.

Zaraz zaraz...a to? Przecież Victor nie palił. Pudełko po cygarach, zgodnie z przewidywaniami, było używane jako przechowalnia rupieci. W środku znalazł jakieś wycinki z gazet, dotyczące firmy Duvarro i zaginięcia Aleksanda, jakieś bilety - do muzeum, na metro. Nie umiał ocenić czy to istotne, więc na wszelki wypadek zabrał je ze sobą.

Zaaaaraz, czy tyle waży puste pudełko po cygarach? No proszę proszę - stary Prood za dużo czasu spędził w moim towarzystwie.

Bez większego trudu znalazł drugie dno. Spoczywał tam sztylet. Mały, paskudnie wyglądający, z łbem jakiegoś zwierzęcia, niczym wilka. Lafayette wyciągnął go trzymając w dwóch palcach i oglądając z obrzydzeniem. Chrystusie Nazarejski, jakie to było... brzydkie. Widział wiele, ale coś takiego po raz pierwszy w życiu. Dokładnie tego typu przedmioty poczciwy Prood zwykł nazywać "plugawymi".

Ciekawe, jakie to uczucie, gdy coś takiego przebija ci skórę.

Natrętnie powracająca myśl, nie opuszczała go, gdy zawijał sztylet i chował w odmętach płaszcza. Dziwne, głupie uczucie... nagle bardzo zatęsknił za własnym mieszkaniem, oraz pokaźnym barkiem z ampułkami morfiny.

Później przejrzał jeszcze książki i notatki. Może laik wyszedłby z tego pomieszczenia siwy, osłaniając się znakiem krzyża, ale Lafayette bez zainteresowania patrzył na kolejne tytuły astrologicznej i okultystycznej klasyki.

Jedyny kawałek papieru, który zdawał się mieć jakąś wartość to dziennik Prooda, z którego jednak ktoś wyrwał niemal wszystkie kartki. Coś jednak zdało się z nich wydobyć. Vincent wyciągnął ołówek i podręczny kalendarzyk po czym przepisał to, co był w stanie zrozumieć:


"rosyjscy emigranci, czy są związani z firmą"

"co za zlecenie, czemu ludzie giną, czemu każdej pełni"

"ofiary, krew, na co aż tyle"

"czyżby mieli układy z Pożeraczami ? Ghuole? Co te kreatury robią w tej sprawie? Kumu służą."

"Dowiedzieć się. Stać się jednym z nich.. zdobyć zaufanie"

Odłożył notes, nic więcej nie dało się z tego bełkotu wydusić. Jeszcze raz starannie obejrzał pokój, zaglądając we wszystkie kąty i pod meble. Następnie przeszukał też sypialnię, łazienkę i kuchnię.

Sam nie do końca wiedział czego powinien szukać. W pierwszej kolejności interesowały go wszelkie notatki, które mogłyby rzucić jakieś światło na sprawę. Pismo i okultystyczne diagramy to coś co znał i rozumiał. Jeśli w książkach i notatkach niewiele znajdzie... Korespondencja! Tak, to na pewno ważne, gdzieś powinien trzymać swoje listy - warto je przejrzeć.

Co jeszcze mogłoby być ważne? Jakieś włosy? Ślady krwi? Jeszcze więcej starych plugawych artefaktów?
Potem.. no cóż wszystko inne. W głowie kłębiły mu się setki pytań:

Czy Prooda i pannę Duvarro łączyło coś poza pracą? Brak dodatkowego łóżka może być już jakąś odpowiedzią.

Czy używał jakichś substancji psychotropowych? Leczył się na coś? Opakowania po lekach? Kieliszki, strzykawki, ampułki?

Starał się zajrzeć w każdy kąt, każdą szparę i pod każdy mebel - istniała możliwość, że nie będzie już możliwości powrotu do tego mieszkania. No właśnie...gdy było już po wszystkim, na wszelki wypadek odcisnął klucz w znalezionym w łazience kawałku mydła i schował je z pozostałymi znaleziskami w odmętach płaszcza. Bardzo starannie, by nie wzbudzić podejrzeń madame Brown, oczyścił i osuszył klucz.


DWIGHT GARRETT


Słuchałem jednostajnego szumu skrzydeł wentylatora rozbijającego nieruchome powietrze w moim nowojorskim biurze, przyglądając się siedzącemu naprzeciw mnie zjawisku. Trzeba było niemałego opanowania, by uniknąć zbierania szczęki z podłogi gdy ta lala siedziała naprzeciwko ciebie, do tego mózg uparcie próbował oddawać stery w ręce innego organu.
Walczyłem ze sobą. Nawet nie chodziło już o to, że musiałem odmówić przyjęcia zlecenia od tej świetnie ubranej ślicznotki. Całą siłą woli powstrzymywałem się, by nie bacząc na nic chwycić w ramiona to ciało, rzucić je prosto na rozłożone papiery i telefon, posiąść tę buchającą gorącem panienkę tu i teraz, na moim szerokim biurku, niezależnie od tego, czy by jej się to podobało czy nie. Poczułem, że jeśli zaraz nie przetnę tej rozmowy, nie będę w stanie się opierać samemu sobie i zrobię albo jedno, albo to drugie.

- Przykro mi, laleczko…- odpaliłem kolejnego papierosa, poświęcając całą uwagę zapalniczce – Musisz sobie znaleźć innego detektywa. Wczoraj wziąłem już poważne zlecenie i to za parę razy więcej, niż mi oferujesz. Jeszcze dziś wyjeżdżam do Bostonu.
- Czy na pewno nic się nie da zrobić panie Garrett…? – na ten płaczliwy ton na pewno dał się nabrać niejeden koteczek, ale pilnowałem się, by nie popatrzeć jej teraz w te jej oczy – to mogłoby mnie jeszcze pogrążyć.
- Powiedziałem: nie.
Zaciągnąłem się głęboko dymem i niedbale rzuciłem jej dla potwierdzenia kupiony już bilet. Z szelestem wylądował tuż przed nią, popatrzyła na niego jak na wyrok śmierci.
- Rozumiem. – kątem oka zauważyłem rozchylone, umalowane usta. Głos przybierał coraz bardziej niebezpieczną, lepką barwę – Może mnie pan jeszcze poczęstować papierosem?

- To był ostatni. – odparłem obcesowo, wstałem i odwróciłem się tyłem do niej, stając przy oknie. – Mam jeszcze wiele pracy, kochanie. Żegnam.
Obserwując ulicę przez uchylone żaluzje, wypuszczałem powoli dym przez nozdrza. W moim zawiesistym milczeniu unosiło się jej rozczarowanie i gniew. Wytrzymałem to, aż do momentu gdy zdała sobie sprawę, że to naprawdę koniec rozmowy. Puściłem jeszcze mimo uszu ciche przekleństwo, które tak nie pasowało do tej pięknej buzi i wsłuchany w cichnące stukanie jej obcasików kończyłem papierosa. Dopiero gdy taksówka odjechała, odwróciłem się i wyjąłem z biurka starego kumpla Danielsa.
Padało. Odgłos trunku lejącego się po ściance szklanki był jak huk wodospadu, który zmywał ze mnie gówniany nastrój.

Boston nie był moim ulubionym miejscem na Ziemi. Nie był nawet w pierwszej dziesiątce. Między moim Nowym Jorkiem a nim była różnica jak między krzesłem w barze a krzesłem elektrycznym.
Już na dworcu było parno jak w rosyjskim burdelu, mimo iż z nieba lały się strugi deszczu. Wysiadłem, stawiając kołnierz i rozejrzałem się. Przynajmniej kontakt czekał na mnie jak zapowiedział, punktualnie, co zaliczyłem po stronie plusów. Przepychał się ku mnie przez tłum, chowając przed deszczem.
- Pan Dwight Garrett? – podał mi rękę. – Teodor Stypper.
W tych swoich ciuchach i z tym lekko rozbieganym spojrzeniem wyglądał jak szpicel, nie jak agent nieruchomości. Uścisnąłem mu dłoń, uchwyt zdradzał napięcie całego ciała.
- Postarałem się o dorożkę, stoi niedaleko. – mówił, a ja ruszyłem za nim – Dobrze zrobiłem jak widzę, ma pan całkiem spory bagaż. Ma pan już jakieś lokum?
Był cholernie uprzejmy, nie musiał mnie przyjmować w Bostonie jak drogiego gościa. Zależało mu.
- Mam rezerwację w Copley Plaza. – rzuciłem sucho przez deszcz.
Gwizdnął. Nie odwzajemniłem spojrzenia.
- Wygląda dokładnie tak samo jak Plaza w Nowym Jorku. – wyjaśniłem, trochę uprzejmości w odpowiedzi nie zawadziło – Lubię się czuć jak u siebie. Zapali pan?

Dorożkarz zeskoczył z kozła i zaczął wrzucać walizy na tył. Styppera chyba dziwiło moje milczenie. Ledwo go widziałem przez strugi deszczu, paliliśmy pod zadaszeniem.
- Jedziemy?- woźnica skończył pakowanie. Teodor popatrzył pytająco.
- Poczekaj tu chłopie. – wcisnąłem dobry banknot dorożkarzowi – Pojedziemy, ale najpierw musimy coś załatwić.
- Jestem pewny, że pana czas jest cenny, Stypper. – rzuciłem końcówkę papierosa na ziemię i rozdeptałem go butem – Chciałbym od razu zapytać o parę rzeczy. Niech pan mnie zaprowadzi w jakieś suche miejsce, gdzie można się czegoś napić.
- Mamy prohibicję.- zauważył Stypper niepewnie.
Uśmiechnąłem się krzywo.

Zaprowadził mnie do jakiegoś pedalskiego lokaliku, ale okazało się, że go tam znają i co najważniejsze znalazła się tam butelczyna oraz ustronne miejsce. Po wstępnej gadce-szmatce zacząłem pytać.
Oczywiście, tak jak mój zleceniodawca, Stypper był święcie przekonany o niewinności Prooda. Padło parę rewelacji, o których nie było w gazetach. Potem inne rzeczy, nie przerywałem mu a on mówił dużo, zaangażowany. W pewnym momencie zagrałem nieco, udając przed Teodorem, że wiem więcej o tych tajemniczych zainteresowaniach belfra, niż naprawdę miałem pojęcie. Sprowokowany tym wątkiem Stypper uznał rzeczywiście, że może ze mną o tym porozmawiać. Zaczynało być ciekawie, a pogłoski o braku poczytalności Prooda zaczynały mieć swe podstawy, a całość składać w jedno z opowieściami zleceniodawcy. Duchy. Astrologia. Rytuały. Potwory…

Zachowałem jednak minę, jakbyśmy rozmawiali o cenach akcji na giełdzie. Przynajmniej były to już jakieś tropy. Nieważne, w co wierzyli ludzie. Ważne było to, że w pewien rodzaj rzeczy wierzy często pewien rodzaj ludzi, towarzystwo wśród którego nader łatwo można wpakować się w niezłe szambo. Przewinięcie się gdzieś dalej w rozmowie słowa „rosjanie”, gdy było już w niej szambo, nie było zaskoczeniem. Kiedy zacząłem drążyć temat okultystycznych ciągot, Teodor zaczął powoli odchodzić na boczny tor. Jeśli miałbym stawiać na tego konia, powiedziałbym że gdzieś na dnie jego czaszki są jakieś wspomnienia, do których niechętnie wracał. Samo w sobie było to ciekawe.

Wysłuchałem wszystkiego, notując od czasu do czasu. Było jeszcze jedno. Okazało się, że Stypper sam nie próżnował i powołał już coś w rodzaju własnej grupy dochodzeniowej. Widać było, że mnie traktuje też chyba niemal jako jej nowego członka, więc poprosiłem o przybliżenie sylwetek osób, które wszystkie okazały się bliskimi przyjaciółmi lub współpracownikami Victora. Zapisałem nazwiska oraz wszystko co o nich usłyszałem, było jasne że są pierwszą linią, z którą należało porozmawiać. Za kamienną twarzą schowałem wszystko to, co myślałem o przypuszczalnych skutkach działania amatorów w tej delikatnej sprawie i kiedy Stypper zapytał, czy byłbym skłonny zjawić się na kolacji o siódmej wieczorem w „Świętym Jerzym” przy Massachusetts Avenue, odpowiedziałem na to zaproszenie krótko:
- Będę tam, Stypper. Dziękuję za wszystko, zwłaszcza za wódkę.

Czas się zbierać, Dwight. Deszcz nie przestawał padać, a ja miałem zamiar jeszcze dziś rozgościć się w hotelu. Dopiłem szklankę, oglądając ją jeszcze pod światło i popatrzyłem przez opary tytoniowego dymu na człowieka, który siedział przede mną. Teodor Stypper był zbyt bardzo zainteresowany tą sprawą, jak na handlarza mieszkań. On też wiedział więcej, niż mówił, może miał jakiś dług wobec człowieka czekającego na wyrok, a może miał w tym zupełnie inny interes. Sam podsuwał tropy, płacił za kolację. Razem z tą swoją całą przypadkową załogą śledczych, którzy najwyraźniej szli za nim jak po sznurku sprawiał wrażenie szczerze zatroskanego. Co więcej, był właściwie sympatyczny i wydawał się w pełni wiarygodny oraz uczciwy.

I to właśnie było w nim najbardziej podejrzane. Nie polubiłem skurwysyna.


HERBERT J. HIDDINK


Stypper zapłacił za jego colę i Herbert od razu poczuł do niego nieco większą sympatię. Takie drobiazgi poprawiały mu nastrój. Co do osób które spotkał miał mieszane uczucia. Dziewczyna i żabojad wydawali się być w porządku, ale ten studenciak był jakiś dziwny, a Chopp to już był całkiem pierdolnięty. Chłopu się owdowienie najwyraźniej na łeb rzuciło. Takie myśli przebiegały mu przez głowę, gdy siedział w taksówce zmierzając z powrotem do biura. Deszcz padał z irytującym uporem, a do ciężkiego od wilgoci powietrza przenikał smród spalin. Herbert miał wrażenie, że zaraz się udusi. Wymęczony i wymięty jak ręcznik boksera dotarł w końcu do swego biura, by zaraz z chłodziarki wyciągnąć zimną lemoniadę.
- Przeziębisz gardło szefie. – Kate czuwała na swoim stanowisku.
Herbert posłał jej wrogie spojrzenie. Miała jak wiele kobiet denerwującą cechę dawania dobrych, niepotrzebnych rad.
- To akurat najmniejsze z moich zmartwień. A teraz weź się za to, za co Ci płacę mała.
- Czyli ? – spytała nie przejmując się zupełnie jego groźnym tonem. Przez te lata zdążyła już poznać kiedy jest naprawdę zły, a kiedy tylko marudzi.
- Zadzwoń do Emmy i powiedz, że zjem kolację na mieście.
- Idziesz do tej swojej … bratanicy ? – spytała patrząc na niego jak na zramolałego zboczeńca.
- Nie. – spiorunował spojrzeniem bezczelną smarkulę – W sprawie Prooda.
Westchnął zrezygnowany niczym chłopiec przyłapany na podkradaniu cukierków.
- Dobra miałem do niej iść, ale muszę odwołać spotkanie. – wziął do ręki słuchawkę.
Kate stała dalej spokojnie mu się przyglądając.
- Może byś tak wyszła i zamknęła drzwi ? Co ?
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, ale wykonała polecenie.
- Centrala ? Połączcie mnie z Arlington Street 18. – powiedział do słuchawki, gdy wreszcie został sam.
Po drugiej stronie odezwał się ciepły, kobiecy głos.


Herbert uśmiechnął się z zamruczał do mikrofonu :
- Cześć Żabciu, to ja Misiaczek. Przykro mi kochanie, ale nie będę mógł dziś przyjść. Ważna sprawa. Tak … praca. Spotkanie. Nie no oczywiście, że nie idę z żoną. Kochanie przecież bym Ci nie kłamał. Do kina ? … Świetny pomysł. Z kim chcesz iść ? Z młodym Lennoxem ? Znakomicie. Naprawdę uważam, że to świetny pomysł … Rozerwiesz się trochę … Kto jest świnia ? – Herbert spojrzał zdumiony na słuchawkę. Jakby chciał zobaczyć, dlaczego rozmówczyni odłożyła słuchawkę.
– Hallo ! Hallo ! – potrząsał bezskutecznie widełkami.
W końcu zrezygnował machnąwszy ręką. Kobiety. Kto je zrozumie ?
W szufladzie biurka znalazł swój niezawodny notes, który po raz kolejny dziś mu się przysłużył. Po chwili prowadził już kolejną rozmowę, tym razem z mężczyzną.
- O’Brien ? Cześć stary. Słuchaj mam prośbę. Zdaje się, że Twoja żona miała jakąś sprawę spadkową niedawno. Tak ? Dobrze pamiętam ? Mówiłeś mi, że prowadził ją Harold Stonenhberg ? Świetnie. Słuchaj potrzebuję porozmawiać z gościem, a ponoć bez znajomości się nie da. Możesz mnie z nim umówić na wczoraj ? Będę wdzięczny. Jak bardzo ? Skrzynka wody mineralnej starczy ? Prosto z Europy ? Jak ? Mam swoje sposoby. – Herbert uśmiechnął się. – Oddzwonisz ? Świetnie, to czekam.
Hiddink wstał i przemierzył gabinet otwierając drzwi. Jak każdy w tym mieście wiedział co nieco o Stonenhberg. W sumie byli dosyć podobni.
Mecenas miał jakieś 48 lat, lubił dobre cygara, koniak i ... ładne, młode kobiety. Znany był z działalności społecznej. Dość czysty charakter, angażujący się w działalność polityczną na poziomie miasta. Był jednym z radnych. Miał opinię człowieka pracowitego, uczciwego i wyrozumiałego.
Po jakichś dziesięciu minutach oddzwonił Josh O’Brien z wiadomością, że Stonenhberg będzie czekał na niego w swoim biurze o czternastej. Herbert zatem miał jeszcze trochę czasu, by zjeść lunch. Poszedł jak zwykle do pobliskiego restauracji Fleuri, gdzie zamówił słuszną porcję befsztyka z pieczonymi ziemniakami. Z pełnym brzuchem i w lepszym nastroju zjawił się o wyznaczonej godzinie u mecenasa.
- Panie Stonenhberg. – wyciągnął pulchną rękę na przywitanie. – Doceniam że znalazł Pan dla mnie czas. Żeby zatem go nie marnować przejdę do sedna.
Stwierdził zasiadając w miękkim, skórzanym fotelu i częstując się podanym przez Stonenhberga cygarem.
- Prowadzi pan sprawę Victora Prooda z tego co wiem. – stwierdził zaciągając się siwym dymem.
- Otóż jestem nie tylko jego przyjacielem, ale i partnerem w interesach i żywo jestem zainteresowany jego jak najszybszym uniewinnieniem i zwolnieniem. Tak więc jedziemy jakby na tym samym koniu mecenasie. Miałbym parę pytań …
- Pan wybaczy Panie Hiddink, ale … - Harold wpadł mu w słowo – nim udzielę Panu jakichkolwiek informacji, prosiłbym o podpisanie tego oświadczenia.
Mecenas wręczył mu kartkę, którą Harold uważnie przeczytał.
- To żebym niczego nie powiedział prasie ? O to chodzi ?
- Sam Pan rozumie. Takie zabezpieczenie. To oczywiście nic osobistego.
Harold wyciągnął pióro i podpisał bez zwłoki.
- Jasna sprawa. Zatem interesuje mnie tożsamość, tego faceta który zgłosił morderstwo i sprowadził policję. Wie pan coś o nim ? – spytał.
- Niewiele. Zgłoszenie złożono telefonicznie, a dzwoniono na posterunek z pobliskiego baru. Niestety nie wiem z którego.
- Gdzie doszło do morderstwa ? Chciałbym obejrzeć to miejsce.
- Ciało było w bocznej alejce prowadzącej do parku, taki ponury zaułek. Powinien Pan znaleźć bez trudu. Dzielnica nie należy do najbezpieczniejszych, lepiej nie jechać tam w nocy, jeśli mnie Pan rozumie.
- A sam Victor ? Można z nim porozmawiać ? Nie sądzę by był niepoczytalny, jak sugerowała prasa. Może przez chwilę. W końcu widział ciało kobiety, którą dobrze znał. Od czegoś takiego mogą człowiekowi puścić nerwy. Lecz nie sądzę, by był wariatem.
Mecenas złożył dłonie dotykając je palcami i odchylił się w fotelu przybierając zafrasowaną minę.
- Widzi Pan. Wina Prooda jest niewątpliwa. Znaleziono go, całego we krwi, przy ciele zabitej z dużym bagnetem w ręku. Na policzkach miał świeże ślady po zadrapaniach, najwyraźniej Angelika broniła się przez chwilę, nim zadał jej ciosy.
Słysząc to Herbert spojrzał nieufnie na prawnika. Czy aby na pewno miał do czynienia z adwokatem ?
Tymczasem niezrażony mężczyzna kontynuował :
- Prood poznał ją przed niespełna dwoma miesiącami. Najwyraźniej przyciągnął ją z jakiegoś powodu. Prawdopodobnie, po tajemniczym zniknięciu ojca, zaczęła szukać pomocy u ludzi zajmujących się ... pewnymi dziwnymi rzeczami. Wiem, że choroba psychiczna mojego klienta objawiała się w poszukiwaniu potworów w naszym świecie. Wydaje mi się, że Angelika postanowiła zakończyć związek z Proodem, a Victor zareagował "impulsywnie". Postaram się uniknąć kary śmierci dla mojego klienta i być może po 10-15 latach wyjdzie on na wolność. Nic więcej nie jestem w stanie wskórać przy takich dowodach oskarżenia. Może coś nowego do sprawy wniesie Victor – kto wie ? Ale najpierw musi się ocknąć.
W swojej pracy Herbert niejednokrotnie spotykał się z ludźmi, których intencje musiał rozszyfrować. Dość szybko doszedł do wnioski, że ma do czynienia z rutyniarzem, którego guzik obchodzi los Victora i który już ustalił cały przebieg procesu. Chrońcie bogowie od takich prawników. Ponieważ nic więcej nie był w stanie wyciągnąć od Stonenhberga pożegnał się, by zamówić taksówkę i samemu obejrzeć ową fatalną uliczkę.
Bez porad prawnika Herbert wiedział, że dzielnica North End nie jest miejscem na nocne spacery. W rzeczy samej nikt rozsądny się tam nie zapuszczał nawet we dnie. Odrapane budynki i rozpadające się, nieremontowane magazyny stanowiły nieodzowny element miejscowego krajobrazu. Tak samo jak i brudni, niechlujni ludzie snujący się po zaśmieconych ulicach. Patrząc przez uchylone okno taksówki Herbert mógł się przyjrzeć ich niepokojąco odmiennym twarzom. Mieszaninie ras białej z żółtą, z czarną i bóg raczy wiedzieć w jakimi innymi kombinacjami. Wyglądało jakby wyrzutki społeczeństw innych krajów znalazły sobie schronienie właśnie tu. Tym bardziej dziwne wydało mu się, że właśnie w takim miejscu spotkał się Victor z Angeliką.

Herbert nie zamierzał spędzać tu całego dnia. Jednak nie chciał odejść z niczym. Znalazł zatem przy odrobinie uporu boczną alejkę i przetarłwszy dokładnie okulary obejrzał ją w poszukiwaniu śladów. Jakichkolwiek. Następnie obejrzał to miejsce pod kątem tego skąd anonimowy informator mógł zobaczyć zbrodnię. Pokręcił się po okolicy by stwierdzić, że w pobliżu znajdują się dwa dość podłe lokale. Prawdziwe speluny o dumnie brzmiących nazwach "Restauracja Parkowa", oraz jeszcze gorszej jakości przybytek "Biała Mewa". Pokonując wstręt udał się do nich, by zasięgnąć języka. Może właściciele, albo bywalcy pamiętają, jak ktoś dzwonił na policję. W końcu w tej dzielnicy, to nie częste zjawisko. Poklepał się po marynarce wyczuwając za pazuchą pękaty portfel. Powinno mu starczyć gotówki na rozwiązanie paru języków. Byle nie pokazać za dużo zielonych. Po co kusić los ? Tutaj mógł łatwo skończyć jak ta biedna Angelika. Zaciągnął się dymem z cygara i energicznie otworzył drzwi wchodząc do środka. Nie był człowiekiem, którego może przestraszyć byle co.


AMANDA GORDON


Z Cafe la Corde pojechała prosto do redakcji. Zamyślona, spoglądała przez zaparowane szyby taksówki na mijany krajobraz. Z tej perspektywy, szary, i nieco rozmyty Boston zdawał się cierpieć razem z nią. Cofnęła się w myślach w przeszłość, do tamtego przeklętego popołudnia.

[rok wcześniej, Boston, styczeń, niedziela, późne popołudnie]

- Wuju Samuelu, otwórz – Amanda waliła pięścią w drzwi salonu, w którym tak często przesiadywał najstarszy Gordon, po powrocie z podróży. Kiedy czynność ta nie przyniosła żadnego skutku, schyliła się i zajrzała przez dziurkę od klucza, ale po drugiej stronie panowała ciemność.
- Przecież on nigdy nie zamykał się w środku. – myślała na głos.
Obok dziewczyny stała przerażona gospodyni Dorothy.
- Panienko, może pan zasłabł… - rzuciła
Amanda posłała Dorothy po ogrodnika i szofera.
- Musimy natychmiast wyważyć drzwi…- powiedziała kiedy przybiegli.
W chwilę potem weszli do ciemnego pokoju. Okna były przesłonięte ciężkimi aksamitnymi zasłonami, a w samym pomieszczeniu panował okropny bałagan.
Jeden z mężczyzn zapalił lampę gazową.
W tym momencie dostrzegła zmasakrowane i skąpane we krwi ciało wuja pod biurkiem. Jego ręce zakręcone były wokół głowy jak u szmacianej lalki, a martwe oczy patrzyły wprost na nią.



[ponownie dzień dzisiejszy]

Przerażenie, jakie dostrzegła w oczach Samuela Gordona utkwiło jej w pamięci chyba na całe życie. Do tej pory na samo wspomnienie jeżyły jej się włoski na karku, a przecież nie należała do ludzi tchórzliwych. Tym bardziej wuj. A to dopiero był początek całej tragedii.
Potrząsnęła głową jakby strząsając z siebie złe myśli.
Kiedy samochód zatrzymywał się przed budynkiem redakcji, kończyła poprawiać makijaż.
Zapłaciła za kurs, wyskoczyła na chodnik i chwilę później wbiegała już po schodach.
W biurze panował jak zwykle harmider. Przeciskała się pomiędzy biurkami odpowiadając na wesołe pozdrowienia kolegów redakcyjnych.
Skierowała się prosto do jednego z pobocznych, niewielkich biur.



Porter Strong był w Daily Telegraph najlepiej poinformowanym człowiekiem. I był jej winien drobną przysługę, dzięki której jego życie rodzinne nie posypało się jak domek z kart.
Bez wstępu więc, rzuciła w jego stronę hasło morderstwa z pierwszej strony.
- Porterku mój złoty, który z chłopaków był na miejscu zdarzenia? Robił ktoś fotki? Muszę je obejrzeć! – mówiąc to usiadła na biurku i objęła redaktorka.
Strong wybałuszył oczy i zaciekawiony spojrzał w stronę Amandy.
- A cóż to moja droga, od kiedy gustujesz w drastycznych zdjęciach?
- O nic nie pytaj, tylko dowiedz się jak najwięcej. Najlepiej także o tym kto był tym tajemniczym informatorem policji.

15 minut później okazało się, że nawet Porter na niewiele się przyda. Jedyne zdjęcia robił wynajęty przez policję fotograf o nieznanej tożsamości. A do tych dostępu strzegła tajemnica służbowa.
Poprosiła Stronga o kontynuację poszukiwań, a sama, trochę zawiedziona wybrała z otrzymanej od Stypera wizytówki numer telefonu.

Doktor Arcadius Petroturekulus, nie dał się długo prosić i Amanda umówiła się z nim w swojej ulubionej kawiarni „Cztery Pory Roku” , oddalonej o jakieś 10 minut drogi od redakcji. W rytmach jazzu oczekiwała przy czarnej kawie i kawałku tortu czekoladowego na przybycie psychiatry.

Dobrze oszacowała swojego rozmówcę. Doktorek okazał się być dojrzałym gentlemanem, wyraźnie greckiego pochodzenia, którego gorąca krew buzowała w żyłach nawet w późnym wieku.
Łasy na komplementy i czułe słówka czy gesty w miarę szybko i…. oczywiście czysto hipotetycznie, opowiedział jej o przypadłości Victora Prooda.

***


W dość podłym humorze opuszczała kawiarnię. Do umówionej kolacji zostały jeszcze dwie godziny. Amanda postanowiła wziąć kąpiel i przebrać się.
Była ciekawa czy pozostali mieli w swoich poszukiwaniach więcej szczęścia. To była dość dziwna zbieranina ludzi, ale kobieta już dawno przestała dziwić się czemukolwiek.
A że wiedziała, co znaczy pozostać samemu w tak ciężkich chwilach, była wdzięczna za każdą pomoc.

Skinęła ręką na jedną z bostońskich taksówek.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 11:31   #3
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
(TO TYLKO MÓJ POST - POSTY GRACZY W KOLEJNYM POSCIE)

Wszyscy – kafejka „Cafe la Corte”

Po wyjściu Teodora, jakby nie było gospodarza spotkania, przy stole zapanowała niezręczna cisza, którą zdecydował się pierwszy przerwać Walter Chopp

- No, to Teodor nas opuścił - odezwał się księgowy - A mi się wydaje, że czeka nas chyba przygoda, przecież nikt z nas się rzeczywiście śledztwami nie zajmował, prawda? - rozejrzał się po twarzach zgromadzonych i poprosił Leonarda o jeszcze jednego papierosa. -Jestem zwykłym księgowym, ale myślę, że mogę wziąć na siebie Duvarro Sprocket; pójdę i popytam, czy nie mieli by jakiejś pracy dla mnie. Dzisiaj dostałem w końcu dwa miesiące urlopu.

Ludzie pokiwali zadowoleni głowami. Najwyraźniej pomysł przypadł im do gustu.

-Ja...no cóż, udam się do ojca...j-jedynie tak mogę się chyba n-narazie przydam- jąkał się Leonard Lynch nerwowo uśmiechając się do siedzącego naprzeciwko jego Waltera- chociaż...profesor cz-często opowiadał mi o swoim...no cóż, hobby- tym razem spojrzał na Vincenta- mam...eemm- chłopak poluzował swój i tak już wiszący luźno krawat- mam trochę książek, w tym kilka projektów profesora- nie chciał mówić zbyt wiele, było to aż nazbyt łatwe do wyczytania z jego twarzy- więc, na-a nasze wieczorne spotkanie postaram s-się coś zabrać z m-mieszkania...jeśli jeszcze tam mieszkam- ostatnie słowa wymruczał tak, że ciężko było cokolwiek usłyszeć,

- Proszę to zrobić, panie Lynch – zgodził się Lafayette - W sytuacji, gdy nie mamy bezpośredniego kontaktu z Victorem, każdy fragment tekstu, jaki wyszedł spod jego ręki w ostatnim czasie może nas na coś naprowadzić.

Panie Chopp... - od kiedy Walter wspomniał o swojej żonie i dziwnych praktykach Victora, Lafayette stał się jakoś dziwnie nieobecny, teraz gdy spojrzał na księgowego efekt przez chwilę wyraźnie się nasilił - myślę że to bardzo dobry pomysł, jeśli nie chce pan informować swojego pracodawcy, ja mogę wypisać panu rekomendację. Osobiście chciałbym się zająć mieszkaniem na Essex Street - byłem tam częstym gościem i myślę, że właścicielka kamienicy może mnie kojarzyć. Wybaczą państwo, na mnie również już czas - w razie czego proszę dzwonić na numer teatru i koniecznie poinformować, że sprawa dotyczy profesora Prooda.

Znany iluzjonista wręczył wszystkim swoje wizytówki, ukłonił się i ruszył w stronę stojaka, na którym zostawił przeciwdeszczową pelerynę.

- Ja, w takim razie, zajmę się doktorkiem od psyche i popytam u mnie w redakcji. – dopowiedziała Amanda Gordon a potem zwróciła się do studenta - Douglasie, bardzo Pana proszę aby zdobył Pan, jeśli to możliwe zdjęcia, które zostały zrobione na miejscu przestępstwa, lub, jeśli to nie możliwe, dowiedział się, który z fotografów je wykonywał. Nie zatrzymuję już Panów dłużej i życzę powodzenia w śledztwie.

Wstała. Mężczyźni ukłonili się i dziewczyna opuściła kawiarnię.

- W takim razie ja postaram się skontaktować z Haroldem Stonenbergiem – zahuczał swoim tubalnym głosem postawny wydawca - Pismaki w artykule zamieściły informację, że ... - Herbert zajrzał do trzymanej gazety - “Anonimowy informator powiadomił policję, która niezwłocznie przybyła na miejsce zdarzenia.” Jako adwokat Victora Stonenberg może coś wiedzieć o tym facecie, a pewnie ma i wgląd do akt policyjnych. A tak przy okazji dobrze by było rozejrzeć się na miejscu zbrodni. Oczywiście jak przestanie padać. Panno Gordon byłbym wdzięczny, gdyby Pani popytała w redakcji, gdzie dokładnie doszło do tego wypadku, bo bocznych uliczek przy North End jest trochę. - również Herbert rozdał swoje wizytówki nim zabrał się do wyjścia.


Po raz pierwszy od kilku dni na twarzy młodzieńca zawitał prawdziwy, niewymuszony uśmiech, może nie było to zbytnio na miejscu, jednak chłopak czuł coś, czego już dawno nie czuł...po prostu był przydatny, uśmiech zniknął, tak...definitywnie był nie na miejscu:

-Tak zrobię- odpowiedział kierując swoje słowa do Lafayetta, mężczyzna wstał i ruszył w stronę wyjścia..
"Tak, wygląda na pewnego siebie..."
-Sam trochę fo-fotografuję-całkiem zgrabnie przeszło mu to przez gardło- jeśli ojciec nie wyrazi zgody..cóz, w końcu b-będę mógł wypróbować mój p-prezent urodzinowy, do wieczora Panno Gordon- końcówka jak zawsze, mimowolnie oficjalnie
"Tak, wiem...wcześniej dostać się do mieszkania...i porozmawiać z ojcem"
Kobieta szła w kierunku wyjścia
"Tak, tylko nie wiem, skąd znam jej nazwisko...poza tym, pytała o fotografie"
-C-cóż panowie...na mnie chyba też już cz-czas- chwycił papierosa z paczki, odpalił go, po czym paczkę razem z zapałkami przekazał Walterowi- zostało dziewięć...Panu b-bardziej się przydadzą...poza tym, czeka mnie rozmowa z ojcem...
"Tak, z kolejnym konserwatywnym i wierzącym w sprawiedliwość mężczyzną, który nie toleruje alkoholu, papierosów i obiadów po godzinie dwunastej...poza tym, jest komendantem..."
Chłopak wyszedł na zewnątrz...starając się nie patrzeć na nikogo w drodze do drzwi,


Leonard Douglas Lynch


Teren przed Uniwersytetem Bostońskim opustoszał. Deszcz zagonił studentów zazwyczaj przesiadujących na schodach przed monumentalnym gmachem do środka. Ty również zapłaciłeś za taksówkę i szybko skryłeś się w budynku.

Znajomy zapach pasty do polerowania podłóg, fajkowego dymu, potu, taniej wody kolońskiej oraz starych książek był tym, co zawsze wypełniało szerokie korytarze uczelni. Widziałeś czekających nerwowo studentów z indeksami w dłoniach – widmowy znak, że rozpoczęła się sesja i pierwsze egzaminy. W sumie, kurcze, też musisz coś z tym zrobić. Skoro już tu jesteś, warto sprawdzić grafik własnej sesji. W końcu studia to nie tylko praca dorywcza i przyjemności, lecz żmudne ślęczenie nad podręcznikami.

