lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   CZAS HORRORU [Horror 18+] (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/11675-czas-horroru-horror-18-a.html)

Pinhead 08-08-2013 10:50

Zimna stal cięła mięśnie, ścięgna i kości. Ostrze wchodziło w ciało niczym w roztopione masło. Krew płynęła wartkim strumieniem podobnie, jak łzy po twarzy Konstantego.
Przeszywający ból wypełniał jego całe ciało. Ból wszechogarniający, przenikający każdy fragment jego ciała.
Nie było miejsca wolnego od bólu. Jego połamane palce, wybite zęby, posiniaczone plecy i zdarte kolana. Każda komórka wyła i jęczała z bólu. Nawet mózg miał opuchnięty od nagromadzenia się impulsów zbieranych z całego ciała. Ilość informacji była zbyt duża i powodowała zatory w ich przepływie, przez co mimo wielu uderzeń twardej pałki, Stryj czuł tylko co drugie.
Jednak każde zostawiało ślady. Każde uderzenie powodowało dodatkowe siniaki i krwawienia, dodatkowe złamania.
Czuł ból go leżał.
Czuł ból go siedział.
I czuł ból gdy oddychał.

Potężne uderzenie pięści obleczonej w czarne, skórzane rękawiczki wylądowała na jego twarzy.
Spadł z krzesła na którym posadził go jeden ze strażników. Instynktownie próbował obronić się przed upadkiem, ale połamane palce nie dały należytego oparcia i spowodowały tylko dodatkowy ból.
Poczuł w ustach krew. Ostry, metaliczny smak zalał jego język. Wypluł sporą ilość śliny, a wraz z nią dwa kolejne zęby.
Usłyszał nad głową perfidny śmiech. Dwaj strażnicy złapali go pod ramię i ponownie posadzili na krześle.
Już wiedział, co się za moment stanie. Czul cios, zanim ten został wyprowadzony. Zasłonił się rękami, a połamane palce sterczały ku sufitowi niczym przewrócone przez wichurę drzewa.
Cios jednak nie padł. Zamiast niego kat nachylił się na nim i delikatnym ruchem odsunął zakrwawione włosy z twarzy. Chłód skórzanych rękawiczek przyniósł chwilową ulgę.
- Odpowiedź na pytania pana oficera - szeptał mu kat do ucha - a ból ustąpi.
Stryj milczał.
Kojąca cisza trwała jednak krótko. Za krótko, by choć na chwilę zapomnieć o tym, gdzie jest.
Kat złapał go z tyłu z włosy i z całej siły uderzył czołem w nos.
Ciepła krew spłynęła mu do ust. Upadł i zaczął się dławić. Trudno mu było oddychać.
Skulil się i zamarł w oczekiwaniu na kolejne razy.

- Dość! - krzyknął Wolfentur, który przyglądał się wszystkiemu siedząc za biurkiem.
Niemiec zaczął coś mówić, ale Konstanty nie słuchał. Cieszył się chwilą spokoju, jaka była mu dana.
Wytrzymał kolejne przesłuchanie. Nie wydał nikogo. Bóg jednak nie wysłuchał jego próśb. Nadal pamiętał wszystko doskonale. Twarze, nazwiska, adresy. To wszystko nadal było w jego głowie i wystarczyło jeszcze kilka ciosów, aby zaczął mimowolnie mówić. Opowiadać o wszystkim, czego chciał się dowiedzieć Wolfentur.

- Zaprowadzić go do celi - rozkazał Niemiec.
Stryj ani drgnął. Widział, że zaraz podejdą do niego strażnicy i ciągnąć po podłodze przetransportują go do celi.

To jednak nie był koniec. Wręcz przeciwnie, to był dopiero początek koszmaru.
- Dzisiaj wieczorem przywieziemy tutaj twoją matkę. Osobiście wytnę jej serce, ale wcześniej oddam ją moim żołnierzom. Nie jest na tyle stara, by nie dała im odrobiny tak potrzebnej mężczyznom przyjemności. Przywiążę cię, byś mógł patrzeć, co z nią zrobią. Kto wie, może nawet spodoba się jej to bardziej, niż kiedy twój ojciec zasadził cię w jej łonie. Może będzie krzyczała nie z bólu, lecz przyjemności, kiedy będą ją brali na twoich oczach. Jeden po drugim, albo i po kilku na raz.
Żelazna pięść zacisnęła się na żołądku Stryja. Chciał krzyczeć. Chciał rzucić się na Wolfentura z pięściami i zmasakrować jego twarz. Zabić. Wyrwać plugawy język i zetrzeć w pył.
Nie ruszył się jednak. Nic nie powiedział, choć żółć dławiła go od środka. Zacisnął tylko połamane palce w pięść i czekał na strażników, którzy przeniosą go do celi.

Gdy drzwi celi się zamknęły, Stryj skulił się w rogu i zaczął się znowu modlić. Nic innego mu już nie zostało. I choć wątpił, czy miłosierny ponoć Bóg, go w ogóle słuchał to mówił do niego, przepraszał i prosił. Przede wszystkim prosił. O zapomnienie, o siłę i o wytrwałość.
Nie wiedział, czy da radę wytrzymać do końca. Nie wiedział, czy nie zdradzi przyjaciół. Nie był pewny siebie, ani najbliższych godzin.
Jedyne, co mógł zrobić aby przeszkodzić Niemcom, to samemu się zabić. Rozmyślał o tym, po wielokroć i był bardzo bliski tego, aby z sobą skończyć.
Nie bał się, gdyż wiedział że i tak umrze, że nie ma dla niego ratunku. Doszedł jednak do wniosku, że samobójstwo byłoby największą porażką. Moralną, etyczną i osobowościową. Na to nie mógł pozwolić. Musiał wytrwać w tym piekle, aby pokazać znienawidzonym wrogom, że jest silny. On i wszyscy z którymi walczą. Że choćby ich bili, torturowali i zabijali, oni nigdy się nie poddadzą i będa walczyć aż do ostatniej kropli krwi.

Modlił się, więc dalej i czekał z lękiem na kolejne spotkanie z Wolfenturem.

Gryf 15-08-2013 14:20

post zbiorowy
 
Zygmunt był wstrząśnięty informacją o Stryju. Bał się. Bał się bo grunt im uciekał spod nóg, najpierw Tarcza a teraz jeden z nich. Jeszcze niedawno tu był, jego kolega … pamiętał jak w lesie odmówił próby ataku na konwój niemiecki a teraz, teraz okazuje się, że zabił człowieka, sam w mieście. Czyli pewnie z bliskiej odległości musiał wypalić z pukawki prosto w Niemca. Czy jeszcze żyje? Nie mógł przestać myśleć, i ten cholerny szwab Furst. Przecież jeśli on w tym macza palce to nie może być dobrze. Starał się słuchać dowódcy, jednak to Stryj zaprzątał mu niemal całkowicie myśli. Koszmar losu Żydów nawet gdzieś “uszedł” z jego głowy. Zacisnął pięści, dłonie miał mokre.
- Tak, panie kapitanie ja mam. - odezwał się pierwszy. - A jeśli już będziemy wiedzieli, że Stryj żyje to .. odbijemy go? - nie mógł się powstrzymać żeby wrócić do sprawy. - Ja znam, to znaczy wiem gdzie mieszka ta … - zawiesił głos, chciał powiedzieć prostytutka - ta kobieta, Martyna z którą się spotykał. Może ona coś wie?

- I ja podtrzymuję pytanie Doktorka. Od kiedy to pozostawiamy naszych bez pomocy w imię... jakiejś sprawy? - Tunia nie mogła uwierzyć w rozkaz wydany przez Tadeusza. Tarcza zaraz zorganizowałby jakąś akcję. Kazał im sprawdzić....coś zrobić. A ten człowiek tutaj mówi o nieuniknionych stratach?? Kim on jest, żeby wygłaszać takie przemowy? Napoleonem?

- Na razie nie ma takiego pozwolenia. Nawet nie wiemy czy on żyje. Nie mówiąc o tym, gdzie jest. Zresztą, niezależnie od okoliczności, nie wykonał rozkazu. Zabijając Wolfentura naraził na szwank powodzenie misji, życie wielu ludzi, w tym wasze i waszych bliskich. Ocalenie go jest kwestią decyzji dowództwa, nie moją. Zresztą, za wcześnie o tym mówić.
Tadeusz wydmuchnął dym. Oczy mężczyzny ledwie widoczne zza tytoniowych oparów pozostawały nieruchome i opanowane.
- Nie traćcie czasu ani energii nad planowaniem działań, na które być może nigdy nie będzie akceptacji dowództwa.

Trudno było Doktorkowi się pogodzić z taką decyzją zwierzchnika. Z uwagą i nadzieją spojrzał w kierunku Beniaminka. Zamilkł.

Skrzydło zamurowany informacjami o kolejnej wpadce zamilkł. Pogrążył się w swoich przemyśleniach. Co jakiś czas rzucił wzrokiem w kierunku drzwi. Niemcy nie byli chyba aż tak głupi, deptali podziemiu po piętach. Najpierw wpadła jego komórka, teraz to. Rosnące napięcie dopominało się jakiejś formy odreagowania. Wiedział już że będzie musiał spotkać się z dziewczyną, choćby kilka minut. Potrzebował tego. Teraz jednak wrócił myślami do spotkania. Trzeba było się zebrać w sobie, wyglądało na to że sprawa Tarzeckiego będzie wymagała bardziej zdecydowanych kroków.
- Jeśli mamy zgarniać Tarzeckiego... z Doktorkiem powinniśmy sobie z tym poradzić, ale przyda się broń i samochód.

- Co tu się stało przez ten czas? Ze Stryjem i tym Tarzeckim? Co wiemy? - zapytał. Przez chwilę zastanawiał się czy nie pokazać kartki Tadeuszowi zamiast Tarczy, lecz w końcu zrezygnował.

- O Stryju wiemy tyle co usłyszałeś … czyli jedynie, że przepadł - Doktorek krótko odpowiedział spoglądając w stronę kolegi. - Miał zdobyć informacje o jakimś podłym SS-manie i wpadł - zakończył z gestem zwątpienia na twarzy. Był poruszony, trudno było się mu pogodzić z informacją o losach Stryja.

- Wiadomo chociaż gdzie był ostatnio i o kim miał zdobyć informacje?

- Z tego co wiadomo Stryj miał kontakt z niejakim Mainhofem. - Wyjaśnił Tadeusz. - Szują z SS. Chciał przez niego dostać się do Wolfentura. Nie wiem co się stało, że strzelał. Że miał broń w reku wchodząc do urzędu Generalnej Guberni. To wszystko jest dość dziwne i budzi wiele wątpliwości. Nie wiemy, tak naprawdę, nic pewnego.

- Nie mógłby wnieść broni, to nierealne... - powiedziała cicho, ale z zacięciem Tunia. Odpowiedzi Tadeusza były wymijające i wcale jej się nie podobały. Z drugiej strony wiedziała o załamaniu Stryja i jego czarnych myślach. Czy zaplanował akt samobójczy? Jakoś trudno jej było uwierzyć...

- Tarzecki … to jest Albercie człowiek który prawdopodobnie tłumaczy notes - z naciskiem na ostatnie słowo odezwał się Doktorek. - Tak, ten sam notes. Kolega Skrzydło, zdołał w ciągu ostanich dni nawiązać kontakt z Antykwariuszem u którego Tarzecki bywa, ja jedynie co zdołałem się dowiedzieć to poznałem jak spędził czas wczoraj po pracy. Dalej Zygmunt w skrócie opowiedział co widział, gdzie był i jak się poruszał po Warszawie Tarzecki do swojego powrotu do domu. - Mieszka w centrum, tam pewnie trudno by było go nam do auta wrzucić .. - zaczął powoli głośno myśleć nad propozycją Skrzydła. Spojrzał w jego kierunku i zapytał
- A może z Antykwariatu, może tam go dopaść? Ale czy możemy zdobyć informacje kiedy tam będzie? - zawiesił głos patrząc na Roberta.

- Mogę spróbować się dowiedzieć kiedy ma wpaść, właściwie to też myślałem o zgarnięciu go spod antykwariatu. To chyba było by najłatwiejsze rozwiązanie. Kilka chwil i byśmy znikali nim ktokolwiek się zorientuje.
Skrzydło podrapał się po brodzie intensywnie myśląc nad ich następną akcję. Trochę się denerwował, było to widać dość wyraźnie choć Skrzydło starał się tego nie okazywać.

-Jak myślicie, do której meliny zaprowadzi się “herr Tarzeckiego”? Mapę jakąś na podorędziu? - zapytał Sprzęgło.

- No tak, są dwa lokale które się nadają, na Spiskiej i stara fabryka na Wesołej - Doktorek powtórzył informację od Tadeusza. - Proponuję na Spiską go zabrać, będzie bliżej czy z Antykwariatu czy spod jego mieszkania - podsumował Zygmunt.

Wilga skinął głową.
- Przejadę się i sprawdzę drogi dojazdowe. Ustalę optymalną, ale potrzebuję marki samochodu, którego użyjecie do porwania. Potrzebne mi jego wymiary w najszerszym miejscu. No i gdzie mieszka van Thorn? W jego przypadku zrobiłbym to samo.

- Jeśli macie jakiś pomysł, markę można dobrać do niego. Od początku motoryzacji wiele się nie zmieniło, osobówka to szerokość leżącego człowieka, necałe dwa metry. - Beniaminek odezwał się po raz pierwszy od początku spotkania. Cicho, jakoś markotnie i mechanicznie, odrywając nieobecne, przygaszone spojrzenie od okna. - Van Thorn to większy temat. Dziś w nocy może nadażyć się okazja, ale we dwójkę z Lonią tego nie opędzimy. Potrzebne są dwie grupy - jedna do porwania, druga w tym samym czasie okrada mieszkanie. Jeśli w SS dowiedzą się o jego zniknięciu, jego mieszkanie będzie spalone, póki co, pomijając że leży w sercu niemieckiej dzielnicy, mieszkanie to stosunkowo łatwy cel i prawie nikt go nie pilnuje.

- Jeśli nie mamy ograniczenia na sprzęt, to proponuję Fiata Topolino w wersji combi. Jest to wersja trzydrzwiowa i w przeciwieństwie do dwuosobowego coupe, jest czteroosobowy, a jego szerokość to... Już nie pamiętam dokładnie, bo tygodniki motoryzacyjne dostawałem dawno temu, ale jego szerokość nie przekracza 130 cm. Można będzie optymalizować drogę pod szerokość 1,5 metra?

Beniaminek spojrzał na inżyniera, jakby ten zmienił się w wielkiego, różowego słonia.
- Odwykłem od was, Sprzęgło. Po prawdzie to diablenie mi was brakowało. - Pokręcił głowią. - Wiecie, mógłbym zacząć monolog o tym, że tu nie salon Forda. Uprzejmie koledze kapralowi przypomnieć że mamy wojnę, trzeci rok okupacji, dostaniemy taki samochód, jaki sobie zdobędziemy na ulicy... ale bardziej mnie w tej chwili ciekawi do czego zmierzacie. O co chodzi z tą marką i szerokością?

Sprzęgło uśmiechnął się lekko, a następnie przeszedł do tłumaczenia:
- Tarzecki to volksdeutsch i mieszka w kamienicy z volksdeutschami. Ponadto jak narazie jest dla Niemców bardzo ważny. Do chwili, w której wykona zadanie, ale aktualnie jest ważny. Van Thorn jeszcze lepszy numer - SS-man, tak? Jego mieszkanie leży w niemieckiej dzielnicy. To oznacza, że warto byłoby szybko i w miarę niezauważenie oddalić się od miejsca porwania - powiedział, po czym na chwilę zamilkł patrząc po pozostałych.
- Topolino zaś to samochód produkowany od bodajże 10 lat. To oznacza, że póki nie zaistnieje konieczność ucieczki przed pościgiem Niemców mamy niepozorny, mały samochodzik nie przykuwający zbędnej uwagi. Jeśli jednak trzeba będzie uciekać, to mamy najlepsze auto do ucieczki miejskiej. Wąski, zwrotny i osiąga... około... trochę ponad 80 km/h. Po zoptymalizowaniu trasy ucieczki względem szerokości, odległości i prawdopodobieństwa występowania patroli maksymalizujemy szanse powodzenia. Jak wjedziesz Topolinem w uliczkę szerokości 1,5 metra to niemiecki wóz albo się nie zmieści, albo znacząco go to spowolni, bo nie przypominam sobie węższego auta, zaś prawdopodobieństwo na to, że Niemcy takim jeżdżą i akurat do tej akcji go przydzielą jest znikome - zakończył finalnie opierając się wygodniej.

- W porządku. Nie znam się na samochodach, ale jeśli mówisz, że jest popularny, chyba nie będzie większego problemu. Tadeusz, wiem, że ten człowiek brzmi jak obłąkany ale jego pomysły już kilka razy uratowały naszemu oddziałowi tyłki, mamy jakiegoś Topolino na stanie?

Lonia przez cały czas się nie odzywała, chyba nawet nie drgnęła. Przyklejona plecami do ściany zaczynała już zlewać się z liniejącą tapetą. Wyraz twarzy epatował nieustającą obojętnością. Wtedy gdy przedstawiano im Sprzęgło. Gdy mówiono o zaginięciu Stryja. I prze cały czas trwania dyskusji.
Ostatecznie Ludwika przypomniała o swoim istnieniu właśnie teraz, zadając na głos oderwane od tematu pytanie, zupełnie jakby przebudziła się z letargu.
- Dokumenty z mieszkania Von Thorna... Mamy pojęcie co zawierają? On może mieć tam całe stosy akt. Poza tym, te poszukiwane mogą być dobrze schowane. Lepiej nie dopuścić do sytuacji abyśmy ukradli niewłaściwe papiery i się nimi zadowolili. Lepiej wiedzieć czego się w ogóle szuka.

- Mieszkanie Thorna to pewnie jedna z lepiej strzeżonych kryjówek. Oby nie tak strzeżona jak willa... - Tunia spojrzała porozumiewawczo na Doktorka, Beniaminka i Sprzęgło. - Ale najcenniejsze dokumenty zostały z pewnością dobrze ukryte. Kody i te tajemnicze papiery.. Jak je rozpoznamy? Lonia ma rację pytając... - Tunia popatrzyła pytająco na dowódcę.
- Nie mam pojęcia, jak mogą wyglądać te dokumenty. Zakładam, że będą na nim znaki, których nie ma w normalnym piśmie. Będą przypominały coś takiego - narysował wprawną ręką kilka dziwacznych znaczków, nieco przypominających pismo arabskie, pełne zawijasów i łączonych ze sobą kropek. - Łatwo rozpoznać, więc bierzcie właśnie je. Ponadto wszystko co będzie oznaczone nazwą THULE. Tutaj raczej pisane po niemiecku. Jesli dacie radę wziąć więcej dokumentów, nie krępujcie się. Van Thorne może mieć sporo dokumentacji, która przyda się polskiemu podziemiu. Nasze służby wywiadowcze odpowiednio się nimi zajmą. Bez obaw.
Dowódca palił papierosa i wyjaśniał dziewczynom spokojnym, zdystanowanym głosem.

- Jeśli chodzi o zabezpieczenia, troszkę się przyjrzałem: w pobliżu krążą patrole, ale w samym domu raczej nie ma wartowników. Najszczelniej ochraniany jest sam Thorn, dom pod jego nieobecność to stosunkowo łatwy cel... w każdym razie jak na dom oficera SS w sercu niemieckiej dzielnicy. Bez porówniania z tamtą willą, choć oczywiście nie można go lekceważyć. - uzupełnił Beniaminek, po czym zwrócił się do Tadeusza. - A co z samochodem? Mamy coś takiego do użycia na dzisiejszy wieczór?

- Znajdzie się. Tylko powiedzcie gdzie go wam podstawić i kto go odbierze. Hasło ustalam na “Rajd po Warszawie?”, odzew, “Nie tylko na odwiedziny u wujka”. Hasło podaje kierowca. Wy odzew.

- Czyli co? Rzeczywiście ktoś musi wejść do mieszkania Niemca pod jego nieobecność a jego samego musimy zdjąć gdzie indziej? Tylko jak to zrealizować … Kto co robi? - cicho odezwał się Doktorek w stronę Beniaminka. - Sprawę porwania Tarzeckiego odkładamy na kolejne dni?

Plutonowy skinął głową.
- Tarzeckim zajmiemy się jutro, najdalej pojutrze, nie później. Dwóch akcji na raz nie udźwigniemy logistycznie. Do von Thorna potrzebujemy pełnego oddziału, a dziś może nadarzyć się niepowtarzalna okazja, by go przejąć.

- Postaram się wyjść w jego towarzystwie z kasyna - zaproponowała Lonia. - Poproszę aby mnie odwiózł. Tu opcje dwie, albo moje mieszkanie albo hotel, jakiś niezłej kategorii ale poza niemiecką dzielnicą. Do mieszkania Polki nie mam pewności czy pójdzie, hotel to opcja, na którą pewnie chętniej przystanie ale może być trudniej tam wszystko przyszykować. Bo oczywiście reszta oddziału ma już być na miejscu gotowa żeby go stamtąd dyskretnie zgarnąć.

- To chyba jest rozsądny plan - z aprobatą przytaknął Doktorek zanim jeszcze odezwał się dowódca. Sprytnie wykombinowała - pomyślał - i chyba to jest najprostsze wyjście w tej sytuacji. - Samego vonThorna możemy zgarnąć równie dobrze w drodze, jeśli zorganizowanie zasadzki w hotelu byłoby trudne lub czasu zbyt mało. Jedynie trzeba postanowić do którego hotelu pojedziecie … - zawiesił wzrok na Beniaminku.

- Beniaminek na pewno rozsądnie wybierze - zerknęła na starszego dowódcę Lonia. - Myślę, że ciszej akcja wyszłaby w hotelu niż po drodze. Pewnie von Thorne będzie miał kierowcę i obstawę, a tych do pokoju hotelowego nie weźmie. Trzeba jednak zakładać, że ochrona pozostanie w pobliżu. Czy... mamy jakiś dostęp do środków farmakologicznych? Gdyby udało się go odurzyć... - zastanawiała się na głos Ludwika.

- Hmmm, jest szansa - szybko odrzekł Zygmunt. - Od doktora Dowgierda mogę coś zdobyć, nie powinno być problemu. W tym momencie przyszedł mu do głowy miał nadzieję doskonały pomysł. Skopolamina - musi zdobyć ten środek. Pamiętał jak na drugim roku na farmacji uczyli się o tym alkaloidzie. Ma działanie podobne do atropiny, robi się go ze Scopolia. Ale co najważniejsze obserwuje się u ludzi zatrutych tym środkiem, że … poza działaniem uspokajającym, nie są w stanie kłamać.

- Myślę, że trzeba z góry ustalić numer pokoju, może nawet... podstawić kogoś w recepcji? W pokoju powinien czekać ktoś od nas. Postaram się podać von Thornowi środek w napoju, jeśli odmówi... przydałaby się druga dawka w zastrzyku ale nie jestem silna. Jeśli dojdzie do szamotaniny nie łudzę się, że nie dam mu rady. Może lepiej żeby środek wstrzyknęła mu inna osoba a ja... postaram się w tym czasie zająć mocno jego uwagę

Milcząca do tej pory Tunia podniosła wzrok i powiedziała:
- Mogłabym się dostać jakoś do hotelu i ukraść strój pokojówki. Jeśli zamówilibyście szampana można by było oficjalnie wejść do pokoju i zrobić mu zastrzyk. Umiem je robić.

- Musimy być przygotowani na dużą dawkę improwizacji. Na chwilę obecną widzę to tak: Sprzęgło i Skrzydło idą do mieszkania. Porwaniem zajmiemy się ja, Doktorek, Tunia i oczywiście Lonia. Kapralu Tunia, jeśli uda się wam zorganizować zaplecze... farmaceutyczne i przeniknąć do hotelu tym lepiej. Dodatkowy as w rękawie. Wydaje mi się jednak, że jakbyśmy nie kombinowali na którymś etapie nie unikniemy konfrontacji z ochroną Thorna. Mogą być dyskretni, zameldować się pokój obok, czy czatować na terenie hotelu, ale tak po prostu go nie zostawią. Tym zajmę się ja z Doktorkiem. Razem z koleżanką Lonią mamy dość siły ognia, by przedrzeć się przez mały pluton SS. Może rozsądnym wyjściem byłoby zarezerwowanie sobie pokoju na tym samym piętrze. Lonia właściwie może mieć też już wcześniej wynajęty pokój, chyba mieści się to w jej roli - nieważne jak bardzo upadłe dziewczę odgrywa, idąc na SSmańską imprezę z zamiarem "zaprzyjaźnienia się" z wyższym oficerem nie mogła przecież planować, że sprowadzi go do własnego domu, gdzie, jak powszechnie w całej Warszawie, dokwaterowano jej zapewne minimum trzy rodziny. Motywacja zdobycia protekcji wydaje mi się w pełni wiarygodna. Zapewne nie będzie to pierwsza taka sytuacja w karierze Thorna. Przykre ale prawdziwe.

- Tak jest. - krótko wyraził swoją akceptację planu Doktorek. - Zaraz po spotkaniu pójdę do szpitala do dr Dowgierda i zorganizuję farmaceutyk.

- A ja wynajmę w takim razie pokój w hotelu, na wszelki wypadek schowam tam sobie broń. Jeśli przed wieczorem Doktorek dostarczy mi ten lek to od razu wsypię do jednej ze szklanek, jak przyjdzie tam von Thorn naleję nam jakiś alkohol, a nóż wypije i będzie po sprawie. Jeżeli wynajmiecie pokój obok mogę dać wam znać wewnętrznym połączeniem telefonicznym, że to załatwione. Jeżeli odmówi alkoholu wykonam taki sam telefon, tyle, że powiem, że zamawiam do pokoju szampana. Wtedy ktoś w przebraniu kelnera mógłby mnie wspomóc i w dwójkę jakoś udałoby się zrobić zastrzyk i już działać dalej - Lonia chciała jak najmniej miejsca zostawić na improwizację i możliwie dograć detale.

- Dobra. - Beniaminek skinął głową, zaciągając się wypalonym do filtra papierosem po raz ostatni. - Samochód będzie czekał na tyłach hotelu, nieprzytomnego będzie można wywieźć z pokoju pod obrusem w wózku obsługi, ja ubezpieczam odwrót, Doktorek czeka schowany w samochodzie. - zdusił papierosa w wielkiej szklanej popielnicy - Więc zadania na dziś, do rozpoczęcia akcji: Lonia rezerwuje i przygotowuje pokój, Doktorek organizuje farmaceutyki, Tunia stara się przeniknąć do obsługi hotelu, Sprzęgło, Skrzydło - przygotujcie się do włamania, rozeznajcie teren, zaplanujcie jak wejdziecie i drogę ucieczki. Ja odbiorę samochód, zarezerwuję drugi pokój i rozeznam trochę teren dookoła hotelu. Żeby nie wzbudzać podejrzeń cała grupa "Hotel" ma być na stanowiskach przed godziną policyjną. Sprzęgło, Skrzydło - macie trochę większe pole manewru, zdaję się na wasz zdrowy rozsądek.


*

Tadeusz zbierał się do wyjścia, oddział czekała jeszcze druga narada... oficjalnie mająca dopiąć szczegóły. Tymczasem jednak plutonowy oddziałku miał ostanią sprawę do dowódcy i nie miał zamiaru tego odpuścić.

- Tadeusz. - Beniaminek pojawił się w przedpokoju za plecami dowódcy. - Stryj to dobry żołnierz, jeden z najlepszych z jakimi pracowałem. Jeśli naprawdę zabił tego szkopa, musiał mieć cholernie dobry powód. Znajdźcie go. Nie wiem na ile Tarcza wprowadził was w temat, ale pewnie już się zorientowaliście że to nie jesteśmy typowym oddziałem, a to nie jest typowa operacja. Chłopak był z nami od początku i wie o wszystkim, jest twardy, sporo wytrzyma, ale nikt nie jest z kamienia. Namierzenie go powinno trafić na listę priorytetów. Przekażcie to wyżej.

Alaron Elessedil 15-08-2013 17:35

Gdy upewnił się, że Tadeusz odszedł, zaczął:
- Gdzie jest Tarcza? Chciałem przekazać mu zapiski z Kampinosu i... willi, a na spotkaniu zjawia się Tadeusz. Widzę człowieka pierwszy raz, więc wstrzymałem się - rzekł lekko zdezorientowany, a następnie wyciągnął zapisaną przed wyjściem kartkę. Były na niej wszystkie “dziwne sprawy”, z jakimi się ostatnimi czasy zetknął.

1. “Niemiecki oddział “Legion”.
Znajdowały się tam dane dotyczące niepokojąco dużej szybkości oraz opisy zapamiętanych przez niego Niemców z tego oddziału.
2. “Język X”
Jest to przekopiowane pismo w nieznanym języku.
3. Rysunek zawierający kilka kresek i kropek. Był podpisany: “Rozkład szczątków człowieka w jego domu”. Na marginesie znajdował się dopisek zrobiony na szybko: “Analiza sprawcy: Inteligentny psychopata. Znajomość języka X.”
4. Zawarł informacje o pragnieniu ucieczki “za rzekę” przez Gwardię Ludową oraz ich krzyki na temat braku srebrnych kul.
4. Znaki z kłódek oraz z drzwi w piwnicy pod willą. A przynajmniej tak je zapamiętał.
5. Opis uwolnionej przez niego psychopatki, która na tak długo utknęła mu w głowie.
6. Opis nieśmiertelnego Niemca z piwnicy wraz ze skrupulatnym uwzględnieniem gdzie został trafiony.
7. Opis piwnicy pod willą: jej rozmiarów, irracjonalnych ścian, które jakby chciały ich pochłonąć jego oraz Stryja.
8. Fakt dziwnych zdolności Sybilli.

Po podaniu arkusza pozostałym zamilkł na chwilę. Zastanawiał się czy wypowiedzieć na głos swoją myśl, bo było to kwestionowanie rozkazu za plecami dowódcy.

- No i mamy zostawić Stryja? Od tak po prostu? Może by spróbować dowiedzieć się co i jak. Po cichu. Naszego kraju nie stać przecież na stratę ludzi od tak po prostu - pstryknął palcami, po czym odkaszlnął i spojrzał w bok.
- Trzeba też porozmawiać z Gwardią Ludową. Oni wiedzą coś o formacji Legion. Jest nas sześcioro. Co wy na to?

Tunia już od pierwszych słów wypowiedzianych przez inżyniera stała się jakaś nieswoja. To nabierała powietrza, żeby coś powiedzieć, to kręciła głową jakby do swoich myśli.
Obu mężczyznom nie umknęło jej dziwne zachowanie. W końcu, kiedy spojrzeli na nią zdziwieni, odezwała się głośno wzdychając.