Skierowałeś swoje kroki znajomymi korytarzami do tego skrzydła gmachu, gdzie mieścił się Wydział Historii, do której przynależała katedra Antropologii. Tutaj jeszcze nie ma takiej nerwowości, jak w przypadku innych wydziałów. Jednak powiew sesji już czuć na karku.

Szczęście ci dopisywało. W pokoju, w którym profesorowie oczekują zazwyczaj na wykłady, do którego skierowałeś się w pierwszej kolejności, natknąłeś się na doktora Thomasa Harringtona. Ten dość roztargniony, w miarę młody wykładowca historii starożytnej był dość mocno zżyty z Victorem Proodem i – co ważniejsze – wiedział o twojej z nim znajomości.
Po wstępnych pogaduszkach, skierowanych raczej w stronę zaliczenia przedmiotu i wymagań z tym związanych siedliście przy małym stoliku w rogu pokoju i zeszliście na tematy związane z Victorem. Niestety, mimo szczerych chęci, Thomas nie był w stanie powiedzieć nic konkretnego o sprawie, poza ważną informacją, że doktor Prood od ponad miesiąca przebywał na urlopie. Ponoć, ze względu na stan zdrowia. Nie wydaje ci się, żeby ktokolwiek wiedział coś więcej, poza Zarządem.
Udałeś się więc na spotkanie z rektorem, tutaj jednak okazało się, że jego Magnificencja nie ma czasu dla zwykłego studenta i odesłano cię z kwitkiem.

Kiedy szedłeś nieco zirytowany zaistniałą sytuacją podszedł do ciebie jakiś mężczyzna w czapce, piegowaty z zielonymi oczami i rudymi, kręconymi włosami wystającymi spod nakrycia głowy.

- Dzień dobry – uśmiechnął się przymilnie w sposób zdradzający dość intencjonalny charakter nawiązanego kontaktu. – Jestem Brian Mac Macarty z „Bostońskiego Plotkarza”? Miałem okazję niechcący podsłuchać pana rozmowę z pracownikiem rektoratu. Domyślam się, że jest pan studentem Victora Prooda. Czy zechce poświęcić mi pan odrobinę czasu na rozmowę? Może jest w pobliżu jakaś kawiarnia lub inne miejsce?



Vincent Lafayette


Obraz mieszkania Victora Prooda nieco tobą wstrząsnął. Znałeś swojego trzydziestokilkuletniego przyjaciela niezwykle dobrze i ten bałagan oraz ta jego metamorfoza w niechlujnego brudasa zupełnie nie licowały z godnością, z jaką na co dzień Viktor się obnosił. Był niezbyt bogaty, ale miał wdzięk i klasę gentelmana, która miedzy innymi znalazła mu miejsce wśród twoich przyjaciół.

Kontynuowałeś oględziny mieszkania niespiesznie, chociaż też nie chciałeś spędzić w tym miejscu nie wiadomo ile czasu. Wiązało się to potem z koniecznością tłumaczenia wścibskiej wdowie Brown. A tego wolałbyś uniknąć.

Pokój, służący jako salonik i pracownia, mimo że poświęciłeś mu naprawdę sporo czasu, nie wniósł niczego nowego do twoich spostrzeżeń. Żadnej korespondencji, poza kilkoma oficjalnymi listami pomiędzy Victorem i Uniwersytetem Bostońskim dotyczących ponaglenia powrotu do pracy, informacji o zwrocie wypożyczonych jakiś czas temu książek, rachunków, kartek z życzeniami od studentów i innych tego typu codzienności.

W końcu poszedłeś rozejrzeć się po sypialni.
Panował w niej większy porządek, lecz nieprzyjemny zapach był jeszcze bardziej intensywny, niż w saloniku. Jakby chaos destrukcji, który zaatakował salon, nie dotknął tego miejsca. Pierwsze, co rzuca się w oczy to dość dobrze ci znany znak ochronny, który Victor zwał Znakiem Starszych Bogów, wymalowany nad łóżkiem żółtą farbą. Victor wierzył, że znak chronił go przed złą wolą, lecz zgodnie z tym, co ty wiedziałeś na jego temat, jego moc była raczej ograniczona.



Jednak znak, z tego co wiesz, nie jest on kompletny. Wygląda na to, że ktoś świadomie zniszczył rysunek, zamalowując jedno z ramion białą farbą, jaśniejszą od koloru ściany.

Na tablicy nad biurkiem, na której Victor kredą zwykł zapisywać ważne kwestie, panuje idealny porządek. Jeszcze nigdy nie widziałeś, by była ona aż tak czysta. Przy łóżku znajdujesz kilka chusteczek, całych przesiąkniętych zbrązowiałą krwią, podobnie rozrzucona pościel, szczególnie poduszka, także jest zabrudzona krwią.

Na nocnej szafce przy łóżku znajdujesz mały brulion z wklejonymi weń kilkoma wycinkami z różnych gazet. Szybko można się zorientować, że dotyczą one sprawy zaginięcia Aleksandra Duvarro, lecz również wypadku, jaki miał miejsce w firmie Duvarro Sprocket w styczniu 1921 roku.. Dwóch robotników zginęło wciągniętych przez tryby maszyny – jeden próbował pomóc drugiemu. Nic dziwnego. Takie sprawy dzieją się codziennie. Kolejny artykuł traktuje jednak o kolejnym wypadku w fabryce, tym razem giną cztery osoby, kiedy zrywa się ciężar na jednej z hal produkcyjnych. Najwyraźniej zbieżność ta z jakiś powodów zainteresowała Victora. Zaznaczył bowiem obie daty i zapisał obok czerwonym atramentem –

Cykl księżycowy! Sprawdzić kontrakt z grudnia z tą firmą o której mówi Angie.

Obok puste fiolki po lekach na załamanie nerwowe i stany lękowe. Widać, ze Victor sporo tego przyjmował. Jest też jedna, dość stara recepta, wypisana przez Arcadiusa Petroturekulusa.

W sypialni znajdujesz jeszcze jedną intrygującą rzecz. Ustawione pieczołowicie na stole bilet – zaproszenie na premierę do Opery Bostońskiej z datą na jutrzejszy wieczór. Do zaproszenia ktoś przykleił karteczkę zapisaną koślawym, niewyrobionym charakterem pisma i z błędami –

„Mam tjo! Waszne! Pszyjć. C.C”

Poza tymi intrygującymi znaleziskami nic więcej nie rzuciło się w oczy.

W kuchni panował zaduch i swąd spalenizny. W zlewie znalazłeś zwęglone resztki jakiś kartek. Prawdopodobnie Victor dokładnie, kartka po kartce, spalił jakieś dokumenty a następnie zalał wodą szczątki. W ten sposób doskonale zniszczył to, czego pragnął nie pokazywać światu. Tylko czemu? To też dość nietypowe zachowanie jak na Prooda. W kuchni, wśród produktów spożywczych znalazłeś również słoik z .. żywymi, wielkimi pijawkami. Wijące się robaki tuż obok zeschniętego półbochenka chleba i zaśmierdłego sera były w jakiś sposób .. nieoczekiwane i nie na miejscu. I przechyliło szalę. Miałeś dość pobytu w tym przytłaczającym, brudnym mieszkaniu. Jakby dłuższa obecność w nim mogła pozostawić ślad na twoim ciele i na twojej duszy.
Oddałeś klucz madame Brown i wyszedłeś z ulgą na pachnącą deszczem bostońską ulicę. Nigdy nie sądziłeś ze smród rynsztoka i dymu z fabryk może być tak przyjemny.


Walter Chopp


Stek w żołądku pobudził pracę szarych komórek. Chciałeś zdobyć informacje o firmie Duvarro Sprocket i jej Zarządzie. Nic prostszego i trudniejszego zarazem.

Udałeś się do gmachu, który wielu ludzi wolałoby omijać szerokim łukiem, ty jednak potrafisz poruszać się w nim dość sprawnie. Do Magistratu. Do Wydziału zajmującego się działalnością gospodarczą. Po odstaniu swojego w sporej kolejce i wypełnieniu kilku formularzy, pod czujnym okiem urzędnika, mogłeś na kilka minut zerknąć w dokumenty dotyczące firmy.

Wiele tego nie ma, lecz wystarczająco, by pobytu w Magistracie nie uznać za zbędny.

Firma składała się z czterech udziałowców.:

Aleksander Romalio Duvarro posiada 55% udziałów,
Angelina Duvarro – ma 15%
Dominik Ernesto Durvarro – ma 15%
Harold Figgings- ma 15%

Zgodnie z zapisami firma zajmuje się produkcją metalowych części, półfabrykatów oraz maszyn i zatrudnia prawie 1000 osób.

Oczywiście dane są nieaktualne. Zaginiecie głównego udziałowca oraz śmierć jego córki zachwiało tą równowagą, a dokładny podział własności wynika teraz z prawa spadkowego i zapisów zawartych w dokumentach spadkowych oraz w innych skomplikowanych procedurach. Interesujące jest jednak pojawienie się nazwiska spoza rodziny, skoro firmę Duvarro odziedziczono po słynnym przemysłowcu Filipie Allehandro Duvarro.

Oczywiście uzyskanie tego wszystkiego zajęło troszkę czasu. Kiedy opuszczasz budynek urzędu jest już prawie czwarta. Nie zostało ci zbyt wiele czasu na przygotowania do spotkania w „Świętym Jerzym”


Dwight Garrett

Hotel „Copley Plaza” rzeczywiście wyglądał prawie dosłownie tak, jak jego nowojorska kopia. Ale z okien rozciągał się zupełnie inny widok. Zalewana strugami deszczu ulica, przez którą przejeżdżały sznury samochodów i bryczek, biegali ludzie pod parasolami, przemoczeni policjanci próbowali zapanować nad tłumem.
Gówniana pogoda przyprawiająca o chęć przytulenia się do butelczyny.
Jednak nie będzie to łatwe zadanie. Czujesz to przez skórę. Nie z powodu pogody, nie z powodu przeświadczenia Styppera i tajemnic „okultystycznych” które skrywał. Nie dlatego.
Lecz dlatego, że jesteś w nieznanym sobie mieście. Nie wiesz, któremu glinie ile dać w łapę, gdzie są lokale w których policja nie organizuje nalotów, nie wiesz jakie gangi trzęsą jaką dzielnicą i gdzie zadzwonić, jeśli wpakujesz się w tarapaty.

Prawdziwe wyzwanie, które tylko wzmocni twoją skuteczność.

Jedna jednak myśl nie daje ci spokoju. Od Bostonu do Nowego Yorku jest tylko 220 mil. To niewiele. Nie wiesz, kto rządzi w Bostonie, ale w Wielkim Jabłku ruskie gangi wykorzystujące imigrantów ze wschodu uciekających przed czystkami jakiegoś fanatyka, stały się prawdziwym utrapieniem. Co jak co, ale Ruscy bimber potrafią pędzić i szybko znaleźli nowy sposób na zarobek. A bezwzględność to ich drugie imię.
A co, jeśli sprawa ma drugie dno? Dno pachnące tanią, masowo rozprowadzaną wódką.
Wtedy „koszty nie grają roli” mogą być zbyt niską ceną. Bo wschodnie grupy bandyckie traktują tych co wejdą im w drogę w sposób oczywisty. I dwadzieścia pięć pchnięć nożem to naprawdę miła perspektywa w porównaniu do tego, co potrafią zrobić ludzie tak zwanego „Cara” w Nowym Yorku.

Z tą niewesołą myślą sięgnąłeś po papierosa i oderwałeś się od mokrej szyby.
Czas ułożyć jakiś plan działania. Im krócej pozostaniesz w tym mieście, tym szybciej odzyskasz spokój ducha.


Amanda Gordon


Spotkanie z psychiatrą Victora Prooda nie poszło do końca tak, jak się tego spodziewałaś. Dało ci jednak troszkę tematów do rozmyślania w taksówce.

Do domu dotarłaś zadziwiająco szybko. Jane czekała z obiadem i informacją, że dzwonił Porter z prośbą o kontakt, jak wrócisz do domu.
Czekając na podgrzanie posiłku poprosiłaś o połączenie z dziennikiem „Daily Telegraph” . Czekając, aż telefonistka w centrali dokona połączenia, zdążyłaś jeszcze zerknąć na popołudniowe wydanie gazety. Ani słowem o zabójstwie. Za to sporo na temat wydarzeń towarzyskich w mieście.

W końcu doczekałaś się połączenia i po drugiej stronie zabrzmiał znajomy głos Portera.

- Nie pytaj jak mi się to udało, lecz mam dla ciebie te zdjęcia. Jeśli masz czas podjedź do redakcji, moja droga, i sobie je obejrzysz. Ale ostrzegam, nie są to ładne widoki.

- Muszę wyjść wieczorem na spotkanie, Porter. Ale jakbyś dał radę, to jestem u siebie.

Wiesz dobrze, że nie jest w stanie ci odmówić tej błahostki.

- Dobrze – przeciągłe westchnienie. – Za kwadrans przyjadę.

Kiedy dzwonek zadzwonił do drzwi byłaś już przy deserze. Zaproponowałeś Porterowi coś ciepłego do picia, a on ochoczo skorzystał z tej okazji.
Potem wyjął szarą, pocztową kopertę i spojrzał ci głęboko w oczy.

- Na pewno chcesz na to patrzeć. Ostrzegam. To naprawdę paskudne zdjęcia.

Westchnęłaś, lecz pokiwałaś głową. Porter podał ci kopertę i zajął się herbatą, by nie widzieć, jak pobledniesz.

Rzeczywiście zdjęcia są paskudne. Niezbyt dobrze zrobione, lecz paskudne. Czerń krwi ostro kontrastująca z szarą barwą kamieni i białą skórą dziewczyny. Ciemnego koloru jest tak dużo, że prawie nie widać bieli.
Boże!
Na jednym ze zdjęć widzisz Victora, lub kogoś, kto bardzo go przypomina. Twarz wąska, zarośnięta, zachlapana czernią krwi i wykrzywiona w maskę absolutnego obłędu... Przeszły cię dreszcze, jakbyś nagle poczuła zimny przeciąg na plecach. Ten człowiek na fotografii, nie jest tym, którego znałaś. Nie może nim być! Wygląda bardziej jak rozjuszone zwierzę, niż człowiek. Wrażliwy, mądry, spokojny człowiek. A na dodatek zdjęcie zrobiono już w szpitalu. W tle widać jakąś przerażoną dziewczynę w pielęgniarskim czepku.

- Skąd je ... – chciałaś zadać pytanie, lecz Porter pokręcił przecząco głową.

- Nie pytaj, Amando. Nie mogę ci powiedzieć.

- Niestety, zdjęć też nie mogę ci zostawić. Przykro mi. Nie nalegaj.


Herbert Joseph Hiddink

Mimo dość niesprzyjającej pogody udałeś się na miejsce, gdzie zatrzymano Victora Prooda. Wąska, stara, opadająca w dół uliczka prowadząca do parku Foster Street. Budynki z czerwonej cegły, czynszówki zamieszkane przez dość ubogich mieszkańców. Pracowników pobliskich stoczni, hut i fabryk. Ziemi naszej sól – jak to się mówi. Lecz zdecydowanie przed jej oczyszczeniem.

Wąska, zalewana deszczem ulica sprawia nie najciekawsze wrażenie. Posępna, z dala od wścibskich oczu idealnie nadaje się na szemrane spotkanie lub dokonanie zabójstwa. Przeszedłeś się z lękiem przez całą jej długość, lecz nie znalazłeś nic ciekawego. Ulewa, która przeszła nad miastem podczas waszego spotkania w kawiarni, całkowicie spłukała krew. Nie kusząc więcej szczęścia skierowałeś się w stronę dwóch pobliskich lokali. Jedna myśl nie dawała ci spokoju, jak ktokolwiek mógł zobaczyć coś, co dzieje się w tym ciemnym zapewne nocą zaułku?

Pierwszy nazywał się „Restauracja Parkowa” i leżał naprzeciwko North End Park. Zapuszczony teren zielony, z wyznaczonymi alejkami, przy tej pogodzie nie nastrajał do spacerów. Niedaleko znajdowała się odnoga Zatoki Bostońskiej. Porywisty wiatr niósł ze sobą smród wody, zatem przekroczyłeś próg restauracji, dość szybko żałując tego pomysłu.

Wnętrze lokalu było nieduże, śmierdziało rybą i psią sierścią, tytoniem oraz zjełczałym tłuszczem. Stoliki były niezgrabne, rozplanowanie niekorzystne, a klienci sprawiali dość ponure wrażenie pochyleni nad swoimi szklankami.
Zauważyłeś telefon wiszący zaraz przy wejściu. To mógł być lokal, z którego poinformowano policję.
Po krótkiej rozmowie z barmanem zorientowałeś się, że w nocy pracuje zupełnie inna ekipa. Banknot zmienił właściciela, a ty dowiedziałeś się, kto był na tamtej zmianie szefem – niejaki Antonio Barcetto - i że przyjdzie do pacy po piątej. Sporo czasu.
Nie chcąc dłużej ryzykować zawartości swojego portfela opuściłeś tą spelunę i poszedłeś w stronę drugiego lokalu.

„Biała Mewa” wyglądała – o ile to możliwe – jeszcze gorzej i pachniała starymi szmatami, niedomytymi ciałami. Od razu miałeś wrażenie, ze na twoim ciele zaczęło spacerować stado różnych, roztańczonych robaków. Co więcej, lokal wbrew nazwie wydaje się być knajpą dla Czarnych. Pięciu siedzących klientów i sterany, wyglądający jak mumia kelner z wielkim cygarem w zębach spojrzeli na ciebie ze zdziwieniem. Upewniłeś się, ze nie ma tutaj telefonu i szybko wyszedłeś. Nie sądzisz, by wezwania dokonano z tego miejsca. To raczej miejsce, w którym bywalcy biorą nogi za pas na widok granatowego munduru.

O szybsze bicie serca przywiódł cię jeden z czarnoskórych klientów, który wybiegł za tobą coś głośno krzycząc. Dogonił cię w kilku susach i .. oddał parasol, który zostawiłeś przy wejściu.
Długo jeszcze oddychałeś niespokojnie próbując uspokoić walące jak młot serce.

Co za dzielnica! Co robił tutaj Victor w nocy? I – co bardziej intrygujące – czego szukała tutaj Angelina. I jak, do licha, policja tak szybko znalazła się na miejscu przestępstwa.

Znów zaczęło padać. Przeklęta pogoda!
Masz wątpliwość co teraz robić. Poczekać ponad godzinę na przyjście tego Barcetto, czy wracać do siebie i szykować się na siódmą do „Świętego Jerzego”?
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 11:36   #4
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
POSTY GRACZY

VINCENT LAFAYETTE


Natłok myśli, emocji, obrazów przyprawił Lafayetta o ból głowy. I głód. Zew Morfeum narastał w nim od momentu, gdy spojrzał na dziwaczny sztylet i teraz domagał się zaspokojenia bez chwili zwłoki. Vincent nie przeszedł przecznicy, nim zaczął się pocić, a żołądek przewrócił mu się na lewą stronę. W ustronnym zaułku Sennot Parku zwymiotował gęstą czarną mazią.

Pięknie. Przełknąłeś dzisiaj coś poza kawą?

Nie mogąc znaleźć taksówki wsiadł w zatłoczony tramwaj. Młody kieszonkowiec, który uznał bogatego dziwaka za łatwy cel, musiał się ciężko zdziwić, gdy wyciągnął z kieszeni niedoszłej ofiary swój własny portfel. Lafayette obdarzył dzieciaka tajemniczym uśmiechem, a ten speszony zwiał gdzieś na tyły pojazdu, po czym wysiadł na najbliższym przystanku.
***

Skórzany fotel, przytulne otoczenie własnego gabinetu, regały z książkami sięgające niemal pod wysoki sufit pomieszczenia. Żadnych kostiumów czy rekwizytów magika - prosto, schludnie, elegancko. Niestosownie nowoczesny jak na to pomieszczenie gramofon odtwarza jakiś fortepianowy koncert. Chyba Chopin.
Na biurku, w zasięgu ręki srebrna tacka, na niej prosta strzykawka marki Record zwieńczona cienką igłą numer osiemnaście. Obok niewielki szklany flakonik opatrzony etykietą "Morphium Muriaticum". Wszystko to, nieco zniekształcone, odbija się w wypolerowanej na błysk powierzchni tacki. Samotna, lekko zabarwiona czerwienią kropla na końcu pustej strzykawki z wolna szykuje się do opadnięcia na lustrzaną taflę.

Lafayette siedział w fotelu, analizując ten widok jak najpiękniejszą martwą naturę pędzla starych mistrzów.

Wrócił myślami do sprawy Victora Prooda. Jakże inaczej wyglądał problem z tej perspektywy. Jakież wszystko stało się teraz jasne i oczywiste.

Pożeracze, Ghule, Starsi Bogowie... i dwa słowa, które dźwięczały mu gdzieś z tyłu głowy, odkąd opuścił mieszkanie na Essex Street. Słowa wywołujące w nim drżenie niezdrowej ekscytacji. Zakazany owoc doby racjonalizmu. Dwa słowa których żaden iluzjonista nigdy lekkomyślnie nie użyje razem:

Prawdziwa Magia.

Uświadomił sobie właśnie. że te, lub podobne uczucia towarzyszyły mu już nieraz w przeszłości. Nie na skutek działania morfiny, choć bez niej zapewne nigdy nie dobiłyby się do świadomości. To się działo po każdym spotkaniu z profesorem Proodem. Proste i dobre uczucie. Głupia, dziecięca wiara w czary, która wieki temu pchnęła go do badań okultystycznych i pokazów magii. Uczucie było zwykle równie silne i odurzające, co ulotne - rozwiewało się pod naporem zacietrzewionej logiki, zanim dotarł do domu.

Boże, z jaką jasnością mógł widzieć i przeżywać to teraz. Cały świat wokół niego stał się logiczny i przejrzysty.

- Po co Victor namalował Znak Starszych Bogów nad łóżkiem? - spytał Lafayette sam siebie, po czym uśmiechnął się dobrotliwie - No chyba nie dla zaimponowania pannie Duvarro.

- Nie, mój równie błyskotliwy, co przystojny rozmówco. Logiczne i oczywiste wyjaśnienie jest jedno: chronił się przed demonami. Być może tymi samymi, które zrobiły ten odrażająco nieestetyczny sztylet.

- No dobrze, dlaczego zatem go zamalował?

Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Specyfika morfinowego raju nie pozwoliła mu jednak się tym zmartwić. Dowie się, zrozumie, nie dziś to jutro, nie jutro to... w swoim czasie. Skoro jednak jego umysł pozostawał w stanie błogosławionego chemicznego geniuszu, postanowił czymprędzej rozważyć kolejne pytanie:

- Powiedz mi, o Mistrzu, czy Victor Prood zabił Angelinę Duvarro?

- To oczywiste jak słońce, przecież wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu.

- No jasne, to pytanie było raczej retoryczne. A jak myślisz, o umyśle absolutny, dlaczego tak postąpił?

- Czyś mój uczony kolego nie czytał jego notatek - wyjaśnił to tam prosto i przejrzyście. Pozwól, że ci zapiszę, byś po opuszczeniu krainy mądrości przypadkiem nie zapomniał.

***

Czarodziejska podróż nie trwała tym razem nawet pół godziny - dziwne jak na dziesięć centygramów najmocniejszego roztworu. Dla nowicjusza byłoby to wielokrotne przekroczenie dawki śmiertelnej. Powód do dumy, czy niepokoju? Spojrzał na trzymaną w ręku kartkę papieru. Pomysły, które przychodziły mu do głowy w czasie morfinowego tripu nie przypominały alkoholowego czy kokainowego bełkotu. To był główny powód dla którego, Vincent się uzależnił. Pomysły bywały błyskotliwe, bywały genialne, w najgorszym razie zwyczajnie dziwne.

Tym razem nierówne, koślawe litery głosiły co następuje:
Cytat:
ProOd ZabiŁ poniewarZ trOpi PoŻeracza poNIEWaż Zmazał ZNAk StaRSZyCH poNIEWaż Zmazał ZNAk PONieważ BóG SZAtAn MagiA SĄ PRAWDZIWE poniewaŻ ChciAŁ być JAK poŻeracz ZrozumieĆ PoŻeracza ZŁOwiĆ POŻERACZA POŻEraCZ NiE JEst BOgieM PoŻerACZ NIE JEst SZAtANem PoŻeracZ jeST Złem PoŻeraCZ jest ZŁEM POŻERACZ JEST POżeraCZ jest ROSJANINEM z FAbRyKI


Przeczytał trzykrotnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu westchnął i schował kartkę do kieszeni, po czym poszedł do łazienki i doprowadził się do porządku. Po chwili rześki i przyjemnie odprężony wsiadał do podstawionej dorożki.

Siadając do swojego rytuału zakładał, że na umówioną kolację się spóźni - niepokojąco krótki czas trwania etapu błogości spowodował, że do Świętego Jerzego dotarł jako pierwszy.


AMANDA GORDON


Sześć. Dokładnie sześć uderzeń wielkiego starego zegara przebrzmiało, kiedy
Amanda usiadła skulona w głębokim fotelu, w saloniku, na piętrze. Owinęła szczelnie szlafrok i przymknęła oczy. Nawet kąpiel nie zdoła jej odprężyć.

Musiała pomyśleć. To wszystko było nie tak! Victor, którego widziała na zdjęciach, nie był zupełnie tym człowiekiem, którego znała. Gdzie się podział ten ciepły, inteligentny i zadbany mężczyzna? Jak to się stało, że zmienił się w brudne, wściekłe zwierzę?
Teraz słowa Petroturekulusa nabierały sensu. Wszystko wskazywało na to, że Victor popadł w obłęd. Ale co było jego przyczyną? I czy mógł być na tyle szalony, żeby zamordować człowieka? Z drugiej strony co robiła w takiej dzielnicy kobieta z dobrej rodziny?? A może to śmierć Angeliny tak nim wstrząsnęła? No i dlaczego zrezygnował z leczenia, dlaczego nie szukał pomocy??
Obejrzane zdjęcia wstrząsnęły nią głęboko. Ta twarz… jakby siedział w nim… demon.
Trzeba koniecznie podążyć tropem sprawy, którą zajmował się Victor. To ona musi mieć związek ze zmianami, które w nim zaszły… i z tym ohydnym morderstwem. Mimo wszystko nadal przekonana była o jego niewinności.


Pogrążona w niewesołych myślach i obrazach pełnych krwi, które miała przed oczami, o mało nie zapomniała o upływającym czasie.
Zerwała się z miejsca i szybko podążyła do garderoby. 10 minut później ubrana w szykowne spodnium prosto z Paryża schodziła po schodach. W holu założyła jeszcze pasujący kapelusik oraz umalowała usta.
Stojąc przy drzwiach nagle przyszło jej coś do głowy. Zawahała się chwilę, ale wzruszywszy ramionami, sięgnęła po telefon i zadzwoniła jeszcze raz do redakcji. Zamieściła ogłoszenie, mające znaleźć się w prasie jeszcze w wieczornym wydaniu, o następującej treści:



Zostawiła też wiadomość Porterowi, żeby informował ją o ewtl. zgłoszeniach i powtarzał dla niej to ogłoszenie w każdym wydaniu.

Po chwili jechała już po raz kolejny tego dnia, taksówką na umówioną kolację w „Świętym Jerzym”.

***


W restauracji czekał już Lafayette. Przywitała się więc i zajęła miejsce przy stoliku.
W oczekiwaniu na resztę towarzystwa sączyła zamówiony aperitif.


DWIGHT GARRETT


Pięć tysięcy stóp kwadratowych powierzchni i ponad sześć metrów w górę do kopulastego sufitu w stylu imperialnym, którego nie powstydziłby się sam pieprzony papież w Rzymie. W takim lobby Hotelu the Fairmont Copley Plaza, siedząc w skórzanym fotelu pomiędzy kolumnami z włoskiego marmuru, człowiek czuje się jak karzeł który zaplątał się przypadkiem do domu olbrzymów. Sprzedaż samych kryształów z wiszących nade mną kandelabrów mogłaby zapewne podratować budżet krajowy.

Przynajmniej miałem na sobie dobry garnitur, który założyłem gdy tylko wyszedłem spod prysznica, bez tego czułbym się tutaj conamniej jak jaskiniowiec. Lobby i jego blichtr były przytłaczające, jeżeli nie byłeś sułtanem, ale było coś, co sprawiało, że siedziałem tu z przyjemnością, przeglądając najświeższą gazetę. Mieli tu kurewsko dobrego pianistę, którego było stąd nawet widać, zza dalekich przepierzeń kryjących za sobą wspaniałą hotelową restaurację. Jego soczysty, bezbłędny ragtime sączył się w moje uszy, i gdyby nie to, że trzeba było zaraz wychodzić na kolację, z pewnością ruszyłbym prosto do tego przybytku, aby posłuchać tego fachowca z bliska, a przy okazji napić się czegoś dla pokrzepienia duszy.
Dogasiłem szlugę w popielnicy, na którą robotnik budowlany musiałby pewnie pracować okrągły rok, zwinąłem w rulon świeżo nabytą mapę miasta i wyszedłem powolnym krokiem na ulicę.


Wielkość obrazka została zmieniona. Kliknij ten pasek aby zobaczyć pełny rozmiar. Oryginał ma rozmiar 1200x964.


Obserwowałem, jak hotel the Fairmont Copley Plaza znika w zaparowanym bocznym lusterku taksówki, która wiozła mnie na Massachusetts Avenue. Kaprawy kierowca obserwował z kolei mnie z przedniego siedzenia jakbym był jakimś zjawiskiem pogodowym. Miałem nadzieję, że w "Świętym Jerzym" nie mają świętych barmanów, którzy odmówią obcemu szklaneczki czegoś mocniejszego.

Byłem sporo przed czasem, ale taki też był mój plan. Restauracja była elegancka, oddałem płaszcz w pachnącej dobrymi cygarami szatni i natknąłem się na cerberusa żądającego nazwiska celem sprawdzenia rezerwacji. Okazało się, że Mr.Stypper zajął się wszystkim i wkrótce poinformowano mnie, przy którym to stoliku czeka na mnie moje miejsce. Z dalszej odległości obejrzałem wskazany stół, na razie nie było przy nim nikogo. Na sali jednak stanąłem w cieniu wielkiej paproci, nie trwało długo zanim nie odciągnąłem na bok faceta wyglądającego już na pierwszy rzut oka na szefa sali.
- Słucham pana? - obrzucił fachowym wzrokiem mój garnitur.
- Czy mógłbym zająć miejsce przy tym oto stoliczku? - spytałem go najuprzejmiej jak umiałem, wskazując stolik znajdujący się na tyle blisko tego zarezerwowanego przez Teodora, a jednocześnie ukryty w dobrze zacienionym miejscu.
- Przykro mi...- wystudiowany uśmiech, powtarzany dziennie około tysiąca razy - Mamy pełną rezerwację. Na tamten stolik też.
- Ale teraz nikogo tam nie ma...- odpowiedziałem uśmiechem, nawet w połowie nie tak dobrym jak jego - Nie potrzebuję wiele czasu. Pół godziny, maksymalnie do godziny. Mam rezerwację obok, ale chwilowo potrzebuję odrobiny samotności.
Zabawne było patrzeć, jak uniesiona brew wraca idealnie na miejsce dokładnie w momencie gdy banknot zmieniał właściciela.
- Każdy z nas czasem jej potrzebuje. - odparł z miną filozofa - Ma pan szczęście. Rezerwacja akurat od dziewiątej.

Rozparłem się na wygodnym krześle i wykorzystując osłonę pięknej palmy oraz gazetę zadbałem, aby nie rzucać się w oczy. Do spotkania zostało jeszcze sporo ponad godzinę, zamówiłem więc na razie tylko mocną kawę i czekałem. Jeśli ta cała teoria spiskowa o niewinnym chłopczyku Victorze i tajemniczych "onych", którzy wrabiając go chcieli odwrócić uwagę od swoich brudnych sekretów, miała mieć sens - to raczej nie powinno ujść "ich" uwagi, że po całym mieście węszy powołana do celu wykrycia spisku grupa. Skoro zaś tak, gdybym był jednym z "tamtych", na pewno nie opuściłbym okazji do przyjrzenia się spotkaniom i postępom "śledczych". Tym bardziej że mieliby do tego środki, w tle tej zafajdanej historii widać było wyraźnie coraz pokaźniej wyglądające pieniądze.
Obserwowałem więc spokojnie zapełniającą się powoli salę, czekając na krewnych i znajomych królika. Potem miałem zamiar nie tylko obejrzeć sobie ich, ale jeszcze bardziej, czy na sali nie ma czasem kogoś kto się im przygląda, albo nie przyszedł w ślad za którymś z nich. Nikt z grupy mnie nie znał, więc wystarczyło nie rzucać się w oczy Teodorowi. Nie miałem zamiaru się ujawniać, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment, a jedynie słuchać i patrzeć.
Oczywiście, ktoś kto chciałby pokrzyżować plany grupy, mógłby stosować bardziej wyrafinowane metody niż ciągnący się ogon. Osobiście wybrałbym zwerbowanie któregoś z członków grupy, by mieć bezpośredni dostęp do stanu jej prac - ale przyjrzenie się im pod kątem znalezienia ewentualnej wtyczki wymagało bliższego poznania tych ludzi, na co jeszcze miałem czas. Póki co, w swoim towarzystwie, bez usztywniającego rozmowę obcego, być może powiedzą coś, czego bym od nich nie usłyszał po przedstawieniu się.

Tymczasem zaczęli przychodzić. Pierwszy był nienagannie ubrany człowiek o szacownym ryju wygolonym gładko na dupę niemowlaka, po zerknięciu do moich notatek nie trzeba było długo się zastanawiać, pasował raczej tylko na jednego. Lafayette, pachniał żabimi udkami na milę. Sprawiał dobre wrażenie, ale nie wolno było zapominać o jego profesji, którą było zawodowe robienie w chuja innych. Jako czekający samotnie, nie miał wiele do roboty poza oglądaniem sali i innych, więc nie poświęcałem mu więcej uwagi i wróciłem do studiowania wyników gonitw.
Zwróciłem tam oczy dopiero wtedy, gdy przy stoliku zjawił się kolejny gość. Tu nie było problemu z zestawieniem nazwiska z osobą, była to jedyna kobieta w grupie i co nietypowe na przedstawicielkę tej płci nie spóźniła się - w przeciwieństwie do zapraszającego, którego wciąż nie było. Ale gdy patrzyłem na Panienkę Amandę nie myślałem o Teodorze Stypperze. Wystarczył jeden rzut oka by stwierdzić: lalunia miała klasę. Do tego od razu było widać, że to jedna z panienek śpiących do późna i jadających śniadanka w łóżku na srebrnej tacce przyniesionej przez osobistą pokojówkę. Poza tym...Znacie to powiedzenie: ciało, które nie odpuszcza? W przypadku Panny Gordon nie tylko nie odpuszczało, ale nie robiło sobie nawet przerwy na kawę.

Jeśli wiecie, co mam na myśli.