- Tarcza zginął, czytaliśmy obwieszczenie. - po chwili milczenia dodała - Muszę wam o czymś powiedzieć.... Ja... wiem coś o tym Legionie, tylko nie śmiejcie się. Spotkałam się z Izabelą... tą z podziemia żydowskiego. To ona opowiedziała mi co naprawdę zawiera zaginiony notatnik i czym jest Legion....

Dłuższą chwilę później, kiedy już zrelacjonowała znane jej fakty dodała:
- Mam w kieszeni bursztyn. Coś, co podobno może nam ukazać tylko dzisiejszej nocy inny wymiar, z którego te stwory pochodzą. Bardzo się boję, choć nie wiem sama czy w to wszystko wierzyć. Wolałabym mieć wasze wsparcie, ale zrozumiem, jeśli uznacie mnie za wariatkę...

Doktorek stał obok, słuchał rozmowy przyjaciół. O ile wiedział kim jest Tadeusz to rozumiał obawy Sprzęgła. Ale zdecydowanie bardziej zaintrygowały go słowa Tuni. I nic a nic nie było mu do śmiechu. W końcu kto jak kto, ale on przeżył wiele tajemniczych spotkań w ciągu ostatnich miesięcy co zapewne ktoś mógłby oceniać w kryteriach szaleństwa. Był pewien co przeżył i widział na jawie a co we śnie, i był pewien, że to przeżył. Cała historia z Furstem, strata Tuni w niemieckiej willi, Kampinos - myśli szybko wróciły i gdy się pojawiły, natychmiast z całym przekonaniem powiedział:
- Tunia, jaką wariatkę! Przestań tak mówić. Wszyscy wiemy co przeżyliśmy, i wszyscy czy się przyznają czy nie wiedzą, że to jest … jakieś … - brakowało mu słowa, nie umiał tego wyrazić.
- Jakieś tajemnicze. Na mnie możesz liczyć.
- Wiecie co mnie najbardziej przeraża? Jeśli to, o Legionie miałoby okazać się prawdą, to po co naszym ten notatnik? Dlaczego mamy go dostarczyć, a nie po prostu zniszczyć?
- Musi być jakieś inne wyjaśnienie niż umarli. Zdecydowanie wyglądali mi na bardzo żywych i poruszali się dużo lepiej niż żywi. To mogą być jakieś... mutacje genetyczne? Ale nie wiem czemu nie umierają... - powiedział Wilga.
- Ale z kamienia można skorzystać. Tak na wszelki wypadek.

Lonia przez dłuższą chwilę wpatrywała się w kartkę aby puścić ją dalej w obieg. Lekki wyraz niedowierzania pojawił się w jej oczach kiedy rozpoczęła się dyskusja. Przeniosła wzrok na Beniaminka jakby oczekiwała, że dowódca sprowadzi resztę grupy na ziemię albo przynajmniej wyjaśni jej o co w tym wszystkim chodzi. Palce utonęły w kieszeni płaszcza w poszukiwaniu paczki papierosów. Kiedy wcisnęła jedną sztukę tytoniu pomiędzy wargi i odpaliła na moment wypełnił ją spokój i wróciła obojętność. Niestety dym uwiązł w płucach i szarpnął nimi w cichym tłumionym kaszlu. Odruchowo sięgnęła po chusteczkę i przycisnęła do ust poniewczasie orientując się, że materiał jest naznaczony przez pojedyncze plamy czerwieni. Zmięła materiał ukrywając go w palcach i odezwała się ostrożnie.

- Nie wiem o czym mówicie, chyba ja i Skrzydło nie jesteśmy w temacie. Może... zostawić was samych? - zasugerowała.
- Teraz siedzimy w tym razem - pokręcił głową Sprzęgło.
- Jakiś czas temu spotkaliśmy dziewczynkę, która potrafiła... Albo miała genialnych informatorów na poziomie najlepszych specsłużb, albo potrafiła... widzieć przyszłość, albo jest jakieś inne wyjaśnienie, którego nie znam. W każdym razie była dobra w te sprawy, choć więziona w jednej z piwnic. Sama piwnica była tak ogromna, że obejmowała kilka przecznic, a kiedy razem ze Stryjem uciekaliśmy przed psychopatką, te ściany... tak jakby chciały nas złapać. Ciężko to opisać. Ta osoba na dole... W jednej chwili śliczna dziewczyna, w drugiej pojawiają się długie kły. Może była iluzjonistką. Nie wykluczam - wzruszył ramionami w geście bezradności.
- Strażnik na dole został zastrzelony. Dostał w czaszkę z przyłożenia i w rdzeń kręgowy. Potem podniósł się i strzelił do małej, po którą przyszliśmy. Nie mam pojęcia jak to wyjaśnić. W Kampinosie z Doktorkiem trafiliśmy do chaty kontaktu. Szczątki całkowicie porozrywane i rozwleczone po sali, na ścianach pismo w języku, którego nigdy nie widziałem. Trochę za późno dostrzegłem prawidłowości. Chata zaczynała już płonąć. Zrobił to psychopata. Być może spod willi. Sam spotkałem się z tym Legionem niewiele później. Diabelnie szybkie bestie. Żaden z nas, nawet najszybszy z Gwardii Ludowej nie miał szans na ucieczkę. Żadnych, a podczas ucieczki Gwardziści chcieli uciekać przez rzekę i strzelać srebrnymi kulami. Niemiec, którego widziałem, z Legionu, miał zwierzęce rysy. No i teraz Tunia podczas spotkania z Izabelą dowiedziała się, że to jest Legion Umarłych, a notes ma kontrolować generała Legionu, który z kolei kontroluje cały Legion. Ponadto jest jeszcze ten kamień, który ma zapewnić tej nocy wejrzenie w inny... wymiar? Gdyby nie to, co widziałem, zlekceważyłbym wszystko. Wszystkie te nadnaturalne zjawiska składają się w jakąś całość. Tyle, że nie istnieje nic nadnaturalnego, ale ja nie umiem wyjaśnić żadnego z tych zjawisk, więc... chyba muszę przyjąć... przynajmniej tymczasowo... najlepiej pasującą opcję - skrzywił się, jakby akceptacja tego wyjaśnienia przynosiła mu fizyczny ból.
- Nie braliście pod uwagę, że... mogliście zostać zatruci? Mieliście halucynacje? - Lonia zaciągnęła się dymem niemal flegmatycznie spoglądając na Sprzęgło. - Niemcy są znani z różnych metod. Zwyczajnie bawią się z waszym postrzeganiem. Bo przecież... słyszysz jak brzmi to wszystko co właśnie powiedziałeś?
- Słyszę, ale wszystko to mogę wytłumaczyć jedynie rozciągnięciem mechaniki kwantowej na Einsteinowską rzeczywistość przy jednoczesnym zagięciu rachunku prawdopodobieństwa, bo nawet w mechanice kwantowej istnieje zjawisko superpozycji prawdopodobieństw. Co jest oczywiście niewykonalne. Środki halucynogenne mogłyby pasować, ale tylko do willi. Nie pasują do tej małej “wieszczki” i nie pasują do tego, że ledwie zacząłem uciekać, a już dostałem po łbie i obudziłem się związany. Nie widziałem tak szybko biegających ludzi. Prawdę mówiąc byli tak szybcy, że wogóle ledwie ich widziałem.
- Albo ty byłeś tak powolny... - Lonia nie dawała się łatwo wciągnąć w “nadnaturalne wyjaśnienia”. - Jeśli byłeś pod wpływem jakiś leków albo środków twoja percepcja mogla być zupełnie wypaczona a ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy.
- Prawda, nie jestem najszybszym biegaczem świata. Szczególnie w osprzęcie - uśmiechnął się lekko.
- Niemniej mam całkiem niezły punkt odniesienia. Oddział Gwardii Ludowej. Oni też nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę, nie ważne jak szybko biegli. Zatem albo razem z punktem odniesienia, wszyscy razem, byliśmy spowolnieni w niewyjaśniony sposób, albo to oni byli za bardzo przyspieszeni. Dodam, że z Gwardzistami spotkałem się przypadkowo. Najpierw z jednej strony pojawiłem się ja, a dopiero po kilku chwilach z innej wyszli oni.

Lonia wzruszyła tylko ramionami.
- A co z tamtym chłopcem? - szukała z pamięci pseudonimu. - Stryjem? Poważnie chcecie narażać cały zespół i wyrywać go z gardła SS?
- Nie możemy zostawić towarzysza w potrzebie. Być może teraz nic nie jest w stanie zrobić i liczy na naszą pomoc. A na tej wojnie chyba najgorszą zbrodnią jest zdradzić własnych sojuszników. Przynajmniej tak uważam - rzekł Albert.
- To nie jest zdrada. Pociągając za spust sam podjął decyzję i rozumiał jasno jej konsekwencje. A my jesteśmy żołnierzami, którzy powinni przede wszystkim słuchać rozkazów. Gdyby każdy tak ochoczo poddawał się samowolce Podziemie niczego by nie osiągnęło. Kto wie, załóżmy nawet, że się uda i go wyciągniemy. Ale w tym czasie zaniedbamy zadanie i może tym trafem uratujemy jednego człowieka a pogrążymy setki? Nie znamy szerszej perspektywy dlatego powinniśmy ufać naszym zwierzchnikom. A Stryj... To była jego decyzja - powtórzyła zdecydowanym tonem blondynka. - Uszanuj ją. Skoro był waszym przyjacielem to myślisz, że by chciał abyście wszyscy narażali dla niego życie a i może dla niego zginęli? Po prostu... trzymajmy się planu.

Tunia zerkała krzywo na nową koleżankę. Może ta zimna blond ryba nie przywiązywała się do ludzi, z którymi pracowała, może łatwiej jej było kalkulować sytuację i oceniać ich plany.
Ale sama pamiętała, jak bardzo liczyła na jakąś pomoc, kiedy siedziała w rękach nazistów.
To była jednak dobra wskazówka na przyszłość. Przynajmniej dowiedzieli się czego się od Loni można było spodziewać.
Skrzydło który do tej pory stał milczący i niemal sparaliżowany napływającymi informacji powoli zaczął dochodzić do siebie. Nie ustępowały jednak dreszcze na plecach, i zimny pot który starł rękawem z czoła. Miał wrażenie że w pomieszczeniu zrobiło się nagle bardzo ciepło. Z jednej strony cieszył się ze grupa darzyła go zaufaniem, z drugiej jednak, o niektórych rzeczach wolał jednak nie wiedzieć. Nie ma co ukrywać, nastraszyły go niektóre z przytoczonych historii. Gdy temat zszedł jednak na bardziej realne zdarzenia zebrał się by zabrać głos:
-Nie ma co udawać bohaterów. Trzymajmy się rozkazów, wychylając się i robiąc jakieś akcje na boku tylko zwiększamy ryzyko wpadki całej grupy. Zwłaszcza teraz nie możemy sobie na to pozwolić. Zajmijmy się porwaniami, to teraz chyba najważniejsze, nie wiemy ile mamy czasu. Potem możemy wrócić do tematu.

Zapewnił towarzyszy chcąc zakończyć wątek. Nie miał ochoty ryzykować w takiej akcji, ryzyko było ogromne. Gdyby tylko był jakiś inny sposób wyciągnięcia Stryja. Wiedział jednak że nie ma co na to liczyć.

Felix 20-08-2013 10:34

Beniaminek dialogowi Sprzęgła z Lonią przysłuchiwał się z absolutnym spokojem, od czasu do czasu spoglądając na twarze nowych konspiratorów, by wybadać ich reakcje. Wieszczki, nieumarli, nawiedzone domy, wilkołaki czy co za cholerstwo napadło chłopaków w lesie... cóż, sam by się śmiał, gdyby nie zobaczył części tych cudów na własne oczy. Ta rozmowa musiała się kiedyś odbyć i był cholernie wdzięczny Sprzęgłu, że to on - inżynier po szkołach, a nie wiejski dewot Piotr Mazur - naświetlił temat nowym. Była szansa że uwierzą, a co za tym idzie może dłużej pożyją. Jednak gdy rozmowa zeszła na Stryja nie mógł sobie pozwolić na milczenie.
Wstał i powiódł ciężkim wzrokiem po oddziale.
- Nie idziemy po Stryja. - Powiedział powoli i dobitnie. - Nikt nikogo nie “zostawia”. Armia Krajowa nie kończy się na osobach w tym pokoju. Nam powierzono inne zadanie, a z tego co opowiadają Tunia ze Sprzęgłem, okazuje się ono dużo ważniejsze, niż początkowo wyglądało. Robimy swoją robotę i ufamy, że nasz wywiad robi swoją robotę w sprawie Stryja. Czy to jest jasne?
- Jasne szefie - odparła z ociąganiem Tunia. Gdyby powiedział to Tadeusz, pewnie buntowałaby się w duchu, ale Beniaminkowi ufała. Dlatego wbrew sobie ukryła plany odnalezienia Stryja głęboko w sercu, ale o nich nie zapomniała.

Zygmunt słuchał w milczeniu, to jak Sprzęgło opowiedział o tym co przeżyli dodało jeszcze więcej sympatii do kolegi. Ponadprzeciętny ścisły umysł, tyle powiedział, całą nierealną historię a takim językiem, tak, że zdawać się mogło, że wszystko logicznie, no prawie logicznie było wytłumaczalne. Nie dziwiła go też reakcja Loni, wszak sam by rok temu uznał za obłąkanych ludzi co by mu takie historie opowiadali.. a podobne słyszał jedynie na ćwiczeniach z psychiatrii.
Chciał potwierdzić niesamowitą szybkość tych stworzeń o nieludzkich twarzach, w końcu z nim nie każdy mógł się równać a oni byli szybsi … ale pomyślał, że pewnie będzie jeszcze nie jedna szansa na rozmowy o tym. W końcu Beniaminek uciął dyskusje na temat Stryja a i pewnie przemyślenia wielu z nich.
- Tak jest - powielił innymi słowy zdanie Tuni. - Ale jak się okaże, że on żyje i wiadomo gdzie jest to wrócimy po niego pod Twoim dowództwem - ciszej dodał, uśmiechając się pod nosem i patrząc w oczu bezpośredniemu dowódcy. Nie wierzył, że Beniaminek się zgodzi na nihilizm w tej kwestii … ale to pewnie sprawa nie na teraz, nie na tą chwilę ….
- Tunia ja chcę z Tobą sprawdzić ten kamień - sam nie umiał wyjaśnić dlaczego, ale czuł potrzebę konfrontacji z Tym. - Jeśli to tej nocy trzeba zrobić to … zresztą jeśli nikt inny nie chce w tym uczestniczyć to spotkajmy się o 18 tej w Kościele Św. Anny. Tam pogadamy, tam też przekażę Ci skopolaminę lub cokolwiek co zdobędę. Bo teraz to pewnie powinniśmy stąd zmykać.
- Zgoda. Wiem gdzie to jest. - odparła zagadnięta.
Po wyrazie twarzy Wilgi widać było, że bierność w sprawie Stryja wybitnie mu się nie podoba, lecz skinął głową. I nic nie powiedział.

***

Gdy tylko odebrali niezbędny sprzęt i mapy okolicznych kanałów udali się na rekonesans. Nie zatrzymani przez żaden z patroli od jakich się roiło na ulicy zeszli do jednej z alejek gdzie podważyli wcześniej poluzowany właz do kanału. W pół minuty obaj znikli bez śladu pod ziemią. Prowadził sprzęgło z Mapą, Skrzydło z latarką szedł zaraz obok niego oświetlając drogę. Trzeba było upewnić się czy Niemcy nie zrobili jakiś przeróbek, mapa miała już kilka lat i nie musiała być dokładna. Szczęśliwie jednak interesujący ich fragment pozostał niezmieniony. Mimo iż kanały zdawały się być stosunkowo czyste, a poziom wody nie sięgał pół łydki Skrzydło miał znaczne problemy z przyzwyczajeniem się. Dotarli pod samą kamienice Van Thorna. Właz konserwacyjny prowadził do piwnicy skąd łatwo mogli dostać się na klatkę i do mieszkania. Korzystając z miejskiego gwaru naruszyli zawiasy tak że gdyby jeszcze trochę nad nimi popracować puściły by zupełnie. Nie było to trudne jako iż nie były solidnie przymocowane.