LEONARD LYNCH


Rozmowa z doktorem Harringtonem przebiegała sprawnie...nie była może aż tak owocna, jednak lepsze to niż nic...przy okazji utwierdził się w przekonaniu, że profesor Prood umiał zjednywać sobie naprawdę ciekawych ludzi.
"Tak, ten idiota pewnie teraz popija drogą whiskey, zamknięty w swoim gabinecie gapiąc się na swój portret szpecący twarz"
Z dość poirytowaną miną wyszedł na korytarz sprzed gabinetu rektora...
Nigdy nie przepadał za "górą", zaczynając od sekretarek, które samym wzrokiem potrafiły przygnieść człowieka do ziemi...
Chłopak łapał ostatni zakręt, już miał wychodzić, gdy przypadkiem jego wzrok padł na olbrzymią tablicę korkową uwieszoną na przeciwległej ścianie...na całej powierzchni powpinane były kartki z maszynopisami...przedmiot, data, sala....jednym słowem terminy sesji...bez większego zgłębiania przepisał kolumny. To jeszcze bardziej podsyciło w nim napięcie...odwrócił głowę...i wzdrygnął się...mężczyzna wyłonił się jak spod ziemi...
- Dzień dobry – uśmiechnął się przymilnie w sposób zdradzający dość intencjonalny charakter nawiązanego kontaktu. – Jestem Brian Mac Macarty z „Bostońskiego Plotkarza”? Miałem okazję niechcący podsłuchać pana rozmowę z pracownikiem rektoratu. Domyślam się, że jest pan studentem Victora Prooda. Czy zechce poświęcić mi pan odrobinę czasu na rozmowę? Może jest w pobliżu jakaś kawiarnia lub inne miejsce?

Rudy, piegowaty, nazwisko zaczynające się dziwnym przedrostkiem...brakowało mu tylko butelki Whiskey w ręce i koniczyny w kieszeni, wtedy Irlandczyk byłby rozpoznawalny z odległości kilku mil:
-N-niestety, nie m-mam dużo czasu...rozumie pa...sesja- powiedział wskazując skinieniem na tablicę,
-Nie zajmę dużo czasu- był naprawdę upierdliwy...przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
-Ehh...n-no dobrze- odpowiedział lekko zmieszany po czym zaprowadził go do małej, zapyziałej restauracji tuż obok gmachu Uniwersytetu, mimo tego jak zwykle świeciła pustkami...słabe jedzenie, ohydne napoje, "przemiła obsługa" i wystrój wnętrza, tak nostalgiczne i nudne, że człowiek chętnie powiesiłby się, chociażby na spłuczce w kiblu... -N-nazwa gaz-zety zdradza intencje- prychnął ironicznie siadając na końcu krzesła
-Może mi pan coś powiedzieć o doktorze Proodzie, jakim był człowiekiem, czy często zdarzały mu się napady szału, czy faktycznie ubliżał studentom?
-Ubliżał s-studentom- chłopaka zalała fala gorąca- k-kto takie b-brednie wygadywał? P-profesor Prood był dla nas miły, nigdy nawet nie podnosił n-na nas głosu,
"Wiem że to przesada, ale rozumiesz, że w tej sytuacji..."
-Na pewno. Pięć dolarów za potwierdzenie moich sugestia - uśmiechnął się
-Co?- kurtyna opadła...wszystko czego się spodziewał, po takim chujku...
-Pięć dolarów - uśmiech nie schodził mu z twarzy
Chłopak zacisnął zęby...Irlandczyk po minucie rozmowy rozpalił w nim ogień, chciał coś zniszczyć, coś uszkodzić, chociażby rąbnąć w ścianę
-Musiały być wcześniej jakieś objawy szaleństwa, znał pan jego zabitą dziewczynę, byli blisko?

-Wie pan co?- głos chłopaka tym razem brzmiał inaczej....był pewny siebie, rozpiął kurtkę i rozsiadł się na krześle
-No- to było coraz bardziej irytujące
"Nie, nie powinieneś go uderzać,
-Powiem panu coś w sekrecie- chłopak zrobił dość dramatyczną pauzę- na ucho- chłopak szepnął zachęcające gestem do zbliżenia głowy przez stół, dziennikarz z głupkowatym uśmiechem przybliżył twarz.
Chłopak lekko parsknął po czym chwycił mężczyznę za wystającego spod czapki pejsa
-To wszystko bzdury panie MacMac..profesor jej nie zabił...przynajmniej nie z własnej woli...poza tym...wie pan, kiedyś chciałem być dziennikarzem, ale patrząc na takie hieny jak pan stwierdzam, że w tych czasach jedynie najgorsze gówna mają szansę dostać się do...gazet...jeśli w ogóle tak można nazwać tego pańskiego szmatławca
-Oczywiście, zanotował to, zatem nie będę zabierał panu więcej czasu- powiedział obscenicznie strzepując rękę Douglasa ze swojej twarzy- życzę miłego dnia
-Ta, nawzajem- rzucił, po czym odczekał kilka minut czekając, aż ten dupek zniknie sprzed lokalu...w końcu się wynurzył, miał jeszcze trochę czasu, nie miał ochoty na spotkanie z kolejnym zapoconym i gapiącym się taksówkarzem, poszedł na piechotę w kierunku "Świętego Jerzego", po drodze zastanawiając się, kto dał tak beznadziejną nazwę jakiemukolwiek lokalowi....
-Bardziej pasuje na parafię- rzucił w nicość zalegającą dookoła, w końcu dotarł i zaczął żałować, że nie miał okazji jeszcze raz odwiedzić swojego mieszkania...był cały przemoczony, z potarganymi włosami, rozpiętą koszulą i parasolem pod pachą, przed wejściem poprawił koszulę i krawat po czym wszedł do środka, tym razem oddał swoje rzeczy do szatni...wszystko prócz torby w której miał najważniejsze rzeczy, z daleka wypatrzył siedzących przy jednym stoliku Lafayette'a i pannę Gordon, znów był spięty...nienawidził eleganckich miejsc...nie pasował do nich, wszystko w tym miejscu go przytłaczało....przywitał się z siedzącymi, usiadł i czekał bez słowa na przyjście reszty, przy okazji sprawdzając zapis w notesie dotyczący zbliżającej się sesji
"Po prostu wspaniale...na dobry początek tygodnia, poniedziałek czysta historia, środa- sztuka i muzealnictwo, czwartek- folklorystyka, piątek- antropologia religii, tak na koniec...już trzeci rok...mimo iż studia w tej sytuacji stawiał na drugim planie, nie mógł całkowicie tego zignorować...w końcu to już trzeci rok.
"Jakoś przeżyjemy..."
Chłopak od razu spochmurniał, miał nadzieję, że cały ten proces chociaż w małym stopniu rozwlecze się jak najbardziej...do tego ta cała sprawa
-upchnął notes do torby.


WALTER CHOPP


„Massachusetts Avenue... to w sumie niedaleko mnie. Którą mamy godzinę? Już po czwartej – akurat dojdę do domu i trochę się ogarnę, bo jestem przemoczony i zresztą dosyć mam tego cholernego garnituru. Podjadę tramwajem, bo to zawsze trochę szybciej” - myśląc to, Walter wsiadł do nadjeżdżającego pojazdu. W środku był dosyć spory tłok, w końcu to godziny szczytu, więc nawet się nie rozglądał za wolnym miejscem. Stanął na końcu wagonu i mocno trzymając się poręczy poddał się bezwolnie rytmowi tramwaju. Przymknął na chwilę oczy i ujrzał wnętrze kawiarni, w której poznał dzisiaj czwórkę przyjaciół Victora... „Jacy oni są różni od siebie... Amanda – ma klasę, to na pewno... ja już tak dawno nie interesowałem się kobietami” - wyjął zegarek i spojrzał na uśmiechającą się za zdjęcia na pokrywce kasztanowowłosą piękną dziewczynę. „Leonard – student, jeszcze młody i taki wystraszony... Hiddink – nie lubię takich typów – ważniak; Lafayette – to jest osobowość, ma w sobie coś z Victora – też jest tajemniczy i ma podejrzane zajęcia. Myślę, że z nich wszystkich, on najlepiej musiał znać Prooda, łączyły ich wspólne zainteresowania...”
Po jakichś 20 minutach tramwaj dotarł do przystanku w pobliżu domu Waltera.
„...zresztą muszę z nim porozmawiać o rekomendacji, jaką może mi załatwić – bo bez tego ciężko chyba będzie o pracę w Duvarro, swoją drogą to dziwne, że w firmie rodzinnej pojawił się jakiś udziałowiec spoza rodziny, trzeba będzie jakoś sprawdzić tego Harolda Figgingsa – kim jest ten facet, może to właśnie ten typ, który załatwił ten kontrakt, razem z którym pojawili Ruscy się w firmie. Ci Ruscy na pewno muszą mieć znaczenie dla sprawy...”
Wszedł do bramy swojej kamienicy i po dotarciu na czwarte piętro, przekręcił klucz w drzwiach. Zdejmując przemoczony garnitur, szukał wzrokiem najlepszego miejsca, żeby go rozwiesić. Finalnie garnitur zawisł nad wanną w łazience, a Walter stanął w kuchni przy oknie popijając kranówę ze szklanki.
„...może wypadałoby przyjrzeć się jeszcze sprawie zaginięcia ojca Angeli – w sumie chyba nie za dużo o tym wiemy. To może rzucić jakieś światło – może to stało się wtedy, kiedy Rusy przyszli do pracy, kto wie? Prawdę mówiąc, to nie za dużo się dowiedziałem. Boję się, że inni będą mieli więcej informacji. Mam tylko nadzieję, że nie wpadną na pomysł wykluczenia mnie z grupy, jeśli rzeczywiście okaże się, że nie za wiele przyniosłem. Muszę tam przecież być, bo muszę odzyskać Muriel. Trzeba wszystko, czego się dowiedziałem przedstawić w odpowiedni sposób. Czemu tylko, do jasnej cholery, nie słuchałem i nie docierało do mnie, co Vincent mówił o tych rytuałach, że to niby związek miało z Muriel. Szkoda, bo to chyba mogłoby się teraz przydać. Lafayette. Tak, on powinien coś na te tematy wiedzieć. No i Hiddink, on też coś wspominał o jakichś badaniach Indian – może to ten trop. Ojciec Angeli, tak, jej ojciec, to jego powinniśmy teraz szukać, on tu musi być kluczem...”
Przeglądał szafę szukając czegoś lżejszego na dzisiejszą okazję, żeby wreszcie uwolnić się od garnituru.
„...dwa miesiące urlopu, a ja nie mam się w co ubrać... same ciężkie garnitury... jak ja żyłem przez ten czas... o jest jakaś marynarka.... Widzę, że sprzed wojny jeszcze, ale powinna pasować...”
Wreszcie lżej ubrany, wyszedł z domu i spacerkiem skierował się w stronę „Świętego Jerzego”. Po drodze kupił ulubione niegdyś Lucki Strike'i i paląc jednego za drugim cieszył się jak dziecko. Wchodząc do lokalu, od razu zobaczył stolik na sali po prawej stronie od wejścia i przywitał się z Lafayettem, Amandą oraz Douglasem. Spojrzał na zegarek i powiedział zajmując miejsce:
-Jest pięć po. Teodor się spóźnia? Na razie jesteśmy sami?


HERBERT J. HIDDINK


Czasu nie pozostało wiele, tym niemniej Hiddink nie miał najmniejsze ochoty pozostawać w tej dzielnicy dłużej, niż to było konieczne. A godzina w „Restauracji Parkowej” dłużyłaby się nieznośnie. Po za tym Herbert zaczął być głodny, a zbyt szanował swój układ trawienny, by ryzykować zjedzenie w tej spelunie czegokolwiek. Nie pozostało mu nic innego jak skorzystać z aparatu i wezwać taksówkę. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki już po dziesięciu minutach znalazł się na Hanover Street by wejść do knajpki Lucia Ristorante. W tym wypadku nazwa też była nieco na wyrost, ale właściciel nota bene Włoch serwował jedną z lepszych lazanii w Bostonie, w dodatku knajpka była czysta, przytulna, a dość wysokie ceny działały odstraszająco na uboższą klientelę. Jedynym mankamentem było, to iż nie można było się napić chianti, jak zaledwie rok wcześnie, ba przez te świrnięte dewotki obu płci z Amerykańskiego Towarzystwa Krzewienia Wstrzemięźliwości, co za idiotyczna nazwa, nawet nie można było napić się zwykłego piwa. Pozostała mu tylko niezawodna cola. Tej na razie nie zabronili.
Pokrzepiony obfitym posiłkiem zapalił nowe cygaro, to też nie było zabronione, choć Herbert nie dałby głowy, czy kiedyś nie wezmą się za palaczy. Odczekał kilka minut, by obiad ułożył się właściwie i wrócił taksówką do „Restauracji Parkowej”.

Pan Barcetto okazał się być drobny i szczupłym makaroniarzem zupełnie nie pasującym do meliny, w której pracował. Parę dolców na dzień dobry przyjął z zadowoleniem, jednak nie udzielił zbyt wielu informacji. Restauracyjny telefon służył bowiem tubylcom w kontakcie ze światem. Dzwoniono często, ale Barcetto nie kojarzył, by ktokolwiek wzywał policję.
Nagabywany powiedział jednak coś ciekawego. Otóż sam się zdziwił tak szybką obecnością policji. Herbert wyciągnął jeszcze z niego adres posterunku i że dzielnicowym jest Harry O’Connel. Dyskretne wręczenie mu pięciu dolców pomogło jedynie tyle, że skierował Herberta do panny Esmeraldy. Leciwej starszej pani i babci klozetowej w jednym. Ta miła staruszka zajmowała posterunek tuż nieopodal budki telefonicznej. Hiddink wpierw skorzystał z przybytku wręczając pannie Esmeraldzie całego dolara, czym zjednał sobie jej przychylność. Gdy pochwalił zaś porządek w WC wywołał uśmiech zadowolenia na jej twarzy. Po tym już łatwo dowiedział się, że w wieczór zbrodni kilku policjantów kręciło się w pobliżu restauracji i korzystali z kibelka. Wyglądało jakby na coś czekali i nawet panna Esmeralda pomyślała, że mają jakąś akcję. Szczególnie w pamięci utkwił jej jeden. Wysoki, postawny czterdziestolatek. Staruszka nie przypominała sobie, by ktokolwiek dzwonił na policję i Hiddink jej wierzył.
W istocie prawdopodobnie nikt nie dzwonił na policję, a przedstawiciele prawa byli ewidentnie przez kogoś ustawieni. Tylko przez kogo. Było już późno i Herbert zrezygnował z odwiedzenia miejscowego posterunku. To byłoby czasochłonne i być może niebezpieczne dla pojedynczego człowieka. Postanowił, ze najwyższy czas udać się na spotkanie, by podzielić się z innymi zdobytymi informacjami, jak i dowiedzieć się nowości w sprawie.
Nim jednak zawitał do „Świętego Jerzego” wrócił do biura. Kate już wprawdzie poszła do domu, ale nie była mu potrzebna. Nienormowane godziny pracy miały w sobie tyle dobrego, że praktycznie miał dostęp do biura przez całą dobę. Także do łazienki zarządu, gdzie w spokoju wziął prysznic i odświeżył się. Jeszcze tylko wyciągnął smoking z szafy przeznaczony na służbowe wieczorne spotkania, jak i całą resztę koniecznej męskiej toalety, by po chwili przejrzeć się w lustrze w zupełnie nowym, eleganckim wcieleniu. Herbert lubił swój smoking. Czarny go wyszczuplał. Spojrzał na zegarek. Powinien zdążyć na czas. Postanowił wziąć także swojego bentleya. Przesiadywania w taksówkach miał na dziś dość. Ruch uliczny był nieco większy niż zwykle o tej porze. Wszedł więc do „Świętego Jerzego” kilka minut po siódmej wieczorem. Niewielkie spóźnienie wprawiło go w lekkie zdenerwowanie. Nie lubił się spóźniać jeszcze bardziej, niż czekać na spóźnialskich. Z ulgą, ale i pewnym niepokojem stwierdził, że nie jest ostatni.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 11:38   #5
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
KOLEJNY MÓJ POST:


Wszyscy – Restauracja „Święty Jerzy”, Boston, wieczór 17 czerwca 1921 roku


„Święty Jerzy” niektórym z was był znany, inny mniej i ci drudzy mogli się poczuć mile zaskoczeni. Restauracja należała do klasy tych lepszych, ale jeszcze nie trącała nutką zmanierowania, jak niektóre lokale dla wyjątkowo zamożnych ludzi. Można w niej było nieźle zjeść, posłuchać muzyki na żywo oraz potańczyć na sporej sali tanecznej położonej obok głównej sali jadalnej.
Wszystko w lokalu było utrzymane w dobrze dobranych barwach granatowych, ciemnoczerwonych oraz odpowiedniej ilości pozłoty. Motywem przewodnim lokalu był figurujący w nazwie święty, przebijający włócznią bok legendarnego smoka. Reszta jednak ozdób, poza starożytnymi zbrojami ze Starego Kontynentu, było dość nowoczesne. Na ścianach landszafty w złoconych ramach, których oglądanie nie męczyło wzroku i poprawiało nastroje podczas konsumpcji.

Nad gośćmi „Świętego Jerzego” „pracował” cały sztab kelnerów, a co więcej, każdy – niezależnie od stolika, który zajmował i kreacji, w jakiej przyszedł do restauracji – był obsługiwany równie starannie, bez zbędnej służalczości. Profesjonalizm kelnerów był godzien podziwu.

Siedzieliście przy swoich zamówieniach z niepokojem obserwując wskazówki zegara przesuwające się po tarczy wiszącego na ścianie zegara - rekonstrukcji słynnego kuranta z któregoś miast europejskich. Takie spóźnienia, z tego co wiedzieliście, nie pasowały zupełnie do Teodora Stppera. Ci z was, którzy go znali, wiedzieli, ze jest to człowiek ze wszach miar punktualny. Kiedy wskazówki zegara przekroczyły granice uprzejmości, zaczęliście czuć niepokój.

Co mogło się wydarzyć takiego, że uniemożliwiło dotarcie na czas waszemu znajomemu?
Pełni złych przeczuć postanowiliście poczekać jeszcze odrobinę i zastanowić się co dalej.
Poza tym jedzenie serwowane w „Świętym Jerzym” było naprawdę godne polecenia.

Tylko pan Lafayette i pan Lynch mogli zwrócić uwagę na samotnego mężczyznę siedzącego przy stoliku nieopodal, lekko zasłoniętego wielką, ozdobną paprocią, jednak po chwili przestaliście się interesować owym człowiekiem, który najwyraźniej oczekiwał z utęsknieniem na czyjeś przyjście. Gość, jakiś wielu w „Świętym Jerzym” nie wzbudzający żadnych powodów do obaw.


Dwight Garrett


Siedziałeś z boku i przyglądałeś się ludziom, o których wspominał ci Stypper, studiując ich charaktery i obserwując, jak reagują na niewątpliwe spóźnienie Teodora.

Oczywiście robiłeś to na tyle umiejętnie, że ludzie przy stoliku nie zorientowali się, że ktoś ich obserwuje. Raz tylko człowiek, którego zidentyfikowałeś jako Lafayette oraz wyraźnie zdenerwowany młody chłopak – najpewniej ów Lynch – zerknęli na ciebie ukradkiem, jakby podjęli jakieś chwilowe podejrzenie, co do twojej osoby, lecz umiejętnie odegrana scenka oczekującego na randkę lowelasa najwyraźniej rozwiała ich wątpliwości.

Równie mocno jak stolik zajęty przez ową ciekawą grupkę twą uwagę skupiały inne osoby. Okiem zawodowca próbowałeś wyłuskać spośród zapełniającej się gośćmi sali tych, których atencja zbytnio koncentruje się na tym samy stoliku. Jednakże poza kelnerami nikt taki nie rzucił ci się w oczy. Oznaczało to, że albo miałeś do czynienia z zawodowcem, albo znajomi Styppera nie zwrócili na siebie niczyjej uwagi.

W pewnym momencie do stolika obserwowanych przez ciebie ludzi podszedł kelner i coś powiedział, niestety akurat zaczynający się występ zaproszonego na wieczór zespołu skutecznie zagłuszył jego słowa.


Wszyscy

Zegar wskazuje dwadzieścia minut spóźnienia. Stolik obok was awantura wisi w powietrzu. Jakaś para sprzecza się dość mocno o film Charlie Chaplina „Brzdąc”, którego premiera odbyła się na początku lutego. Cóż za powód do różnicy zdań, przechodzącej do wymiany argumentów osobisto – rodzinnych. Najwyraźniej owa para lubi sobie robić wymówki w miejscu publicznym przy okazji jednak zagłuszając wasze potencjalne rozmowy i odciągając uwagę od waszej nieco już spiętej grupki.

Kiedy argumenty damy przy stoliku opierają się o brata jej interlokutora i tego, co zrobił na przyjęciu weselnym jej przyjaciółki Stefanii, nadejście kelnera odciąga waszą uwagę od owej niezbyt mądrej, ale w dziwny sposób wciągającej sprzeczki.

- Przepraszam państwa na momencik – przeprosił kelner miłym tonem. – Przed chwilą dzwonił pan Teodor Stypper. Mówił, że coś mu się przytrafiło i że czeka na państwa w Szpitalu Pielgrzyma przy Sibsey Road. Kazał przeprosić, ale pewne okoliczności, nie pozwoliły mu zawiadomić państwa wcześniej. Oczywiście ma nadzieję, że zjedzą państwo deser. Rachunkiem nie musicie się kłopotać. Sprawa została załatwiona. Prosił, byście państwo zaraz po posiłku przyjechali w odwiedziny. Personel szpitala wskaże wam drogę. Pragnie państwa również uprzedzić, że pan Dwight Garret jest faktycznie członkiem, jak to miałem przekazać, waszego zespołu, gdybyście mieli jakiekolwiek wątpliwości względem jego osoby.

Popatrzyliście po sobie. Jaki, do diaska, Garret. Przecież nikogo oprócz was nie ma przy stoliku!

A więc sprawa wyjaśniła się. Chyba nie powinniście zbyt długo czekać.
W uzgodnionym tempie zamówionymi taksówkami ruszacie na spotkanie do szpitala.


Dwight Garrett


Po odwiedzinach kelnera grupa wyraźnie zbiera się do odejścia. Coś musiało się wydarzyć, jakaś zmiana planów. Tobie udało się podsłuchać jedynie końcówkę zdania wypowiedzianą przez kelnera dotyczącą twej skromnej osoby, bo zespół akurat zakończył grany utwór.


Wszyscy

Nie marnując czasu udaliście się do szpitala. Teodor zajął się wszystkim, bo przy głównym wejściu wypatrywała waszego przybycia młoda pielęgniarka. Poprowadziła was do prywatnego pokoju, gdzie w łóżku leżał Teodor. Od razu zwróciliście uwagę, na gips na jego ręce i nodze.

Na wasz widok jego poszarzałą twarz opromienił uśmiech.

- Witam serdecznie – powiedział nieco rozciągniętym po morfinie głosem. – Jak widzicie, nie byłem w stanie zjawić się na proszonej kolacji. Cóż za nietakt, szczególnie w stosunku do pani, panno Gordon. Proszę o wybaczenie.

- Co się stało? – wyrwało się komuś z waszej grupki.

- Niefortunny wypadek podczas oszacowywania nieruchomości. Nie uwierzycie, ale schody okazały się całkowicie zniszczone przez robactwo i zwyczajnie zarwały się pod moim ciężarem. Jutro przewiozą mnie do domu, gdzie będzie się mną zajmował mój lekarz rodzinny. Ręka i noga złamana, ale to czyste złamania. Ale nim te przeklęte schody załamały się pod moim ciężarem ustaliłem coś naprawdę ciekawego.

Zrobił dramatyczną pauzę chcąc zapowiedzianymi rewelacjami najwyraźniej zrobić na was odpowiednie wrażenie.

- Widziałem się z Victorem. – Uniósł zdrową rękę, by powstrzymać potencjalne pytania. – Nadal był nieprzytomny i sprawiał wrażenie strasznie wymizerowanego. Nie wiem, co działo się z nim w ostatnim czasie, ale sprawia wstrząsające wrażenie. Nic dziwnego, że widząc go nad ciałem dziewczyny, policjant zdecydował się użyć broni. Co więcej strzelił dwa razy. Raz trafił w udo, a drugi w pierś. To było przekroczenie wszelkich norm, z tym, że nie grozi mu żadna odpowiedzialność. Udało mi się zdobyć nazwiska obu dokonujących zatrzymania policjantów. Kiedyś pomogłem w nabyciu interesującego lokalu za jeszcze bardziej interesującą stawkę komuś wysoko postawionemu w policji i poprosiłem o spłatę długu. Zanotujcie sobie – to niejaki Paul Corren oraz John Wicker. Obaj mają niejedno na koncie, chociaż niczego jeszcze im nie udowodniono. Łapówki, przymykanie oka na pewne ciemne interesiki gangów alkoholowych, Moim zdaniem mieli zastrzelić Victora i ktoś im za to zapłacił. Z tym, że uważajcie. Policja nie lubi jak się trąca kijem ich kolegów. Jak więc widzicie, wina Victora nie jest do końca jasna, mimo że ponoć dowody obciążają go jednoznacznie. Pomyślałem że warto byłoby przekonać któregoś z policjantów, by zeznał – za określona gotówkę – mniej wiarygodne fakty, bardziej pasujące do uniewinnienia Victora i zrobienia z niego ofiary sytuacji.

Zakasłał ze zmęczenia.

- A czego państwo się dowiedzieli? Bo wydaje mi się, że uniewinnienie Victora, może okazać się prostsze, niż nam się wydawało. I najważniejsze - co robimy dalej?
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 15:51   #6
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Dwight Garrett


Pieprzona orkiestra zagłuszyła to, co chciałem usłyszeć najbardziej. Zastrzygłem uszami jak koń, ale udało się posłyszeć tylko końcówkę, z której wynikało, że zostałem zaanonsowany do grupy.
Jaka by nie była ta niespodziewana wieść, nie trudno było się domyśleć, że dotyczyła braku Teodora, bo spóźniał się wystarczająco długo by się niepokoić. Rozmawiali jeszcze trochę, ale widać było, że się spieszyli. Nie upłynęło wiele czasu, jak ruszyłem dyskretnie za opuszczającymi lokal, zostawiając należność za kawę plus napiwek na stole.
Na szczęście przed dobrą restauracją zawsze stoi wiele taksówek, więc zdążyłem wsiąść do jednej, zanim ostatni z wiozących ich wehikułów zniknął z pola widzenia.
- Za tym samochodem. - rzuciłem szybko, domykając drzwi wozu.

Sibsey Road. Szpital Pielgrzyma - głosiły dumnie litery. Odczekałem jeszcze aż wszyscy wejdą do środka, potem zapłaciłem za kurs i nie spiesząc się już udałem się w kierunku wejścia. Młoda recepcjonistka za jeden uśmiech chętnie poinformowała mnie, do kogóż to udała się dopiero co cała delegacja gości.

Szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś gorszego, oczyma wyobraźni widziałem już Styppera zdychającego od ran noża lub opatrzonego paroma dodatkowymi dziurami w ciele od kul. Idąc chłodnym jak na tę pogodę, ubielonym szpitalnym korytarzem słyszałem już zza półotwartych drzwi głos Teodora. Zatrzymałem się na zewnątrz i oparłem o ścianę, wysłuchawszy cienkiej bajeczki o wypadku, a potem relacji o gliniarzach. Potem mówił coś o uniewinnieniu, prychnąłem pod nosem lekceważąco. Nie widać było tu żadnych pielęgniarek, więc po prostu pchnąłem drzwi i wszedłem do sali.
- Uniewinnienie Victora prostsze niż się wydawało, Stypper? - zapytałem na dzień dobry, odpalając jednocześnie kolejnego papierosa. - Chyba stroisz sobie żarty, chłopie.



Czując zogniskowany na mnie wzrok zgromadzonych, uchyliłem nieco kapelusza.

- My się jeszcze nie znamy. Dwight Garrett, do usług.

Przebiegłem wzrokiem po członkach grupy. Niektórym zdążyłem się już wcześniej przyjrzeć. Innym dopiero teraz. Specjalną atencję poświęciłem Amandzie, która z bliska wcale nie traciła nic ze swego uroku, a wręcz przeciwnie.
- Panna Gordon, jak sądzę. - podniosłem delikatnie jej dłoń do pocałunku - Teodorze, wspominałeś o Pannie Amandzie, ale nie zdradziłeś nic, że przyjdzie mi stanąć twarzą w twarz z aniołem.




Vincent Lafayette

Cytat:
Z dziennkia Vincenta Lafayette
17 czerwiec 1921

Nie wiem jak opisać, swoje doznania przy pierwszym zetknięciu z dziwacznym sztyletem. Dreszcz jakiejś niezdrowej ekscytacji? Myśli samobójcze? Pierwotny lęk? Wszystko na raz? Właściwie doświadczenie to było w jakiś turpistyczny sposób przyjemne, choć przerażające jak diabli.

Sam przed sobą usprawiedliwiałem je głęboką odrazą dla brzydoty sztyletu. Dwight zasugerował jakieś toksyny - myślę, że obaj byliśmy w głębokim błędzie.
"Z tym sztyletem jest coś nie tak" - to słowa panny Amandy Gordon, moim zdaniem prawdziwe i ze wszech miar warte rozważenia. Bo w tym jednym krótkim zdaniu zdaje się kryć cała istota tego osobliwego przedmiotu. Lepiej by było dla naszej równowagi psychicznej, gdybyśmy poprzestali na tym stopniu ogólności. Obawiam się jednak, że w obecnej sytuacji nie możemy sobie na to pozwolić.

ze względu na Victora

ze względu na śmierć panny Duvarro

ze względu na wypadki w fabryce

ze względu na Pożeracza - czymkolwiek jest

Prozaiczny, ludzki głód dał o sobie w końcu znać: dwudaniowy obiad z deserem Vincent pochłonął z apetytem i w tempie ograniczonym jednynie koniecznością zachowania dobrych manier. Mówił również niewiele więcej, niż wymagała tego etykieta. Przez cały czas zastanawiał się czy w dobrym tonie będzie demonstrowanie ludzkich zębów, obłąkanych notatek i plugawych artefaktów w eleganckiej sali pełnej ludzi.
Wieść o przeniesieniu spotkania do szpitala, przyjął więc nie tylko z oczywistym w tej sytuacji niepokojem, ale i lekką ulgą.

***

Opowieść Styppera o wypadku z jakiegoś powodu wydała mu się mało wiarygodna, ale postanowił zachować te przemyślenia dla siebie. Nie miał żadnych dowodów, ani możliwości, żeby sprawdzić tą wersję. Przynajmniej w tej chwili. Zresztą, jeśli mieli rozwikłać tą zagadkę, musieli sobie zaufać.

Spotkanie dało mu sporo nowego materiału do przemyśleń. Drużyna okazała się dużo sprawniejsza, niż przypuszczał. Przedstawiając im swoje odkrycia i słuchając ich relacji czuł się trochę jak bohater tych infantylnyuch gotyckich historyjek, które tak kochał czytać w młodości.
Oto stoi przed nami Wielka Tajemnica i nie spoczniemy, póki się z nią nie uporamy! Drżyj Grobowcu Króla Salomona! Drżyj hrabio Draculo i Psie Baskervillów! Oto nadchodzimy! Drużyna osobowości archetypowych niczym karty tarota. Nie bez lekkiego uczucia zranionej dumy stwierdził, że chyba po raz pierwszy jest w towarzystwie większych oryginałów od siebie samego.

Oto pan Chopp, niewątpliwy zdobywca lauru pierwszeństwa w tej kwestii: Na pierwszy rzut oka: Wypłosz - zahukany, neurotyczny gryzipiórek, jakich tysiące czają się w działach księgowości wielkich firm. Po chwili rozmowy okazuje się uzależniony od seansów spirytystycznych, chwilowo na odwyku. Jego zaangażowanie w sprawę musiało mieć z tym faktem ścisły związek i magik musiał się przy nim pilnować, żeby czegoś nie chlapnąć.

Hiddink: Jeden z tych obrotnych cwaniaków, na których opierał się biznes zwany Stanami Zjednoczonymi. Chodzące uosobienie kilku grzechów głównych, z obżarstwem na czele, do tego irytująco głośny, a mimo wszystko wzbudzał sympatię. Lafayette był w stanie pójść o zakład, że jego zamiłowanie do Coca-Coli pochodziło jeszcze z czasów, gdy jej tajemnym składnikiem nie była prozaiczna kofeina.

Panna Gordon - cóż, Vincent zawsze czuł się nieswojo w otoczeniu sufrażystek. Przy czym jego definicja tego terminu mieściła każdą niezamężną kobietę po 20 roku życia. Do Amandy przekonał się chyba dopiero po scenie ze sztyletem i jej naturalnej, jakże kobiecej reakcji na irracjonalne zagrożenie. Ona jedyna ośmieliła się nazwać sprawy po imieniu.

Studenciakowi też niczego nie brakowało - mimo jąkalstwa dzieciak był nad wyraz rozgarnięty jak na swój wiek. Pierwsze pokolenie, któremu w wieku niemowlęcym nie dawano opiatów, za nastolatka nie pojono wywarem z kokainy a w wiek dorosły wchodzi w dobie powszechnego zakazu spożycia alkoholu. To pokolenie może dokonać czegoś naprawdę wielkiego - nie ma innego wyjścia, inaczej oszaleje z nudów.

No i na koniec, nowy nabytek: detektyw - przerażające, jak ten facet się różnił od obiegowego wyobrażenia przedstawiciela tego zawodu. Nic dziwnego, skoro ten obraz tworzyły gryzipiórki nie mające pojęcia o prawdziwej pracy śledczego. Poczciwy Doyle i ostatnio ta smarkata debiutantka.. jak jej tam? Agata czy Christina? może Christie?
Na złość stereotypom Dwight był rasowym nowojorczykiem, bez śladu europejskiego akcentu czy stylu bycia. Nie nosił monokla, nie wspierał się na snobistycznej laseczce, do tego kopcił jak smok i to bynajmniej nie fajkę. Czy ktoś chciałby czytać powieści, czy oglądać filmy o kimś takim? Taa.. co następne? Film o włoskich gangach alkoholowych? Kogo by to zainteresowało?

Ze spotkania wyszedł nieco podniesiony na duchu. Nabrał przekonania, że niezależnie od tego co będzie dalej, powinno im się udać uratować dupę Prooda. Niewiele rzeczy w Stanach działało jak powinno, ale na sądownictwo można było liczyć. W tej sprawie było zbyt wiele niejasności, by mógł paść wyrok skazujący - ich zadaniem było teraz tylko zebranie ich do kupy i obnażenie przed wymiarem sprawiedliwości.
A później.. no cóż, Vincent nie wiedział jak reszta, ale był już pewien co do swojej decyzji - na pewno nie odpuści tajemnicy wokół fabryki Duvarro. Ta sprawa miała zbyt duży potencjał niesamowitości, by ktokolwiek z jego branży mógł przejść obok niej obojętnie.



Walter Chopp



Walter obserwując wszystkich w szpitalu tylko się upewnił, że z nich wszystkich najbardziej wartościowy dla niego może być Lafayette. Zdaje się, że był bliskim przyjacielem Prooda, zrobili razem kilka projektów (cokolwiek by to miało znaczyć) i, przede wszystkim, Lafayette robił w magii, przecinał pewnie kobiety na pół, odcinał im ręce i nogi, a te później wychodziły całe i zdrowe, ale całkiem możliwe, że umie też robić takie rzeczy, jak Prood. Przywracać zmarłych. Dlatego Walterowi bardzo zależało na rozmowie z Vincentem gdzieś na osobności, ale tak, żeby nie budzić niezdrowych podejrzeń. Zresztą Chopp nie lubił opowiadać o Muriel, więc w tym temacie nie zależało mu w ogóle na rozgłosie. A tu proszę: okazja nadarza się sama – Walter bez zastanowienia skorzystał z zaproszenia magika na swój występ.

Generalnie po spotkaniu w szpitalu był zadowolony z własnej relacji i z informacji, jakie wniósł – wcale nie uważał, żeby na tle innych było tego za mało, czego obawiał się przed przyjściem do „Świętego Jerzego”. Niepokoił go tylko stan Teodora i bajeczki o niebezpiecznej wycenie mieszkania – coś musiało się stać, ale widocznie nie musimy o tym wiedzieć. No i ten cały Dwight – wrażenie stwarza niby pozytywne; wygląda na kogoś, kto wie co robić w takich sytuacjach, ale co to za kolejny serdeczny przyjaciel Victora, który go wynajął. Wkrótce się okaże, że pół Bostonu to serdeczni przyjaciele Prooda – tylko ciekawe, kto go wrobił w takim razie w całą tę historię. Nieważne, w każdym razie są tajemnice w tym towarzystwie i Teodor nie do końca jest szczery z nami – to martwiło Choppa najbardziej.

Wszystkie te wątpliwości nie mogły zepsuć jego dobrego nastroju i podekscytowania związanego z tym, że zaraz będzie miał okazję porozmawiać z Vincentem osobiście. W taksówce, która czekała wolna przed wejściem do szpitala.

Gdy kierowca ruszył pod wskazany adres teatru, pierwszy odezwał się Lafayette:

-Panie Chopp, co się tyczy rekomendacji, którą panu obiecałem, to w teatrze mam biuro na piętrze. Zapraszam tam po spektaklu. Najlepiej będzie, jeśli to pan sam umieści w dokumencie najodpowiedniejsze informacje, a ja to tylko przypieczętuję.
-Dziękuję, panie Lafayette. A skoro już tak rozmawiamy, czy moglibyśmy mówić sobie po imieniu?
-Z przyjemnością Walterze.
-No więc Vincencie... ty zdaje się, że znasz się na tych sprawach bardziej niż wszyscy. Do tej pory nie opowiadałem dużo o mojej żonie... - Walter mówił powoli, ważąc dokładnie każde słowo, żeby nie spłoszyć rozmówcy. -Ona zginęła tak samo, jak Angelina - czy myślisz, że te zdarzenia mają ze sobą coś wspólnego? Miała przecież dokładnie tyle samo pchnięć nożem.
-Ciężko mi powiedzieć co myślę... chyba mam za mało informacji – odparł Lafayette zachowawczo.
-A Victor... Victor już wtedy tak jakby wiedział, czemu zginęła... tylko że ja go wtedy nie słuchałem. Mówił coś cały czas o jakichś rytuałach, używał dziwnych nazw... - Chopp powoli zaczynał się gubić w tym co najbardziej chciał zapytać. Jego dokładne ważenie słów zaczynało brać w łeb, bo temat, który poruszał był dla niego zbyt bolesny i osobisty. -Ale ja byłem wtedy w amoku... Ale właściwie, to najbardziej ciekawi mnie...
-Tak?
-Czy to możliwe, że osoba, która nie żyje, może wrócić? Czy to naprawdę jest możliwe? Co Victor robił, że czułem obecność Muriel przy sobie? Powiedz mi – utkwił spojrzenie w magika.
-Bardzo mi przykro, ale nie umiem odpowiedzieć panu na to pytanie. Jeżeli zmarli mogą wracać... nie wydaje mi się właściwie celowe tego wywołanie – Chopp nie zwrócił uwagi, że Vincent znowu zaczął do niego mówić pan. - Nie wiem co dokładnie zrobił Victor.. musiałby mi pan opisać więcej szczegółów – i dodał po chwili namysłu: -Zmarli powinni zostać zostawieni w spokoju.
-Szczegółów...Nie wiem... w sumie, to nic takiego... po prostu przychodził do mnie, a ona tak jakby przychodziła już z nim. Siadał w fotelu, a ona siadała obok mnie i po prostu byliśmy razem... Nie było jej widać, ale czułem wyraźnie jej obecność.
-Co masz na myśli, mówiąc "czułem"? Dotyk? Zapach?
-Po prostu czułem... nie, dotyk nie, ale cała reszta, tak jakoś nienamacalnie... naprawdę nie umiem tego opisać, ale to było... piękne...
-I ten stan nie objawiał się nigdy bez obecności Victora? Naprawdę nigdy?
-Nie, tylko z nim. To on zawsze ją do mnie przyprowadzał, dlatego po jego zniknięciu, moje życie po raz kolejny się zawaliło – Walter czuł, ze powoli zbliżał się moment na zadanie kulminacyjnego pytania: -A czy ty, Vincencie, nie... to głupie pytanie...
-Nie, ja Walterze tego nie potrafię. - gdy po dłuższej chwili się odezwał był skupiony i poważny, takiego tonu nie używał nawet mówiąc o masakrze w mieszkaniu Victora - Wybacz, ale nawet gdybym umiał.. echh... czy pan nigdy nie pomyślał, żeby pozwolić żonie po prostu odejść?
-Pozwolę, jak będę pewien, że ona tego chce... - „kłamie, na pewno też się tym zajmuje, to tylko kwestia zaufania sobie” - pomyślał Walter i to był koniec ich rozmowy, bo taksówka zajechała właśnie na miejsce.

Walter był z początku zdziwiony, gdy się zatrzymali, bo nie zauważył tu żadnego teatru i dopiero gdy pytającym wzrokiem spojrzał na Vincenta, ten wskazał mu ręką budynek sprawiający wrażenie ukrytego pomiędzy innymi zabudowaniami. Przed wejściem stała spora grupka osób czekających na wejście. W większości byli to ludzie dobrze ubrani, w obowiązkowych czarnych garniturach i zadbani: „Co ich tu sprowadza? Czego oczekują po spektaklu?” - przeszło przez głowę Choppa, gdy tak ich obserwował stojących pod dużym napisem „NIE DLA KAŻDEGO”. „Czy ten napis sprawiał, że czuli się lepiej? A może po prostu zwiększał zastrzyk adrenaliny, bo z tego co słyszał, pokazy Lafayetta mroziły krew w żyłach”. Właśnie, może tak naprawdę wcale nie ma ochoty tego oglądać – nie zdążył nawet się nad tym dobrze zastanowić. Ale to może przecież być jakiś sposób na zrozumienie co działo się z jego żoną pomimo że Vincent wypiera się zabaw ze zmarłymi.

Z zamyślenia wyrwała go dłoń Lafayetta, która pchała go w kierunku bocznego wejścia. Tam Walter został przekazany pod opiekę faceta, który musiał tam pracować, bo był przybrany w służbowy uniform w pomarańczowych barwach. Vincent rzucił do niego krótkie: „Po spektaklu zaprowadź go do mojego biura” i zniknął gdzieś w korytarzu, a pracownik zaprowadził księgowego krętymi schodami na pierwsze piętro, gdzie wskazał mu miejsce na balkonie. Walter rozsiadł się wygodnie i czekał obserwując z góry scenę zasłoniętą kurtyną. Do rozpoczęcia zostało około 10 minut, w teatrze cały czas pojawiali się nowi widzowie, miejsca koło księgowego również się zapełniały.

W pewnym momencie kurtyna poszła w górę, a na scenie pojawił się Vincent w czarnym fraku i cylindrze. Przedstawienie się zaczęło. W sumie, to Walter był trochę rozczarowany, bo nie zobaczył nic specjalnego: trochę sztuczek karcianych, trochę wyciągania z kapelusza, tu nagle zniknął kanarek, zamiast niego pojawiły się kolorowe chustki, kilka osób zostało wciągniętych na scenę i ogólnie panował śmiech i wesoły nastrój, no ale nie tego spodziewał się Walter.

Kiedy nagle zgasło światło i pojawiła się niepokojąca muzyka.

I wtedy zaczęły się pojawiać zapalające się i gasnące punkty świetlne, które nie pozwalały widzowi skupić się na szczegółach. Na scenie pojawił się dym, a z niego powoli wyłaniał się Vincent, który... nie dotykał nogami podłogi. Lafayette wyraźnie unosił się w powietrzu i mogłoby to być oczywiście sztuczką, gdyby nie to, że nagle zaczął oddalać się od sceny i po prostu przeleciał sobie nad publicznością wśród migającego światła. Jak on to zrobił u diabła? Później zaczęło się dziać jeszcze więcej – Chopp siedział dosłownie z rozdziawionymi ustami.
*

Walter leżał w łóżku. Obok niego na szafce spoczywała rekomendacja od Lafayetta, którą sam sobie napisał. Próbował myśleć o dzisiejszym dniu, o tym co się wydarzyło, czego się dowiedzieli podążając śladami pozostawianymi przez Prooda, ułożyć sobie w głowie dalszy plan działania, zaplanować ruchy na jutro. Obojętnie, jak mocno nie próbował skupiać się na powyższych problemach, myśli ciągle podążały w kierunku Vincenta Lafayetta. „Jak on mógł odciąć tej kobiecie głowę? Jak to możliwe, że ona dalej chodziła? Jak to możliwe, że ten facet z publiczności po prostu zniknął? Wyparował? To wszystko może być wielkim oszustwem? A to latanie? A ta kobieta, która robiła wszystko, co jej kazał?”

Po spektaklu Chopp oczywiście zadał mu głupie pytanie: -Jak ty to wszystko zrobiłeś? I dostał równie głupią odpowiedź: -Lata praktyki.

I ciągle słyszał tę ciszę wśród publiczności po spektaklu – wszyscy zdawali się być przerażeni. Dopiero po jakimś czasie rozległy się brawa, ale za to jakie... Ale Vincent już na scenie się nie pojawił, a Walter sam nie wiedząc w jaki sposób znalazł się nagle w jego biurze...

Chopp wstał, nalał sobie wody z kranu, zapalił papierosa i stanął przed oknem w kuchni. Zasnąć udało mu się dopiero przed czwartą.


Leonard D. Lynch


Szedł już ulicą, torba nadal mu ciążyła mimo "pozbycia się" tomów...sztylet...tak, ostrze zdominowało jego rozmyślania.
"Nie wiem...ale też chciałbym wiedzieć skąd go miał"
Ulice powoli wyludniały się, stał już u drzwi swojego mieszkanka, niemiły dźwięk chrupiącego pod butami szkła uświadomił chłopaka o stanie technicznym tego miejsca.
Do torby dopakował podręcznik historii, nie miał chęci kłaść się spać, było zbyt wcześnie, poza tym zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w tym dniu aby ot tak zasnąć, wyszedł z powrotem na ulicę...i złapał taksówkę
-Uniwersytet- rzucił nieco znużonym głosem, Samochód dość sprawnie pokonywał kolejne ulice. w końcu dobrnął do celu. Douglas wpadł jeszcze na chwilę do lokalu w którym uprzednio :"rozmawiał" z dziennikarzem, zamówił kawę.
"Tak, nie powinienem, ale nauka"
-A pan co tu tak późno?- woźny wyraźnie był wstawiony, w końcu miał działkę w interesie bimbrowników...
-Potrzebuję się dostać do pracowni fotograficznej, tutaj ma pan moją legitymację- tak, legitymacja, przedmiot dzięki któremu wszystkie drzwi stawały otworem.
Tak, woźny był wyraźnie wstawiony, poza tym przy drzwiach do jego kanciapy słychać było rozbawione głosy nie tylko mężczyzn...
Pracownia fotograficzna mieściła się na pierwszym piętrze, szczelnie oddzielona od reszty korytarza magazynkiem na artykuły przeróżne.
W środku panowała miła cisza, całość podzielona była na dwa pomieszczenia, w pierwszym było coś na styl saloniku, dwa fotele, sofa, stolik do kawy, stojąca lampka i mała półka z kilkoma niezbyt ciekawymi pozycjami literackimi, a w drugim była pracownia właściwa ze wszystkimi lampami, kuwetami i chemikaliami, Douglas zamknął za sobą drzwi na klucz, zostawił kawę i torbę w saloniku po czym zabrał się do pracy nad zdjęciami, zrobił odbitkę każdego z trzech wykonanych zdjęć, wolał mieć pewność niż badziewne zdjęcie na którym nic nie widać...wszystkie trzy wisiały teraz na suszarce, przypięte spinaczami.
Kawa zdążyła już wystygnąć,przy okazji oddając swój aromat otoczeniu, które zrobiło się niesamowicie przytulne, chłopak rozłożył się na sofie, co chwila popijając napój kartkował strony podręcznika. Jednak jego myśli były nieco dalej, w tej chwili analizował przebieg całego spotkania. zaczynając od niezręcznej ciszy w restauracji aż po żywą dyskusję w szpitalu. Najbardziej jednak niepokoił go sztylet znaleziony w mieszkaniu profesora, zresztą to co powiedział Laffayette o całym mieszkaniu Prooda niezbyt mu się podobało.
-Symbole, okultyzm, seanse spirytystyczne, dziwne sztylety...ludzkie zęby- wymieniał na głos, tak jakby starał się przekonać sam siebie do tego co mówi- profesor jest naprawdę ciekawym człowiekiem- starał się odgonić natrętne myśli...skupić na nauce, jednak tym razem zaczął rozmyślać na temat nowego "towarzysza", który sprawiał wrażenie co najmniej podejrzliwego wobec większości osób zgromadzonych przez Styppera...myśli stawały się coraz bardziej chaotyczne, czuł że powoli odlatuje....zasnął.

Czuł przejmujące zimno....uchylił jedno oko...świetnie, okno było uchylone, lodowate powietrze poranka wypełniło pomieszczenie, ziąb wywołał gęsią skórkę, lekko przymroczony zwinął zdjęcia z suszarki i zapakował je do notesu, zabrał wszystkie swoje rzeczy, zamknął za sobą drzwi po czym wyszedł na zewnątrz...był wczesny ranek, nikogo nie było na ulicach...wrócił do swojego mieszkania gdzie rozłożył się na masywnym parapecie swojego okna gdzie przeżuwając chleb z jakąś niezidentyfikowaną konserwą oczekiwał bardziej szacownej godziny, aby móc zadzwonić i powiadomić o zdjęciach Choppa...ludzie powoli zaczęli wychodzić na ulicę....
"Brawo...przeżyliśmy kolejny dzień..."


NASTĘPNY DZIEŃ



Walter Chopp


Walter przez całą noc (jeśli tak można nazwać te marne trzy godziny snu) przewracał się z boku na bok i nie mógł zaznać spokoju. Głowa, sztylet, kapelusz, królik, krew, Muriel... i tak non stop... z boku na bok... z boku na bok... i jeszcze jakieś cholerne dźwięki... Przez te wszystkie motywy, cały czas przewijała się melodia... ta ta ta ra ta ta.... i w kółko to samo... zaraz... zaraz... cholera... to przecież ta przeklęta Higgins znowu włączyła tę płytę. I w taki nieszczęsny sposób świadomość powróciła do Waltera i walnęła go obuchem prosto w łeb. Wstał automatycznie, jak to czynił co każdy cholerny poranek i zaczął po kolei wszystkie ceremoniały przybliżające go nieuchronnie do momentu wyjścia do pracy. I dopiero po kąpieli, gdy wziął pierwszy łyk świeżo zaparzonej kawy dotarła do niego świadomość, że przecież nie musi iść do żadnej cholernej pracy, że przecież ma dwa miesiące urlopu... Ale i tak nie mógł położyć się z powrotem do łóżka. Kątem oka zerknął na zegarek. Wskazówki bezlitośnie wskazywały godzinę 7:30 rano, a wszystkie wydarzenia dnia poprzedniego stanęły w całej okazałości przed jego oczami.

„Ok; jestem tu, gdzie jestem... Victor Prood, morderstwo, przekupieni policjanci, Duvarro Sprocket, pokaz magiczny Lafayetta, do tego jeszcze Amanda, Douglas, Garett i ten nieszczęsny Hiddink, który tak na mnie źle działa... To wszystko zdarzyło się naprawdę... No tak, a przede mną przecież kupę roboty”. Nalał sobie drugą filiżankę kawy i pogryzając ciepłego tosta, układał sobie wszystko w głowie. Plan działania na dzisiejszy dzień. Musi być plan, bo inaczej się pogubi. Cały czas docierał do niego dźwięk muzyki zza ściany, to przypomniało mu o konieczności posiadania przy sobie jakiejś ilości alkoholu, która może przydać się przy rozmowach z napotkanymi ludźmi. Pani Higgins, wdowa po sierżancie Higginsie, zawsze ratowała go kropelką za niewygórowaną opłatą. Na chwilę zniknął, żeby zaraz pojawić się z powrotem w mieszkaniu z napełnionymi po brzegi trzema piersiówkami.

„Ok, to już mam... co muszę jeszcze dzisiaj zrobić?” I poukładał sobie w głowie następującą kolejność: telefon do Duvarro Sprocket – umówić się na rozmowę o pracę (spojrzał na leżącą obok łóżka teczkę z rekomendacją Lafayetta – muszę jeszcze odebrać rekomendację od Hiddinka); dowiedzieć się, czy Douglas przygotował zdjęcia – odebrać je i dostarczyć je Patrickowi, później... później... nie, to chyba wszystko.

Kończąc kawę, postanowił poczekać do ósmej i ostro brać się do roboty. Zszedł na dół do kawiarni, która była dwie bramy obok jego kamienicy i poprosił o możliwość skorzystania z telefonu. Bez zastanowienia wykręcił numer do Duvarro Sprocket i po chwili usłyszał w słuchawce głos sekretarki: - Duvarro Sprocket, słucham.

I dopiero Walter zdał sobie sprawę, że się w ogóle nie przygotował do tej rozmowy, no ale musiał się odezwać: -Dzień dobry, nazywam się Walter Chopp i chciałbym umówić się na spotkanie z którymś z udziałowców.
-A w jakiej sprawie?
-Nie chciałbym zdradzać wszystkich sekretów, panno...
-Lubeck.
-Panno Lubeck, oczywiście... Pan Duvarro wspominał wielokrotnie o Pani... i o pani kompetencjach. No więc panno Lubeck, kiedyś potkałem pana Duvarro i dużo razem rozmawialiśmy. Umówiliśmy się, że jeżeli na jego horyzoncie pojawią się kłopoty, to pozwoli mi przyjść z pomocą – Walter czuł, że błądzi, ale już nie mógł się wycofać. -Wiem, że szuka księgowego.
-Nic mi o tym nie wiadomo, ale może się pan umówić na wizytę z panem Shermanem z działu kadr.
A w ogóle, to o którym panu Duvarro pan mówi?
-O Alexandrze oczywiście.
-Niestety pan Alexanader zaginął, więc nie mogę panu pomóc.
-Panno Lubeck, pan Alexander zaginął, ale nie tylko, bo Angelina też nie żyje... Stąd jest mój telefon... - Walter zaczął nagle uderzać w odmienne tony, samo mu tak wyszło i postanowił iść już tym tropem. -Proszę mnie umówić z panem Dominikiem, panno Lubeck.
-Jeśli jest pan przyjacielem rodziny, to pan Dominic będzie dzisiaj o11, proszę wtedy przyjść.
-Dziękuję panno Lubeck – Walter odetchnął i ciężko odłożył słuchawkę. Uff... udało się. O 11? To przecież za dwie i pół godziny.

Chopp zrozumiał, że nie zdąży odebrać referencji od Hiddinksa, ale cóż, siła wyższa. Pędem wrócił do swojego mieszkania i zaczął przewalać szafę w poszukiwaniu najelegantszego ubrania. W końcu udało mu się wynaleźć jakiś czarny garnitur. Do tego biała koszula, krawat, teczka z rekomendacją i obowiązkowy parasol, bo pogoda za oknem była paskudna.
Walter był już ubrany, ale czasu miał jeszcze dużo. Stres go zjadał, jakby rzeczywiście starał się o pracę i stwierdził przechadzając się z sypialni do kuchni i paląc papierosa za papierosem, że nie da rady dłużej czekać. Zszedł na dół, złapał taksówkę i kazał się zawieźć do Duvarro Sprocket. Firma mieściła się w przemysłowej części miasta, więc podróż trochę im zajęła czasu, ale w końcu oczom Choppa pojawił się znajomy już widok fabryki. Podziękował kierowcy średniej wielkości napiwkiem i skierował się w stronę knajpy, w której poprzedniego popołudnia miał wątpliwą przyjemność rozmawiać z kilkoma pracownikami fabryki. W środku było pusto. Nic dziwnego, zegar wiszący nad barem wskazywał dopiero 10:15. Walter zamówił kawę i poprosił o możliwość skorzystania z telefonu. Szybko wykręcił swój numer do pracy i dowiedział się, że niejaki pan Lynch informuje go, że zdjęcia są do odebrania przy Arch Street. To trochę uspokoiło Waltera, bo wiedział już, gdzie będzie musiał się udać po spotkaniu z Dominikiem.

Usiadł przy stoliku i sącząc całkiem dobrą kawę, obserwował jak za oknem zacina deszcz. Patrząc na bramę odcinającą świat od terenu fabryki starał się poukładać wszystko, co ma powiedzieć na spotkaniu. Rozmowy kwalifikacyjne były dla niego rzadkością, więc stres był tym większy, zdał sobie sprawę, że nie za bardzo w ogóle wie, jak taka rozmowa powinna przebiegać. A co więcej: co się wydarzy, gdyby się okazało, że dostanie tę robotę? Spojrzał na leżącą obok filiżanki teczkę, otworzył ją i jeszcze raz przeczytał rekomendację podpisaną nazwiskiem Lafayetta. „No i po mojej rozmowie z sekretarką, Dominic myśli, że znałem się z Alexandrem... Niezłe bagno się z tego robi, cholera. W co ja się pakuję? Walter, kompletnie cię nie poznaję”. Zły był na siebie, że ta rozmowa poszła nie do końca po jego myśli, ale stało się, trzeba to ciągnąć i piwo, którego się nawarzyło.

Jedno spojrzenie nad bar i Walter wiedział, że musi już iść, jeśli nie chce się spóźnić. Podniósł się z ciężkim westchnieniem, podziękował barmanowi za kawę i wyszedł z knajpy. Spróbował na tę krótką drogę rozłożyć swój czarny parasol, ale po wyjściu na powietrze od razu zaatakował go spory podmuch wiatru, który mu to skutecznie uniemożliwił. Tak więc do biura dotarł trochę zmoczony, ale nie zastanawiał się nad tym już więcej i po prostu wszedł.

Wejście do budynków biurowych było nieopodal głównej bramy. Samo wnętrze biurowca sprawiało bardzo miłe wrażenie. Zaraz za wejściem znajdowała się sala, która była chyba przeznaczona na miłe spędzanie czasu podczas przerwy na lunch. Były porozstawiane stoliki i wygodne fotele, jedzenie dostarczano chyba z baru obok. Do właściwych biur wiodły szerokie schody. Po wejściu na piętro, Chopp stanął w przyjemnym hallu, na którego ścianach wisiało kilka dyplomów. Po lewej stronie od schodów była jakby recepcja, w której siedziała... to musiała być panna Lubeck. Po drugiej stronie hallu, pod drzwiami z tabliczką DZIAŁ SPRZEDAŻY, stało trzech mężczyzn. Cicho ze sobą rozmawiali, paląc papierosy. Walter stał przez chwilę, jakby nie wiedział jaki ma obrać kierunek. Panna Lubeck wychwyciła błyskawicznie niezdecydowanie nowej osoby i wzięła go na celownik: -Pan Chopp zapewne?! Te słowa szybko przywróciły księgowego do porządku i mówiąc:-Tak, tak, to ja, byłem... - skierował się ku recepcji.
-Pan Dominic Duvarro czeka na pana u siebie w gabinecie – panna Lubeck nie pozwoliła mu dokończyć zdania. Podniosła słuchawkę i przekazała informację, że pan Chopp już jest. -Proszę wejść panie Chopp – ręką wskazała na masywne drzwi z tabliczką DOMINIC DUVARRO. Walter zanim wszedł zaobserwował jeszcze po lewej stronie drzwi z tabliczką ALEKSANDER ROMALIO DUVARRO – Prezes Zarządu oraz drugie z tabliczką ANGELINA DUVARRO, a po prawej stronie od właściwego gabinetu były drzwi z tabliczką: HAROLD FIGGINGS.

Gdy wszedł do gabinetu, Dominic siedzący za dużym biurkiem, wstał i podszedł do swojego gościa wyciągając dłoń w geście powitania. Dominic był postawnym, nienagannie ubranym mężczyzną, po zaokrąglającym się brzuszku widać było, że firma ma się dobrze, a wąsik i bródka dodawały mu hiszpańskiego sznytu.
-Proszę usiąść, panie Chopp – Duvarro wskazał ręką wygodny skórzany fotel, stojący nieopodal biurka. Na podłodze leżał dywan, co sprawiało, że w tym biurze człowiek dobrze się czuł, było przytulnie i tak po domowemu. Walter podszedł do fotela i usiadł, ale nie spodziewał się, że będzie to aż tak wygodne. Zapadł się w nim prawie cały i nie zdążył ukryć zaskoczenia. -Ha, każdy tak reaguje – odezwał się Dominic. - Najnowszy zakup. Prosto z Argentyny. No dobrze, może kawy, herbaty?
-Nie, dziękuję panie Duvarro, ale może szklankę wody.
Dominic zamówił u panny Lubeck szklankę wody i czekał, wykorzystując ten czas na uważne przyjrzenie się się swojemu gościowi. Po chwili weszła panna Lubeck, niosąc na tacy szklankę i kryształową karafkę wypełnioną do połowy przezroczystym płynem. Tacę postawiła na stoliku koło fotela Waltera i wyszła. Chopp upił dwa łyki i czekał – ciągle nie miał ustalonej strategii, kompletnie nie wiedział, co ma powiedzieć temu człowiekowi! Starał się tego nie okazywać, ale był przerażony.
-Więc jak pan poznał mojego brata, panie Chopp. Nie przypominam sobie by Aleksander o panu wspominał – zaczął Dominic.
Walter wyrwany do odpowiedzi i międlący w dłoniach teczkę z referencjami zupełnie stracił rezon. Kilka razy już chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślał. Zdenerwowanie gościa nie uszło uwadze Dominica, na którego czole pojawiły się rysy zniecierpliwienia. Walter poczuł się zapędzony w kozi róg i uznał, że jednym sposobem na wyniesienie czegoś z tego spotaknia, jest po prostu powiedzenie prawdy: -Panie Duvarro, chcę coś panu powiedzieć, ale proszę mi nie przerywać... Później będzie pan pytał, dobrze? Wiele myślałem przed przyjściem tutaj... co mam panu powiedzieć. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to po prostu kłamstwo, ze szukam u pana pracy... Później zastanawiałem się, jak później będę miał się z tego wykręcić. Chodzi o to, że strasznie zależało mi na tym, żeby z panem porozmawiać... I bałem się, że pan nie będzie chciał się ze mną widzieć myśląc, że jestem kolejnym dziennikarzyną. Postanowiłem w końcu, że powiem całą prawdę i tylko prawdę.
-Chyba zaczyna mi się nie podobać pana tajemniczość, lecz jednocześnie to dość .. intrygujące.
-Otóż panie Dominiku, nie znam wcale pana brata... To znaczy znam, ale... z opowieści.
-Tak też pomyślałem. Ale ostrzegam pana, ze jeśli okaże się pan dziennikarzem, wytoczę panu proces i puszczę z torbami.
-Nie, spokojnie panie Dominiku - nie jestem dziennikarzem.
-Więc kim pan, u licha ciężkiego, jest i czego pan chce? I czego pan chce?
-Chcę odnaleźć pana brata i ukarać morderców Angeliny. Jestem bliskim przyjacielem Victora Prooda.
-To - to oburzające! Przychodzi pan do mojego gabinetu, będąc przyjacielem tego .. tego naciągacza, szarlatana i potwora – tego już było za wiele dla Duvarro. Nieoczekiwany wybuch gniewu zakończył się słowami: -Ma pan trzy minuty na wyjaśnienie tego albo wzywam policję.
-No widzi pan, dlatego na początku chciałem kłamać...
-Ma pan czelność przychodzić do mnie po tym, co pana kompan zrobił słodkiej i niewinnej Angie?
-Problem w tym, że to nie jest jego wina... Panie Duvarro, proszę o chwilkę cierpliwości, a wszystko postaram się nakreślić jaśniej.
W tym momencie Duvarro poczerwieniał na twarzy, a Walter zrozumiał, że z tą niewinnością, to trochę przesadził. Dominic dosłownie ryknął: -Proszę natychmiast opuścić mój gabinet!
Walter był w sytuacji bez wyjścia, był przyparty do muru i czuł, jak nacisk rośnie i jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, to jeszcze przyjdzie mu tutaj zginąć. Musi postawić wszystko na jednej szali, powie o wszystkim: -Panie Duvarro... dwie minuty, proszę, to bardzo ważne. Później może mnie pan wywalić na zbity pysk, albo zrobić ze mną, co uzna pan za stosowne.
-No dobrze – powiedział twardo. -Dwie minuty.
-Otóż Vincent zajmuje się rzeczami dziwnymi, Angelina zgłosiła się do niego, żeby pomógł jej odnaleźć Aleksandra... - i Walter rzeczywiście opowiedział Dominikowi wszystko, co tylko wiedział o sprawie i co do tej pory udało im się ustalić.
-Współczuję panu z powodu żony, ale nie zmienia to faktu, że pana przyjaciel to szarlatan, oszust, naciągacz i na dodatek zabójca – tak podsumował cały ten wywód Dominic. -Nawet jeśli w pana słowach jest ziarno prawdy, to sąd ustali werdykt. Nie ja.
-Panie Duvarro, nawet jeśli naprawdę on jest mordercą, to jest tylko zabawką w rękach innych, tych co naprawdę zabili Angelinę i co stoją za zaginięciem Aleksandra. A ja powtarzam raz jeszcze: chcę odnaleźć Alexandra, bo wierzę, że ciągle żyje. Co więcej jestem przekonany, ze ci sami ludzie zamordowali moją żonę, więc widzi pan, ze mam jak najczystsze intencje i tak naprawdę mamy wspólne cele.
-Ma pan jakieś dowody? Czy to tylko pana , przyznaję, dość ciekawe, proszę o wybaczenie, brednie?
-Prawdziwych dowodów nie mam, tylko poszlaki... Ale co nam szkodzi spróbować pójść tą drogą? Nie mamy nic do stracenia.
-Chciałbym panu wierzyć. Czego pan potrzebuje? Pieniędzy? Ile? - zaskoczył Waltera Dominic. Najpierw wrzeszczał, teraz zaczyna coś proponować, ale pieniądze?
-Pieniędzy? Nie, panie Duvarro, nie jestem naciągaczem – i chyba o to chodziło Dominicowi, bo teraz szerzej się uśmiechnął, a Chopp kontynuował: -Chciałbym po prostu z panem porozmawiać... szczerze.
-Dobrze. Spotkajmy się dzisiejszego wieczoru w klubie Trzy Lwy. Powiem portierowi by pana wpuścił. Porozmawiamy przy cygarze.
-Z miłą chęcią. Czy mogę przyprowadzić kogoś ze sobą? - Walter czuł, że jest zwycięzcą tej bitwy i chyba opłaciło się odkryć wszystkie tajemnice. Od razu pomyślał też o Lafayetcie – on przecież był w mieszkaniu Prooda, on też zdaje się najbardziej rozumieć, gdzie leży istota tej sprawy. Na pewno by wiedział, jakie pytania zadawać, żeby więcej wyciągnąć od Duvarro.
-Owszem, tylko najwyżej jedną osobę i raczej nie kobietę. To klub dla gentlemanów – Duvarro wręczył Walterowi swoją wizytówkę i poprosił o potwierdzenie do 17, czyli do godziny spotkania, czy przyjdzie sam, czy będzie z kimś. I na pożegnanie rzucił: -Ale jak się okaże że pan kręci, panie Chopp to - z ręką na sercu - puszczę pana z torbami.

Walter czym prędzej wyszedł z biura. Bacznie obserwującej go pannie Lubeck, rzucił krótkie „do widzenia” i zbiegł na dół. Myślami był już w przyszłości. „Co dalej Walter, co dalej? Myśl! Myśl!”. Po raz drugi już dzisiejszego dnia wszedł do jeszcze pustego baru i znowu poprosił o telefon. Lafayette na szczęście odebrał. Walter bał się, że go nie zastanie, ale teraz mógł mu zrelacjonować cały przebieg spotkania. Vincent początkowo miał niesmak, bo przecież mieliśmy się do siebie nie przyznawać, ale ostatecznie stwierdził, że może być z tego więcej dobrego, niż złego i powiedział, że będzie na miejscu o 17. Walter jeszcze tylko poinstruował go, żeby powołał się na nazwisko Duvarro przy wejściu i że obowiązują stroje eleganckie oraz upewnił Vincenta, że zdąży na wieczór do opery. Pożegnali się i dopiero teraz Chopp odetchnął. Oparł się ciężko o bar i zamówił szklaneczkę coli. Całe szczęście, że rano zrobił zakupy u sąsiadki. Mógł teraz wyciągnąć niewielką piersiówkę i zrobił gest w kierunku barmana: -Nie obrazi się pan chyba? Zresztą, proszę sobie też chlapnąć. Nalał barmanowi do szklanki i stuknęli się z uśmiechem. Księgowy wziął swojego drinka, usiadł przy stoliku i zapalił papierosa. Wyciągnął z kieszeni zegarek: punkt dwunasta. „Do 17 jeszcze czas, a że Trzy Lwy są w centrum, to uda mi się jeszcze odebrać zdjęcia od Douglasa i podrzucić Patrickowi do pracy”.

Walter zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i podniósł do góry ręce, żeby zmierzwić sobie włosy. Zaskoczony stwierdził, że są wilgotne. Rzeczywiście, za oknem ciągle padał deszcz. Odruchowo chciał wymacać obok krzesła parasol, ale jego dłoń trafiła w pustkę. „Cholera, musiałem go zostawić u Duvarro. A niech szlag go trafi. Drugi raz tam nie idę."


Vincent Lafayette


Tego dnia Lafayette uniósł powieki z najwyższą trudnością. Czuł jakby maszyna ze snu przeorała mu czaszkę od wewnątrz. Morfina na ból głowy? Nie... to by już zakrawało na żałosną narokomanię. Ostateczny upadek woli. Byćmoże nadejdzie taki dzień, ale jeszcze nie dziś. Uporał się z dolegliwością przy pomocy śniadania i solidnej dawki kawy.

Następnie ubrał się i poczłapał do swojej biblioteki. Na biurku już czekało zdjęcie sztyletu, z notatką od Mary (informującą, że po raz ostatni robi za jego chłopca na posyłki). Magik nie znał się na fotografii, ale młody Lynch niewątpliwie miał do tego smykałkę. Każdy detal groteskowego przedmiotu wyglądał jak żywy.

Zaczął wertować co starsze woluminy w poszukiwaniu czegokolwiek, co przypominałoby to paskudztwo. Wytrzymał dwie godziny, po czym głowa rozbolała go ponownie.

Niech cię diabli... dobra, ale tylko ten jeden, jedyny raz!

***

Cytat:

Z dziennika Vincenta Lafayette
niedatowane

Pozwólcie, że opowiem wam o moim dzisiejszym śnie.

Znów przyśniła mi się Maszyna. Jaka maszyna - zapytacie? A ja wam odpowiem, że już w waszym pytaniu czai się głębokie niezrozumienie tematu. Nie żadna maszyna, a Maszyna. Maszyna! Pojmujecie? Nie wiem, czy ktoś, kto przez chwilę nie żył w XIX stuleciu może zrozumieć różnicę, ale naświetlę to wam drodzy potomni, najlepiej jak umiem.
Otóż Maszyna to nie jakieś tam urządzenie. Nie samochód, lokomotywa czy skrawarka elementów stalowych z fabryki Duvarro - Maszyna jest bogiem nowej ery, bogiem widzialnym i prawdziwym!

...a właściwie boginią.

Widzicie, moi drodzy: Tak się jakoś złożyło, że rewolucja przemysłowa zeszła się z modą na starożytność - wiecie klasycyzm, grecy, rzymianie, świątynie, kolumny... no i symbole. Na panteon nowych czasów wróciła Atena. Teraz okrzyknięto ją Industrią a zamiast tarczy wciśnięto jej w dłoń zębate koło.