Noc wymusiła zapalenie się lamp w niemieckiej dzielnicy. Wszystko było już gotowe i nie było mowy o wycofaniu się. Lepsza okazja mogła się nie trafić. Mieszkanie było puste, a oni mieli zagwarantowane bezpieczne wejście na klatkę. Od sukcesu dzieli ich zwykłe drewniane drzwi które nie powinny stanowić większego problemu.

Szamexus 20-08-2013 11:24

POST WSPÓLNY


Lonia była atrakcyjną młodą kobietą. Doktorek i zresztą pewnie nie jako jedyny mężczyzna nie mógł pozostać obojętny. Spoglądał na Nią dyskretnie tak by nikt nie widział ... trudno było się powstrzymać. Teraz, podczas wojny tak mało było dostępnych tak ... tak przyjemnych wrażeń estetycznych. To przyciągało.
Nie uszło uwadze Zygmunta co zostało na chusteczce atrakcyjnej nowej koleżanki gdy zakaszlała zaciągając się papierosem. Zdecydował, że zaczepi ją. Nie był charyzmatycznym facetem, czuł najzwyklejszą tremę a chciał jedynie porozmawiać. Gdy już zakończyli dyskusje zbliżył się i zagadnął krótko:
- Od dawna tak się dzieje?

Ludwika zbierała się do wyjścia a teraz stanęła w pół kroku i ewidentnie zaskoczona wbiła oschłe spojrzenie w mężczyznę jakby był co najmniej dwugłowym cielęciem, na dodatek gadającym. Jej sztywne jak struna plecy, wyniosła postawa i emanujący od niej chłód czynił ją kobietą wyjątkowo niedostępną i przez ułamek chwili Doktorek pomyślał nawet czy to aby nie był błąd.
- Co pan ma właściwie na myśli? - na smukłe dłonie nasuwała dość niecierpliwym ruchem rękawiczki.

- No, proszę nie udawać. Widziałem tą krew ... Pani jest chora. Od dawna tak pani pluje? Widział Panią lekarz...? - Ton i gra ciała młodej kobiety spowodowały, że Doktorek poczuł się bardzo niepewnie i gotów był się wycofać z rozmowy .. ale ona jednak rozmawiała.

- To nie najlepszy moment - Lonia odrobinę zaniepokojona zerknęła w głąb mieszkania aby się upewnić czy ktoś był świadkiem wypowiadanych słów. Westchnęła ściągając usta w wąską kreskę. - Wyjdę pierwsza, ale może mnie pan dogonić za jakiś czas. Pójdę w kierunku parku, tam odpowiem na pytania, choć sądzę, że to strata czasu.

Doktorek opuścił oczy z dziewczyny, jego wzrok utknął w podłodze. Tak, pomyślał, pewnie po prostu to ukrywa, to co się dzieje z jej zdrowiem. W sumie to i po co się obnosić z czymś takim ... Ale przecież powinna ... urwał myślenie by pod nosem się odezwać - Tak, pójdę do parku, chętnie porozmawiam. Uśmiechnął się dyskretnie.

* * *

Kiedy Doktorek dotarł do parku z oddali zobaczył Lonię siedzącą na ławce i palącą papierosa. Wyglądała jak zwykle na nieobecną, jak gdyby myślami była gdzieś daleko stąd.
- Nie, nie oglądał mnie lekarz - odparła nie patrząc na przysiadającego się mężczyznę, ale gdzieś przed siebie. - Pan nim jest? Pseudonim nie jest umyślną zmyłką?

- Nie, nie zdążyłem skończyć Uczelni, ale nie wiele mi zostało .. i dlatego tak mnie nazywają. Przyjęło się jakoś, czasem się przydaję bo trochę umiem
- wyjaśnił skromnie. - Od dawna pojawia się ... krew ? Pani powinna przestać palić te świństwo. To naprawdę nie pomaga, szkodzi ... to wiadomo - wymownie spojrzał i gestem głowy wskazał na papierosa. - Znam pewnego lekarza, pracuję w Szpitalu na Pradze .. warto by było Panią dokładniej przebadać ... - dodał. To dziwne, że przy Loni, która raczej swoim zachowaniem i sposobem bycia wydawać by się mogło nie zachęcała do rozmowy, Doktorek zdołał tak "sprawnie" się wysłowić. To wynikało raczej z chęci pomocy i niepokojących objawów u dziewczyny a zapewne mniej z niewątpliwego seksapilu młodej koleżanki.

Ludwika milczała chwilę przyglądając się żarowi tlącemu się na końcu papierosa.
- Po co? - zapytała wbijając błękit oczu w Zygmunta jakby chciała go przejrzeć. Przebić się przez warstwy skóry, mięśni i kości i zobaczyć to co jest pod spodem, głęboko ukryte. - Nie ma potrzeby żeby zawracał pan głowę swojemu koledze doktorowi. Nie trzeba kończyć medycyny żeby wiedzieć, że na suchoty się umiera.
Zaciągnęła się ostatni raz i rzuciła papierosa na chodnik pomimo iż pozostała jeszcze więcej niż połowa. Przydławiła niedopałek obcasem aby uciąć błękitne smużki pędzące ku górze w chaotycznym tańcu eterycznych pętli i fal.
- Kaszel... od kilku tygodni - powiedziała rzeczowo.- Krwioplucie stosunkowo od niedawna. I sporadycznie. Najgorzej doskwiera mi zmęczenie.

- Umiera się na suchoty jeśli się jest zarażonym prątkiem Kocha, proszę Pani ... zresztą może mówmy sobie po imieniu, Zygmunt jestem.
- z pewną ostrożnością wynikającą z nieśmiałości a nie obawy wysunął dłoń w jej stronę.
- Nie wiem czy powinniśmy, ale skoro... zacząłeś. Ludwika - jej drobne blade palce zwarła się z jego szorstką dłonią w niezbyt mocnym uścisku.
Zygmunt ciągnął dalej - A żeby to wiedzieć trzeba to zdiagnozować. Są też inne choroby z podobnymi objawami .. - mówił to choć nie do końca wierzył że może mieć rację, ale do nadziei wbrew wszelkiej logice już przywykł.
- Wieloletni palacze cierpią na bronchit przewlekły, który daje podobne objawy - zaczął wyjaśniać mając przed oczami wykład swojego nauczyciela z ftyzjatrii doktora Chyrka- Borowskiego. Dostrzegł, może na szczęście, że Lonia nie jest skłonna do zbyt dogłębnych dyskusji na temat jej zdrowia. Zresztą to i nie czas i miejsce odpowiednie. Zrobił to co czuł, że zrobic powinien ... miał nadziję, że jaj nie zniechęcił do siebie. - W każdym razie, może jak już się trochę uspokoi w sprawie naszego zadania to spróbuję jakoś pomóc - zdecydował dać znać, że jest gotów zamknąć tamat na teraz. Spojrzał na zegarek i rzekł.
- Chyba powinniśmy się powoli zbierać? Robi się późno.

Dziewczyna skinęła nieznacznie.
- Dobrze Zygmuncie. Wrócimy do tematu. Może - na ostatnie słowo położyła duży nacisk.
Uszła kawałeczek oglądając się czy Doktorek ma zamiar dotrzymać jej kroku.
- Odprowadzisz mnie kawałek?
- Oczywiście
- odpowiedział niemal natychmiast, chwilę się "zawiesił", zamyślił i zaraz za nią ruszył i dorównał kroku. Szli dość szybkim tempem w kierunku południowej bramy parku. Drzewa szare, z pojedynczymi liśćmi poruszały się na wietrze, złowrogo szumiąc.
- Boisz się? Masz dziś cholernie trudne zadanie, sama wśród tylu Niemców ... zaczął, z wyczuwalną troską, na inny temat. Może bardziej niż pytał ją, wyraził swoje uczucia. Bał się, denerwował, wróciły wspomnienia gdy Agata szła sama na akcję, te same obawy. Zadziwiające, że Ludwika, kobieta którą poznał zaledwie dwa dni temu już była obiektem ... troski i niepokoju. Nie umiał dokładnie zidentyfikować tego co czuł, jednak nie było mu obojętne ryzyko jakie podejmuje.

- Nie, chyba nie - głos blondynki był ciągle monotonny i niemal bezbarwny. - W każdym razie nie boję się o siebie. Może o to żeby... sprostać zadaniu.
Spojrzała na Zygmunta kątem oka aby bez uprzedzenia... ująć go pod ramię. Przemierzali ulice okupowanej stolicy przez moment przypominając zapoznaną blisko parę rozkoszującą się swoim towarzystwem. Lonia chłonęła tą ułudną, ale w jakiś sposób powabną otoczkę normalności zerkając na mężczyznę z niemal naukową ciekawością jak przyjmie jej poufałość.

Gdy wzięła go pod rękę mięśnie niczym zastygający cement stały się sztywne i twarde. Tak się poczuł w jednym momencie. Jednak, siła bicia serca i ciepło którego owo bijące mocno serce było źródłem szybko to wrażenie zamieniło w ... plastyczną miękkość nóg z którą musiał zawalczyć aby iść równo. Był całkowicie zaskoczony, zmieszany i nieco zawstydzony. Tak dawno już nie miał takiego kontaktu z kobietą. Nawet nie myślał o tym, gdzieś zapomniał o całej grze ciał i słów przeciwnych płci z których składa się życie. Stracił i nie wiedział nawet o tym, że zapomniał czym jest relacja z kobietą a nie z towarzyszem w walce, innym AK-owcem. Kątem oka widział a może wiedział, że Ona patrzy na niego. A on patrzył sztywno przed siebie i szli ... Nie chciał przestać iść .. nie chciał zastanawiać się nad tym co się dzieje, ale chciał żeby ta chwila trwała. Gdy odzyskał pełniejszą kontrolę nad ciałem mocniej przycisnął jej rękę, zdołał zerknąć jej w oczy i uśmiechnąć się z zaciśniętymi ustami. Drzewa nadal groźnie szumiały, czarne wrony przelatywały z dachu na dach ale on tego już nie widział.

Zbliżyli się do skrzyżowania na którym powinien pójść w stronę Szpitala Praskiego. Mieli mało czasu. Tu musieli się rozstać ...
- To coś najmilszego co zdarzyło się w ciągu ostatnich wielu miesięcy - odezwał się pierwszy, krótko. I pomimo, że zbierał się do tego zdania kilka minut, w jednej sekundzie serce wróciło do szaleńczego rytmu. Z trudem opanowywał drżenie ciała, które powodował spacer z Ludwiką trzymającą go pod rękę. - Tu chyba musimy się rozłączyć, na trochę ... Polecę po te środki na von Thorna i potem muszę iść do św. Anny. Ale wieczorem razem zadbamy o to żeby zrobić co trzeba i sprostać - powtórzył słowo którego użyła kilka minut wcześniej. Znowu się uśmiechnął ...

Kobieta słuchała go z różnobarwną mozaiką emocji, których nie powstydziłby się kamienny posąg. Wbiła dłonie głęboko w kieszenie płaszcza i odparła do wtóru zaprzeczając ruchem głowy.
- To nie jest najmilsza rzecz jaka przydarzyła ci się w ciągu ostatnich miesięcy - wspięła się na czubki palców i po chwili Zygmunt poczuł chłodny odcisk jej warg gdzieś powyżej kącika swoich ust. - Ta nią jest.
Nie uśmiechnęła się. Nie speszyła. Nie czekała na reakcję ni komentarz. Po prostu odwróciła się na pięcie i tym samym leniwym krokiem ruszyła w swoją stronę.

Doktorek z mocno walącym sercem ruszył w kierunku szpitala ...

liliel 21-08-2013 00:33

Ludwika schodziła po schodach wyszykowana jak Kopciuszek na bal w zamku księcia. Musiała złapać poły długiej eleganckiej sukni aby się nie potknąć na wysokich obcasach. Pani Sławkowska, żona rzeźnika obserwowała ją z progu otwartych drzwi własnego mieszkania. Jej zaplecione na piersi spracowane ręce i zaciśnięte w wąską kreskę usta mówiły więcej niż tysiąc słów. Zza matczynych bioder, uczepione jej spódnicy wyglądały dwie córki Sławkowskiej. Ich chude smutne twarzyczki i postrzępione sukienki wzbudzały w Ludwice mimowolne poczucie winy. Ciaśniej otuliła się futrem, prezentem od Fritza i zwyczajnie odwróciła spojrzenie. Nie było powodu aby się dekoncentorować przed akcją.

Błagam, niech pani nie komentuje - pomyślała w duchu Lonia. - Niech się pani nie odzywa...

- Znowu do niego lezie... Taki wstyd.

Na dole już czekał samochód z szoferem. Fritz czekał na nią na tylnym siedzeniu na pierwszy rzut oceniając jej ubiór i prezencję. Kiedy skinął z aprobatą Ludwika odetchnęła ledwie zauważalnie wyplątując ramiona z futra jakby chciała zrzucić wraz z nim grzechy ze swoich barków.

- Piękna... - podsumował SS-man sięgając do kieszeni munduru. - Ale czegoś ewidentnie brakuje.

W jego dłoniach błysnał naszyjnik wysadzany szlachetnymi kamieniami. Sądząc po gabarytach, kosztowny.

Uśmiech Loni nie wyrażał nic ponad oszczędny zachwyt. Odwróciła się plecami do oficera podtrzymując złote pukle i poczekała aż jego toporne duże dłonie poradzą sobie z zapięciem.

- Do kogo należał?

- Do kogoś, kto już go nie potrzebuje.

Błyskotka ciążyła jej jakby była odlana z ołowiu. Choć może to tylko osłabienie. Tak, na pewno znowu to.

* * *
Kasyno mieściło się w jednej z okazalszych willi na niemieckiej dzielnicy Warszawy. Otoczonej szczelnym, ale dyskretnym, kordonem straży. Oświetlonym i uroczyście przyzdobionym w zwisające ze ścian, zasłaniające okna, płachty czerwonego materiału.

W środku słychać było muzykę - przyjemne dla ucha dźwięki fortepianu i śpiew jakiejś niemieckiej, sprowadzonej z Berlina, artystki. Pachniało tytoniem, świeżo wyprasowanymi mundurami, dobrymi trunkami. Twarze niemieckich oficerów i nielicznych, doskonale ubranych cywili, tryskały swobodą i optymizmem. Wojny się tu nie czuło. Jedynie atmosferę zabawy.

Przy wejściu młody, elegancko ubrany kamerdyner odbierał płaszcze od gości i wieszał je w osobnym pokoju przed którym siedział umundurowany SS-man niższej szarży.

Kasyno nie było duże i ludzi też nie było w nim dużo, ale reprezentowali cały przekrój niemieckiej armii - byli tutaj wysokiej rangi oficerowie Wehrmachtu, funkcjonariusze Gestapo, Luftwaffe, Abwehry i oczywiście SS. Von Thorn trzymał się tych ostatnich, z lampką koniaku w ręce, wyraźnie swobodny, brylujący pośród reszty, która niczym wianuszek adoratorów, skupiła się wokół Reinharda, śmiejąc się, żartując.