To nie jest jakaś pokręcona metafora - rozejrzyjcie się po starych fabrykach, na pewno gdzieś się jeszcze czai. Smukła antyczna bogini z włócznią i kołem zębatym. Podobne koło, ozdobione skrzydłami Hermesa to w Europie powszechnie znany symbol kolei.

[kilka akapitów kompletnie niezrozumiałych, dużo obrazków w tym coś na kształt projektu karty tarota: ]


I o taką Maszynę właśnie mi chodzi! Zdeifikowaną, wszechogarniającą, potężną i otoczoną bałwochwalczą czcią. Chodzi mi o zębate koło Pallas Ateny, które przeorało naszą rzeczywistość wypaczając i odmieniając każdy, najdrobniejszy aspekt życia.

Zawierającą w sobie wszystko od parowych lokomotyw i aeroplanów po śróbokręt.

Właśnie ta Maszyna wraca w moich snach od dzieciństwa.

Że głupie?

Że kombajny to takie same narzędzia jak motyki?

Że co mi może zrobić silnik pod maską mojego Forda?

Cóż mogę Ci powiedzieć, drogi czytelniku: Teraz już nic nie może Ci zrobić. To się już stało. Urodziłeś się co najmniej o jedno pokolenie za późno by to zrozumieć. By pojąć czym był świat bez Maszyny. By pojąć co groz..

...
We wściekłym tempie zapisując kolejne linijki natchnionego, grafomańskiego wywodu pomału wybudzał się z morfinowego błogostanu. Ten proces został jednak brutalnie przerwany..

Przez Maszynę.

Przeklęty telefon.

- Lafayette - przemówił do słuchawki tak przytomnym tonem, na jaki było go stać.

- Tu Chopp, cieszę się, że udało mi się ciebie złapać. Byłem dzisiaj w Duvarro Sprocket i rozmawiałem z Dominikiem Duvarro.

Duvarro.. fabryka... maszyna.. pożeracze i Prood. - rzeczywistość obiektywna pomału wracała.

- Tak? - po etapie radosnego potoku myśli, które przelewał na papier, nagle problematyczne okazało się składanie najprostszych zdań. Heroicznym wysiłkiem woli obudził swą elokwencję i dodał - Dowiedziałeś się czegoś?

- Najpierw chciał mnie wywalić i wezwać policję, ale udało mi się go przekonać o moich czystych intencjach, ale postawiłem wszystko na jedną szalę i powiedziałem o nas, że robimy śledztwo. To chyba źle, ale byłem pod ścianą..

- Ryzykowne, ale może się opłacić. - rzekł filozoficznie Lafayette, wciąż starając się przyswoić sens pospiesznie wydobywających się ze słuchawki słów - No i? Dowiedział się pan czegoś?

- Słuchaj Vincent, nie mów do mnie pan. Na razie nie, ale wydaje mi się, że zyskałem jego przychylność. W każdym razie zaproponował mi spotkanie po Trzema Lwami wieczorem na cygarze. Będę mógł go o wszystko wypytać. Zależy mi, żebyśmy poszli tam razem. Myślę, że więcej uda nam się wspólnie wyciągnąć - nie znam się na robieniu śledztwa i przesłuchań


- Wybacz.. jestem trochę rozkojarzony chywilowo. - Jak by się do poczciwego księgowego zwrócił, gdyby ten zadzwonił kilkanaście minut wcześniej? Strach się bać. - Co do śledztw obawiam się, że nie mam więcej doświadczenia od ciebie. O której to spotkanie?

- O siedemnastej

Vincent spojrzał na ścienny zegar - parę minut po południu.

- Chyba dam radę, spotkanie w operze mamy dopiero późnym wieczorem. Choć myslę, że naprawdę przeceniasz moje umiejętności śledcze. - zmarszczył brwi coś sobie przypominając - No i ten detektyw mówił, ze nie powinniśmy... a co tam do cholery, i tak mają twoje rekomendacje z moim nazwiskiem

- Super, to uprzedzę go, że będziemy we dwóch. Jak wejdziesz do lokalu, to powołaj się na Duvarro - tylko elegancki strój obowiązuje. To do zobaczenia po południu

- Do zobaczenia zatem!

Odłożył słuchawkę i rozejrzał się po gabinecie. Książki walały się wszędzie, porobił setki zakładek, szukał po bibliografiach... i na razie nie zidentyfikował właściwie nic. Ręce miał ubrudzone po łokcie grafitowym pyłem - efekt uboczny narkotycznego napadu weny. Po wczorajszym nie miał nawet specjalnie ochoty patrzeć na swój zasmarowany ołówkiem dziennik.

Do 17 jeszcze trochę czasu... potrzeba więcej książek.

***


Christofer Brooks, mały pomarszczony antykwariusz, przyglądał się fotografii przekręcając ją pod róznymi kątami. W zamyśleniu wygładzał kościstą dłonią monstrualne, siwe wąsiska.

- ...No i tak to właśnie wygląda. Na pewno rytualny, a te dwa znaczki trącą bliskim wschodem, cała reszta to jeden wielki znak zapytania. W moich zbiorach nie znalazłem jednej linijki tekstu na ten temat, dwie z bibliotek miejskich nie mają nic ciekawego nawet w spisie tekstów źródłowych. Ręce mi już trochę opadają. Nie masz może jakiegoś starszego przedruku Encyklopedia Demonolatria z dobrymi rycinami?

- Może jeszcze Biblię Guttenberga i Necronomicon! Czy ten antykwariat wygląda ci na bibliotekę uniwersytetu Miscatonic?

- Tam coś takiego mają?

- Nie sądzę. - rzekł staruszek, ale jego myśli były już gdzie indziej. Ze zdjęciem w ręku poczłapał na zaplecze, dając Vincentowi znak, by poszedł za nim. Pomieszczenie było duszne, pachniało starym papierem, farbą drukarską i odczynnikami konserwującymi. - Słuchaj Vince, lubię cię i wiem, że umiesz się obchodzić z książkami ale te, które będzie trzeba przejrzeć są w większości diabelnie stare i wymagają... no dobra, umówmy się: nie lubię jak dotyka ich ktokolwiek poza mną. Jestem już w wieku, w którym nie muszę tłumaczyć się z dziwactw. Jeśli zostawisz mi to zdjęcie i dasz trochę czasu, chętnie je przejrzę i dam ci znać, jeśli coś znajdę.

Magik wybuchnął śmiechem.

- Przyznaj się lepiej, że samego cię wciągnęło.

- Tobie się wydaje, że nie mam w życiu nic lepszego do roboty, niż grzebanie się w zakurzonym papierze? - Lafayette teatralnym gestem rozejrzał się po zapleczu, wielkie wąsiska Christophera uniósły się w uśmiechu - No dobra, może masz trochę racji.

- Jasne, chętnie zostawię to w rękach specjalisty. Będę ci winien przysługę.

- Dobra już dobra, zabieraj się stąd bo oddychasz mi na starodruki!

Do spotkania z Duvaro i Choppem zostało już niewiele czasu, pojechał więc do domu umyć się i ubrać jak na klub dżentelmena przystało. Trzy Lwy... wysoko. Ciekawe czy w towarzystwie będzie ktoś z miejscowej Loży. Wszelki kontakt z masonerią urwał mu się po wyjeździe z Europy. Dobra, chwilowo nieistotne - trzeba się skupić na sprawie Victora.
Nie miał bladego pojęcia o czym właściwie miał rozmawiać z właścicielem fabryki. Żeby mieć jakiś punkt zaczepienia przejrzał pobieżnie gazetowe wycinki Prooda - spisując i starając się zapamiętać chociaż hasłowo ich treść a także daty.

Pod Trzema Lwami pojawił się - jak nakazywały odwieczne prawa rządzące takimi miejscami - piętnaście minut spóźniony


Amanda Gordon



Boston Public Library było pierwszą dużą biblioteką w Stanach Zjednoczonych, otwartą dla publiczności. Jej zbiór książek i rękopisów, gromadzonych od poprzedniego stulecia, był dość imponujący, dlatego Amanda liczyła na to, że uda się jej pogłębić wiedzę o tym, czego dowiedziała się już poprzedniego wieczoru z księgozbioru wuja.
Po koszmarnej nocy ze snem, który powinien rodzić się tylko w chorym umyśle, postanowiła rzucić się w wir pracy.
Sprawa Victora robiła się coraz bardziej tajemnicza. Przerażało ją to, co do tej pory udało się jej wyczytać i dowiedzieć od innych. Ghoule, Znaki Starszych Bogów, krwawe ofiary, cykl księżyca… Jeśli to prawda, to mieli do czynienia z czymś plugawym i złym do szpiku kości.
Przywołała mimowolnie w pamięci obrazy z ksiąg.


Była niemal pewna, że olbrzymi wpływ na zachowanie się jej kuzyna miał ten okropny sztylet. Jeśli ona sama, pozostając w kontakcie z nim zaledwie przez moment, miała tego typu myśli i sny pełne krwi, to co musiało dziać się w umyśle Victora, który Bóg wie, jak długo przechowywał go u siebie w domu… a może i dotykał ?! Wzdrygnęła się na myśl sztylecie.
Wczoraj wieczorem nakreśliła go sobie w notatniku, uwzględniając wszystkie szczegóły wyglądu. Skąd Victor miał taką broń? Czy zetknął się z tymi potworami? Co panna Duvarre i jej ojciec mieli z tym wspólnego?
Im więcej udawało się Amandzie dowiedzieć, tym więcej pytań kłębiło się jej w głowie.

Tymczasem taksówka zatrzymała się na Copley Square, tuż przy gmachu biblioteki, usytuowanym naprzeciwko Trynity Church.


Kobieta spojrzała na budynek, westchnęła i zapłaciwszy kierowcy za kurs, śpiesznie opuściła ciepłe wnętrze pojazdu i skierowała się do głównego wejścia. Podmuchy silnego wiatru, który dołączył tej nocy do nieprzerwanie padającego deszczu, rozchyliły poły jej płaszcza. Drżąc z zimna, podbiegła do masywnych drzwi i szybko weszła do środka.

Za zamkniętymi drzwiami panowała błoga cisza. Odetchnęła, złożyła parasol i skierowała się do kontuaru, który znajdował się tuż obok głównego holu. Odgłosy kroków tłumił pokrywający podłogi holu gruby aksamitny chodnik. Jedynie cykanie zegara, który wisiał tuż nad kontuarem zakłócał ciszę tego sanktuarium wiedzy. Zerknęła na jego tarczę. Była dziesiąta pięć.
Starszy, lekko zgarbiony mężczyzna, z monoklem w oku, przekładał stertę papierów mrucząc coś do siebie pod nosem. Zbliżyła się do niego i powiedziała cicho:

- Dzień dobry. Chciałabym rozejrzeć się w księgozbiorze dotyczącym historii sztuki, astrologii… i jeszcze kilku innych dziedzin nauki. Czy szanowny Pan mógłby mnie pokierować?

Mężczyzna oderwał wzrok od dokumentów i spojrzał taksująco spod brwi.

- Czy posiada Pani u nas kartę członkowską? – zapytał cienkim, trzęsącym się głosem.
- Oczywiście – odparła wyciągając kartonik z torebki - nazywam się Amanda Gordon.
- W takim razie Panno Gordon bardzo proszę podążać za mną.

Staruszek otworzył skrzypiące drzwiczki kontuaru, po czym wolnym, ale majestatycznym krokiem, niczym kapłan w jakiejś świątyni, wprowadził ją do wnętrza.


W kilku słowach wyjaśnił rozmieszczenie poszczególnych działów, po czym poinstruował Amandę o konieczności zachowania ciszy.
Kobieta zanotowała potrzebne jej informacje i podziękowawszy bibliotekarzowi udała się na pierwsze piętro. O tej porze biblioteka była prawie pusta.
Podeszła do jednego ze stolików, rozłożyła notatnik i wyciagnęła z torebki jej ukochany aparat fotograficzny. W razie ewentualnej potrzeby.

Po pierwsze musiała dowiedzieć się więcej o ghoulach i rytuałach z nimi związanych. Zamierzała w tym celu przejrzeć księgozbiór dotyczący religii i kultów starożytnych.
Oprócz tego chciała dokładnie sprawdzić cykl księżyca i porównać go z datami zanotowanymi przez Victora i związanymi z wypadkami w fabryce oraz datę zabójstwa panny Duvarre. Może uda się ustalić jakiś schemat…
Na koniec zostawiła sobie dział historii sztuki. Miała nadzieję odnaleźć w nim informacje na temat artefaktów używanych do krwawych rytuałów – bo z nimi powiązany był właśnie ów nieszczęsny sztylet.

Przy okazji przypomniało jej się, że nie sprawdzili narzędzia zbrodni, którego użył Victor. Z opisu w gazecie wynikało, że był to bagnet, ale czy na pewno?
Zamierzała po południu, jeszcze przed spotkaniem u Teodora, zadzwonić w tej sprawie do adwokata Victora, a później do Stronga z pytaniem o ewentualny odzew na jej ogłoszenie.
Powiesiła płaszcz na wieszaku i podeszła do regałów.



Herbert J. Hiddink


Słysząc pytanie Garretta bez słowa dodał gazu omal nie przejeżdżając jakiegoś bogu ducha winnego przechodnia. Pokonał kolejny zakręt i musiał zwolnić. Kałuże i wyboje nie pozwalały na zbyt ostrą jazdę. Hiddink zaczął nerwowo bębnić palcami o kierownicę. Gdy wydawało się, że nie odpowie przez ściśnięte gardło wydobył się dźwięk nienaturalnie wysoki jak na zwykły głos Herberta.
- Na tym zdjęciu jest mój syn Artur. Przyjaźnił się z Victorem. Był jego studentem. – westchnął ciężko – Nie miałem pojęcia, że siedzi w tej sprawie głębiej. Szlag.
Herbert dodał gazu wyprzedzając jakąś ciężarówkę. Po chwili już byli na miejscu. Hiddink zatrzymał gwałtownie Bentleya.
- Garrett ! – zawołał do wysiadającego mężczyzny – Jak dam radę wieczorem idę do teatru.
I gdy tylko detektyw zamknął drzwiczki Herbert zawrócił jadąc na południe w kierunku Uniwerytetu Bostońskiego. Zatrzymał się dopiero przy Mt. Vernon Street. Parkując tuż przy krawężniku jednej z czynszowych kamienic. Z szybkością zadziwiającą przy jego tuszy wbiegł na pierwsze piętro. Stanął przy drzwiach z numerem piątym z zastukał głośno.
- Artur otwórz ! Artur jesteś tam ?
W odpowiedzi usłyszał głos dobiegający nie zza drzwi, ale z dołu klatki schodowej.
- Co to za hałasy ? Co ?!
Po chwili ujrzał gramolocego się na górę ponad siedemdziesiąt letniego pana Millera. Właściciela kamienicy.
- A to pan panie Hiddink. Dzień dobry. – skinął mu łysą głową.
- Dzień dobry. Nie wie pan gdzie jest Artur ? – spytał Herbert z nadzieją w głosie.
- Nie widziałem go od kilku dni, a wcześniej tylko wpadał na chwilę. Wie pan młodzi. – Miller wzruszył ramionami.
Coś w głosie kamienicznika kazało zapytać Herbertowi.
- Spotykał się z kimś ?
- A tak. Z taką młodą, ładna dziewczyną. Trochę starszą od niego i jakimś oberwańcem. Mówił do niego „doktorze”. Jak dla mnie to on wyglądał jak obwieś, a nie lekarz, ale nie widziałem żadnego z nich od dwóch dni. Coś się stało panie Hiddink ?
- Mam nadzieję, że nie … - wymruczał Herbert nad czymś się zastanawiając.
- Czekaj pan Miller. Zaraz wracam.
Hiddink zszedł do samochodu i ze schowka wyciągnął gazetę z artykułem o morderstwie i zdjęciem Angeliny Duvarro. Wrócił i pokazał je Millerowi.



- Czy to ta dziewczyna ?
Kamienicznik założył okulary i wziął gazetę do ręki.
- Aaa … tak. To ona. Piszą o niej w prasie ? – zdziwił się.
Herbert obcesowo wyrwał mu gazetę z ręki nim ten zdążył cokolwiek przeczytać.
- Nieważne. Mogę zajrzeć do pokoju Artura ? – spytał.
- Jasne, jasne. – staruszek wyciągnął z kieszeni pęk kluczy idąc w stronę lokalu numer pięć.
- Zaglądałem nawet wczoraj do środka … niczego nie ruszałem panie Hiddink przysięgam na Boga. –zastrzegł się natychmiast otwierając drzwi.
W środku było czysto i schludnie. Jak zwykle w kawalerce Artura.
- Dzięki Miller. Chce zostać sam. Oddam klucz jak będę wychodził. – stwierdził Herbert zamykając kamienicznikowi drzwi przed nosem.
Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Herbert ciężko usiadł na fotelu i rozejrzał się. Nawet nie wiedział od czego zacząć. Chwila oddechu sprawiła, że poczuł się bardzo zmęczony. Oparł głowę o ręce zastanawiając się.
- Muszę trochę poszperać, może coś u niego znajdę. Pojechać do uniwersytetu popytać. Zadzwonić do Emmy, by ja uprzedzić gdyby Artur pojawił się w domu … Betty … trzeba ją gdzieś wysłać. Może do ciotki Lucy. Cholera Arti w coś Ty się wpakował Mały. – myślał na głos sięgając po telefon.
Przeszukanie pokoju syna nic nie dało. Poza kilkoma starymi gazetami z zakreślonymi artykułami o zaginięciu Alexandra Duvarro.
Z właściwym sobie brakiem subtelności Herbert udał się do uniwersyteckiego dziekanatu, by dowiedzieć się, że Artur nie pobrał swojej karty egzaminacyjnej i że od dwóch tygodni opuszcza regularnie obowiązkowe zajęcia. Niewiele też przyniosła rozmowa ze studentami z jego grupy. W zasadzie tylko potwierdzili informacje z dziekanatu.
Z ciężkim sercem Herbert wrócił do domu. Nie miał sił, ani ochoty wracać do pracy. Zadzwonił tylko do swojej sekretarki Kate by odwołała wszystkie spotkania. Przy okazji dowiedział się, że Chopp nie przyszedł po referencję. Zupełnie zapomniał o tej sprawie. Nic nie powiedział żonie prócz tego, żeby dała mu znać jak pojawi się Artur, bądź gdy zadzwoni. Lata małżeństwa jednak robiły swoje. Emma prawie od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Znała jednak Herberta i nie podejmowała na razie tematu wiedząc, że i tak nic z niego nie wyciągnie.
Oboje milcząc w ponurych nastrojach przygotowywali się do wyjścia do opery.
Hiddink zastanawiała się jak rozpoznać C.C. zakładał że ta osoba będzie się jakoś wyróżniać. Zamierzał zwracać uwagę na wszystkich nietypowo zachowujących się widzów. Zwłaszcza na cudzoziemców lub … cudzoziemki.
Leonard Lynch

Miliony wodnych kropek rozbijało się o zbyt długo nie mytą szybę przy okazji wybijając równomierny, mocny rytm.
Książka bezwładnie zsunęła się z kolana...
Nie zważał na to...w tym momencie liczyło się tylko ostrze, Wzrok z fotografii przepełzł w mroki pokoju, torba leżała niewinnie na łóżku...
"Chcę tylko na niego spojrzeć..."
Gdzieś w tle zagrzmiało, miasto przygotowywało się na kolejne hektolitry deszczówki...czy to na pewno deszcz? Przez głowę przemknęła myśl...jedynie musnęła zaspany umysł...czuł ciepło, wszędzie wokół, otaczało go, delikatne krople obijały się o twarz...
-Czy to sen?- szepnął z ciągle zamkniętymi oczami...
-Czy to sen?- echo...nie...głos był mocniejszy...silniejszy,,,inny
Otworzył oczy i natychmiast je zamknął.
Oślepiający szkarłat przedzierał się przez zaciśnięte powieki...
Płyn...krew była coraz gorętsza, czuł jak wpływa przez nozdrza....uniemożliwia oddychanie....wlewa się...płuca już pełne...żołądek, płyn rozpierał jego wnętrzności....
Niespełna tysiąc stron rąbnęło z impetem o drewniany parkiet wydając przy okazji głuchy huk i zgniatając pozostałości po roztrzaskanym blacie stołu...

Obudziło go energiczne i nadgorliwe pukanie do drzwi...podniósł się...leżał na łóżku, ciągle mając w głowie dziwny sen, wizję czy cokolwiek to było, Leo podszedł do drzwi po czym lekko je uchylił...dobijanie się ustało:
-Tak?- mruknął przez szparę
-Witam, nazywam się Mary, przysłał mnie pan Lafayette, w sprawie jakiegoś zdjęcia...właściwie nie wiem o co chodzi, jednak powiedziano mi że będziesz wiedział
-Proszę p-poczekać- zająknął, po czym zabrał z okna jedną z fotografii zrobionych poprzedniego dnia, dla bezpieczeństwa nie tyle samego zdjęcia, co samej Mary, która tak brutalnie i nadzwyczaj błyskawicznie wtargnęła w grono osób, które młody Lynch znał.
-Proszę przekazać p-pozdrowienia dla pana Lafayette'a- uśmiechnął się dość niemrawo przekazując kopertę.
Szybkie śniadanie, poranna higiena, przebranie się i już był na ulicy starając się wymigać od rozmowy o kobietach z dozorcą, który jakby nie byo wypatrzył "kuriera" Lafayette'a.
Z wypchaną torbą wpakował się do pierwszej lepszej taksówki...absolutnie nie miał ochoty przebijać się przez rzesze ludzi zmierzających do swoich fabryk, biur i innych, równie problematycznych miejsc.
"Jak znaleźliśmy się rozebrani w łóżku"
Przez chwilę wydawało mu się, że słyszał odpowiedź. Pokręcił głową starając się odgonić myśli po czym przeniósł swój wzrok na ulicę...widząc tych wszystkich ludzi czuł się jak mały, malutki i tak naprawdę nieznaczący trybik w olbrzymiej maszynie społeczeństwa, chłopak zamknął oczy, chwilę później słyszał przepalony głos taksówkarza:
-Jesteśmy na miejscu
Bez słowa zapłacił, po czym wszedł do gmachu...panowało tu jedno wielkie zamieszanie, na tablicy, wielkimi literami informacja o przesunięciu terminów sesji...na wcześniejsze.
"Historie mamy dzisiaj...godziny wieczorne"
Po kilku chwilach stał już przed wejściem do piwnicy, w której przesiadywał jego znajomy Malcolm, wraz z przyjaciółmi i pokręconym profesorem chemii...w między czasie wytwarzając hektolitry alkoholu...
Zapukał w stalowe drzwi
-Wejść- gruby głos wydobył się zza metalowej płyty
Douglas popchnął drzwi wydające z siebie przeraźliwe jęki. Pierwsze co poczuł to straszny zaduch panujący w pomieszczeniu, do tego doszedł mocny zapach spirytusu i innych dziwnych substancji
-O patrzcie kto u nas zawitał!- krzyknął siedzący na jednej z beczek Malcolm Moore...właściwie znali się z liceum, chodzili razem na kilka przedmiotów, straszny śmieszek i kawalarz, przy tym niezłe wyniki w nauce.
-Toż to Doug- dokończył witając się z Lynchem- co sprowadza cię do naszej pirackiej jaskini?- zapytał uśmiechając się od ucha do ucha,
-Chciałbym p-poprosić cię o małą przysługę- twarz Malcolma przeszła w stan całkowitego skupienia
-O co chodzi?
-Jesteś chemikiem, więc pomyślałem, że m-mógłbyś dla mnie coś p-przebadać- Leo wyciągnął zawiniątko z torby, po czym "rozpieczętował je"
-Chryste, Lynch co ty nam tu przytaszczyłeś- oburzył się jeden ze znajomych Moore'a, od początku przyglądający się całej scenie
-Bill, wracaj do roboty- burknął Malcolm po czym wziął broń zawiniętą ciągle w materiał- toksykologia?
-D-dokładnie o to mi chodzi.
-Okej, słuchaj, to...coś wygląda paskudnie, ale chyba damy radę jakoś to sprawdzić bez dotykania jakiegokolwiek fragmentu...
-Ile to potrwa?
-Trzy dni...jeśli zmobilizuję do tego resztę może dwa...wiesz, musimy sprawdzić nie tylko ostrze, ale też stop z którego zostało zrobione, no i te wszystkie...ozdoby- mówił wskazując na rękojeść sztyletu- wstępne wyniki możesz mieć już jutro...swoją drogą skądś to wytrzasnął?
-Długa historia- stwierdził głośno wzdychając,
-Mhm, mhm, rozumiem...tak czy inaczej, żebyś przez ten cały dzień się nie nudził...masz tu, mały prezent na opijanie udanej sesji- Moor'e wręczył mu butelkę z etykietą "45%"
-J-jeszcze jej nie zdałem- nie przywykł do przyjmowania prezentów
-Ooo, przestań Lynch, zdasz, zdasz...
Po chwili rozmowa zeszła na tematy dotyczące uczelni, "biznesu" całej tej grupy i tym podobnych rzeczy związanych tylko i wyłącznie ze światem "namacalnym"...miła odskocznia od tego co działo się wcześniej...Douglas został na uczelni...nie mógł opuścić sesji
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 15:57   #7
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy


Nad Bostonem przeszło prawdziwe załamanie pogody. Wiele niżej położonych ulic było trudno dostępnych, prawie nieprzejezdnych. Brudna woda zalegała ogromnymi kałużami, wylewała ze studzienek kanalizacji deszczowej. Rynsztokami spływała wzburzona, spieniona fala nieczystości, dodając do nieciekawej pogody jeszcze charakterystyczny fetor, który zapanował niepodzielnie nad całym miastem, jakby jakaś plugawa, niewidzialna hydra wystawiła swe wężowe łby ze studzienek kanalizacyjnych i owionęła wszystko swoim smrodliwych oddechem.

Ci, co nie musieli, woleli raczej spędzić czas wewnątrz domów, racząc się rozgrzewającymi napitkami i zajmując myśli i czas zajęciami nie wymagającymi opuszczania wnętrza swoich kryjówek.

Wy nie należeliście do tej grupy szczęściarzy .... i musieliście stawić czoła smrodowi miasta, wilgoci, zimnym podmuchom wiatru ... Jednak i one nie były waszymi jedynymi zmartwieniami


Dwight Garrett

Wróciłeś do motelu szukając spokoju ducha we wzorkach na kwiecistej tapecie. Oczywiście, nie znalazłeś. Widok przeciętej szyi policjanta powracał, niczym wyrzuty odrzuconej kochanki...

Przed oczami przebiegały ci wydarzenia z mieszkania zamordowanego od momentu, kiedy weszliście do środka.

Strzał za uciekającym napastnikiem w prochowcu. Smród kręcący cię wtedy w nosie. Piżmo, zapach gówna z butów. Zapach Bostonu dzisiejszego dnia.

Widok zmartwiałej, poszarzałej twarzy Hiddinka, kiedy podnosił okrwawioną fotografię syna z podłogi. Były tam też inne fotografie. Kilka fotografii. Wyjąłeś je z kieszeni płaszcza – twarz Victora – poznajesz zdjęcie, bo pokazał ci je twój zleceniodawca w Nowym Jorku. Twarz Angeliny – wydrukowane w lokalnych dziennikach, które studiowałeś wczorajszego wieczora. Zwykłe zdjęcia. Krople krwi zakrzepłe na nich wyglądają jak zbrązowiała farba.

Okrwawione gardło Correna. Brzegi rany nierówne – jakby rozdarte. To nie było gładkie ostrze. Nie mogło być.

Zwykła koperta, w jakiej daje się zwyczajowo łapówki, leżąca na stoliku a z niej wystający blankiet wizytowy jakiegoś lokalu o nazwie „Dance Macabre”. Szybki telefon na recepcję i w chwile potem wiesz, ze jest to dość dobry lokal na okręcie cumującym w porcie, gdzie wpuszcza się jedynie na zaproszenie.

Widok rozszarpanej rany na gardle – coraz bardziej jesteś pewny, że szyja nie została przecięta. Stawiałbyś na narzędzie podobne do haka rybackiego. Częste narzędzie w porcie, gdzie cumują różne łajby.

Twoja ręka wyciera kolejne fragmenty mieszkania funkcjonariusza Correna. Omijasz ślady błota, które zostawiły buty napastnika. Ciemnobrązowego, w którym widać solidny odcisk przekrzywionego kamasza o naprawdę imponujących rozmiarach.

Potem opuszczasz pokój.

Dym z papierosa unosi się błękitną wstęgą w powietrze. Zalane wodą ulice są niezwykle wprost intrygujące. Przykuwają twoją uwagę na dłuższy czas. Widok samochodów przedostających się z trudem przez rozlewiska. Widok przechodniów uciekających przed ochlapaniem. Widok policjantów w pelerynach i służb kanalizacyjnych, które usiłują wypompować wodę z newralgicznych miejsc jest dziwnie kojący.

Widok rozdartego bezwstydnie gardła i słowa wdowy po drugim funkcjonariuszu – „powiesił się nocą” nie dają ci spokoju. Ktoś pytał o policjantów – wy pytaliście. A teraz obaj nie żyją. Byliście na miejscu obu zdarzeń, cóż z tego, ze poniewczasie. Łączycie się ze sprawą Prooda. Cóż więcej trzeba będzie śledczym, by próbować powiązać was z tymi wydarzeniami.

Oby twe słowa wypowiedziane do Hiddinka nie stały się prorocze, lecz faktycznie potrzebujecie dobrego alibi.

Kiedy nadeszła pora, skierowałeś się do gmachu opery. Do przejścia miałeś zaledwie kilka ulic, lecz wieczorny zmrok i mżawka nie zachęcały do spacerów.


Walter Chopp


W taką pogodę jak dzisiejsza, nawet jazda środkiem lokomocji bywa uciążliwa. Niemniej jednak zahaczyłeś o mieszkanie Douglasa odbierając zdjęcia i wioząc je do Patricka.

Spotkałeś się z kolegą w lokalu w pobliżu jego pracy. Ze względu na pogodę panował w nim dzisiaj nadzwyczajny ruch.

- Boże, Walter – zaczął Patrick ściskając ci dłoń na powitanie.. – Jak to miasto dzisiaj cuchnie. Gazety piszą, że zalewa nas nasze własne gówno.

Pogadaliście przez chwilę o niczym, odruchowo wpatrując się w zaparowane szyby. Świat za nimi wydawał ci się dziwnie odrealniony. Potem wyłuszczyłeś mu swoją prośbę wręczając zdjęcie sztyletu.

Na jego widok Patrick zmrużył oczy, jak kot, który ujrzał właśnie mysz w tym samym pomieszczeniu.

- Ciekawa replika – mruknął z uznaniem. – Wygląda jak perski sztylet. Tylko ozdoby są inne. Intrygujące.

Wiedziałeś już, że chwycił „haczyk” i że zrobi wszystko, co w jego mocy, by ustalić pochodzenie broni.

- Możesz się dowiedzieć czegoś więcej na jego temat?

- Żartujesz! – Patrick spojrzał na ciebie szczerze oburzony. – Czy mogę? Ja MUSZĘ się czegoś dowiedzieć. Zadzwonię, jak tylko coś ustalę. Mogę zatrzymać fotografię?

- Jasne.

Potem zjedliście razem jakiś lunch gawędząc prze chwilę o pogodzie i dawnych, jaśniejszych czasach. Potem musiałeś wrócić do domu, nałożyć najlepszy garnitur i pojechać do „Trzech Lwów”


Amanda Gordon


Pachnące skórą książki wzbudziły w tobie – badaczce tego, co ukryte – dreszcz podniecenia.

Setki kartek zapisanych drobnymi literami. Rekonstrukcje drzeworytów i rycin. Zdjęcia. Piękne, wspaniałe źródła wiedzy. Mające jednak jedną, ogromną wadę.

Czas.

Czas potrzebny na zapoznanie się z ich zawartością wymagał dni, tygodni a czasami miesięcy studiów. Oczywiście korzystanie z bibliotek jest sztuką samą w sobie. Sztuką, która opanowałaś na tyle, że możesz uznać się za dość wprawną.

Wyjęłaś brulion do robienia notatek, ulubione pióro i zagłębiłaś się w żmudne studiowanie wspaniałych dzieł ludzkiej myśli.

Mijały godziny. Jedna po drugiej. Oczy i głowa zaczęły boleć cię z wysiłku.

Wiedza o ghoulach powiększała się o kolejne notatki. Co dziwniejsze, wierzenia w te kreatury narodziły się na Środkowym Wschodzie, w pradawnej Persji, jednak ich korzenie sięgają jeszcze dalej. W zapomniane czasy pierwszych cywilizacji. Wiara w istoty pożerające zmarłych jest tak stara jak ludzkość. I trwa wszędzie tam, gdzie ludzie mieli dość wyobraźni by grzebać zmarłych w ziemi. Jest to jednak wiedza dość rozproszona, niespójna, mało wiarygodna – bo przecież nie wierzysz w to, że podobne istoty gdziekolwiek i kiedykolwiek mogły istnieć. To szaleństwo.



Wpatrując się jednak w rycinę jednej z personifikacji ghoula czułaś jakiś irracjonalny lęk. Pierwotną obawę budzącą się w głębi duszy. Kiedy ktoś stanął koło ciebie, prawie nie podskoczyłaś na miejscu. Był to jednak jeden z bibliotekarzy.

- Proszę wybaczyć, droga pani, jednak za pół godziny zamykamy.

Spojrzałaś na tarczę wysokiego, kopertowego zegara ustawionego w wejściu, którego bicie dzieliło czas w bibliotece na mniejsze kawałeczki.

Dochodziła godzina siódma wieczorem. Boże! Uciekł ci prawie cały dzień, a przejrzałaś zaledwie część tego, co udało ci się zgromadzić na stoliku.

Szybko zerknęłaś jeszcze na daty z gazety i wypadków w fabryce Duvarro Sprocket i od razu zauważyłaś prawidłowość, ze wszystkie wydarzyły się w noc nowiu. Najbliższy nów jest dopiero za kilka dni. W nocy 1 lipca. Był dopiero 18 czerwca. Prawie pół miesiąca. Tylko, czy twoje przypuszczenia miały sens? Obawiałaś się, że czas zweryfikuje.


Leonard Douglas Lynch



Najpierw kilka godzin na uczelni i w jej bibliotece. Potem jakiś lunch i powrót do domu przez zalane deszczem ulice Bostonu. Istny dom wariatów.

W końcu jednak dotarłeś do domu, by zająć się nauką do sesji.

Jednak ani aura za oknem, ani tajemnicza śmierć w którą wmieszany był Victor Prood nie dawała ci się skupić na książkach.

Powtarzałeś materiał racząc się płynem z butelki i wsłuchując w deszcz i wiatr. Uczucie napięcia nie opuszczało cię, mimo alkoholu. Wręcz przeciwnie. Jakby wódka pobudzała jakieś ukryte w duszy pokłady emocji.
Jakby ciężar sprawy spoczął na twoich barkach.

W końcu jednak zjadłeś coś, wziąłeś książkę i notatki z wykładów i zacząłeś głośno powtarzać notatki. Za oknem zapadał czerwcowy zmrok, a deszcz zaczął padać z nową siłą.

Jakieś napięcie nie chciało cię opuścić. Czułeś się dziwnie. Bardzo dziwnie. Tęskniłeś za ... pozostawionym u znajomych sztyletem.


Vincent Lafayette i Walter Choop

„Trzy Lwy” okazały się miejscem w każdym calu pasującym do wizerunku klubu dla gentelmanów. Skórzane obicia, stół bilardowy, barek zaopatrzony we wszystko co trzeba i co było legalne, wspaniałe cygara i prowadzący rozmowy o polowaniach, kobietach i sportowych samochodach mężczyźni. Niektórzy czytali w spokoju gazety

Wśród nich postawny, zasmucony śmiercią siostrzenicy i bez wątpienia lubiany Dominic Duvarro. Przywitał was obu nad wyraz wylewnie, zważywszy na poranną scysję w fabryce z Walterem. W tobie, Vincencie rozpoznał znanego prestigitatora, co oczywiście skupiło wokół twej osoby uwagę kilku innych gentelmanów – bankierów, właścicieli fabryk i manufaktur – ludzi sukcesu, którzy jak dzieci próbowali namówić cię do zdradzenia tajemnic twej sztuki. Niektórzy okazywali się bufonami, inni dużymi dziećmi, żadnymi „wiedzy tajemnej” jak lizaków.

W końcu po blisko godzinie udzielania się towarzysko Dominic znalazł czas, by usiąść z wami w fotelach ustawionych wokół stolika szachowego. Z cygarem w jednym ręku i małą lampką brandy w drugiej zajął miejsce na przeciw was.

- Zalecenia lekarza – uśmiechnął się widząc wasze zaciekawione spojrzenie zatrzymane na trunku. – Problemy z sercem. Mam receptę na wino i butelkę nieco mocniejszego trunku.

- Zatem panowie – zwrócił się do was z powagą. – Pan Choop powiedział, że prowadzicie własne śledztwo w sprawie tych feralnych wydarzeń dotyczących mojej kochanej Angie i mojego brata.

Zmarkotniał, jakby tragedia, jakiej ostatnio doświadczył mocno nim wstrząsnęła.

- Wiedzą panowie, że w moim sercu też pojawia się cień wątpliwości. Najpierw znika mój brat. Jak kamień w wodę. Nie zostawia dyspozycji. Niczego. To do niego niepodobne. Potem Angela szuka go na własną rękę, trafia na waszego kompana – powiedział te słowo niemal jak obelgę – i kończy zamordowana w zaułku w jakiejś obskurnej dzielnicy. Dlaczego? Z jakiego powodu? Wiecie, panowie. To zabrzmi nader dziwacznie, lecz wydawało mi się, że ów Victor jest nieco bliżej z Angie, niż ta chciał mówić. Ona wierzyła, że Prood ma w sobie moc by odnaleźć jej ojca. Dla mnie wydawał się jedynie zwykłym szarlatanem. Lecz teraz... teraz budzą się we mnie wątpliwości. Proszę panów o szczerość. Powiedzcie mi, co sądzicie o tej sprawie.


Herbert J. Hiddink


Przygotowania do wyjścia w towarzystwie żony – jak zawsze zresztą – zajmują sporo czasu. Oczekując, aż twoja małżonka wyszykuje się odpowiednio, narzekając oczywiście przy tym na pogodę, smród dochodzący zza okien, zdający się przeciskać przez każdą szczelinę.

Twoje myśli biegły niespokojnym torem. Próbowałeś zabić je cygarem, szklaneczką „wody mineralnej”, próbą zajęcia się pozorowaną pracą i szykowaniem do wyjścia. Jednak nic to nie dawało. Zawsze natrętne myśli wracały do widoku przeciętego gardła skorumpowanego policjanta. Otwartej, bulgocącej krwią rany. Jednak w twoich wizjach twarz Correna lecz twarz twojego syna.

Nie miałeś głowy do innych rzeczy. Nie miałeś głowy. Po prostu.

W tej sprawie zginęły już przynajmniej dwie osoby. Angelina i funkcjonariusz Corren. Jasna cholera! Jasna cholera! W co też ten młokos się wmieszał.

Portier z dołu poinformował was, ze na dole czeka zamówiona taksówka. Była odpowiednia pora, by zejść. Tylko, rzecz oczywista, Emma potrzebowała jeszcze kilku minut, co przełożyło się na kilkadziesiąt centów więcej za taksówkę.

Pod operą zjawiliście się jednak na tyle przed czasem, że bez problemu mogliście skorzystać z operowych stoisk i toalet. Kiedy tłumek widzów gęstniał ty ciekawie rozglądałeś się za kimś podejrzanym, cudzoziemskim, tajemniczym i Garrettem, lecz niczego nie widziałeś.

W końcu, po drugim dzwonku, zająłeś właściwe miejsce.

Po trzecim dzwonku wygaszono światła, orkiestra zaczęła grać pierwsze takty, podniesiono kurtynę. Salę wypełniły pierwsze tony spektaklu.


Vincent Lafayette

Ze spotkania w "Trzech Lwach" do opery zdążyłeś dosłownie w ostatniej chwili. Ledwie udało ci się oddać płaszcz do szatni, a już zabrzmiał drugi dzwonek. Miejsce dołączone do dziwacznego zaproszenia zająłeś w ostatniej zaraz po trzecim dzwonku, omiatany niechętnymi spojrzeniami nieprzychylnych ludzi.

Orkiestra zaczęła grać pierwsze takty, podniesiono kurtynę. Salę wypełniły pierwsze tony spektaklu.

Po kilku minutach usłyszałeś za sobą cichy szept i owiał cię nieprzyjemny zapach zepsutych zębów i taniej wody kolońskiej. I ktoś, z mocnym rosyjskim akcentem powiedział:

- Pan Viktooor Prood. Ja czekał na tiebja. Mam to. Ty masz diengi? Dolars? Jeśli tak, zaraz idjemy do szatnia. Ja ci to dać. Sto dolars, tak jak my gadać? Idi za mnoj.


Dwight Garrett


Do Opery wszedłeś wraz z grupką ludzi, by zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Stojąc gdzieś dyskretnie obserwowałeś patio, samemu starając się nie zwracać na siebie uwagi. Udało ci się, bowiem Hiddink, który pojawił się w operze z jakaś kobietą nie zwrócił na ciebie uwagi.

Szukałeś kogoś odstającego od reszty, podejrzanych było jednak zbyt wielu, by wyłuskać odpowiednią osobę. Nie znając płci, wieku ani nie mając żadnych innych danych pozostało ci jedynie czekać cierpliwie.

Kiedy zaczęło się przedstawienie zająłeś miejsce na balkonie i szybko odnalazłeś wzrokiem właśnie wchodzącego na widownię Lafayetta. Widziałeś też dobrze Hiddinka i towarzyszącą mu kobietę. Widownia wypełniała się ludźmi. Słychać było szurania i gwar rozmów do czasu, aż zabrzmiał trzeci dzwonek i ludzie skupili swoją uwagę na scenie i podnoszącej się kurtynie.

Orkiestra zaczęła grać, światła przygasły. Ty szybko zauważyłeś, że na miejscu za obserwowanym Lafayettem usiadła jakaś długowłosa postać. Było jednak zbyt ciemno, byś mógł rozpoznać coś więcej. Nie umknęło jednak twojej uwadze, że postać pochyliła się w stronę miejsca zajmowanego przez wydawcę, jakby mu coś mówiła, a potem, dosłownie w chwilę później, skierowała się do wyjścia, co wzburzyło jej sąsiadów.

Widziałeś jedynie długi płaszcz i włosy. To chyba był jednak mężczyzna.



VINCENT LAFAYETTE


Ten głos nawiedzał mnie
Przybywał w snach
Wymawiał imię me
Aż nastał brzask
I chyba dalej śnię
Lecz razem z nim
To on
To upiór tej opery
Ma we władzy sny

W ogólnym zamieszaniu, odkąd znalazł zaproszenie, zupełnie umknęła mu informacja co właściwie miało być wystawiane. Teraz patrzył i nie wierzył. Upewnił się spoglądając w libretto, napisane bez snobistycznych ceregieli w całości po angielsku.

Wystawiali "Upiora w Operze"... w operze!

Ktoś zadał sobie trud, żeby wydawaną dziesięć lat temu w jakimś francuskim brukowcu powiastkę gotycką ubrać w rymy, melodie, kostiumy, dekoracje, zatrudnić profesjonalnych śpiewaków i imponującą orkiestrę - a potem jak gdyby nigdy nic wcisnąć to na afisz między Mozarta a Czajkowskiego.
I to bynajmniej nie dla żartu!
Z pełną powagą, patosem i pompą przypieczętowanymi marką Opery Bostońskiej! Nikt z aktorów, muzyków czy wytwornie odzianych widzów zdawał się nie dostrzegać niedorzeczności tego przedsięwzięcia.

Jasne - Boston nie Paryż, amerykańskie pojęcie sztuki wysokiej było dość specyficzne. Zresztą nawet w Europie kolejne eksperymenty artystycznych rewolucjonistów, skupiających się wokół coraz to nowych "izmów" już dawno przekroczyły wszelkie granice absurdu. Ale to? To by wprawiło w zakłopotanie nawet tego psychopatę Duchampa!

Z zadumy nad kondycją współczesnej sztuki wyrwał go cichy męski głos z mocnym wschodnioeuropejskim akcentem.

- Pan Viktooor Prood. Ja czekał na tiebja. Mam to. Ty masz diengi? Dolars? Jeśli tak, zaraz idjemy do szatnia. Ja ci to dać. Sto dolars, tak jak my gadać? Idi za mnoj.

Vincent bez słowa skinął głową i ruszył za nieznajomym. Szedł pewnym krokiem, trzymając obojętny wyraz twarzy. Fakt, że akurat miał w wewnętrznej kieszeni kopertę z wczorajszym utargiem Teatru Magicznego zakrawał na cud, albo działania sił tajemnych.Prozaicznie zapomniał ich oddać do banku, spiesząc się na spotkanie pod Trzema Lwami. Pośpiech i roztarginienie pierwszy raz w życiu zadziałały na jego korzyść.

W szatni czekał starszy facet, ubrany w długi szynel. Wyglądał... dość osobliwie. Miał zmierzwione włosy i dwoje różnobarwnych oczu - jedno zielone drugie niebieskie. Obrazu dopełniały jasna broda, chuda, koścista sylwetka. Czekał spokojnie trzymajac ręce w kieszeniach płaszcza.

- Victoor - zaciągnął patrząc na magika - ja myślał że ty młodszy

- Młodość nie wieczność - powiedział po rosyjsku i uśmiechnął się do rozmówcy - możemy przejść do wymiany?

- Znasz rosyjski - nieznajomy uśmiechnął się szeroko pokazując najbrzydsze, najbrudniejsze i najbardziej pokrzywione zeby, jakie Vincent widział w życiu. Opera Bostońska powinna obsadzić go na cały sezon w roli upiora - Czemu nie mówileś? Pokaż diengi!

- Cóż, na wszystko jest odpowiedni moment - Vincent sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął 10 banknotów.

Uśmiech upiora z opery stał się szerszy i paskudniejszcy

- To dla ciebie - wyjął w końcu dłoń z plaszcza pokazując papierową torbę owiniętą wokół czegoś oblego - Najlepszy gatunek. Lepszego nie znajdziesz. Oszczedzaj!

Wymienili się z rąk do rąk. Lafayette dyskretnie spojrzał za papier zawiniątka. Bliżej niezidentyfikowana butelka, sądząc po rozmiarze okło 0,75 litra. Teatralnym gestem zważył ją w dłoni, po czym skinął głową z zadowoleniem - Miło się robi z panem interesy. Moje stare namiary są chwilowo nieaktualne. Jak się możemy skotaktować, gdybym potrzebował tego więcej?

- Dzwoń tam gdzie wcześniej - nieznajomy schował kasę do kieszeni i ruszył w stronę wyjścia.

Diabli by to... no nic, moja rola chyba skończona. Teraz to już problem detektywa.

- Daswidanja - rzucił za odchodzącym, wprawnym ruchem ukrywając butelkę w rękawie z zamiarem powrotu na salę. Samego go to rozbawiło, ale nie mógł się doczekać momentu arii Erika.

Po holu kręcili się jeszcze spóźnieni widzowie, goście. Ktoś właśnie wszedł przez główne drzwi.

- Daswidanija - rzucił upiór przez plecy.

Lafayette zrobił kilka kroków, kiedy za jego plecami huknął potężny, głośny strzał. Jakaś kobieta wrzasnęła przerażona. Odruchowo schował się za kontuar szatni, po czym dyskretnie wychylił się, by sprawdzić co się stało.

Zobaczył nieznajomego od flaszki padającego na posadzkę i stojącego w wejściu mężczyznę z ogromnym rewolwerem w ręku. Mężczyzna sterzlił raz jeszcze do leżącej postaci - odwaracając się i rzucając do ucieczki.

Lafayette rzucił się do ciała poznanego przed dwiema minutami Rosjanina.

Wszystko zaczęło się dziać jakby w zwolnionym tempie.

Jakaś kobieta zemdlała.

Szatniarz krzyczał coś bez ladu i składu.

z boku głowy upiora rozlewała sie coraz większa, ciemna kałuża krwi.



WALTER CHOPP


Zgasił papierosa, dopił drinka i wyszedł na deszcz. Zależało mu, żeby zniknąć stąd przed napływem zmieniających się robotników o 13. Rzucił okiem w stronę przystanku tramwajowego, na oko oceniając odległość i szacując, jak bardzo w tym czasie zmoknie. Postawił kołnierz marynarki i wcisnął ręce do kieszeni. Pochylając się, zaczął iść szybkim krokiem na przystanek. Pożałował, że nie wziął kapelusza, przynajmniej włosy by miał suche, a tak będzie musiał jeszcze lecieć do domu się przebrać. Chciał, żeby jego wygląd był nienaganny podczas wizyty w Trzech Lwach, zdawał sobie sprawę, że ubiór jest bardzo ważnym elementem zdobywania czyjegoś zaufania.

Na przystanku zapalił kolejnego papierosa i czekał. Przez chwilę przeszła mu myśl, że powinien tam wrócić, do tego baru i poczekać na tę pierwszą godzinę. W tym czasie mógłby coś zjeść na przykład, a później zlałby się z otoczeniem i obserwował robotników po pracy. Jak opada z nich zmęczenie, jak ciepło wnętrza knajpy i dolewany pod stołami alkohol rozwiązuje im języki. I przysłuchiwałby się wszystkiemu, co mają do powiedzenia, a sam siedziałby nie wzruszony i udawał, że czyta gazetę. Uzyskane w ten sposób informacje przyczyniłyby się w znacznym stopniu do wyjawienia prawdy o sprawie Prooda, a ten odzyskałby wolność. Później siedzieliby wszyscy w w szóstkę razem z Victorem, który dziękowałby im wszystkim za zaangażowanie w sprawę i pomoc, bez której na pewno już by nie żył. A oni wszyscy: i Gordon, i Douglas, i Lafayette, a nawet Garett i Stypper, ale w szczególności to Hiddink; i oni wszyscy by mówili: -Nie, Victorze, to nie nasza zasługa. Wyszedłeś na wolność przede wszystkim dzięki zaangażowaniu Waltera, to on uzyskał najwięcej informacji i to on, ryzykując najwięcej, wniósł do sprawy najwięcej światła.

„Achhh... cholera...” - syknął Chopp, gdy gorący żar palącego się papierosa dotarł do trzymających go palców. Walter odrzucił niedopałek gestem, jakby odganiał się od osy i wsiadł do nadjeżdżającego wagonu. „To przez ten strój” -tłumaczył sobie już w tramwaju. -„To przez ten strój nie mogę zostać w tłumie. Jestem zbyt elegancko ubrany, od razu zwrócę na siebie uwagę.”

Arch Street była niedaleko jego domu. Wszystkie te uliczki w portowej części miasta miały taki sam ciasny charakter. Zawsze mogłeś na nich spotkać dokerów w kufajkach i rybaków wystawiających swoje stoliki, na których wykładali złowione przez siebie trofea, w coraz dalszych już rejonach miasta. Jeżeli proces ten będzie cały czas się pogłębiał, niedługo Boston nawet w samym centrum będzie miało targ rybny. I wszędzie będzie czuć ten zapach. I jeszcze jak pada ten cholerny deszcz, zabiera ze sobą wszystkie śmieci zostawione przez handlarzy i spławia je po ulicach . Te później zatrzymują się gdzieś w głębszych kałużach tylko po to, żeby w spokoju poczekać na przejeżdżający samochód, który rozbryzga to po ubraniach przechodniów. Ci już będą wtedy wściekli i tak kółko się zamyka. „Ale rzeczywiście” – pomyślał Walter. - „Jeszcze niedawno na mojej ulicy nikt nie handlował tym badziewiem, a teraz? Nie cierpię ryb...” Jednym słowem, Boston na obecna chwilę nie był ulubionym miastem Waltera Choppa.

Tramwaj się zatrzymał. Deszcz tak jakby też, przynajmniej odrobinę. Teraz już tylko mżyło. Arch Street. Co by złego Walter na Boston nie mówił, to komunikację tramwajową mają dobrą i cieszył się z tego za każdym razem, gdy nabrała go ochota na przemieszczanie się z rejonów portowych miasta do tych przemysłowych, gdzie spotkać można różne fabryki, a w szczególności Duvarro Sprocket – fabrykę, która jako jedyna go teraz interesuje.

Walter znalazł adres i odebrał zdjęcia. Wziął kopertę z odbitkami, którą znalazł u dozorcy. Mieszkanie na górze było zamknięte, ale w drzwiach była kartka z informacją, gdzie czekają zdjęcia. Chopp nie chciał jej otwierać, bo przypomniała mu się cała dziwna sytuacja w szpitalu, gdy byli u Teodora. Przypomniały mu się te dziwne reakcje Amandy i Vincenta, gdy patrzyli na sztylet. Na szczęście on mu się do tej pory nie miał okazji przyjrzeć. Trochę się bał, ale ciekawość oczywiście była większa i przed wyjściem z bramy wyciągnął zdjęcia z koperty. Nic specjalnego, sztylet jak sztylet, rzeczywiście z jakimiś dziwnymi zdobieniami, ale Walter nie znał się na sztuce. „Być może w żywym kontakcie sztylet ma jakieś większe oddziaływanie, bo jakoś nic dziwnego się ze mną nie dzieje, ale to co było widać na twarzy Lafayetta i panny Gordon nie mogło być udawane – to było coś poważnego”.

Czasu było mało, a musi spotkać się jeszcze z Patrickiem. Na szczęście dozorca pozwolił mu skorzystać z telefonu i umówił się za dwadzieścia minut w knajpie, gdzie wszyscy z Domu Towarowego Hollinsa jedli lunch. Rozmowa i wspólny posiłek zaowocowały (poza oczywiście niedyskretnymi pytaniami Patricka na temat tak długiego urlopu Waltera -Wszyscy w firmie o tym gadają.) wyraźnym zaintrygowaniem Patricka. Wstępnie powiedział, że sztylet wygląda na perski i obiecał wykopać informację choćby spod ziemi. Chopp widział błysk w jego oczach i już wiedział, że Patrick nie nawali, więc z pełnym spokojem zostawił mu fotografie. Niestety, nie mógł za długo z nim siedzieć, bo siedemnasta była coraz bliżej. Pożegnali się i po piętnastu minutach taksówkarz wysadził Waltera przed jego mieszkaniem w kamienicy przy Newton Street.

Godzina piąta po południu zbliżała się wielkimi krokami. Walter zdążył jednak wziąć szybką kąpiel i wydobyć z szafy swój najlepszy garnitur, idzie przecież do klubu dla gentlemanów. Klub dla gentlemanów... nigdy nie był w taki miejscu... „Dobrze, że Vincent będzie ze mną – to obyty facet, a ja kompletnie bym nie wiedział, jak się zachować”. Tym bardziej, że Trzy Lwy rzeczywiście okazały się prawdziwym klubem dla gentlemanów. Chopp przez cały pobyt w lokalu był strasznie spięty i jeszcze to dziwnie przyjazne powitanie Dominica Duvarro. „W biurze był zupełnie inny, chyba nie spodziewał się, że osoba, którą przyprowadzę, to znany wszem i wobec magik”. Obserwował, jak blisko godzinę Lafayette sprawnie lawiruje pomiędzy przedstawianymi sobie przez Dominica gentlemanami – śmietanką Bostonu i zazdrościł. Zazdrościł mu obycia, umiejętności odnalezienia się w każdej sytuacji; o Waltera nikt nie spytał, nikt nie był zainteresowany jego osobą, no bo cóż Chopp miał do zaoferowania innym? Swoją gnuśność? Samotność? Nudę? „Za długo izolowałem się od ludzi, za długo... Muszę wrócić na pole gry, muszę się jakoś wykazać...” Dopiero gdy zaczął odczuwać ból w dłoniach, zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas bezwiednie zaciskał pięści.

W końcu część towarzyska się zakończyła i można było przejść do konkretów. Obaj zostali poczęstowani przez Dominica cygarem i lampką brandy i siedząc wygodnie w fotelach zaczęli rozmawiać. Pierwszy odezwał się Duvarro, wygłaszając kilka niepochlebnych opinii na temat Victora. Walter poczuł się zobowiązany sprowadzić temat na nieco inne tory:
-Tak, panie Dominicu. My, z panem Lafayettem, uważamy, że jest to sprawa o wiele bardziej poważna i zagmatwana, niż mogłoby się wydawać. Dlatego bardzo ważne jest, żeby pan nam zaufał i szczerze z nami porozmawiał - może wspólnymi siłami uda się w końcu do czegoś dojść.
- Hmm – Duvarro spojrzał ciężkim wzrokiem mocząc usta w brandy - To nie takie łatwe. Powiem nawet, ze to piekielnie trudne. Wierzę szczerze, ze mój brat żyje. Ale śmierć Angie jest niestety wstrząsającym faktem. A wasz kolega, którego miałem okazje poznać przed dwoma tygodniami, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.
-Proszę mi wierzyć, że Victor nigdy wcześniej taki nie był. To ta sprawa go opętała. A to oznacza tylko jedno - nikt z nas nie wie, jak bardzo głęboko to wszystko sięga – Walter z niepokojem czuł, że rozmowa znowu zacznie krążyć wokół tematu, że nie można z nimi rozmawiać, bo są przyjaciółmi Prooda.
- Proszę wybaczyć, ale mówi pan takimi samymi ogólnikami, jak pana kolega. To nie wzbudza mojego zaufania. Dla mnie Victor Prood był zwykłym wariatem, proszę o wybaczenie tegoż śmiałego stwierdzenia. I, jak się niestety okazało, mordercą. Biedna Angie - Dominic zamilkł na dłuższą chwile z wyraźnym bólem wypisanym w oczach i na twarzy. Walter, przez ten cholerny stres, nie potrafił nawet cieszyć się trzymanym w dłoni cygarem. Z niepokojem rzucał również spojrzenia na Vincenta, kóry do tej pory milczał.
-Myślę, że chodzi tutaj o jakiś rodzaj morderstw rytualnych. Wydaje nam się, że zarówno Aleksander, jak i Angelina weszli w posiadanie jakichś informacji, które nie były dla nich przeznaczone. Policjanci, którzy nakryli Victora, bez wątpienia byli przekupieni - nikt po nich nie dzwonił, cały czas czekali, aż to zabójstwo się wydarzy. To, co znalazł pan Lafayette w mieszkaniu Prooda wskazuje, że może to mieć jakiś związek z zatrudnionymi u pana w firmie Rosjanami - czy może nam pan coś bliżej opowiedzieć, skąd oni wzięli się u pana w fabryce? - Chopp postarał się skonkretyzować rozmowę.
- Poważne oskarżenia. Ma pan na to jakieś dowody? A co do Rosjan, to tani i kompetentni pracownicy. Zatrudnienie w ramach ważnego kontraktu. Nie ma o czym mówić – Dominic wydmuchnął dym z cygara i pokiwał ręka jakiemuś znajomemu.
- Dobrze, troszkę się zagalopowaliśmy – Lafayette włączył się do rozmowy, co sprawiło, że Choppowi spadł kamień z serca. - To co jest pewne, to fakt, że Victor i Angelina razem starali się odnaleźć pańskiego brata. Uważali, że jego zaginięcie ma jakiś związek z... pewnymi wydarzeniami - podkreślił ostatnie słowo - w fabryce. W dalszej perspektywie być może również pracownikami ze wschodniej Europy, choć to żadne oskarżenia, a jedynie pewne hipotezy, jakie rozważali. Myślę, że tajemnica tego zabójstwa, zaginięcia pańskiego brata i przypadków z hali produkcyjnej mogą się ściśle ze sobą wiązać. Każdemu z nas zależy na wyjaśnieniu przynajmniej jednego punktu z tej listy, więc myślę, że możemy sobie wzajemnie pomóc.
- Pomóc? Jedynie pomoc w odnalezieniu mojego brata mnie interesuje. Panowie naprawdę wierzą w to, ze ten .. ten .. potwór Prood jest niewinny? - zapytał Duvarro.
- Tak, myślę, że z czystym sumieniem, mogę panu powiedzieć, iż wierzę w niewinność Victora Prooda. - Lafayette zrobił pauzę pozwalając tym słowom dobitnie wybrzmieć - Znam tego człowieka jeszcze z przed Wielkiej Wojny, fakt: jest dziwakiem i rozumiem, że mógł pan go uznać za szarlatana, ale nie uważam, by był zdolny do popełnienia zabójstwa, nawet gdyby chodziło o obronę własną... a co dopiero tak odrażającego czynu. - zaciągnął się cygarem, gestem dłoni uzbrojonej w białą rękawiczkę informując że nie skończył - co do zaginięcia pana brata, jak powiedziałem, sprawy najprawdopodobniej się zazębiają i być może stoją za nimi ci sami ludzie, więc owszem, siłą rzeczy interesuje nas również jego odnalezienie.
- Hmm... Jestem uznawany za człowieka uczciwego. Panów słowa... intrygują. Dam panom trzy dni na dostarczenie mi czegoś bardziej konkretnego niż przypuszczenia. Jeśli się wam to uda, jeśli przekonam się do waszych szczerych intencji, wtedy mogę współpracować w pełni. Co panowie powiedzą na to?
No i właśnie na to Walterowi był potrzebny Vincent - uspokoił Duvarro, a gdyby był sam, znowu by się skończyło na niczym. Trzy dni na dostarczenie dowodu... oby jego pomoc rzeczywiście okazała się przydatna: -Myślę, że to propozycja w porządku. Vincencie, co ty na to?
- Uczciwa propozycja, chyba sam postąpiłbym podobnie. Wrócimy zatem do tematu za trzy dni. - magik zgasił resztkę cygara w popielnicy - swoją drogą paskudna sprawa z tą Rosją. W jakim kierunku to idzie...
Duvarro chętnie podchwycił temat polityczny, sypiąc dykteryjkami i częstując brandy. Rozmowa nie trwała długo. Vincent w kulturalny sposób pożegnał się i przeprosił, tłumacząc że ma bilet na dzisiaj do opery i powinien już iść, jeśli nie chce się spóźnić. Gdy zostali sami, chwilę milczeli delektując się dymem. W końcu Duvarro popatrzył na Choppa i powiedział:
- Walterze, wpadnij jutro o 10:00 do mnie do biura. Przedstawię cię wspólnikowi i dam ci garść informacji na temat Rosjan, dobra? Bo moim zdaniem te sprawy mogą się łączyć z zerwanym przez Aleksandra kontraktem. Więcej ci nie powiem. Nie dzisiaj, nie tutaj.
-Cieszę się, że będziemy mogli na pana liczyć. A teraz, cóż, również się pożegnam, chociaż bardzo miło było poczuć smak prawdziwego cygara i tego syropu na serce - wskazał palcem na stojącą na stoliku butelkę i uśmiechnął się w kierunku Dominica. -Również miałem dzisiaj ciężki dzień, przyda mi się chwila odpoczynku. Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie i do zobaczenia jutro u pana.

Wracał do domu na pieszo – pogoda nie była już tak okrutna, a on potrzebował ochłonąć. Zaskoczyło go zaproszenie na jutro do biura. „Co mu się stało? Przecież miał nam dać trzy dni...” Im dłużej rozmawiał z tym człowiekiem, tym mniej rozumiał jego intencje – coś mu śmierdziało w Dominicu Duvarro, to na pewno. Ale przecież Walter nigdy nie znał się na ludziach. W każdym razie czuł, że sprawa posuwa się coraz bardziej do przodu i już niedługo pewnie nadejdzie moment, kiedy będzie za późno na wycofanie się, cokolwiek się jeszcze wydarzy. Ale to o dziwo nie napawało go lękiem; raczej dodawało mu energii do działania i sprawiało... najzwyklejszą w świecie radość – coś, czego w życiu miał najmniej.

W domu usiadł na łóżku i siedział zamyślony. Zupełnie bez ruchu. Aż w końcu pochylił się do przodu i wyciągnął spod niego długi przedmiot. Chwilę trzymał go przed sobą, przypatrując mu się z każdej strony, aż w końcu położył sobie na kolanach i zaczął gładzić dłonią. Ta dubeltówka to jedyna pamiątka po ojcu, to on nauczył go strzelać, a teraz nagle poczuł chęć, żeby znowu wyjść do lasu i dać upust złym emocjom. Trafić choćby ptaka. Nigdy nie był to dla niego problem – Walterowi nikt nigdy nie odmówił celności. Odnalazł w komodzie na korytarzu wyciory i wziął się za czyszczenie broni. Polerując ją na błysk uświadomił sobie, że dubeltówkę musiał wyciągnąć zupełnie podświadomie, bo tam gdzieś głęboko ukryte czeka pragnienie przygody i przeczucie, że wszystko może się zdarzyć, a w takich sytuacjach warto mieć taką zabawkę, nawet schowaną głęboko pod łóżkiem


DWIGHT GARRETT


- Kotku...?- oparty o rzeźbione wezgłowie łoża wyjąłem na chwilę dymiącego papierosa, nie zmieniając ani trochę własnej pozycji na rozgrzebanej hotelowej pościeli. Wypuszczałem powoli dym, czekając cierpliwie na reakcję.

W półmroku światło wpadające do środka przez szczelinę między grubymi zasłonami kładło się krzywizną jasnej smugi na jej młodym ciele, biegnąc po obnażonych plecach. Poruszała się oszczędnie, zakładając właśnie drugie ramiączko satynowej sukni. Ruch jej głowy był równie oszczędny, w nikłym oświetleniu podziwiałem ulotny profil i kształt wydętych lekko ust.
- Byłeś boski, rycerzu, ale twój czas dobiega końca. - zaśpiewała tym lepkim głosikiem - Chyba, że pomówimy o...
- Pomówmy o tym, że chcę czegoś ekstra. - zaciągnąłem się głęboko, przymykając oczy. Milczała. To, jak odpowie, było łatwe do przewidzenia, słyszałem tę melodię nie raz i nie dwa.
- Ekstra kosztuje ekstra. - głos po raz pierwszy nie był tak pewny - Żadnych chorych gierek. No i nie pozwolę, byś mnie choć raz uderzył, nie ma mowy!
Odwróciła się, głos znów wracał do tego, którym mnie powitała, a był to tembr który szorował jak szczota po moich plecach od góry aż do samego dołu, gdzie wywierał pożądany przez tę dziewczynę skutek...
- Ale jeśli chcesz, bym to ja cię zbiła, to...- na lśniących ustach powolutku wykwitał uśmiech.

- Brzmi interesująco, sweetheart...- przerwałem dosłownie w ostatniej chwili - Może następnym razem. Dziś chciałbym po prostu kupić twój czas - parę godzin.
- Co w tym niezwykłego? - wydawała się rozczarowana.
Nie pozwalając jej skończyć, wstałem, podsunąłem dłoń tam gdzie rozcięcie sukni pędziło aż na szczyt krągłego uda i wsunąłem jej za majtki pokaźny plik banknotów. Jej szczupłe palce bez rozwijania rulonu oceniły go błyskawicznie poprzez jedno wprawne ściśnięcie. Podniosła zaciekawiony wzrok, który mówił: to o wiele za dużo, kowboju. O co chodzi?
- Zawsze bierzesz za robotę z góry, skarbie. - wsunąłem jej do ust papierosa i zakrzesałem zapalniczką - Ja płacę za te godziny, które spędziliśmy razem w twoim gniazdku zanim przyprowadziłem Cię tutaj. Przecież widziało nas tam razem parę osób, pamiętasz? No więc od tamtego czasu, aż do teraz.
Półmrok nie ukrył błyśnięcia jej bielutkich zębów. Pchnąłem ją, dociskając całym ciałem do ściany,
- A "teraz" zaczyna się za godzinę, honey... - powiedziałem, gasząc jednocześnie niedopałka w kryształowej papierośnicy.


Miałem sporo czasu, by wszystko przemyśleć, bo do wieczora nie miałem zamiaru ruszać tyłka z mojego apartamentu. Nie tylko myślałem. Ułożyłem na stole wszystko to, co znalazłem dziś rano, bezpieczne w foliowych torebeczkach eksponaty czekały na swoją kolej. Wyjąłem z szafy pudełeczko z zabawkami i zabrałem się do pracy. Nie spieszyłem się. Na pierwszy rzut oka wyglądało na to, że koleś nie był zawodowcem, chyba że te wyraźne odciski palców należały do kogoś innego, kto dotykał ich wcześniej...
Jeszcze przed obiadem wsunąłem wyniki pracy do wewnętrznej kieszeni, razem z bilecikiem Danse Macabre. Gdy zabawki były już posprzątane, usiadłem na łóżku i naszkicowałem to, co starałem się zapamiętać na miejscu zbrodni - to znaczy charakterystyczne cechy odcisku buta tamtego typa, buta wielkiego jak pieprzona łódź. Z uśmiechem myślałem przy tym, że na szczęście odciski tylko jego podeszw znajdą tam gliny. Na koniec starannie spakowałem zabezpieczone w folii zdjęcia w papier, tworząc zgrabną niczym poranna koleżanka paczuszkę,zaadresowałem ją i zadzwoniłem po obsługę.
- Proszę wysłać tę paczkę pod ten adres. - zaordynowałem, gdy przybyła.
Pryszczaty boy przyglądał się moment literom i cyfrom, oznaczającym bostońską skrytkę pocztową, którą moim zwyczajem, jak w każdym mieście do którego przyjeżdżałem, założyłem zaraz po przybyciu do Bostonu. Rzucona przeze mnie moneta wyrwała go z zamyślenia, chwycił ją niemal w zęby.
- Tak jest, proszę pana...- wyszczerzył się. - Życzy sobie szanowny pan czegoś jeszcze...?
- Czy mój strój na dziś wieczór jest gotowy?
- Oczywiście, proszę pana.
- Buty dobrze wyczyszczone?
- Ależ oczywiście. Trzy razy, tak jak pan kazał.
- Zapamiętaj synku, kobiety zawsze zwracają uwagę na buty. No, biegnij już, przynieście wszystko na godzinę zanim zacznie się ściemniać.
Jak tylko wyszedł, otworzyłem nowy karton papierosów.


Gdy po zmroku wyłoniłem się z czeluści mojego pokoju, a potem hotelu, nie wiem dlaczego sam czułem się, mimo wytwornego stroju, jakbym wychodził na miasto z tych kanałów razem z całym podziemnym światem biorącym właśnie w posiadanie zasrany Boston. Dym papierosa przebijał się przed mżawkę, gdy stałem pod osłoną szerokiego okapu frontu Copley Plaza, czekając na taksówkę.





Przed imponującym gmachem Opery Bostońskiej kłębił się tłumek, co mi cholernie pasowało. Dałem mu się ponieść jak łódeczka na falach. Oddałem płaszcz w szatni, płacąc szatniarzowi specjalnie by w razie czego trzymał pod ręką moje odzienie, w razie gdybym źle się poczuł i musiał szybko wyjść. W patio obejrzałem sobie wchodzących, między innymi Hiddinka i towarzyszącą mu damę - nie trzeba było się wysilać, by zauważyć że zachowywali się jak stare małżeństwo. Nie oglądałem już ludzi, nie miało to sensu beż żadnych danych na temat obiektu. Oglądałem układ pomieszczeń, sal i drzwi, zwłaszcza drogę, którą trzeba było przebyć do wyjścia od mojego miejsca na balkonie.