Fritzowi nie można było odmówić klasy i dobrego wychowania. Przy szatni pomógł Ludwice zdjąć ciężkie futro po czym ujął pod rękę i poprowadził w głąb sali.

- Nie miałeś czasu sprawdzić moich korzeni, prawda? - zapytała cichutko, wprost do ucha SS-mana bojąc się szafować zbyt ostentacyjnie polskim. Od razu wypatrzyła von Thorna ale sama nie sugerowała, że powinni się przywitać, w końcu była dodatkiem Fritza i wypadało podążać za nim jak subtelny cień.

- Nie miałem. Ale puściłem machinę w ruch - wyjaśnił oddając płaszcz.

Potem ruszył w stronę pułkownika salutując znienawidzonym “Hail Hitler”. Pulkownik Von Thorne przywitał się również, potem przedstawił sobie wzajemnie czwórke pozostałych oficerów i ujął dłoń Loni, szarmancko składając pocałunek na jej zewnętrznej części.

- Wygląda pani olśniewająco - powiedział po Niemiecku. - Jest pan szczęściarzem, Fritz. Wielkim szczęściarzem.

Fritz nie odpowiedział, ale uśmiechnął się lekko.
- Ruletka? - zaproponował von Thorne zmieniając temat.
- Z przyjemnością - zawtórowali mu oficerowie.
- Tylko wymienię pieniądze, na żetony - powiedział Fritz. - Pułkowniku von Thorne, proszę zaopiekować się przez ten moment moją towarzyszką.

- Z prawdziwą rozkoszą - odpowiedział SS-man podając Loni ręke i prowadząc do stołu, przy którym królował wysoki, przystojny krupier.

- Jak się pani nazywa? - zapytał Von Thorne gdy już znaleźli się przy wyłożonym zielonym aksamitem stole, na którym lśniły wielobarwne żetony.

Lonia szła obok pułkownika z wystudiowanym łagodnym uśmiechem aby dosiąść się do stołu możliie skracając dzielący ich dystans.

- Ludwika - odparła bardzo spokojnie sięgając po jeden ze stojących przed von Thornem żetonów, wybrała ten o najmniejszym nominale i chuchnęła w niego ciągnąc rolę zmysłowej famme falale.

- Für Glück - szepnęła ujmując krążek w dwa palce i wyciągając w stronę Niemca.

Uśmiechnął się i położył żeton na stole na mejsce szóstki. Potem dołożył kilka żetonów na inne, bardziej strategiczne pola. Reszta mężczyzn też zaczęła obstawiać a krupier puścił koło ruletki w ruch.

- 27, czerwone - powiedział krupier, gdy kuleczka zatrzymała się na czerwonym polu.

- Panie krupier, niech panu w krew nie wchodzi to, że czerwone wygrywają - zaśmiał się jeden z oficerów.

- Za to można na front wschodni trafić - dodał drugi z poważna twarzą

- No cóż. Nie zawsze się wygrywa, panowie - dodał Von Thorne z uśmiechem. - Teraz pani Ludwika postawi.

- Proszę ustawiać żetony - powiedział krupier przygotowując się do puszczenia ruletki w ruch.

Ludwika wyciągnęła dłoń w stronę von Thorna aby podał jej żeton ponieważ przed sobą żadnego nie miała a nie chciała rozporządzać się jego nominałami. Kiedy podał jej krążek obstawiła czerwone, jakby odrobinę zawadiacko w świetle rozmowy o wschodnim froncie.

Sięgnęła do swojej małej torebeczki po papierośnicę i wsunęła wąski skręcony słupek tytoniu miedzy krwiście czerwone wargi zerkając dość wymownie na Von Thorna aby służył jej ogniem.

Kulka zataczała hipnotyczne koła.

- Dziewięć, czerwone - odczytał wynik krupier.

Von Thorne błysnął zębami, trzasnęła zapalniczka. W jasnym świetle płomienia jego uśmiech wyglądał wilczo, drapieżnie.

- Małe zwycięstwo - powiedział.

- Jak te, z czerwonymi - zażartował kapitan Franz Muller.

- Jestem, panowie - przy stole pojawił się Fritz. - Coś przegapiłem?

- Niewiele - Franz Muller zaciągnął się dymem z cygara. - Tylko ostrą ofensywę ruskich. Czerwone drugi raz górą.

- 20 i 4 - Fritz postawił swoje żetony.

- O - zaśmiał się Von Thorne. - Patriota się trafił.

Fritz zajął miejsce ale Ludwika nie dołączyła do niego, pozostając u boku von Thorna. Zawiesiła jednak na nim wzrok aby wyczytać z jego twarzy czy powinna się przesiąść. Ponieważ nikt nie podał jej żetonu postanowiła nienachalnie ograniczyć się do obserwowania mężczyzn i toczącej się kulki. Zapowiadał się długi i ciężki do przewidzenia wieczór. Uwagę von Thorna już zwrociła co wcale nie ułatwiało jej reszty zadania. Nadal nie miała pojęcia jak zwabić go w pułapkę. Chaotyczne myśli nie zaburzyły ani odrobinę miłego kobiecego uśmiechu.

- Ludwika - Fritz wręczył jej naręcze żetonów. - Grasz?. Chcesz coś pić?

- Polecam francuski szampan - dodał Von Thorne.

- Niech będzie - pokiwał głową Fritz.

- Krótko ją trzymasz - uśmiechnął się Muller. - Też bym tak postąpił mając u boku kogoś tak pięknego. Moja Helga tylko gotować potrafi. Dlatego z chęcią służę Ojczyźnie.

- To Polka - wyjaśnił niechętnie Fritz. - Ale na pewno ma korzenie aryjskie. Wystarczy na nią spojrzeć.

- Zgadzam się - przytaknął Von Thorne uważnie obserwując Lonię, jak lekarz badający obiekt. - Układ twarzoczaszki idealny. Czoło, nos, policzki, broda - idealna aryjska symetria i harmonia. Kolor oczu i włosów, jeśli nie są tlenione, też. Mogę pomóc, Fritz, w jej sprawdzaniu.

- Byłbym wdzięczny, pułkowniku.

- Drobiazg. Mam trochę inne zadania, niż ty. Łatwiej mi się w tym odszukać. Obstawiamy. Dla mnie brandy, dla pani szampan, a dla was, panowie.

Pozostali oficerowie zamówili swoje drinki, kulka potoczyła się w tarczy.

- Ludiwko - Von Throne spojrzał na Lonię i planszę do gry. - Obstaw coś.

Lonia słuchała wymiany zdań na swój temat ograniczając się do zaciągania dymem. Smukłe palce przesunęły się po kolumnie żetonów, paznokieć zabębnił o drewnianą ramę stołu. Ściągnęła od razu jedną trzecią swojej puli i pewnym ruchem postawiła na czerwone.

- Danke Fitz - mruknęła jak kotka, która dostała ciepłe miejsce do spania i miseczkę śmietany.

- Osiemnaście, czerwone - żetony powędrowały do obstawiających w tym znaczny stosik do Fritza, który obstawił 17,18,19 i 20 jednym żetonem stawianym na 20.

- Urodziny Wodza przynoszą szczęście - uśmiechnął się Fritz.

- Z pewnym naciągnięciem, ale i owszem, chociaż ja sądzę, że to pana urocza towarzyszka daje panu więcej szczęścia, niż ruletka - zaprzeczył Von Thorne. - I znów czerwone.

Muller spojrzał na krupiera podejrzliwie.

- Zaczynam węszyć bolszewicki spisek.

- Stawiając jedynie na kolor nic pani nie zyska - zwrócił się Muller do Loni.

- Drobne strategie. Powolny atak. Nie blitzkrieg. Tylko bardziej wojna pozycyjna. Dziewczyna jest ostrożna - usprawiedliwił ją Thorne.

- Ostrożna i wybrała Fritza? - zaśmiał się hałaśliwie Muller przyciągając nieprzyjazne spojrzenie Fritza.

Atmosferę rozładowało pojawienie się kelnera, który rozdał zamówione trunki. Lonia umoczyła usta w musującym delikatnie szampanie. Przez chwilę naszła ją refleksja, co w ogóle robi pośród tego targowiska próżności podczas gdy jej rodacy umierają z głodu tuż poza tymi murami. Przełknęła krzywiąc się odrobinę.

Chwyciła kilka żetonów i obstawiła parzyste.

Czas mijał. Ruletka zmieniła się w pokera a powietrze zagęściło się od dymu cygar. Ludwika odzywała się niewiele ale i nikt nie oczekiwał, że porazi ich erudycją czy poczuciem humoru. O dziwo los jej sprzyjał i pula jej żetonów systematycznie się powiększała. Miała nadzieję, że nie wyczerpie całego szczęścia pośród murów kasyna. Po trzecim kieliszku szampana zaczęła się hamować. Zastanawiała się czy Von Thorn zdecyduje się pojechać z nią do hotelu. Słynął ze swojej ostrożności, w końcu tropił polskie podziemie a właśnie siedział ramię w ramię z Polką.

- Fritz... przewietrzę się. Przesadziłam z szampanem - szepnęła wymówkę do ucha oficera.

Lekka nerwowość dawała się we znaki. Wypaliła na schodach kasyna papierosa. Później drugiego. Kiedy kończyła trzeciego pojawił się von Thorne ubrany do wyjścia.

- Alles in Ordnung? - zapytał.

A Lonia wymownie wywróciła oczami, uśmiechnęła się przepraszajaco i odparła po niemiecku.

- Jestem tylko zmęczona. I nie sądziłam, że szampan... potrafi tak zaćmić umysł.

Niczego jej nie ułatwiał. Samochód podjechał pod schody willi oczekując na pułkownika ale ten ani nie kwapił się do odejścia ani też nie ciągnął rozmowy. Wpartywał się w Lonie trochę jak artysta w modelkę, trochę jak pająk w spętaną w swą sieć muchę.

Wóz albo przewóz. Musiała zaryzykować, nawet jeśli Von Thorne nie będzie zachwycony łatwym zwycięstwem. Trzeba jedynie podać wiarygodny powód. Jak coś jest za darmo jest... podejrzane.

- Może... podwiózł by mnie pan do hotelu pułkowniku?

Westchnęła odrobinę zakłopotana.

- Słyszałam, jak... zaoferował się pan sprawdzić moje pochodzenie. Papiery Volksdeucha tak wiele by mi ułatwiły - jej głos otarł się o desperację. - Mogłabym wreszcie wyjechać z Warszawy, tutaj naprawdę nie jest bezpiecznie a ja mam przyjaciółkę w Dreźnie. Ja.. jestem bardzo bardzo wdzięczna za pomoc i gdyby dało się to jakoś przyspieszyć... Może udałoby się pana zaprosić na górę i omówić to... nad kieliszkiem koniaku?

Szamexus 21-08-2013 16:05

W KOŚCIELE ŚW. ANNY

Ze szpitala szedł szybkim krokiem. W kieszeni ściskał zawiniątko od doktora Dowgierta jednak w głowie ciągle dudniły emocje związane z Lonią. Do śródmieścia Doktorek dotarł bez kłopotów i niespodzianek. Robiło się już szaro, dni stawały się co raz krótsze, a deszczowa aura dodatkowo przytłaczała. Wszedł do kościoła bocznymi drzwiami. Był trochę przed czasem. Rzucił okiem po głównej nawie, opierając się o jedną z tylnych kolumn. Tuni jeszcze nie było. Podszedł nieco bliżej ołtarza, przykląkł i się chwilę zadumał. Zdobył skopolaminę, wszystko jak dotąd poszło dobrze. Ale najgorsze przed nimi. Myślał o Ludwice, o jej kaszlu, o niej. Dyskretnie po kilku minutach obejrzał się za siebie ....

Kościół był pusty. Wstał i podszedł do tyłu, usiadł w ławce, pozostającej w cieniu, czekał. Każda minuta pozostawania samemu z myślami nasilała niepokój.
Tunia dobrze znała drogę do kościoła. Mimo tego tym razem dotarcie do niego wydało się Tuni wiecznością. Ściskała ofiarowany jej prze Izabelę kawałek bursztynu w kieszeni jak gdyby był największym skarbem, a zarazem największym przekleństwem. Drżała. Z chłodu i przede wszystkim ze strachu.
Wsunęła się do świątyni ostrożnie, rozglądając się dokładnie, kiedy już jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Jej dłoń automatycznie powędrowała do naczynia z wodą święconą i uczyniła znak krzyża.
Już tu był. Dostrzegła Zygmunta w jednej z ostatnich ławek. Podeszła do niego i po cichu usiadła w ławce.

- Jestem. - odparła jakby jej obecność mogła pozostać niezauważoną.
- Witaj, już się denerwowałem - odpowiedział szeptem Doktorek. - Zaproponowałem spotkanie tutaj bo może, - spojrzał w oczy Tuni - może bezpieczniej będzie z tym kamieniem być tu, rozumiesz … w Kościele. - był nieco zmieszany ale miał nadzieję, że Tunia podzieli jego ostrożność. - Możemy pójść na zakrystię, do ks. Jana. On jest, ... on udostępni nam na pewno jakiś kąt. To swój człowiek.
- To dobry pomysł. - Tunia szeptała również. - Potrzebujemy jedynie jakiegoś spokojnego miejsca i miseczki, w której mogłabym spalić ten bursztyn. - potem spojrzała na Doktorka i powiedziała - Boję się Zygmuncie. Co jeśli to okaże się prawdą? Cały czas mam głupią nadzieję, że Izabela zażartowała sobie ze mnie, ale to pewnie tylko pobożne życzenia.
Liczyła na to, że Doktorek doda jej odwagi...
- Skłamałbym mówiąc, że ja się nie boję. Dzisiaj jeszcze wiele przed nami, więc zróbmy co mamy zrobić, zróbmy to co do nas należy - odpowiedział Doktorek stanowczo na tyle ile mógł w tej sytuacji. Chciał dodać pewności chyba i sobie i Tuni.
Ruszyli do zakrystii, wysokie sklepienie kościoła który pozostawał w półmroku, echo ich kroków i setki myśli w głowie nie dodawały pewności. Szli niepewni tego co zobaczą, co przeżyją, jednak opierali się lękowi i wątpliwościom. Oboje po tym co przeżyli razem do tej pory, wiedzieli że powinni stawić czoła prawdzie .. a może mitowi … tego nie wiedzieli. Po krótkim przywitaniu z księdzem Janem i wyjaśnieniu oględnym ich potrzeby dostali klucz do małego pokoju w zakrystii. Pomieszczenie było niewielkim gabinetem do którego wchodziło się przez niskie wąskie drzwi. W środku panował zaduch, to z powodu zapewne braku dobrej wentylacji i palących się świec używanych do oświetlania tego miejsca. Dodatkowo, zapach wosku w pierwszym momencie drażnił zmysł powonienia młodych AK-owców, jednak po kilku minutach dało się do tego przyzwyczaić. W środku co zwracało uwagę nie było okna. Na dwóch ścianach stały wysokie regały z księgami, na drugiej wisiał ogromy drewniany krzyż sięgający od podłogi do sufitu z zawieszonym ciałem Chrystusa. Rana w boku była tak naturalna, ze Doktorek przez chwilę utkwił w niej wzrok. Równolegle do tej ściany stało ciemne, dębowe duże biurko z trzema krzesłami wokół. Na nim stał mały krucyfiks, duża gromnica i metalowa taca. Obok leżała otwarta BIblia. Zygmunt pochylił się nad księgą nieco odruchowo, Księga Przypowieści Salomona, stronnica zaczynała się od wersu trzeciego z rozdziału trzeciego … tekst wydał mu się jakiś znajomy.