Z góry, jak zwykle, wszystko było świetnie widać. Dekoracje były dziełem chorego z pewnością umysłu, ale to nie im poświęcałem uwagę. Na widowni z każdą minutą przybywało ludzi, zupełnie jak gówna na ulicach Bostonu. Po zlustrowaniu różnych przedstawicieli socjety rozsiadających dupska na swoich miejscach, ze szczególnym uwzględnieniem rzeczywiście, jak musiałem przyznać, efektownych dam, zabrałem się do obserwacji Lafayetta, który dopiero co pojawił się w operze i zajął fotel. Fotele za nim były puste aż do samego momentu, gdy orkiestra dawała tusz - to dawało do myślenia, jeśli ktoś miałby mu coś przekazać, z pewnością te plecy byłyby po ciemku jak najlepszym do tego miejscem.

Nie pomyliłem się. Gdy światła przygasły i spektakl się rozpoczął, ktoś usiadł zaraz za Vincentem. Przy tym oświetleniu można było tylko rozpoznać budowę sylwetki, raczej mężczyzna, i fakt, że miał długie włosy. Pochyliłem się by lepiej widzieć. Na dole rzeczy działy się szybko, tamten coś chyba powiedział ku żabojadowi a zaraz potem wstał i zaczął przeciskać się do boku sali, a potem do wyjścia. Długi płaszcz i włosy, na pewno mężczyzna.

Czas na ruch, Garrett. Podniosłem się bez gwałtownych ruchów i bez żalu. Na scenie trwała orgia oszołomów w pedalskich strojach, choć orkiestra znała swój fach a głos sopranistki robił wrażenie. I tak nie znałem się na operze. Przepychałem się zdecydowanie w akompaniamencie syków i oburzonych popiskiwań, ale nie zatrzymywałem się. Gdy moje stopy dotknęły schodów, nabrałem tempa, odtwarzając sobie jednocześnie układ architektoniczny w głowie. Spieszyłem się, by wyjść na czas w to miejsce, gdzie musiał przechodzić tajemniczy nieznajomy opuszczając dolny poziom. Szybciej, Dwight... Spóźniony grubas... Z drogi! Zabawne, jak w momencie zdenerwowania klną nawet ci najlepiej ubrani, ale zostawiłem go dawno z tyłu.

Potrzebowałem paru chwil, by dotrzeć na dół z balkonu, ale zdążyłem. Byli w holu, gdzie kręciło się jeszcze nieco osób, właściwie stali przy szatni. Dyskretnie stanąłem dość daleko przy kontuarze.
- Straszną szmirę tu serwujecie w tym Bostonie...- skrzywiłem się do szatniarza, który usłużnie podbiegł pamiętając suty napiwek - Poproszę o płaszcz, nie jestem w stanie znieść tego dłużej. Powinienem właściwie wystąpić do kasy o zwrot pieniędzy.
Udając, że zajmuję się szukaniem czegoś w otrzymanym płaszczu, wsłuchałem się w rozmowę. Niestety, wyglądało na to, że już kończyli. Musiałem stać odpowiednio daleko, ale gotów byłem przysiąc, że padło pożegnanie po rosyjsku.
Lafayette ruszył z powrotem w kierunku wyjścia na widownię, a ja w kierunku wprost przeciwnym. Vincent dostrzegł mnie szukając kontaktu wzrokowego, ale ja zachowałem się całkowicie obojętnie, idąc powoli dalej z przewieszonym przez ramię okryciem.

Długowłosy niemal był już w drzwiach opery. Wtedy rozległ się charakterystyczny huk. Cholernie charakterystyczny huk, od strony wejścia głównego. Duży kaliber, prawdopodobnie mechanizm bębenkowy. Lafayette zwinnie schował się za kontuar, jakaś lalunia wrzeszczała histerycznie. Byłem za daleko, ale na tyle blisko, by jeszcze zobaczyć strzelca, jak ten poprawia robotę dobijając leżącego na posadzce ruska. Twarz, zapamiętać twarz! Widziałem ją tylko przez moment, zanim morderca odwrócił się na pięcie i skoczył ku wyjściu. Ale widziałem ją, a w moim fachu pamięć do pysków to podstawa.

Ruszyłem za nim, ostro do przodu, nabierając na lśniącej posadzce prędkości i zakładając już w biegu płaszcz. Kątem oka rejestrowałem jeszcze stojących z otwartymi ustami jak ryby świadków, szatniarza podtrzymującego mdlejącą panienkę i żabojada, klęczącego przy ciele. Gdy wpadałem z impetem w drzwi, pod czaszką kołatał mi się wypalony świeży obraz juchy cieknącej z rozpieprzonej głowy faceta oraz strzępków obnażonej białawej masy mózgu, która to, choć to niemożliwe, zdawała się pulsować.


AMANDA GORDON


Tylko dźwięk zegara wybijający upływające godziny, przywracał Amandzie od czasu do czasu kontakt ze światem. Zanurzona w świat pisany rzędami malutkich liter chłonęła każe słowo, tworząc w głowie obrazy tego co się dowiedziała. Ale im więcej faktów przybywało w jej pamięci i na kartkach notatnika, tym większe przerażenie ją ogarniało. Czy to możliwe aby te piekielne istoty z podań i legend naprawdę istniały w realnym świecie? Nieumarłe istoty, które żywiły się mięsem ludzkich trupów! Ghoule! Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nigdy w to nie uwierzy! Wpatrywała się w ryciny i szkice przedstawiające obrzydliwe kreatury, o wykrzywionych, złych twarzach, ostrych zębach i długich, zakrzywionych szponach...



... i jakiś podświadomy lęk wdzierał jej się do serca.
Czy te bestie z rycin wpatrują się w nią właśnie czy to jej umysł zaczyna płatać figle?! Nagle usłyszała za swoimi plecami jakiś szmer. Podskoczyła z przestrachu, a usta ułożyły się do krzyku...

Ufffff… - świst powietrza wypuszczonego z płuc brzmiał prawie gromko w tej ciszy. To był jedynie bibliotekarz, przypominający o bliskim zamknięciu biblioteki.
Zwężone szokiem adrelinowym naczynia krwionośne pompowały krew ze zdwojoną siłą, a oszalałe serce tłukło się w klatce piersiowej jak ptak, który usiłuje się wyrwać z niewoli metalowej klatki. Dłuższą chwilę trwało nim znowu mogła swobodnie oddychać.

Potrzebowała łyku świeżego powietrza. Straszliwie bolała ją głowa, a czerwone ze zmęczenia oczy piekły. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się już tak późno. Popatrzyła na stos nieprzejrzanych jeszcze książek i wybrała spośród nich te, które wiązały się z zapomnianą kulturą Persji, jej mitologią oraz sztuką. Miała szczęście, że bostońska biblioteka umożliwiała jako pierwsza w kraju wypożyczenie książek do domu.
Zebrała ze stolika wszystkie notatki i upchnęła je śpiesznie do torebki.
Zdążyła jeszcze sprawdzić zbieżność dat z wypadków z cyklem księżyca. Obydwa zdarzenia miały miejsce w nowiu. Czyżby odnalazła prawidłowość?
Sprawdziła datę najbliższego nowiu. 1 lipca… Jeśli dobrze rozumowała zostało im jeszcze prawie pół miesiąca.
Hmmm… nów księżyca kojarzył jej się z odnową bądź z początkiem nowego cyklu, ale niektóre wierzenia porównywały ta fazę księżyca ze śmiercią.
Wiele narodów czciło księżyc i podporządkowywało mu rytm życia. Warto było zainteresować się głębiej tym tematem.
Zresztą, jeśli nie zdążą przed wspomnianym terminem, życie zweryfikuje czy jej teoria była słuszna.

Podpisała w holu kartę z wyszczególnionymi pozycjami, które wypożyczyła i poprosiła o zamówienie taksówki.

***


Amanda siedziała w wygodnym fotelu i świeżo po kąpieli raczyła się ciepłą kolacją i kawą. Jak przyjemnie było wrócić do domu, po tym jak na dworze przywitał ją smagający deszcz i obrzydliwy smród przepełnionych rynsztoków. Była zmęczona, ale podekscytowana.
Postanowiła popracować do późna w nocy i odespać w ciągu dnia.
Było już za późno na telefon do adwokata Victora, tą sprawę przełożyła więc na następny dzień.
Wkrótce usadowiła się w łóżku i owinięta w miękki pled zanurzyła się w lekturze dotyczącej mitów i wierzeń starożytnej Persji, a zwłaszcza mitów i rytuałów związanych z księżycem i ofiarami…



LEONARD LYNCH


Zmrok powoli zapadał nad śmierdzącą panoramą miasta...alkohol przyjemnie łechtał umysł.
"Jeszcze dzisiaj musimy zaliczyć historię..."
Odstawił trunek, tam gdzie zazwyczaj składował takie "skarby", delikatnie odciągnął jedną z luźno ułożonych desek parkietu, odsłaniając małą przestrzeń, w środku leżała jedna pusta butelka, po jakimś winie.
W pokoiku było duszno...efekt lekkiego upojenia potęgował to uczucie...Douglas uchylił okno...i od razu zganił się za tą decyzję zamykając je z trzaskiem. Na zewnątrz królował ohydny smród już nie tylko portu i ryb, ale także ścieków
-Utoniemy?- mruknął przyglądając się jakiejś kobiecie, która pędziła po ulicy w butach na obcasie, starając się przeciwstawić rwącemu potokowi ulicy.
Jeszcze miał trochę czasu. chwycił za książkę i przysiadł na podłodze...litery mieniły się już przed oczami...efekt zbyt długiej nauki. Nie mógł się skoncentrować...jego myśli krążyły wokół sztyletu, Prooda i reszty grupy, te trzy tematy krążyły po głowie zmieniając się co chwilę...jego główną uwagę przykuwał sztylet zostawiony u Moore'a...pamiętał każdy szczegół narzędzia...czuł nawet jego wagę, potrafił określić jego długość, jego kształty, kolor każdej z tych "ozdób", ich umiejscowienie na rękojeści i to straszne, a zarazem niesamowicie przyjemne uczucie trzymania broni w ręce...chciał go mieć znów w dłoni...chociaż spojrzeć na niego...rzucić okiem przez sekundę...małą maleńką sekundkę

-Obudź się- słowa wypłynęły z jego ust, gdy stał już przy schodach wiodących na dół kamienicy...w ręce trzymał płaszcz, drzwi do mieszkania były otwarte na oścież, w środku przewrócone na podłogę krzesło...
"Co się z nami stało?"
Nie pamiętał...to było straszne uczucie...każdy człowiek by się przeraził zauważając iż nie pamięta co robił w przeciągu niecałych 10 minut, kiedy wydawało mu się, że tylko kąpie się potoku myśli...poza tym rozkaz, który wydał sam sobie...
*
Brnąc przez śmierdzące ulice i starając się nie zamoczyć ani torby ani siebie kierował się kolejny raz na uczelnię...dobijała 21...miał jeszcze dwadzieścia minut na wejście...ulice były puste, jednak co chwilę, gdzieś obok przemykały taksówki wypełnione ludźmi nie przepadającymi za smrodem i deszczem.

Znów poddał się szturmowi rozmyślań...tym razem starając się odganiać kwestię sztyletu, cała ta sprawa profesora była...dziwna. Po prostu dziwna, obca, była czymś, przez co człowiek zdolny jest wierzyć w niestworzone rzeczy i tylko myśli "o, morderczy sztylet...w takim razie te wszystkie miejskie legendy o wampirach itp. są prawdziwe",
*
Czekanie w kolejce na wejście...cała grupa liczyła pięć osób, reszta zdaje w innym terminie...alkohol działał świetnie, nie szumiało już tak w głowie...język się rozwiązał, Lynch nie czuł poddenerwowania towarzyszącego reszcie zjadających palce towarzyszy, ostatni rzut okiem na nie do końca zapamiętany temat w książce, z sali wyszła podstarzała kobieta:
-Leonard Lynch- wyczytała z kartki
-O to chyba ja- uśmiechnął się z promieniejącym grymasem chłopak. Pozostali patrzyli na niego z czymś balansującym między zdziwieniem a obrzydzeniem...bo kto normalny cieszy się z wejścia do "klatki", głodnego zniszczenia jakiegoś studenta, profesora tylko czekającego na byle zająknięcie...wszedł do środka ciągle ostrzeliwując staruchę uśmiechem...chyba czuła się nieswojo


HERBERT J. HIDDINK


Przedstawienie było rewelacyjne. Przynajmniej tak usłyszał podczas przerwy, bo prawie w ogóle nie zwracał uwagi na scenę próbując bezskutecznie przebić wzrokiem ciemność na widowni w dole w złudnej nadziei, że zauważy kogoś podejrzanego. Przerwę przyjął jak wybawienie. Mógł się wreszcie ruszyć z fotela, a nie bezproduktywnie marnować czas i starać się zachować pozory przed Emmą.
We foyer zamówił deser dla żony, gdy usłyszał z rozprzestrzeniających się z prędkością pożaru w suchym lesie plotkę, że przy wejściu zastrzelono człowieka.
- Zaczekaj na mnie. Sprawdzę co się dzieję. – rzucił Emmie wstając i idąc do wyjścia.
Trafił akurat na moment, gdy policja zabierała ciało i spisywała zeznania. Jeden z techników robił wciąż zdjęcia.
Hiddink podszedł do przyglądającemu się scenie szatniarza.
- Co tu się stało ? – spytał wprost.
- Zastrzelono jakiegoś faceta na oczach kilku gości. – odpowiedź była równie rzeczowa jak pytanie i w zasadzie zbędna. – Kilku gości wzięli na posterunek. – to już była jakaś informacja.
Herbert stał przyglądając się przez chwilę policjantom. Wyciągnął cygaro i zapalił.
- Cześć chłopcy. – zagadnął podchodząc. – Przychodzę z żona do opery a tu taki pasztet. Wiecie chociaż co to za jeden ?
Jeden z policjantów żując gumę spojrzał na Herberta.
- Pewnie ruskie porachunki. – rzucił niedbale. – Ten wychodził z opery – wskazał ręką na wynoszone ciało - a drugi wszedł i strzelił mu w twarz. Potem zwiał.
- A ten co go kropnęli ? Znacie go ? Ja z żoną uwielbiamy kryminały. Ponoć dobrzy policjanci znają największych meneli. Co ? – spytał mrugając porozumiewawczo okiem.
- Dobrze Pan słyszał. Porucznik jak na niego spojrzał, to od razu powiedział, że to Czesław Ciemoszko znany bimbrownik i szmugler. – aspirant wyraźnie chciał się pochwalić policyjną wiedzą.
- Sprawa prosta porachunki gangów alkoholowych. – dla aspiranta sprawa była zamknięta.
Hiddink wyczuł, że nic już więcej od młokosa nie wyciągnie. Wzrok Herberta padł na fotografa.
Wypuścił z ust kłąb dymu i podszedł do mężczyzny.
- Herbert Hiddink. – wyciągnął dłoń do powitania.
- Antoni Luck. – odpowiedział tamten.
Słuchaj Tony miałbym sprawę. Widzisz moja córka studiuje eugenikę i brakuje jej twarzy kryminalistów. Mógłbyś mi zrobić parę fotek tego zastrzelonego gościa ?
- Ale ta twarz jest nieco .. niekompletna kula urwała pół głowy, więc może nie najlepsze dla córki i tej euge… coś tam, eugeweroniki czy jak to powiedziałeś ?
- Eugenika, a diabli wiedzą z resztą. Bada jakieś rozstawy czaszki do oczodołów, czy coś tam. Jak łeb rozwalony to może i dla niej lepiej. – stwierdził Herbert.
- Zobaczymy, pogadam z Frankiem, zrobi odbitkę więcej.
- Dzięki, doceniam. Wiesz może jak to jest z dorastającymi córkami. Zawsze to będę mógł jej czymś zaimponować. Tatuś był przy morderstwie. Teraz młodych podniecają takie rzeczy.
- Ja byłem na froncie. Jakby tam byli odechciałoby im się - westchnął fotograf.
- Tak. - pokiwał głową Herbert - Teraz młodzi mają wszystko i nawet nie wiedzą ile to nas kosztowało.
Hiddink wyciągnął wizytówkę.
- To jak się spotkamy ? Może będziesz miał jeszcze jakieś fotki ruskich ?
- Najlepiej jutro rano. Na posterunku. Trzeci Hill Street.
- Okej. Przyjadę. – uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie.
Herbert zrzucając maskę pozornego luzu ciężkim krokiem wrócił do żony, by opowiedzieć o zdarzeniu. Oczywiście nie wszystko, a jedynie oficjalną wersję o przestępczych porachunkach.
Milczący dobrnął jakoś do końca przedstawienia, które pomimo morderstwa nie zostało przerwane.
Następny dzień zapowiadał się pracowicie. Rano wizyta w komisariacie, a potem musi skontaktować się z Garrettem. Może udało mu się zobaczyć morderstwo i podążyć tropem zabójcy. Trzeba by też spotkać się z resztą i sprawdzić co ustalili. Nie było czasu na rozmyślanie o Arturze. Najwyraźniej kluczem do jego odnalezienia będzie rozwikłanie sprawy Prooda. Im szybciej tym lepiej. Zanim Emma zacznie coś podejrzewać.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 16:00   #8
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Vincent Lafayette

Nieznajomy leżał na posadzce w wejściu do opery, a wokół jego głowy rozlewała się coraz większa kałuża krwi. Podbiegłeś do Rosjanina widząc, jak jego noga drga jeszcze w konwulsjach. I wtedy ujrzałeś coś, czego lepiej by był, gdybyś nie miał okazji zobaczyć. Część twarzy mężczyzny i kawałek głowy po prostu znikły. Zmieniły się w jedną wielką potrzaskaną ranę. Drugie – zielone oko – spoglądało martwo w sufit holu. Z kieszeni szynela wypadł rulon banknotów, które nie tak dawno ty nosiłeś w kieszeni.

Nieznany Rosjanin był martwy. Ogień życia zgasł w jego ciele. Te kilkanaście sekund, jakie minęły od waszej rozmowy, wydawało ci się tak odległe.

Obok ciebie przemknął detektyw Garrett w biegu nakładając płaszcz. W chwilę później wyleciał jak gończy pies za strzelcem.

Słyszałeś, jak szatniarz, trzęsącym się głosem prze telefon wzywa policję.

Miałeś do wyboru – zniknąć, nim przyjadą przedstawiciele prawa, lub poczekać na ich przybycie. Jednak obawiając się, że któryś z gości mógł poznać twoją twarz – w końcu sława ma też gorsze oblicza – postanowiłeś poczekać, licząc na to, ze dyskretna rozmowa i jeszcze bardziej dyskretne przekazanie butelki nie zwróciło niczyjej uwagi.

Policja przybyła po kwadransie.

Porucznik o wyglądzie służbisty i podobnych manierach, który przedstawił się jako John Green sprawnie zajął się przepytywaniem świadków, a jego ekipa zabezpieczeniem ciała i samego miejsca.

W końcu przyszedł czas na ciebie. Ktoś powiedział, że chwilę wcześniej zamieniłeś kilka zdań z ofiarą. W jakimś obcym języku.
Green postanowił, że z tobą pogada na posterunku, gdzie dotarliście po kwadransie.

Okazało się to dość fartowne w skutkach. Poza oczami innych gości Green wyraźnie rozluźnił się, poczęstował papierosem, poprosił o autograf, i wyjaśnił, że zabity to niejaki Czesław Ciemoszko alias „Died: czyli chyba „Dziad” po rosyjsku. Znany bimbrownik i przemytnik, na którego policja miała już oko od jakiegoś czasu. Zdaniem Greena byłeś niechcący porachunkami wewnątrz rosyjskich gangów alkoholowych. Na szczęście policja podejrzewa, że trwa wojna pomiędzy wrogimi sobie bandytami, ale nic nie jest w stanie zaradzić.

Potem czterdzieści minut spędziłeś w towarzystwie policyjnego grafika, próbując ustalić wygląd strzelca.

Do domu wróciłeś przed dziesiątą. Otrzymaną butelczynę postawiłeś na stole w kuchni. Jest nie do końca pełna i zalakowana. Postanowiłeś przejrzeć się jej lepiej w świetle dnia Zmęczony i zszokowany. Zabrakło ci sił na cokolwiek poza snem..

Zdrowym, twardym i pozbawionym jakikolwiek snów, które udało ci się zapamiętać.


Dwight Garrett


Wyskoczyłeś z gmachu opery zderzając się z wilgotny, cuchnącym mrokiem na zewnątrz.

Ze względu na odór kanalizacji i ogólnie nieprzyjazną pogodę na szerokiej ulicy przy operze nie było zbyt wielu przechodniów. Dlatego też szybko zauważyłeś twojego zbiega wskakującego właśnie do Forda T ruszającego spod ulicy.

Mogłeś strzelić facetowi w plecy, lecz to nie gwarantowało sukcesu, trafienia, a poza tym zwróciłoby na ciebie uwagę. Mogłeś ostrzelać ruszający gwałtownie samochód, lecz to zdradziłoby twój udział i zainteresowanie w sprawie. Jako detektyw postanowiłeś pozostać w cieniu. I zapamiętać zachlapany numer rejestracyjny. BO 173 AC.

Ford T nabrał prędkości i ochlapując przechodniów zniknął za najbliższym zakrętem.

Szybko znalazłeś jakąś taksówkę – zawsze w pobliżu budynków takich jak opera czeka w pogotowiu kilka pojazdów – i kazałeś jechać z uciekającym pojazdem. Niestety, źle trafiłeś. Kierowca okazał się niezbyt wprawnym rajdowcem i po kilkunastu przecznicach śledzony pojazd zniknął wam z oczu.

Wróciłeś pod Operę, ale okazało się, że jest tam już policja i ze względu na „nadzwyczajne okoliczności” nikogo nie wpuszcza się do środka. Woląc, co jest częste w twoim fachu, pozostać na ten moment anonimowy nie ujawniłeś faktu, że też widziałeś sprawców. Im mniej nazwisk pojawi się w policyjnych zeznaniach, tym lepiej. Wiesz, że w Nowym Yorku prawie każde nazwisko jest do kupienia przez gangsterów. Dlatego ludzie niechętnie składają zeznania, bojąc się „wycieku” i zemsty ze strony bandytów. Rozsądna, nawiasem mówiąc, postawa.

Pokręciłeś się jeszcze troszkę przy gmachu, upewniwszy się, ze nikt z „współśledczych” w sprawie Prooda nie wyszedł na zewnątrz. Potem, nie widząc bardziej rozsądnej alternatywy i mając troszkę dość smrodu miasta, wróciłeś do hotelu.

Przez całą drogę miałeś niejasne przeczucie, że ktoś cię obserwuje. Lecz żadne techniki wypatrzenia intruza nic nie dały. Oczywiście kluczyłeś niczym tropiony lis nim wróciłeś do hotelu.

Nawet siedząc już w swoim pokoju dziwaczne uczucie nie minęło. To muszą być nerwy.


Amanda Gordon


Wróciłaś do domu i po chwili odpoczynku powróciłaś do pożyczonych z biblioteki pozycji.

Jakże fascynująca jest lektura wierzeń dawno zapomnianych cywilizacji. Wierzeń ludów, po których pozostały jedynie odkrycia archeologiczne.
To właśnie gorączka krwi „Gordonów” – jak ją nazywał Victor – popychała twoją rodzinę, wbrew zdrowemu rozsądkowi, w wir zapomnianych sekretów.

Czytałaś, ubrana w miękki szlafrok, robiąc notatki, wyłapując nieprawidłowości i podobieństwa – żmudna praca, której nie da się wykonać dobrze szybko.

W końcu jednak organizm wygrał z kawą. Kiedy kładłaś się do łóżka, w twojej głowie panował „twórczy” mętlik. Wbrew obawom jednak zasnęłaś szybko.

Śnił ci się Victor szukający czegoś po omacku w ciemnym pokoju. W końcu wpadłaś na pomysł by mu pomóc zapalając latarnię, a kiedy światło padło na jego twarz ujrzałaś oblicze jednej z kreatur, które oglądałaś przed zaśnięciem.


Walter Chopp


Wyczyszczona strzelba spoczęła pod łóżkiem, lecz pomogła skupić ci myśli na minionym dniu. Postawa Dominca Duvarro zastanawiała cię coraz bardziej. Wydawał się być sympatyczny, lecz ta jego zmienność budziła lekki niepokój. Kompletnie nie potrafiłeś rozgryźć jego intencji. Bez wątpienia śmierć bratanicy oraz zaginięcie brata odcisnęły na nim pewne piętno, ale jak na człowieka dotkniętego przez takie nieszczęścia bawił się nad wyraz dobrze paląc te swoje markowe cygara i popijając „lekarstwo na serce”. Było to dość .. celebranckie, i miało bardzo mało wspólnego z żałobą. Przecież dwa dni temu zabito bliską mu osobę. Brutalnie i krwawo.

Nie potrafiłeś tego pojąć. Nic a nic.

Z tymi myślami poszedłeś spać, szykując się psychicznie do jutrzejszego spotkania z udziałowcem.


Leonard Douglas Lynch


Egzamin poszedł ci dobrze, co zważywszy na wyjątkowo późna porę zdawania i alkohol, jaki wcześniej wypiłeś, było dość nieoczekiwane.
Nie każdy miał tyle szczęścia co ty i ludzie raczej nie mieli ochoty kontynuować spotkania gdzieś poza murami uczelni.
Pozostało ci więc tylko jedno.
Wrócić do mieszkania.

O dziwo – rozpogodziło się. Na ciemnym, nocnym niebie, po którym przepływały jednak postrzępione, czarne obłoki, migotały gwiazdy. Smród miasta po jakimś czasie stawał się niezauważalny, niczym coś, co towarzyszy człowiekowi gdzieś obok i nie narzuca się swoim towarzystwem.

Znaczną część drogi do domu wróciłeś pieszo, co pozwoliło ci oczyścić umysł z wpływu alkoholu.

Kiedy kładłeś się do łóżka było po północy. Kilka głębszych łyków „prezentu” od przyjaciół pozwoliło ci szybko zasnąć.

Tym razem nie dręczyły cię żadne sny.


Herbert J. Hiddink

Wróciłeś do domu mając przed oczami ślady krwi na posadzce. To przywołało wspomnienie okrwawionej fotografii syna.
Żona krzątała się po buduarze i zacząłeś obawiać się, że dzisiejsze wyjście do opery potraktuje jako wstęp do „romantycznego” wieczoru.

Na szczęście okazało się, że chce tylko pogadać. Żądna plotek, jak większość mieszczan, chłonęła twoją historię o zabiciu Ciemoszki. C.C. Czesław Ciemoszko. Wątpisz w przypadek.

Zaplanowałeś sobie pracowity kolejny dzień, więc położyłeś się spać dość szybko. Co nie zmieniło faktu, że zasnąłeś dość późno.

W nocy śnił ci się jakiś koszmar. Był w nim Artur, który coś bełkotał do ciebie wkładając palce do swoich szeroko rozwartych ust. Gmerał w nich, a ty ze zgrozą widziałeś krew wylewającą się mu z buzi. Gmerał i gmerał w jakimś szalonym zapamiętaniu wyrywając sobie kolejne zęby, które odrzucał gdzieś w bok.

Obudziła cię Emma.

- Krzyczałeś przez sen – wyjaśniła przynosząc wodę.

Spojrzałeś na budzik. Było odrobinę po piątej rano. Resztę poranka przesiedziałeś w fotelu lękając się zmrużyć oczy.

Tak. Zdecydowania widok dwóch trupów jednego dnia zburzył twój spokój.


Wszyscy

Dzień 19 czerwca 1921 roku przywitał was wszystkich słoneczną pogodą. Nocą znikły gdzieś chmury i wyjrzało słońce. Nawet smród kanalizacji stał się jakby mniej wyraźny. Każdy z was potraktował, jako dobry omen, ale czy tak będzie, pokaże czas.



Walter Chopp


Obudził się wcześnie rano – była szósta, ale melodia za ścianą już grała w najlepsze. Coś ćmiło go w głowie, więc podniósł się do pozycji siedzącej z niemałym trudem. Chwilę siedział na łóżku i rozmasowywał sobie skronie. Wstał i podszedł do stołu. Wziął z niego paczkę Strike'ów, zapalił jednego i podszedł do okna w kuchni. Dym podrażnił jeszcze bardziej jego głowę i pusty żołądek. „O, jak ja dawno nie paliłem na czczo...” Ból się nasilał i Walter pomyślał, że co prawda nigdy dotąd tego nie robił, ale ostatnie wydarzenia i aktualne samopoczucie, upoważnia go do szklaneczki czegoś czegoś mocniejszego na śniadanie. Poszukał butelki w marynarce wiszącej na krześle, nalał sobie szklaneczkę, zapalił drugiego papierosa i wrócił do okna. Delektując się smakiem whisky i tytoniu, dopiero zauważył, że już nie pada, a brak chmur zapowiada nawet słoneczną pogodę. Uśmiechnął się do siebie i dopiero wziął się za robienie jajecznicy.

O siódmej znowu zasnął.

Obudził go rumor za ścianą – przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, ale gdy tylko dotarła do niego świadomość, wybiegł z mieszkania, nie zwracając uwagi, że jest w samych majtkach i zapukał głośno do drzwi pani Higgins: -Pani Higgins, czy coś się stało!?
Zza drzwi dobiegł go jednak uspokajający głos kobiety: -Dziękuję drogi Walterze, próbuję tylko upolować mysz.
„Mysz? Mamy myszy w kamienicy?” Ale uspokojony wrócił do mieszkania. Teraz był już rozbudzony. Szybki prysznic i tost. Później stanął przed dużym lustrem wiszącym w przedpokoju i popatrzył na siebie. „Popatrz – stoisz tu w samych gaciach i podkoszulku, a inni już działają. Walter, masz 34 lata, zobacz na te zmarszczki, zobacz, jaki jesteś szpakowaty. Spokojnie wyglądasz na 40”. Przyglądał się sobie uważnie, to przybliżając się do lustra, to oddalając się od niego. Przyglądał się swoim włosom i porom na twarzy, oceniał swój brzuch i bicepsy. „W sumie nic mi przecież nie brakuje – taki Lafayette ma gorszą sylwetkę, że o Hiddinku nie wspomnę – tylko to cholerne podejście do życia. Zobacz, jacy oni są przebojowi... A ja? Ja się płaszczę i nic nie lubię. Muszę to zmienić, jeśli chcę, żeby reszta mnie doceniła. Pójdę dzisiaj do Duvarro i będę z nim gadał, jak równy z równym, a nie z przegranej pozycji. O nic go nie muszę prosić, jemu też musi zależeć na Aleksandrze.”

Szykując się do wyjścia, kontynuował rozmyślania: „Po co on chce się dzisiaj ze mną zobaczyć, skoro umówiliśmy się na dostarczenie dowodu w ciągu trzech dni? Co temu człowiekowi chodzi po głowie? Raz jest wrogi, a raz przyjacielski? Jego bratanica została brutalnie zamordowana – a on chodzi sobie wesoło na cygarko.” Przed oczami stanęły mu pokrwawione zwłoki Muriel, które zastał w mieszkaniu po powrocie z wojny. „Nie tak się reaguje na taki widok. Co on knuje? Śmierdzi mi ten facet strasznie. Muszę być przebiegły i pewny siebie – nie dam sobą miotać tym razem.

Wyszedł z bramy niosąc marynarkę w ręku i z rozpiętym kołnierzykiem. Przemyślał sprawę całościowo i stwierdził, że powinien w firmie poszukać sprzymierzeńców – dlatego przed pójściem na przystanek zahaczył o cukiernię. Kupił tam gazetę i małe pudełko czekoladek. Później już prosto na tramwaj. Dzień rzeczywiście zapowiadał się ładnie. Jakby wczorajszej ulewy nigdy nie było.

Wskoczył do wagonu i zajął siedzące miejsce. Przed nim 20 minut jazdy. Rozwinął gazetę, którą trzymał zrolowaną i rzucił okiem na pierwszą stronę: PORACHUNKI ROSYJSKICH GANGÓW PRZEMYTNICZYCH.

Treść artykułu wbiła go mocniej w siedzenie. Zamordowany Rosjanin w operze. Wczoraj wieczorem. Czesław Ciemoszko. Ten, który zostawił zaproszenie do opery miał być Ruskiem. Lafayette tam był wczoraj. I Garett. To musi mieć związek z tą sprawą. Ale morderstwo... nie ma pół głowy... „W co ja się wpakowałem...”

Resztę trasy spędził wpatrując się niewidzącym wzrokiem w przestrzeń gdzieś ponad głowami innych pasażerów.

Do Duvarro Sprocket wszedł pewnym krokiem. Posłał uśmiech pannie Lubeck i zapytał, czy Dominic na niego czeka – ta potwierdziła i zaprosiła gestem do środka.

-Witam cię Walterze – Duvarro wstał znad biurka i przywitał go w jowialny i wylewny sposób. „Co się dzieje? wczoraj był taki nieufny i z dystansem, a teraz? Co to za szopka?” szybko pomyślał Walter, ale czas grać to przedstawienie dalej. Chopp tym razem skorzystał z zaproponowanej kawy, bo rzeczywiście poranek miał ciężki i liczył, że to dobrze mu zrobi. Oczywiście nie obyło się bez kilku zdań na temat zmieniającej się pogody, ale po pierwszym łyku kawy, Walter ruszył do ataku:

-Obiecał mnie pan przedstawić panu Figgingsowi. Jak on odbiera ostatnie wypadki?
-Jest wstrząśnięty, podkochiwał się w Angie – odpowiedział Duvarro.
-Ha, nic dziwnego - widziałem jej zdjęcie w gazecie. Rzeczywiście była piękna. A przy okazji, czy to on sprowadził Rosjan do firmy?
-Nie. To Aleksander.
-Opowie mi pan więcej Dominicu o Rosjanach? Z tego, co pan mówił w Trzech Lwach, to pana też zaniepokoiła ich obecność w tej sprawie. Czemu – kawa powoli znikała w filiżankach, a Walter spytał czy może zapalić. Siedzieli więc teraz w nieco zadymionej atmosferze.
-To akurat, Walterze, powiem jak spełni pan naszą wczorajszą umowę – Duvarro zrobił pauzę i dokończył: -Trzy dni.
-Wczorajsza umowa... może pan być spokojny - dowody będę mocne. No, ale przecież chciał pan coś mi dzisiaj opowiedzieć o Rosjanach... -Walter nie krył zdziwienia na twarzy: „To na jaką cholerę ten człowiek mnie tu dzisiaj zaprosił?”
-Dobrze – powiedział Dominic i uśmiechnął się. -Rosjanie to tani pracownicy i mają kwalifikacje. Byli częścią większego kontraktu zawartego przez Aleksandra jakiś czas temu. Ale Aleksander zerwał ten kontrakt, czym pokłócił się z Angie i ze mną i z Figginsem.
-Czytał pan w ogóle dzisiejsze gazety? - zapytał księgowy.
-Nie, nie miałem jeszcze czasu.
-Proszę zobaczyć na pierwszą stronę - Walter rzucił mu gazetę na biurko artykułem o wczorajszych wydarzeniach w operze do góry.
-A co to ma wspólnego z naszym tematem?
Chopp uważnie przyglądał się Dominicowi, gdy ten przelatywał wzrokiem tekst artykułu, ale nie znalazł nic niepokojącego: -Wczoraj był tam Lafayette. Umówiony z Rosjaninem, który chciał spotkać Prooda. Podejrzewam, że ten trup, to właśnie on.
-Ale nadal nie rozumiem powiązań.
-Czesław Ciemoszko. Pracuje... przepraszam, pracował u was?
-Chyba nie, ale sprawdzę w dziale kadr – Duvarro zaczął dzwonić i po chwili już miał pewność, że rzeczywiście, żaden Ciemoszko w Duvarro Sprocket nie pracował. Walter wrócił więc do poprzedniego wątku:
-A Aleksander - czemu zerwał ten kontrakt? Proszę mi opowiedzieć szczegóły. Czy coś się wydarzyło?
-Właśnie nie wiemy, ale ja, szczerze mówiąc, nie zajmowałem się do tej pory zarządzaniem.
-A jaka była pana działka?
-Hmm - kontakty z klientami
-A jaka jest rola pana Figgingsa – pytał niezmordowanie Chopp.
-On jest naszym specem technicznym. Inżynier z zawodu i zna się na tych maszynach.
-I Aleksander tak sobie zerwał bez podawania żadnych przyczyn? Długo po tym zniknął?
-Miał 55% udziałów, nie musiał się tłumaczyć – logicznie kontynuował Duvarro. -A zniknął kilkanaście dni później. Detektywi sprawdzali ten wątek.
-I znaleziono jakieś powiązania? Z kim był ten kontrakt?
-Z nowojorską firmą Kuturb
-Czy warunkiem podpisania umowy było zatrudnienie Rosjan? Czy to był już wasz pomysł? Bo przecież dalej Rosjanie pracują u was.
-Nie pamiętam szczegółów – zachowawczo odpowiadał Dominic.
-Ale mówił pan przecież, że pana zdaniem zerwany kontrakt może się wiązać ze sprawą, którą się zajmujemy - co pan miał na myśli wtedy? - Walter nie dawał za wygraną.
-To tylko przypuszczenia. Aleksander zrywa istotny kontrakt bez dania racji i znika. Wcześniej jednak mój brat zmieniał się.
-Co znaczy, że się zmieniał?
-Unikał kontaktu, gryzł się czymś, ale nie rozmawiał ze mną o tym. Z Angie też nie.
-Wydaje mi się bardzo ważne, żeby ustalić, czy ten kontrakt wymagał zatrudnienia Rosjan. Czy jest pan w stanie to sprawdzić?
-Sprawdzę ale może mój wspólnik, Figgings, przyjdzie.