Gdy zostali sami Doktorek wbił niemal wzrok w Tunię i zapytał - Robimy to? Jesteś przekonana?
Rozglądała się przez chwilę po pomieszczeniu, do którego weszli. Ponownie przeżegnała się przed figurą Chrystusa, jakby dając znak niebiosom, że liczy na ich opiekę.
- Tak - odparła po dłuższej przerwie - Może przynajmniej dowiemy się z czym mamy do czynienia.
Gdzieś w głębi duszy liczyła na to, że dowiedzą się czegoś, co ułatwi im rozpoznanie wroga, może zdradzi słabe strony, jeśli takowe w ogóle istniały.


Bursztyn zapłonął topiąc się w naczyniu, niczym wosk/ Płomień strzelił wysoko w górę. Jasnoniebieski, nienaturalnie wyrośnięty, rzucający naprawdę jaskrawy blask, od którego rozbolały ich oczy. Jakby ktoś spalił sporą ilość magnezji z jakąś chemiczną domieszką w środku.
Nagle płomień przygasł równie gwałtownie, jak wcześniej buchał w górę. Z misy dobiegł ich dźwięk. Mrożący krew w żyłach, metaliczny klekot, który narastał, mimo że poza popiołami w misie nie było już niczego więcej.
I wtedy zorientowali się, że ściany zakrystii zmieniły kolor, czy też raczej odbarwiły się, przyjmując intensywną szarość o wielu odcieniach. Drzwi znikły pozostawiając pustą przestrzeń, za którą zaczynały się ... schody w górę. Na ścianach, tu i ówdzie, ujrzelii znaki. Głównie krzyże, ale również symbole podobne do tych, które na odprawie opisywał im Tadeusz.
- Wezwaliście mnie - usłyszeli nagle szept za swoimi plecami i odwrócili się gwaltownie.
W rogu pomieszczenia stała wysoka, chuda postać odziana w coś, co do złudzenia przypominało płaszcz mnicha lub strój inkwizycji. Spod kaptura dało się dojrzeć fragment okaleczonego, martwego oblicza.



- Wezwaliście mnie - powtórzyła istota i zatrzymała spojrzenie na Tuni. - Gdzie mam was zaprowadzić przez ulice Metropolis, czarownicy?
Oczy Tuni rozwarły się szeroko w niedowierzaniu. Spojrzała na Doktorka, potem na dziwną postać, a potem głośno przełykając ślinę powiedziała:
- A dokąd możesz nas zabrać?
- Tam gdzie zechcesz pójść. Jestem Przewodnikiem - to ostatnie słowo powiedział, jakby było imieniem lub tytułem.
- Pokaż nam całe Metropolis - powiedziała Tunia
Doktorek patrzył z niedowierzaniem. Złapał się prawą ręką za lewe ramie i mocno ścisnął.
- O Boże pomóż nam - wyszeptał pod nosem. Nie miał pojęcia co to Metropolis, nie rozumiał o czym mówi ta postać i skąd się tu wzięła. Wierzył w co raz więcej. Czekał co będzie dalej, co usłyszą i zobaczą …
- Nie da się pokazać całego Metropolis. Jest nieskończenie wielkie. A wezwanie ma ograniczenia. Poza tym są w nim miejsca do których Śpiący nie powinni się zbliżać. - Istota tłumaczyła spokojnym, rzeczowym tonem. - Więc może powiedzcie kogo lub czego szukacie. Tak będzie prościej dla nas i dla mnie.
Zygmunt spojrzał pytająco w oczy Tuni. Czekał co powie. O co zapyta ... nie miał pojęcia. Ale on na tak zadane pytanie miał ochotę zapytać o Stryja ... Jednak nie odezwał się, nie chciał zepsuć planu Tuni.

Dziewczyna jednak wyraźnie była w szoku, który dopadł ją z opóźnieniem. Czy to głos stworzenia, nieprzyjemny, jak kawałek szkła trący o metal, czy też nagromadzone emocje spowodowały, że Tunia osunęła się po ścianie zemdlona. Zakapturzony stwór zwrócił swoje demoniczne oczy w stronę Doktorka. Wwiercił się w niego świdrującym spojrzeniem. Czekał.

W powietrzu dało się czuć specyficzny zapach, zapewne ze spalonego kamienia, było duszno. Nic nie wyglądało normalnie, nawet fakt, że Tunia omdlała nie poruszył Doktorka. Był tak skupiony na Przewodniku i na jego słowach a teraz wręcz miał wrażenie, że zagląda mu do umysłu. W sytuacji która tak nieoczekiwanie się rozwinęła odpowiedzał:
- Szukamy notesu, tajnego notesu do przywołania Legionu - powtórzył co zapamiętał z relacji Tuni … - i szukamy przyjaciela który zaginął niedawno - dodał natychmiast.

- Gdzie? Nie co, ani kogo? - cierpliwie tłumaczył Przewodnik.
Zygmunt nie miał pojęcia co odpowiedzieć. Przed chwilą sam zaproponował by powiedzieć co szukają … Jednak cierpliwość wypowiedzi Przewodnika dała mu sposobność do próby dowiedzenia się co On może …
- Czy pokażesz mi miejsce o które poproszę a potem tu wrócimy?
- Jeśli starczy ci czasu - enigmatycznie odpowiedział stwór.
- Ile mam czasu? Skąd mam to wiedzieć?
- To nie ja rzucałem zaklęcie. Nie wiem. Powiem ci, kiedy czas zacznie się kończyć. Metropolis to nie miejsce dla Śniących.
Niewiele to wyjaśniało, ale z każdą minutą ta niecodzienna sytuacja stawała się dla Doktorka bardziej realna. Rozmawiał z Nim, Tunia leżała pod ścianą …
- Czy będziemy mogli stamtąd zabrać coś ze sobą?
- Stamtąd? Ale nie ma żadnego stamtąd Śpiący. Jest tylko Prawda i Iluzja w której żyjesz. Więzienie, w którym siedzisz. Ja daję ci chwilową wolność. Powiew prawdy. Gdzie?
Doktorek jakby tracił cierpliwość, nadzieję na zrozumienie … nadzieję na realizację zadania, ratunek Stryja ...
- Zabierz mnie do miejsca gdzie będę wolny, pokaż mi prawdę. Chce ją poznać. - zdecydowanie odpowiedział.
- Nigdzie nie będziesz wolny i wszędzie poznasz prawdę. O której szybko zapomnisz, bo twój umysł i twoja dusza nie są jeszcze gotowe na jej zrozumienie. Więc to ja pokażę ci miejsce, które może cię zainteresować, Śpiący. Czy zgadasz się na to? Akceptujesz moje przewodnictwo?
Doktorek nie rozumiał dlaczego nazywał go Śpiącym. Jakoś dziwnie to go napawało obawą .. przecież nie spał, był tu i teraz, wiedział to on wybrał miejsce gdzie się spotkali z Tunią …
- Tak, zgadzam się - nie pora na to by się wycofać, pomyślał. - Bądź moim przewodnikiem.

Przewodnik wyciągnął w stronę Doktorka obleczoną w rękawicę dłoń, a on mu ją podał.

Ocknął się, czując chłodny powiew wiatru na rozpalonych policzkach. Zamrugał oczami, zakaszlał czując w ustach dziwny posmak a w płucach ciężki osad. Ręce mu drżały, jak po wysiłku. Ze zdumieniem ujrzał także paskudne zadrapania i sińce na przedramionach. Rękaw płaszcza miał rozdarty, jakby zaczepił o coś podczas biegu. Na policzkach czuł swoje łzy, które wziął wcześniej za krople deszczu. Ale deszcz nie jest słony.
Prawa dłoń Doktorka ociekała krwią. Ta, na której zacisnęła się ręka Przewodnika.

Nie pamiętał nic z wędrówki przez to dziwne miejsce. Ale wiedział, że był na niej. Że bał się potwornie. Że krzyczał, a wiatr wciskał mu krzyki do gardła. Że widział rzeczy odrażające i straszne, ale zarazem piękne i wzniosłe. Rzeczy, których nie potrafił sobie przypomnieć. Gdzieś niedaleko zaskamlał pies. Przeraźliwie i boleśnie i nie wiadomo dlaczego Doktorek poczuł strach napływający falą drżenia rąk i bicia serca. Zaschło mu w gardle.

Niedaleko przejechała jakaś ciężarówka. Jej znajomy ryk wyrwał Zygmunta z tego dziwnego stanu obojętności w którym się znajdował. Doktorek spojrzał na zegarek. Zostało mu niewiele czasu do godziny wyznaczonej przez Beniaminka. Nie miał pewności, czy zdąży i nadal nie wiedział, gdzie się znajduje. Był jednak pewien, że to Warszawa. Ruszył odruchowo przed siebie. Zakrwawioną rękę wytarł w chusteczkę, włożył ją do kieszeni i coś poczuł. Wyciągnął zawiniątko - skopolamina. Nie oddał jej Tuni, może to i lepiej - pomyślał. Musiał zdecydować co robić. Tunia została zapewne w zakrystii, jest raczej bezpieczna. Reszta zapewe szykuje się do akcji, a Lonia .. Ona pewnie już jest w towarzystwie vonThorna albo gdzieś w drodze. Decyzja była szybka - do hotelu! Po kilku minutach wiedział gdzie jest … złapał rykszę i ruszył na umówione miejsce akcji …. W głowie dudniły emocje, urwane obrazy … dźwięki … może za jakiś czas zdoła je lepiej zrekonstruować ….

Armiel 21-08-2013 21:56

WSZYSCY

Im bliżej wieczoru tym bardziej się bali.

Przynajmniej ci, którzy oczekiwali na to, czy akcja się powiedzie, czy nie. Było w niej tyle niewiadomych, tyle nieprzewidywalnych czynników, że musiało im mocno sprzyjać szczęście by wszystko się powiodło. Było w niej tyle niewiadomych, tyle zmiennych, tyle słabych ogniw, że nie sposób było przewidzieć wszystkiego, czy wręcz nie sposób było przewidzieć czegokolwiek.

Im bliżej zachodu słońca, tym bardziej się bali.


Chociaż początek był obiecujący i dawał nadzieję. Bo tylko nadzieja liczyła się w pożartej przez ognie wojny Polsce. Tylko ona.


SPRZĘGŁO I SKRZYDŁO

Kanały po deszczu wypełniała woda. Brudna, ciemna, niosąca z sobą nieczystości Warszawy. Mieli szczęście, bo Skrzydło wybierał takie drogi, w których woda nie sięgał im wyżej niż do pół łydki, ale i tak przejście plątaniną zalanych korytarzy było dość nieprzyjemnym przeżyciem.

Poluzowali właz i czekali, aż wybije odpowiednia godzina, by utorować sobie przejście przez piwnice do mieszkania Van Thorna. O ile Lonia da radę zatrzymać SS-mana w kasynie powinni bez problemu dostać się do środka.

Kiedy zegarki pokazały odpowiednią porę ostrożnie, by nie narobić hałasu, odsunęli właz i znaleźli się w piwnicy pod kamienicą. Mogli tylko dziękować szczęściu i zdolnościom Skrzydła, że udało im się znaleźć tak idealną drogę. Zadanie stawało się wręcz za proste.

Piwnica była zimna i ciemna, ale dzięki latarkom bez trudu dotarli do wyjścia. W chwilę później za pomocą własnorobnego wytrychu i znajomości prostych mechanizmów Sprzęgło sforsował wyjście na klatkę schodową.

Przez chwilę nasłuchiwali, by upewnić się, że mają wolną drogę, nim ruszyli w górę, na drugie piętro, gdzie zakwaterowany był Van Thorne.

Serca biły im jak szalone, kiedy Sprzęgło zajął się zamkiem, a Skrzydło stanął „na czujce’ by ostrzec kolegę z oddziału, gdyby pojawił się ktoś, kogo nie powinno tutaj być.


BENIAMINEK

Stary żołnierz denerwował się. Wcześniej, bez najmniejszego trudu, przejął samochód, którego życzył sobie Sprzęgło odbierając go od łącznika po wymianie haseł i teraz palił papierosa, za papierosem, zadekowany w pokoju hotelu, w którym mieli dokonać porania. Samochód zaparkował na tyłach hotelu, tak jak się umawiali.

Oczywiście Beniaminek nie mógł zameldować się w hotelu legalnie. Za duże ryzyko wpadki. Miał warszawską kenkartę, trudno by mu było wyjaśnić, czemu potrzebuje pokój. Danie łapówki niewłaściwej osobie mogło kosztować go denuncjację i aresztowanie.

Loni jakoś udało się zaczarować obsługę i przekazała mu klucze do pokoju. Baniaminek wśliznął się tam, korzystając z zamieszania przy wejściu i udając tragarza jednego z gości, ale od teraz musiał raczej przyczaić się w pokoju.

Z niepokojem spoglądał na zegarek. Zbliżała się godzina policyjna, a ani Tuni, ani Doktorka nie było widać. Beniaminek miał złe przeczucia i tylko ciężar pistoletu ukrytego w kieszeni pozwalał mu utrzymywać nerwy na wodzy.

Tego najbardziej nie lubił w swojej wojskowej służbie. Czekania. Zarówno w okopie, przed szturmem lub odparciem ataku, jak i w tym hotelowym pokoju czuł się dziwnie. Jakby gdzieś tam, niewidzialne siły, rzucały kośćmi, by ustalić, jak zakończy się jego historia.

Czekał. I zżerały go nerwy.


DOKTOREK

Rykszarz robił, co mógł, by uwinąć się przed godziną policyjną. Zadanie ułatwiały mu coraz bardziej opustoszałe ulice. Ludzie uciekali do domów, poza nielicznymi, którzy albo ryzykowali, albo mieli specjalne przepustki.

- Panie starszy – rykszarz zatrzymał się kilkaset metrów od hotelu. – Dalej nie pojadę. Nie zdążę do domu przed godziną policyjną a nie chcę wylądować na Pawiaku. Stąd już blisko. Da pan radę dojść na czas.

Doktorek rozumiał chłopaka. Zapłacił za kurs, chociaż nie musiał i z żalem popatrzył, jak rykszarz szaleńczo pedałuje w swoją stronę.

Ruszył w stronę hotelu „Das Stadthotel” szybkim, zdecydowanym krokiem z niepokojem przyglądając się mijanym kamienicom. Coś się zmieniło. Coś z miastem było nie tak. Część budynków wydawała się … inna. Odmieniona. Jakby … utkana z szarego dymu lub namalowana przez złego malarza. Mijając jeden z takich „felernych” domów Doktorek dotknął ściany palcami. Jeśli spodziewał się, że dłoń zanurzy mu się w murze, pomylił się. Palce dotknęły zimnych, mokrych cegieł.

Przyśpieszył jeszcze bardziej. Ulicę od celu zobaczył mężczyznę stojącego na rogu. Wysoki i chudy sprawiał wrażenie drapieżnika czyhającego na zwierzynę. Doktorek wiedziony dziwnym przeczuciem zwolnił kroku i ujrzał, jak wychudzony mężczyzna rusza za niemieckim patrolem. Ze zgrozą i fascynacją zobaczył, jak zachodzi Niemca od tyłu i chwyta za gardło wychudzoną ręką, przypominającą Zygmuntowi ptasią łapę. Okupant szedł jednak dalej, zupełnie ignorując mężczyznę, który … znikł, kiedy tylko zetknął się z ciałem człowieka.

Doktorek pokręcił głową i prawie biegiem ruszył przed siebie. Nie pomyślał, że to może zwrócić niepotrzebną uwagę patrolu.

Lecz, o dziwo, nie zwróciło.

W kilkanaście minut przed godziną policyjną wparował do hotelu.

- Potrzebuję pokoju – powiedział błagalnym tonem. – Nie zdążę do domu przed godziną policyjną. Pomóżcie, proszę.

Coś w jego tonie lub twarzy podziałało na recepcjonistę – człowieka już posuniętego w latach – bo ze zmartwionym wyrazem twarzy poszukał klucza.

- To wbrew procedurom – powiedział cicho, nie chcąc zwracać uwagi nielicznych gości – głownie Niemców, zapewne. – Dam panu klucz do pokoju, który ja zajmuję, kiedy mam nocną zmianę. Tylko, na Boga, niech pan nie kręci się po korytarzu w nocy. Tutaj różni przychodzą.

Jakby na potwierdzenie jego słów do holu weszła roześmiana kobieta w towarzystwie niemieckiego podoficera Wehrmachtu. Profesja kobiety łatwa była do odgadnięcia.

- Panie Zdzisiu – zagaiła prostytutka do recepcjonisty. – Pokoik się znajdzie, dla mnie i przyjaciela.

Podoficer wyglądał na podpitego.

- Oczywiście, panno Asiu. Ten sam co zawsze.

Rozszczebiotana para ruszyła w górę.

- 420 – czwarte piętro, na lewo – Pan Zdzisiu dał klucz Doktorkowi patrząc z niechęcią za Niemcem i Polką.

Przez chwilę Doktorkowi wydawało się, że starszego mężczyznę otacza roziskrzona czerwienią poświata, niczym wydobywający się z ciała, świetlisty dym. Złudzenie jednak znikło równie szybko, jak się pojawiło i Zygmunt nie wiedział, czy mu się nie przewidziało.

Dziękując poczciwemu portierowi Doktorek ruszył na górę. Wiedział, że Lonia wynajęła pokój numer 212, a Beniaminek czekał w pokoju 211. Wszedł jednak na górę, do pokoju wskazanego przez recepcjonistę i dopiero po dłuższej chwili, zszedł na dół i zapukał pod 211 w ustalony wcześniej sposób.


SPRZĘGŁO I SKRZYDŁO


Sforsowanie drzwi do mieszkania Van Thorna zajęło Skrzydłu nieco więcej czasu. Po pierwsze dlatego, że zamki były dwa. Po drugie, dlatego że były nieco bardziej skomplikowane, niż te do piwnicy.

Raz też zamarli z sercem w gardłach, kiedy ktoś otworzył drzwi. Na szczęście dla nich na dole, więc nie narażali się na ryzyko wykrycia.

W końcu drzwi puściły i znaleźli się w przedpokoju mieszkania SS-mana. Mieszkania elegancko umeblowanego i zapewne zagrabionego jakiemuś Polakowi lub Żydowi, który przed wojną należał do elity swojej klasy. Być może lekarzowi, być może przedsiębiorcy, a może człowiekowi nauki czy też prawnikowi lub urzędnikowi.

Zapalili światło, wiedząc, że latarki mogłyby zwrócić niepotrzebną uwagę i zaciągnęli grube kotary – element przeciwlotniczy. Od czasu, gdy w 1941 sowieci zaczęli bombardowania terytoriów niemieckich obrywało się również Warszawie. Naloty nie były częste, ale przynajmniej kilka razy w miesiącu alarmy przeciwlotnicze przerywały nocną ciszę.

Teraz byli w miarę bezpieczni i mogli zabrać się do przeszukiwania. Zaczęli od odszukania gabinetu Van Thorna, z obowiązkowym portretem znienawidzonego Hitlera na ścianie. Przez chwilę obaj mieli ochotę pobazgrać wykrzywioną facjatę pajaca z wąsikiem i zalizaną grzywką, którego szaleństwo postawiło teraz świat na głowie.

Wzięli się do pracy szukając dokumentów, które pasowałyby do opisu udzielonego przez Tadeusza.


DOKTOREK i BENIAMINEK


Beniaminek chciał zapytać, co im z Tunią zajęło tyle czasu, ale nie zapytał. Nie po tym, jak zobaczył minę Doktorka i to, że jest sam.

Doktorek wśliznął się do środka i podał dowódcy skopolaminę.

- Tunia chyba nie przyjdzie – wyjaśnił i wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha.

Twarz Beniaminka pokrywały znaki. Rozchodziły się wokół oczy, przez czoło, poruszały się, niczym roje robaczków. Pismo talmudyczne, co do tego Doktorek nie miał wątpliwości.

- Jak to, nie przyjdzie? Co się stało? – zapytał zaniepokojony Baniaminek i znaczki znikły, jakby ich nie było, podobnie jak poświata wokół recepcjonisty.

Doktorek potrząsnął głową w próbie powstrzymania tych niechcianych halucynacji.

- Nie wiem. – Zdołał jedynie wykrztusić.

- Dobra – warknął prawie dowódca spoglądając nerwowo na zegar. – Czekamy na Lonię. Musimy jakoś sobie poradzić we dwóch. Drugiej szansy możemy nie mieć.


LONIA


Spojrzała na niego z wielką nadzieją. Musiał to wyczytać w jej oczach i najwyraźniej sprawiło mu to przyjemność.

- Innej nocy, Frau Ludwika, z wielką przyjemnością. Niczego nie cenię sobie bardziej niż – zawiesił na chwilę glos – rozmowy z piękną kobietą.
Uśmiechnął się do niej. Samymi ustami, bo oczy SS-mana zostały nadal tak samo zimne i nieludzkie.

- Ale dzisiejszej nocy jest moje święto. Noc Samhain. Ja i kilkunastu moich przyjaciół traktujemy tą noc wyjątkowo poważnie. Mamy swoje zobowiązania. Dużo ważniejsze niż …rozmowa z piękną i cudowną kobietą.

Wyjął z kieszeni bilecik wizytowy i wręczył go dziewczynie.

- Proszę. Tutaj ma pani bezpośredni telefon do mnie. Proszę zadzwonić, kiedy tylko pani zechce, Frau Ludwika. Uprzedzę adiutantkę, by łączyła panią, jak tylko pani zadzwoni. A teraz, myślę, że kapitan Fritz z prawdziwą rozkoszą odwiezie panią do hotelu. Proszę wybaczyć.

Ominął ją i ruszył w stronę schodów dając znak kierowcy, który wyszedł z samochodu i otworzył mu drzwi.

- Guten nacht, frau Ludwika.

- Guten nacht – odpowiedziała siląc się na spokój.

Van Thorne wsiadł do swojego samochodu i odjechał. Po chwili tylne światła auta rozpłynęły się w ciemnościach nocy.

- Źle się czujesz? – to był Fritz.

Stał w wejściu i przyglądał się jej z nieodgadnioną twarzą.

Pokiwała głową, zgodnie z prawdą, bo nagle ciężar porażki spadł na nią. Zakaszlała gwałtownie, od zimna i wilgoci w powietrzu.

- Jeśli chcesz, zawiozę cię do domu – powiedział niemiecki oficer, ale w jego tonie nie udało się jej wyczuć śladów prawdziwej troski.

Martwił się. Ale czy powodem jego zmartwień był stan zdrowia Loni i jej zmęczenie, szczerze w to wątpiła.


DOKTOREK i BENIAMINEK

Czekali. Godzina policyjna trwała już w najlepsze. A oni czekali. Zastanwaiali się jednak coraz bardziej, czy całe to czekanie nie jest na próżno.



SPRZĘGŁO I SKRZYDŁO

- Mam – powiedział Skrzydło, który pierwszy trafił na to, czego szukali.

Teczka znajdowała się w ukrytej szufladzie w biurku, którą otworzyli ostrzem noża.

Było to skórzane etui z dość dziwną wytłoczką na obwolucie.

W środku znajdowały się kartki zapisane odręcznym, eleganckim pismem. Głównie znaczkami, jakie opisał im Tadeusz, ale także inne zapiski wyglądające na hebrajskie, arabskie a także bardziej egzotyczne.

Szybko spakowali zdobycz do torby ale nie kończyli przeszukiwania. Chcieli zdobyć tyle informacji ile tylko byli w stanie licząc, że każdy znaleziony dokument może oznaczać nieocenioną pomoc dla Polski Podziemnej.

Trzask zamku w drzwiach usłyszeli bardzo wyraźnie. Ktoś wchodził do mieszkania!

Gryf 31-08-2013 19:27

post wspólny z Szamexusem i MG, cytaty z Lamentacji za Biblią Tysiąclecia
 
W pokoju panowała ciemność, by widoczne z korytarza światło spod ich drzwi nie wzbudziło niepotrzebnych podejrzeń. Była już na tyle późna godzina, by ze sporą dozą prawdopodobieństwa założyć, że Lonia z Von Thornem się nie zjawią. Pozostawało mieć nadzieję, że przynajmniej grupa w mieszkaniu oficera zdążyła zrobić swoje przed powrotem gospodarza. Tymczasem Beniaminek siedział na jednym z foteli, który ustawił sobie na wprost wejściowych drzwi, zupełnie jakby te były ze szkła i dało się przez nie obserwować pokój wynajęty przez Ludwikę. W prawej ręce trzymał pistolet, lewą przerzucał paciorki starego różańca ledwie zauważalnie poruszając wargami. Tkwił w tej pozycji od dwóch godzin. W którymś momencie umilkł i przeniósł wzrok na towarzysza broni.
- Nie przyjdą. Utknęliśmy tu, przeczekamy do rana. Możecie się przespać, ale najpierw, powiedzcie mi, kapralu, możliwie krótko i zwięźle, co u licha się stało w tym kościele, że Tunia nie dotarła a wy, Doktorek, wyglądacie jakby was stado psów dopadło, przeżuło i wyrzygało.

Zygmunt był potwornie zmęczony, wycieńczony … Gdy już dotarł do pokoju 211 odetchnął z ulgą, że dotarł na miejsce. Presja i silna determinacja dodatkowo wzmocniona rozmową z Lonią pozwoliły mu zapewne stawić się na miejscu akcji pomimo wielu nienaturalnych przeciwności. Minuty mijały, dłużyły się co raz bardziej. Doktorek trochę nerwowo chodził pod drzwiami w tą i z powrotem.Co poszło nie tak? - zastanawiał się. Miał nadzieję, że Ludwika nie wpadła. Spojrzał na ścianę, znowu !
talmud
Halucynacje cały czas nachodziły, na szczęście co raz bardziej był ich świadom. Jednak wstydził się przyznać Beniaminkowi. Walczył z tym, jednak ani głębsze oddychanie, ani skupienie uwagi na jednym punkcie nie pomagały .. to przychodziło i odchodziło …
Dopiero słowa Beniamikna skupiły jego uwagę na wyglądzie. Spojrzał na rękę, na płaszcz … nadal nie wiele pamiętał …
- Szefie, byliśmy z Tunią w kościele św.Anny. Tam spaliliśmy kamień który ona dostała od Joanny. Hmmmm ...- stęknął pod nosem bo nie wiedział jak dalej powiedzieć o Przewodniku.
- Potem ukazał się jakiś … to był Przewodnik, wiem jak to brzmi … - mówił chaotycznie. - Tunia zemdlała .. i potem znalazłem się gdzieś na ulicy. Było późno, dostałem się tu najszybciej jak potrafiłem … Niewiele więcej pamiętam. Trochę, to znaczy trochę pamiętam. Widzę jakieś obrazy, a może bardziej uczucia .. . - zamilkł widząc minę Beniaminka. Nie, nie kpinę. Nie protekcjonalne, uprzejme zdziwienie, którego mógł się spodziewać. Nawet nie pytająco uniesione brwi. Doktorek zobaczył na twarzy Beniaminka ostatnią rzecz, jakiej oczekiwał: strach. Nieudolnie maskowaną grozę. Dowódca mu wierzył, po prostu i bez zastrzeżeń - i było w tym coś cholernie przerażającego.

- Rozumiem, że przy odrobinie szczęścia Tunia cała i zdrowa została w kościele. - powiedział po dłuższej chwili milczenia. - “Obrazy, uczucia”, możesz to jakoś doprecyzować? Co konkretnie widzisz?

Wycie syren rozległo się niedaleko. Jękliwy dźwięk, jaki zawsze towarzyszył sowieckim nalotom. Gdzieś w oddali usłyszeli wyraźną kanonadę obrony przeciwlotniczej. Z doświadczenia jednak wiedzieli, że nie była ona zbyt mocna, a kiedy ruskie bomby spadały na Warszawę, pozostawało tylko mieć nadzieję, że żadna nie trafi w budynek, w którym obecnie przebywali. Na razie syreny nie sygnalizowały konieczności ucieczki do schronów. Zresztą taki przywilej przysługiwał tylko Niemcom, chociaż podczas ostrzejszych nalotów Polacy po prostu kryli się w piwnicach.

Gdzieś, dość daleko, coś wybuchło - zapewne za wcześnie zrzucona bomba. Po pierwszej eksplozji następowały kolejne, kiedy kolejny pociski uderzały w ziemię.
Doktorek nie zdążył odpowiedzieć na pytanie Beniaminka. Na dźwięk syren i wybuchu bomb nieco się skulił i pochylił jakby oczekiwał, że coś posypie się na głowę.
- Cholera - syknął pod nosem. - Tak, Tunia została w bezpiecznym miejscu w kościele. Mam nadzieję, że nic jej nie jest. Ostatni raz widziałem ją jak osuwała się po ścianie, zemdlała zapewne … A potem już byłem gdzie indziej - patrzył w oczy Beniaminka, jednak było widać, że jest jakiś nieobecny …
- Mam nadzieję, że Lonia ... - Zygmunt zawiesił głos. - Że nic jej nie jest. Dlaczego się nie pojawili?
Gdzieś daleko od nich spadały kolejne sowieckie bomby, strzelała obrona przeciwlotnicza a w powietrzu dało się słyszeć narastający łoskot silników bombowców.

- Alarm! Nalot! - usłyszeli krzyki na korytarzach.

- Wszyscy do schronów! - nawoływał ten sam głos.
Nerwowość i niepokój wkradły się na dobre w duszę Doktorka.
Spojrzał na Beniaminka - Co robimy? Wychodzimy? - zapytał z nieukrywanym zdenerwowaniem.
Beniaminek nie ruszył się z miejsca. Uniósł różaniec na wysokość twarzy i uśmiechnął się.
- Nieźle rozegrane, Cwaniaro. - Zagadnął, najwyraźniej do Najświętszej Maryi Panny, po czym rozsiadł się wygodniej w fotelu wyciągając nogi przed siebie. - Zapewniam was, Doktorek, nie chcecie się znaleźć w ciasnej piwnicy pełnej SSmanów, złych, że ich publicznie przyłapano na dupczeniu na boku i panicznie szukających tematu zastępczego. A bombami się nie przejmujcie, prędzej nas szlag z jasnego nieba trafi, niż ruska bomba. Poczekajmy aż wszyscy wejdą do schronu.
- Racja, racja. Nie wychylajmy się stąd - wtórował Doktorek.

Na korytarzach trwało zamieszanie. Slychać było paniczne okrzyki i szorstkie głosy. Tupot nóg zbiegających na dół.
Gdzieś za oknami narastał ryk silników.
Kolejne wybuchy bomb zdawały zbliżać się w ich stronę.
Po ostatnim zatrzęsła się ziemia.
Kolejny wybuch był jeszcze bliższy!
Zaledwie kilka ulic dalej!
Szyby zadrżały w ramach.