Jakby na zawołanie, w tym momencie ktoś zapukał i chwilę po tym w biurze pojawił się zadbany, sprawiający wrażenie nieco przybitego, trzydziestoletni mężczyzna. Duvarro przedstawił ich sobie, mówiąc, że Walter jest osobą zaufaną, która próbuje zdobyć dowody na drugie dno sprawy Angie. Figgings usiadł w fotelu po drugiej stronie stolika, niedaleko Choppa, a po chwili panna Lubeck przyniosła dla wszystkich kawę.

-Panie Figgings – zaczął księgowy nie zdradzając żadnych symptomów skrępowania, czy nieśmiałości. -Czy mógłbym o coś spytać?
-Proszę, skoro pan musi – po Figgingsie było widać, że to człowiek konkretny, a jego wzrok zdradzał ciężką pracę i inteligencję.
-Pan zdaje się, dobrze znał pannę Angelinę...- próbował wziąć go pod włos Chopp, ale Harold tylko skrzywił się nieznacznie. Walter żałował, że musiał tę rozmowę przeprowadzać w obecności Dominica, ale kontynuował: -Może pan coś zauważył w ostatnim czasie w jej zachowaniu, co byłoby wart uwagi? Coś innego, niż zwykle.
-Szaleństwo i obsesja, panie Chopp. Angie straciła swój zdrowy rozsądek, za który wszyscy ja tak bardzo ko.. szanowaliśmy.
-Ale czy ktoś próbował do niej dotrzeć, dowiedzieć się co tak naprawdę się dzieje? Porozmawiać?
-Na przykład ja lub jej wuj – Figgings zerknął na Dominica - Lecz bezskutecznie. tan cały szarlatan i oczajdusza całkowicie nią zawładnął. podsycał ogień je obsesji.
-A czy mówiła o Aleksandrze, że próbują go odnaleźć? Zdradzała jakieś szczegóły? Może przynosiła do firmy jakieś dziwne przedmioty?
-Nie. Nie dzieliła się swoimi odkryciami, lecz wiem, ze prowadziła śledztwo.

Walter stwierdził, że Figgings też nie chce się wgłębiać w szczegóły. Miał już dość tego marnowania czasu. Myślał, że został zaproszony, bo ktoś ma mu coś tutaj do powiedzenia: -Dobrze drodzy panowie. Chciałem podziękować za chwilę rozmowy. Panie Dominicu, zrobimy tak jak się umawialiśmy. Dostarczymy z Lafayettem dowody, żeby zdobyć panów zaufanie, bo tak naprawdę po to tu dzisiaj przybyłem. Będę miał wtedy prośbę o wpuszczenie mnie do firmy, żebym mógł się trochę porozglądać. Jeszcze mam tylko jedno pytanie, dotyczące tych wypadków, które ostatnio miały miejsce w fabryce... Czy zginęli w nich Rosjanie?
-Tak. Ale to naprawdę nie były wielkie wypadki. Zdarzają się poważniejsze panie Chopp – odpowiedział Harold.
-Jeszcze raz dziękuję w takim razie – Walter skierował się do Duvarro: - Panie Dominicu, proszę sprawdzić ten kontrakt - to może być ważne.
-Jaki kontrakt? - zapytał zaciekawiony Figgings.
-Chodzi o tę firmę z Nowego Jorku – Kuturb – poinformował go Dominic.
-Co z tym kontraktem? - pytał dalej Figgings.
-Czy pan coś wie więcej na ten temat, Haroldzie – zapytał Chopp.
-A co pana interesuje? Ja realizowałem ten kontrakt.
Walter, który stał już gotowy do wyjścia, usiadł z powrotem: -Czy kontrakt wymagał od was zatrudnienia grupy Rosjan do pracy?
-Tak. Był taki warunek. Zatrudniliśmy 30 Rosjan. Większość z nich zwolniliśmy. W zasadzie Alexaner to zrobił.
-A było to jakoś uzasadnione? To chyba dziwny warunek, nie sądzi pan?
-Nie. To byli pracownicy firmy pilnujący szczegółów wykonania.
-Czyli nie byli to zwykli robotnicy?
-Grawerzy, złotnicy, szlifierze specjalistyczni, ale też zwykli odlewnicy. Robiliśmy koła do maszyn, wiertła specjalistyczne, takie tam elementy.
-Ale rozmawiałem z kilkoma robotnikami dwa dni temu i pracują u was cały czas Rosjanie?
-Tak, kilkunastu zostało – udzielał wyczerpujących informacji Harold. Walter pomyślał, że z tym człowiekiem musi koniecznie porozmawiać sam na sam. -Poprosili o możliwość pracy u nas i zgodziliśmy się - to dobrzy fachowcy, przynajmniej niektórzy. poza tym mamy też innych rosjan nie związanych z KUTURBEM. Tu w Bostonie mieszka ich przynajmniej 20 tysięcy jak nie więcej.
Walter stwierdza w duchu, że ma dosyć na dziś. Wie najważniejsze sprawy: kto ile wie i kto jest skory do współpracy, a kto pozuje. Najpierw przyniesie im dowód, żeby mieć w garści ich zaufanie, a później poprzebywa trochę w firmie, ale na dzisiaj już dość: -Dobrze panowie, to mi chyba wystarczy na ten moment. Dziękuję bardzo za cierpliwość. W ciągu trzech dni się spotkamy i postaram się panów zaangażować mocniej w sprawę, bo myślę, że naprawdę może nam się udać odnaleźć Aleksandra – specjalnie tak powiedział, żeby móc zaobserwować wyraz ich twarzy. Kto wie, może któremuś z nich w ogóle na tym nie zależy... Na ich twarzach nie dało się zauważyć jednak nic specjalnego poza zaintrygowaniem. Tylko Dominic, coś dziwnie zaczął mu się przyglądać.
-Czemu pan mi się tak przygląda? -zapytał Walter, wyciągając dłoń do Duvarro.
-Ja? Wydaje się panu.

Chopp podziękował za rozmowę, podziękował za kawę i obiecał, że się odezwie jak tylko będzie miał z czym do nich przyjść. Zostawił swoją wizytówkę i poprosił również o kontakt, gdyby im coś przyszło ciekawego do głowy. W tym momencie czuł się jak rasowy detektyw, szczególnie gdy wypowiadał zdanie: - Jeśli tylko coś się panom przypomni, proszę również o kontakt. Pomyślał sobie, że co tam Garett, on tez umie sobie radzić w takich sytuacjach. Chopp ciągle nie może mu wybaczyć, że w szpitalu u Teodora powiedział, że to nie robota dla księgowego. Detektyw od siedmiu boleści.

Wychodząc, księgowy zahaczył o stanowisko panny Lubeck i wręczył jej z uśmiechem czekoladki, które cały czas miał w kieszeni marynarki i poprosił puszczając oczko, że jakby ci dwaj panowie kiedyś o nim rozmawiali, to żeby koniecznie mu o tym powiedziała. Panna Lubeck uśmiechnęła się słodko i pomachała na pożegnanie długimi rzęsami, ale chyba za wcześnie, żeby odbierać to jako znak na zawiązanie konspiracji.

Na dworze powitał go już niezły upał. Otarł rękawem koszuli pot z czoła i skierował się do swojej ulubionej knajpki, w końcu bywa tu już prawie codziennie. Zapyta, może barman wie coś na temat Czesława Ciemoszko. No i nie zaszkodzi zadzwonić do Patricka do pracy, może coś już się dowiedział o tym nożu. Patrick w końcu znany był z tego, że nigdy nic nie odkłada na potem. A najbardziej Chopp myślał o tym, żeby spotkać się z Teodorem, żeby ze wszystkimi obgadać co się wydarzyło, bo już powoli za dużo się tego robi, a chodzi przecież o to, żeby nie popełnić żadnego błędu.

Ale i tak najważniejsze, to i tak po prostu sobie zapalić...


__________________________________________________ __________


Armiel: To wszystko co udało się ocalić. Więcej nie mam.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 16:11   #9
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
(To jest mój ostatni post jaki wrzuciłem na forum przed utratą danych) - myślę, że nie oglądając się za siebie pójdziemy dalej do przodu i powtórzymy ostatnią kolejkę)

BOSTON, 19 czerwca 1921 roku


Walter Chopp



Dominic Duvarro miał rację. Słońce osuszające kałuże po wczorajszej ulewie doprowadziło do tego, że fetor nieczystości stał się bardziej wyczuwalny. Przytłumił inne zapachy: błota, butwienia i zwierzęcej sierści. Nie zmieniało to faktu, że miasto cuchnęło.

Barman traktował cię już prawie jak znajomego. Nie było więc trudno wyciągnąć z niego jakichkolwiek informacji. Gdyby takowe posiadał. Ale nie znała żadnego Ciemoszko czy Ciemoszki. Nie zna żadnego Czesława. Zauważyłeś, że zadając kolejne pytania zostałeś zakwalifikowany w oczach właściciela baru jako „osoba podejrzana”. Jego wcześniej przychylne nastawienie zmieniło się w profesjonalne zainteresowanie, pozbawione jednak właściwych emocji. Możliwe, ze wziął cię za gliniarza lub prywatnego detektywa węszącego koło jakiejś sprawy niebezpiecznie blisko jego interesu. W czasach i w miejscu takim jak to, gdzie zapewne do herbaty dolewano coś więcej niż sok malinowy, takie pytania zwracały niepotrzebną uwagę. A tego wolałeś raczej uniknąć patrząc na posturę i gębę barmana. Bez wątpienia nie wyglądał na kogoś, komu robotnicy z okolicznych fabryk mogą bruździć.

Telefon był w barze, więc zadzwoniłeś do Patricka. Odebrał po chwili i przekazał ci, że nadal nic nie ustalił ponad to, co już powiedział ci wczoraj. Nóż jest repliką ale dość starą.- styl wykonania, zmiany i tym podobne czynniki pozwalają szacować jego pochodzenie na XV-XVI wiek. Styl szlifowania metalu i różne detale sugerują szkołę francuskiego kowalstwa z tamtego okresu.

Wsiadłeś do tramwaju i po kilku przesiadkach dotarłeś pod szpital. Idąc jednak szpitalnym korytarzem wydawało ci się, że dostrzegasz znajomą sylwetkę sztukmistrza znikającą za zakrętem korytarza.


Vincent Lafayette


Czerwiec po wcześniejszych burzach stał się nieznośnie ciepły. Smród unoszący się nad miastem powoli stawał się nie do zniesienia. Co wrażliwsi przechodnie – szczególnie damy – nie kryjąc obrzydzenia – zasłaniali sobie usta chusteczkami, co nie było takim złym pomysłem. Szczególnie, jeśli szmatkę dałoby się zwilżyć odrobiną dobrych perfum.

Mimo słonecznego dnia czułeś, że jesteś w dość „mrocznym” nastroju. Jakby coś złowrogiego wisiało nad Bostonem, a ty jako jeden z nielicznych, czy też może jedynych, wyczuwałeś to przez skórę, kiedy wszyscy inni czuli jedynie odór ekskrementów.

W ponurym, dość fatalistycznym nastroju, dotarłeś do szpitala niespełna pół godziny po południu. Miałeś nadzieję, że jeszcze ktoś z „ekipy śledczej” wpadł na pomysł, aby odwiedzić Styppera.

Teodor okazał się być jednak sam. Powitał cię ze zbolałą miną, wyrywając się z drzemki, kiedy wchodziłeś do pokoju.

- Witam pana serdecznie, panie Lafayette – uśmiechnął się z niekłamaną radością na twój widok. – Już zacząłem się martwić.
W tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi i w wejściu stanął pan Walter Chopp.

- Witam serdecznie, Walterze – uśmiechnął się Teodor jeszcze promienniej.

Najwyraźniej szpitalna nuda nie jest czymś, co sprzedawca nieruchomości znosi najlepiej.



Leonard D. Lynch



Do „leża” Malcolma dotarłeś w niespełna pół godziny więc prawie w samo południe znów dobijałeś się do zamkniętych drzwi. W końcu zostałeś wpuszczony do środka i stanąłeś oko w oko z jednym z pomocników Malcolma – niejakim Arturem.
Delikatnie mówiąc był to najmniej lubiany przez ciebie członek zespołu Malcolma. Służalczy, wredny, wyniosły i niemiły.

- Malcolma nie ma, Leo – powiedział spokojnie. – Ale przyszły wstępne badania próbek. Na nożu nie było żadnych substancji obcych.

- A gdzie jest Malcolm?

- Dzisiaj rano zadzwonił – wyjaśnił niechętnie Artur. – Mówił że źle się czuje i że weźmie sobie wolne dzisiaj.

Uczucie niepokoju zakiełkowało w twoim sercu.

- A ... a sztylet? – wyjąkałeś

- Wziął go ze sobą – odpowiedział Artur. – Chciał jeszcze coś sprawdzić w domu.

To ci wystarczyło. Kierowany złym przeczuciem złapałeś najbliższą taksówkę chwilę przypominając sobie adres mieszkania kolegi.

Po dwudziestu minutach, uboższy o 12 centów, dotarłeś na miejsce. Zwykła czynszowa kamienica w średniozamożnej części miasta.

Malcolm mieszkał na drugim piętrze. Wspiąłeś się po trzeszczących schodach o mało nie zderzając się z rozwrzeszczaną dzieciarnią zbiegającą z poddasza na sam dół.

Malcolm otworzył dopiero po czwartym naprawdę długim dzwonku.

Wyglądał na niewyspanego – podkrążone oczy, szara cera i ogólnie ciężki chód. Zdziwił się na twój widok, lecz bez słowa wpuścił do środka.

- Herbaty? – zaproponował i nie czekając na odpowiedź skierował się do kuchni dając ci gestem znak, byś poszedł za nim.

Nie odzywał się ani słowem. To było dość nietypowe zachowanie jak na Malcolma. Kiedy zalewał wrzątkiem susz w szklankach ujrzałeś przez chwilę świeżo zabandażowane przedramiona.
Podał ci herbatę, przyniósł cukiernicę oraz maślane ciastka, a potem siadł po drugiej stronie stołu oplatając dłonią parującą szklankę.

- Cholera – zaklął, jakby bał się ci czegoś powiedzieć. – Leo, wybacz. Nie wiem jak ci to powiedzieć. Zgubiłem twój sztylet. Przepraszam. Zwrócę ci jakoś pieniądze. Wymień sumę.

Chciałeś o coś zapytać, ale kiedy uniósł wzrok i spojrzałeś w jego oczy poczułeś przez moment uczucie prawdziwego lęku. Wiedziałeś, czułeś, że Malcolm kłamie. W jego oczach widziałeś pragnienie, pożądanie i coś jeszcze. Coś potwornego, na samym dnie oczu, gotowego ... do złych i gwałtownych reakcji.

Szklanka opleciona jego dłońmi parowała. Wystarczył jeden moment a mógł nawet chlusnąć ci jej zawartością prosto w twarz.



Dwight Garrett


Rankiem odwiedziłeś ślusarza. Boston cuchnął jeszcze gorzej niż wczoraj, lecz przynajmniej nie padało. Pijaczyna nie zadawał pytań. Wziął gotówkę i dał ci trzy dorobione klucze. Wyglądały tak samo, jak na twój gust. Wiedziałeś, że takim ludziom jak moczymorda, można w podobnych kwestiach zaufać. Było to dziwacznie pojęte poczucie honoru, jakie często cechowało ludzi z półświatka. Znałeś ich dobrze. Prawie całe swoje zawodowe życie miałeś okazję nieźle poznać psychikę tych „miejskich szczurów”, jak czasami nazywała ich policja.

Kafeteria ze stolikami na zewnątrz okazała się dobrym pomysłem, a zapach kawy i nikotyny skutecznie zabił odór miasta. Siedziałeś układając sobie w myślach kolejne plany działania i analizując wydarzenia, które miały miejsce do tej pory.

Bez trudu wypatrzyłeś Lafayetta, który wszedł do szpitala oraz Choppa, który pojawił się tam zaraz po nim przecinając ulicę od strony pobliskiego przystanku tramwajowego.

Aby przejść przez ulicę musiałeś poczekać, aż hałaśliwe, rozklekotane monstrum, przejedzie przed tobą.


Amanda Gordon

Nie wiedząc kiedy to się stało zasnęłaś ponownie. Pamiętasz, że leżałaś sobie w ciepłym posłaniu, układając plany na dzisiejszy dzień i czekając na poranną gazetę
Tym razem sen był miły i dał potrzebny ciału i umysłowi odpoczynek. Jeśli nawet miałeś sny, to były one zwyczajne – bez krwi, kreatur rodem z piekieł, surrealizmu i horroru. Zwykłe sny, których zazwyczaj nie pamięta się zaraz po przebudzeniu.

Twój dom jest położony przy niezbyt ruchliwej ulicy, w miłym sąsiedztwie innych domów, otoczony zielenią. Zazwyczaj panuje tutaj cisza i spokój. To pomaga odpoczywać, skupić myśli lub ... robić dyskretne przyjęcia.

Tym razem pozwoliło ci na sen.
Obudziłaś się czując, jak organizm domaga się swoich praw. Toaleta i jedzenie. Zdecydowanie w tej kolejności.

Spojrzałaś na zegar stojący w pokoju. Było już popołudnie!

Szybko rozejrzałaś się po pokoju. Na stoliku – najwyraźniej przyniesiona przez pokojówkę – leżała poranna prasa oraz jakaś duża, szara koperta pocztowa. Opieczętowana. Ze znaczkami.

Zaintrygowana podeszłaś bliżej spoglądając na znalezisko z niedowierzaniem i fascynacją zarazem. Doskonale poznawałaś pismo na kopercie. Charakterystyczne zawijasy Victora Prooda. Przesyłkę nadano na twoje nazwisko 14 czerwca 1921r w Nowym Yorku. Dwa dni przed nocą zabójstwa Angeliny Duvarro!

Jak zahipnotyzowana spoglądałaś na kopertę.


Herbert J. Hiddink

Wyjście z komisariatu jest jak wynurzenie się z basenu. Basenu brudu. Ci faceci to mają niewdzięczną pracę. Muszą łapać prawdziwych bandziorów, pokrzywionych psycholi ale także uczciwych, spragnionych dobrych trunków obywateli. Zarabiają grosze, są nielubiani przez społeczeństwo – nic dziwnego, że „dorabiają” przymykając oczy na niektóre sprawki, czy sprzedając informacje. Nic dziwnego, że mało który świadek przestępstwa jest na tyle odważny, by zeznawać przeciwko bandytom.

Najprostszym rozwiązaniem spotkania z innymi prowadzącymi „śledztwo” jest udanie się do szpitala. Teodor Stypper powinien wiedzieć, co i jak.
Nie dane ci jednak było dojechać tam tak szybko.

Kiedy wracałeś do Bentleya ujrzałeś młodą, ładnie wyglądającą dziewczynę. Ewidentnie czekała na ciebie.

- Czy pan Hiddink? – zapytała, kiedy podszedłeś bliżej.
- Tak.
- Ojciec Artura?
- Tak – odpowiedziałeś z niepokojem, lecz byliście kilka kroków od komisariatu.
- Czy mogę z panem porozmawiać? Jestem Celesta Summer i my... Ja przyjaźniłam się z Artim.

„Aaaa. To takie buty” – pomyślałeś.

- Możemy usiąść tam – pokazała cukiernię po drugiej stronie ulicy.

Celesta okazała się być miła, sympatyczna i troszkę onieśmielona sytuacją. Przyznała się, że jechała za tobą taksówką od twojego biura, bo wyszedłeś z niego tuż przed nią. Podzieliła się z tobą swoją troską o Artura, który nie kontaktował się z nią od kilku dni. Opowiedziała ci o tym, że przed kilkoma dniami, może 10 może 11 – dokładnie nie pamięta – Artur przyszedł do niej dziwnie nieobecny myślami i chyba nieco na rauszu. Opowiedział jej wtedy dziwaczną historię o tym, że pomaga jednemu ze swoich przyjaciół w jakiejś sprawie. Że ten przyjaciel, Victor, zawsze imponował mu w pewnych kwestiach. Ze otworzył mu oczy na pewne sprawy, o których nie chce z nią rozmawiać. Potem, mimo jej protestów, opowiedział jej o cieniach, które kryją się w mroku. Nie mogła spać przez kilka nocy, tak ją nastraszył. Opowiedział o tym, że widział coś, czego nie chciałby zobaczyć nigdy więcej. Że ONE, czymkolwiek ONE nie są, planują coś krwawego, przerażającego i straszliwego. Że ONE mogą go znaleźć, wytropić i nie powinien jej odwiedzać, lecz nie potrafi się oprzeć. Nieźle ją wtedy nastraszył. Prawie się pokłócili.
Następnego dnia przysłał jej kosz róż z przeprosinami, miły romantyczny gest. Wieczorem przyszedł i przeprosił osobiście informując, że musi wyjechać na kilka dni. Nie mówił dokąd. Poprosił jednak o jedną, dziwną przysługę. Że gdyby nie skontaktował się z nią przez trzy dni z rzędu ma pójść do jego ojca, do pana, i przekazać mu następującą informację:
„Wspomnienia z czasów dzieciństwa skrywają coś więcej, ojcze. Teraz słowa starych, ulubionych bajek nabrały nowego znaczenia. Warto poczytać je raz jeszcze”.
Znów się wystraszyła, bo pomyślała, że to brzmi dość ... dziwacznie i niepokojąco. Ale Arti uspokoił ją.
A potem zniknął, a wczoraj minął dzień trzeci. I ona tak bardzo się boi!

Na zakończenie rozmowy zostawiła ci swój adres i telefon, gdyby okazało się, że Artur się znalazł i prawie ze łzami w oczach poprosiła o kontakt, gdyby tak rzeczywiście się stało. Potem wróciła do pracy. Dowiedziałeś się, że jest guwernantką u państwa Chanel – znanych bostońskich przedsiębiorców. Całkiem dobra posada.


Poruszony tym spotkaniem bardziej, niż myślałeś pojechałeś jednak do szpitala.

Tam natknąłeś się na troje z waszej grupki: Lafayetta, Choppa i Garretta.

Na twój widok twarz Teodora rozjaśniła się szerokim, pełnym szczęścia uśmiechem.

- Ahhh – zaśmiał się dźwięcznie, ewidentnie pod wpływem niewielkiej dawki morfiny. – Jakbyście się panowie umówili. Cudownie. Dzisiaj popołudniem mam zostać przewieziony do domu, to może nawet skorzystam z panów pomocy.
 
Armiel jest offline  
Stary 24-08-2010, 08:47   #10
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Miałem szczęście, na dyżurce była ta sama dziewczyna. Odpowiedziałem uśmiechem na jej uśmiech i ruszyłem po schodach w ślad za Lafayettem oraz Choppem. Nie minęło parę minut, jak wszyscy staliśmy już w tej przyprawiającej mnie o mdłości szpitalnej salce. Pojawił się też Hiddink, co mi bardzo pasowało - chciałem z nim porozmawiać na osobności, póki co jednak nie było takiej możliwości. Herbert nie wyglądał najlepiej. Zbiegi okoliczności, które mnożyły się jak króliczki, zastanawiały mnie coraz bardziej. Hipoteza z wtyką, najpierw pozbawiona jakichkolwiek podstaw, zaczynała nabierać kolorów. Trzeba było zacząć robić coś, co mogłoby pomóc odłożyć ją na półkę - a do tego czasu trzeba było cholernie uważać na słowa. Tymczasem Walter był wyraźnie najbardziej ze wszystkich ucieszony ze zgromadzenia i nie mógł się doczekać, by rozpocząć rozmowę...


* * *

- No to mówcie panowie, co tam się działo w tej operze? Przeczytałem tylko w gazecie, że facet nie żyje - robi się poważna sprawa. Mówcie, jak było naprawdę. - Walter ucieszył się, że prawie wszyscy są obecni. Musiał się skonsultować, bo zaczynało brakować mu pomysłów, poza tym zżerała go ciekawość.

- Uwierz mi, facet naprawdę nie żyje...- mruknął Garrett.

Vincent pokrótce, choć treściwie, omówił wydarzenia wczorajszego wieczora ze swojej perspektywy, nie pomijając nawet osobliwego repertuaru opery. Opowieść zakończył ustawieniem na stoliku feralnej butelki.
- Obawiam się, że popełniłem karygodny błąd otwierając ją, ale stało się. W środku jest krew. Jestem tak samo zaskoczony jak panowie.

-Nie będę udawał, że nie jestem ani trochę przestraszony tą historią, bo nie spodziewałem się, że pakujemy się w takie coś. Pytałem W Duvarro Sprocket o tego Ruska, ale nie pracował tam... - opowiedział również wszystkie swoje rozmowy z Dominikiem i jego wspólnikiem oraz o spotkaniu pod Trzema Lwami i o jakimś przekonującym dowodzie, jaki musi dostarczyć, żeby Duvarro stanął w tej sprawie po ich stronie. Nie zdradził jedynie odczuć, jakie mu towarzyszyły za każdym razem, gdy wspominał o Dominicu, ze był to człowiek, którego nie sposób rozgryźć i któremu nie wiadomo o co chodzi. -Panie Garett, pan pownien wiedziec najlepiej - co mogę zanieść do Duvarro? Może coś jeszcze wyszło na światło dzienne?

- Wyszło na światło dzienne...Oprócz całego bostońskiego gówna? - zapytał detektyw, wyglądając przez okno - Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, by Duvarro naprawdę miałby być po naszej stronie. Dlatego czeka na dowód idealny, którego wie dobrze że nie dostanie. Dlaczego do tej pory sam nie węszy, przecież ma tyle kasabubu że mógłby wynająć pieprzony sztab detektywów? Ludzie tego pokroju nie lubią złego rozgłosu wokół nazwy swojego przedsiębiorstwa, to szkodzi interesom...

- Może powinienem powiedzieć o tym wcześniej - wtrącił się Teodor do dykusji - ale Duvarro Sprocket, zdaniem Victora, miało duże problemy finansowe. Angie mówiła mu, że po zerwaniu jakiegoś kontraktu przez Aleksandra firma o mało nie utraciła płynności finansowej. Angie płaciła przeznaczała prywatne oszczędności na detektywów oraz śledztwo prowadzone przez Victora. Zatem możliwe, że Dominic nie chce wyjaśniać zniknięcia brata bo sam ma coś z tym wspólnego. Angie mówiła, że policja sprawdzała alibi ich wszystkich i niby wszystko jest w porządku lecz wiecie panowie, jak jest kiedy w grę wchodzi spora kasa.
A co do krwi to przeraża mnie sama myśl, że ktoś mógłby chcieć zapłacić 100 dolarów za butelkę czegoś.. czegoś takiego. Wszyscy wiemy, że Victor nie cierpiał na nadmiar gotówki w kieszeni.

- Skąd pewność, że to krew, Panie Lafayette? - zapytał poważnie Dwight. - Czy ta ciecz została zbadana?

Vincent oderwał się od kontemplacji panoramy Bostonu za oknem:
- Dobre pytanie. Obawiam się, że poprzestałem na własnych odczuciach zapachowych.

- Nawet jeśli tak jest - tak czy inaczej dobrze byłoby mieć ekspertyzę, chociażby czy jest ludzka czy zwierzęca i tak dalej. W tym płynie musi być coś niezwykłego, inaczej przecież nikt zdrowych zmysłach nie chciałby zapłacić za to aż tyle...
Dwight Garrett zamyślił się po tych słowach i zaraz sam uzupełnił, jakby do siebie:
- No tak...O zdrowych zmysłach...

- Butelka jest do pańskiej dyspozycji. Przerysowałem ten symbol z korka, na razie nie mam pomysłu co to jest, ale pracuję nad tym.

-Krew? Facet chciał sprzedać Proodowi krew? W butelce? O co mogło mu chodzić? Po co komuś krew? - Walter był zszokowany, ale próbował zachować pozory zdrowego rozsądku. - Dobrze, to może podsumujmy, co w sumie już mamy... Panie Garett, czy nie mieliście z panem Hiddinkiem rozmawiać jeszcze z tymi przekupionymi policjantami?

- Zgadza się. Mieliśmy. - odparł detektyw - Tyle, że jak słyszeliśmy, w rozmawianiu z umarlakami lepszy od nas jest Victor Prood...

Jak to? Co to znaczy, że z umarlakami? Oni też nie żyją?

Garrett popatrzył na niego ze śmiertelną powagą.
- Jeden był w trumnie. Drugiemu poderżnięto gardło i pozostawiono jak zarżniętego prosiaka w kałuży własnej krwi. Myślę, że możemy tak założyć.

-W takiej sytuacji zakładam, że my też możemy zostać w każdej chwili zamordowani... Teodorze, chciałbym zadać niedyskretne pytanie... i bardzo proszę, żeby nikt nie poczuł się urażony. Chciałbym po prostu, żeby wszystkie niejasności, które mogą między nami zaistnieć, zostały rozwiane - bo przy takim obrocie sprawy, musimy chyba wszyscy sobie ufać. My wszyscy wiemy, dlaczego tu jesteśmy: wszystkim nam zależy z przyczyn osobistych na oczyszczeniu Victora z zarzutów, ale chciałbym wiedzieć Teodorze, kto i dlaczego wynajął pana Garetta? Kim jest jego mocodawca i jaki ma w tym interes? I bardzo pana proszę, Dwight, o nie branie tego do siebie.

Dwight nie powiedział nic. Oparłwszy się o ścianę zapalił papierosa, strzelając głośno zapalniczką, a potem spojrzał spod kapelusza, którego nie zdążył jeszcze zdjąć, na Waltera i pochylił głowę, delektując się dymem.

- Nie znam nazwiska. To starszy mężczyzna, któremu kiedyś Victor .. uratował życie lub życie kogoś bliskiego, lecz okoliczności tych wydarzeń są dla mnie niejasne. Miałem numer telefonu tego człowieka i rankiem zawiadomiłem go o tym, co się stało. Victor wspomniał, że gdyby coś dziwnego mu się przytrafiło mam zadzwonić i powołać się na dom przy Usher Street. jak widać, ma to swoje skutki. jeśli interesuje panów telefon, to mogę go podać. Ja postanowiłem uszanować anonimowość naszego wspólnika, czy jakkolwiek nazwać owego przyjaciela.

Detektyw, z papierosem przyklejonym wciąż do wargi, otworzył okno. Zamek szczęknął, przeszklone skrzydło okna z lekkim skrzypieniem rozwarło się szeroko. Do środka wtargnął powiew świeżego powietrza. Stanął przed nim i palił, zaciągając się głęboko i wydmuchując dym na zewnątrz.

-Nie wiem Teodorze, ale jeśli uważasz, że on nic więcej od nas nie wie, to może rzeczywiście zostawmy go w spokoju i po prostu podziękujmy za pana Dwighta. Ale zastanówmy się, co już mamy i co powinniśmy robić dalej - wolałbym, żebyśmy razem decydowali, niż żeby każdy działał na własną rękę. Co tym myślicie? Ja osobiście nie wiem, co mogę jeszcze zrobić? Czy mam coś zanieść Duvarro, czy ten wykorzysta to przeciw nam?

Garrett wyrzucił papierosa przez otwarte okno i odwrócił się. Potem obszedł powoli pokój i stanął naprzeciw Choppa.
- Podziękować...- Walter widział teraz tylko rondo kapelusza, bo głowa detektywa była opuszczona. Głos Dwighta był spokojny i chłodny. - ...może mi tylko ten, kto płaci za moje usługi, panie Chopp.



* * *

- A tobie kto płaci, Walter? - podniosłem wzrok.
Chopp był kompletnie zaskoczony, gdy niemal jednocześnie w wypowiedzeniem tych słów rzuciłem się na niego. Wpadłem na księgowego całym impetem, jednocześnie błyskawicznym ruchem chwytając jego gardło. Stracił równowagę i poszedłem za ciosem, z łoskotem przewracającego się szpitalnego stołka pchałem go dalej, zanim miał szansę zdążyć ochłonąć. Jego szeroko otwarte oczy tylko błyskały, próbował ściągnąć moją rękę, ale dorzuciłem jeszcze drugą i wzmocniłem uścisk na jego szyi. Rozpędzeni zatrzymaliśmy się na oknie, uderzył o framugę plecami a ja znów całym ciałem uderzyłem w niego, nie przestając go dusić. Nogą zrobiłem blokadę, w razie gdyby przyszło mu do głowy zamienić moje rodowe klejnoty w pudding. Pchnąłem ostro - jego nogi zamachały w powietrzu, gdy biodra znalazły się na parapecie, dopiero teraz w oczach Waltera pojawiło się prawdziwe przerażenie, gdy plecy straciły oparcie a głowa zawisła w dół, w kierunku bardzo dalekiego bruku...
Na pewno dobrze mu zrobiło, gdy jego wzrok zarejestrował niebo i odwrócone do góry nogami sąsiednie budynki, co przypominało o wysokości - przestał chwilowo walczyć, a jego dłonie w odruchu instynktu samozachowawczego uczepiły się mojego płaszcza. Docisnąłem go szybko ciałem, żeby mi tak od razu nie wyleciał i wychyliłem się mocno na zewnątrz. Trzymałem go mocno, pewnie by się darł, gdybym go nadal nie dusił obiema rękami. Poczułem wiatr i poczułem jego strach. Dobrze. Zwisający do połowy za oknem nie będziesz miał czasu zastanawiać się nad wykrętami, ptaszku...

- Chciałbyś znać wszystkie fakty, co, Walter?! - krzyknąłem ostro, przy akompaniamencie wydobywających się ze ściśniętego gardła rozpaczliwych syków i pisków, - Księgowy rzuca wszystko i rzuca się w wir przygody?! Nie kupuję tego, rozumiesz, nie kupuję! Gadaj, kurwa twoja mać, kto cię wynajął, albo ptaszek wyfrunie z gniazdka!!! Liczę do trzech, Chopp, raz, dwa...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172