I wtedy Doktorek poczuł, że nie są w czarnym pokoju sami. Że ktoś, poza nim i Beniaminkiem stoi pod ścianą. Wyczuwał tego kogoś, mimo że nie był w stanie niczego zobaczyć. Wyczuwał całym sobą! Jakimś nieznanym wcześniej zmysłem!
A potem, w ciszy jaka nastała po kolejnym wybuchu w pobliżu, usłyszał szept. Mamrotanie. Jękliwe i bolesne. Mroczne i na swój sposób przerażające.
Pomimo przekonania obu żołnierzy, że mało prawdopodobne jest trafienie bombą hotelu, te waliły co raz bliżej. Gdy zgasło światło Doktorek stojąc gdzieś w okolicy drzwi jedynie zaklął pod nosem. Ostatnim obrazem jaki miał przed oczami to różaniec wiszący w ręku Beniaminka. Gdy zapanowała ciemność w jego zmysłach to miejsce zastąpiło coś, ktoś …wrażenie obecności kogoś wydawało się tak realne, że Zygmunt nie miał wątpliwości że to nie jest złuda.
- Co to? Kto tu jest? - odruchowo odezwał się półgłosem, z trudnym do ukrycia przelęknieniem.
- Shoah - rozległ się wyraźny szept od którego włosy stawały dęba.
Szept usłyszał również Beniaminek.
- Shoah.
Ten zorientował się, że coś jest nie tak głównie po wyrazie twarzy Doktorka. Na jego słowa jak na komendę zerwał się z fotela i wycelował lugerem w ciemność, w miejsce w które wpatrywał się jego towarzysz broni. Dopiero w tej pozycji dotarło do Beniaminka złowieszczo znajome “shoah”. Celował w ciemny kąt pokoju, nie mógł jednak rozpoznać w nim żadnego kształtu. Trzymana oburącz dłoń była nieruchoma jakby ona i cała sylwetka żołnierza odlana była z ołowiu. Jedynie różaniec, wciąż owinięty wokół lewej dłoni, kołysał się niczym wahadło zegara.
- Wyłaź! Ręce nad głową! - warknął Mazur. Zupełnie bez sensu, ale nic innego nie przyszło mu do głowy.

Szepty zdawały się narastać. Jakby przybywało szepczących w ciemnościach. Teraz już słyszeli wyraźnie cały chórek głosów. Jedne stare, inne dziecięce, jedne kobiece, drugie wyraźnie męskie. Słyszeli też takie, co do których nie mieli pewności. Bardziej, jakby pochodziły z nieludzkich niż ludzkich gardeł.
- Shoah. Shoah. Nadchodzi Shoah.

Ten ostatni głos! To musiała być Sybilla. To był jej dziewczęcy głosik, taki poważny zarazem i dziecięcy.
Doktorek stał jak zamurowany. Głosy które słyszał były tak rzeczywiste, tak bliskie dochodziły z każdej strony a nikogo nie mógł dostrzec. Pot, zimny pot oblewał jego ciało. Dreszcze przebiegały przez każdy kawałek ciała. Z trudem znosił narastający chór głosów zwiastujących zagładę … Odruchowo chwycił się rękoma za głowę, gdy zamknął oczy pojawiły się obrazy, obrazy których nie rozumiał … obrazy które powodowały, że już żaden kolejny dzień nie będzie taki jak dotychczas .. obrazy które już kiedyś widział …

*

Jak cię pocieszyć? Z czym porównać?
Córo Jeruzalem!

Na usta cisnął się wrzask przerażenia, jednak groza nie pozwalała wyksztusić z siebie dźwięku. Obaj widzieli już śmierć. Wiele śmierci. Obaj zdecydowania więcej, niżby sobie życzyli.

Jednako to co zobaczyli było inne. Gorsze. Przekraczajace możliwości zrozumienia.

Z czym cię porównać, by cię pocieszyć?
Dziewico, Córo Syjonu,


Ciała. Setki, tysiące. Wychudzone do granic możiwości, skóra ciasno opięta na szkieletach. Przypominające czaszki twarze zastygłe w wyrazie przereżenia, rozpaczy, zobojętnienia, nadziei… bez różnicy, wszyscy podzielili ten sam los. Jest ich wielu. Boże, jak wielu. Na ciężarówkach, w dołach, zrzuceni w stosy, odczłowieczone, niczym siano, albo materiał budowlany.

gdyż zagłada twoja wielka jak morze.
Któż cię uleczy?


Śmierć na skalę, jaka nie mieściła się im w wyobraźni. Ludzkie szczątki w sprawiające wrażenie masowy produkt jakiejś makabrycznej fabryki. Ból i cierpienie odarte przez swoich chorych sprawców z jakiejkolwiek godności. Obrazy atakowały jeden po drugim. Szybciej i szybciej. Obraz palił w oczy. Miażdżyły świadomość. Wżerały się w duszę.[/b]

*

Doktorek był przerażony, przestraszony, nie wiedząc i nie zastanawiając się czy jego kolega widzi to samo jedynie zapytał - Co to jest? Co to znaczy? Beniaminek … na Boga co to jest?

- Przyszłość. - zabrzmiał grobowy szept Beniaminka. - Sybilla. To minie. - Plutonowy nie nawet nie drgnął, trwał zaciskając dłonie na oplecionej różańcem rękojeści parabelki, groza sprawiła, że zastygł niczym posąg. Ciemność ukryła fakt, że zbladł jak trup, ale nie mogła ukryć jego głosu: dowódca brzmiał jakby ktoś zaciskał ręce na jego gardle. I jakby bardzo chciał wierzyć w to co mówi. - Minie. To nie jest prawdziwe.

- To ... będzie .. prawdziwe... Już się ... zaczyna.

Szept jeżył włosy na karku, powodował szybkie bicie serca, mroził krew w żyłach.

Doktorek był niezwykle poruszony obrazami które zobaczył, głosem który słyszał .. jednocześnie słowa kolegi do niego dotarły. Nieco niezgrabnie, chaotycznie szybkim krokiem ruszył przez pokój wymachując rękoma, niejako szukając postaci będących źródłem głosów. Machał jak kukła niezgrabie i nerwowo rękoma, podbiegając od jednego kąta do drugiego, cicho pokrzykiwał - Gdzie jesteś, no gdzie? - aż wreszcie potknął się o fotel na którym przed chwilą siedział Beniaminek i runął na ziemię.

Piotr wciąż stał jak skała. Jedynie gałki oczne poruszały się nerwowo, starając się wyłapać cokolwiek w ciemności.
- To robota Legionu? Zaczęło się? Czego chcesz od nas? - wyrzucił z siebie na jednym wydechu.

- Legion ... czeka ... na ... swojego ... władcę - szepty dobywały się już zewsząd.

Nagle gigantyczny huk przeszył uszy obu mężczyzn. Budynek zatrząsł się wyraźnie a z sufitu pospadały spore kawałki tynku. Szyby wyleciały z trzaskiem tłuczonego szkła. Bomba spadła na ulicę obok hotelu!
Kolejny huk był jeszcze potężniejszy! Beniaminek i Doktorek znaleźli się na podłodze słysząc nad sobą rumor walących się gruzów.
Bomba trafiła w hotel. Nie było wątpliwości.
Szczęście w nieszczęściu, że w przeciwległy kraniec budynku, niż ten, który zajmowali.
Kolejne dwa potężne wybuchy przytrzymały ich w pozycjach leżących. Bomby uderzały w okolicę. A potem wszystko pogrążyło się w nienaturalnej ciszy.
- Żyjesz? Beniaminek? - Zygmunt uniósł głowę ciężko dysząc z przestrachu i emocji. Był obolały, cisza i ciemność panująca wokół były kojące w porównaniu do tego co miało miejsce kilka minut temu. - Chyba powinniśmy jednak się stąd ruszyć … zanim się zawali … - zagadnął w kierunku dowódcy.

Beniaminek patrzył na Doktorka. W ciemności z trudnością dostrzegał że ten rusza ustami, ale nie docierał do niego żaden dźwięk, poza jednostajnym piskiem w uszach. Chwiejnie podniósł się na nogi.
- Co mówisz? - wskazał swoje uszy i bezradnie pokręcił głową. Po czym machnął ręką. - Powinniśmy się stąd ruszyć... zanim się zawali.

liliel 31-08-2013 19:57

Jechali do domu samochodem, kiedy nocną cisze przerwał ryk syren.
Jękliwy dźwięk, jaki zawsze towarzyszył sowieckim nalotom. Gdzieś w oddali usłyszeli wyraźną kanonadę obrony przeciwlotniczej i ujrzeli charakterystyczne smugi pocisków przecinające niebo na wschodzie. Lonia wiedziała, że obrona nie była ona zbyt mocna, a kiedy ruskie bomby spadały na Warszawę, pozostawało tylko mieć nadzieję, że żadna nie trafi na tyle blisko, by pozbawić ich życia. Na razie syreny nie sygnalizowały konieczności ucieczki do schronów.

Gdzieś, dość daleko, coś wybuchło - zapewne za wcześnie zrzucona bomba. Po pierwszej eksplozji następowały kolejne, kiedy kolejne pociski uderzały w ziemię.
- Muszę zgasić światła - powiedział kierowca do Fritza po niemiecku. - I zatrzymać samochód gdzieś na ulicy. Lepiej poszukać schronu, bo to wygląda na poważny atak.


Fritz zastanawiał się przez moment.
- Jedź! - rozkazał. - Jeszcze są daleko.
Kierowca, niechętnie, posłuchał.

Na wschodzie niebo pojaśniało od smug szperaczy i ognistych wstęg pocisków. Słyszeli już coraz wyraźniej silniki zbliżających się samolotów.

- Zatrzymaj! Zgaś światła! - rozkazał Fritz.

Kolejne bomby spadały coraz bliżej. Lonia wyraźnie czuła drżenie ziemi pod samochodem. Huk zdawał się być nie do zniesienia, chociaż nalot nadal był dość daleko. Jako rodowita warszawianka Lonia przeżyła już naloty dużo ostrzejsze niż ten. W trzydziestym dziewiątym,kiedy na miasto spadały niemieckie bomby.

Lonia skuliła się odrobinę w sobie odczuwając jakieś ciężkie do zdefiniowania podekscytowanie. Paznokcie wbiły się w tapicerkę samochodowego siedzenia.
A co gdyby bomba spadła teraz prosto w nich?
Czy nie byłoby to swego rodzaju błogosławieństwem?
Frizt zakończyłby swój żywot rozerwany na setki maleńkich strzępów. Ona, Lonia zresztą podobnie ale jak wiele zostałoby jej oszczędzone. Żona rzeźnika miała rację. Dobrowolnie dusiła się w gęstym sosie własnego wstydu. Dzień za dniem…
Czasem, jak teraz, oczekiwała końca. Domagała się go.
Choroba była tą dłuższą i boleśniejszą perspektywą. Ale jakby tak bomba…
Jedna sekunda i po sprawie. Odciąć się od tego wszystkiego, uwolnić. Zostawić za sobą. I tak nie oczekiwała już niczego prócz śmierci. Dlatego szafowała swoim życiem z taką łatwością.

Huknęło gdzieś całkiem niedaleko, samochód zatrząsł się w posadach a wszystkie dziwaczne myśli uleciały z głowy Ludwiki jak dym z gorącej lufy. Świetlista łuna majaczyła na linii widoczności i opanował ją zwyczajny atawistyczny strach. Umysł mógł pleść trzy po trzy ale ciało wiedziało swoje. A teraz spięło się w reakcji na zagrożenie, adrenalina szumiała w uszach. Kolejny fakt jaki zanotował pracujący na wzmożonych obrotach mózg były ciasne ramiona Fritza. Ludwika przylgnęła do niego, bardziej w podszepcie instynktu niż w wyniku przemyślanego działania. Schowała twarz w połach jego munduru nie próbując nawet zapanować nad lekkim drżeniem mięśni.

- Spokojnie - powiedział łamaną polszczyzną. - Nie zrzucą na nas. Na razie są jeszcze daleko. Przeczekamy nalot w samochodzie.
- Dobrze - szepnęła z głową nadal złożoną na piersi pułkownika.

I wtedy ją ujrzała. Małą dziewczynkę stojącą tuż przy samochodzie, dosłownie kilka kroków od niego. Loni towarzyszyły przy niej podobne uczucia, jak w operze, gdy zobaczyła chłopca. Zresztą było pomiędzy tymi dwoma jakieś podobieństwo. Te samo puste spojrzenie, takie same łachmany, ten sam wyraz dorosłości na dziecięcej twarzy.
Patrzyła prosto na Lonię.
Nagle rozciągnęła usta w grymasie bólu, w jej oczach zamigotał ogień.
Stanęła w płomieniach w jednej chwili! Jakby ktoś podpalił ją od środka.
Przed oczami Loni pojawił się nagle obraz.
http://femficatio.files.wordpress.co...holocaust4.jpg
Paskudny. Nagie, wychudzone ciała leżące na stercie innych ciał. Jak kompost, albo chwasty.
SZOAH...
Szpet rozbrzmiewał w uszach Gajewskiej przyprawiając ją o gęsią skórkę i dławiące uczucie strachu.
Bomba uderzyła jeszcze bliżej. Co najwyżej kilkaset metrów od miejsa, w którym stał samochód.
- Lepiej będzie, jak poszukamy sobie schronu - zawyrokował Fritz. - Hans. Biegnij do najbliższej kamienicy i każ dozorcy wpuścić nas do piwnicy! Ludwiga! Idziemy z nim!

Lonia ne mogła oderwać oczu od płomiennego spektaklu. Dziewczynka ogarnięta przez pożogę dosłownie na jej oczach zmieniała się w kupkę dymiącego popiołu. A kolejne obrazy i rozbrzmiewające tuż za uchem głosy tylko upewniły ją w przekonaniu, że to majak.
Słowa Fritza do niej nie docierały. Obróciła się za siebie, to znów rozbiegane oczy Gajeckiej przeskakiwały w chaotycznym nieładzie próbując wypatrzeć dziewczynkę.
Czy oszalała? A może to bliskość Kostuchy, która niewątpliwie deptała jej po piętach uwrażliwiła ją na błąkajace się po tym ponurym wojennym padole duchy?
W końcu jutro wszystkich świętych. Czy to nie ta noc kiedy zmarli nawiedzają żywych? Ojciec kiedyś jej o tym opowiadał, dawno temu. W innym życiu…
Drzwi od samochodu otworzyły się i Frizt wyrzucał z siebie kolejne rozkazy jakby była jednym z jego szeregowych żołnierzy. Ale Lonia nie wiedziała czy chce iść. Na zewnątrz snuły się mary, spadały bomby i płonęło miasto.
Bez większego zdecydowania postawiła stopy na jezdni i nadal bacznie rozglądała się wokoło półprzytomnym wzrokiem. Stłumiła kaszlnięcie dłonią nakrywającą usta.
Kolejne bomby spadały coraz bliżej, chociaż nadal dość daleko. Ludwika nie widziała wybuchów ale czuła je. Całym ciałem. Słyszała też echa walącej się kamienicy gdzieś w oddali przerywane nieustającym ogniem baterii przeciwlotniczych.

Ujęła wyciągniętą dłoń SS-mana i dała się poprowadzić do pobliskiej piwnicy, w której tłoczyły się zabiedzone polskie rodziny. Nie potrzeba było wybitnej empatii aby zobaczyć, że w oczach mężczyzn, kobiet, starców a nawet dzieci przelewa się strach z domieszką nienawiści i udręki. Wszyscy zdawali się ją tym wzrokiem potępiać. Lonia głębiej schowała się w miękkim futrzanym kołnierzu, który zdawał się odgradzać ją od piekła tej chwili. Zamknęła oczy i nie otworzyła ich dopóki Fritz nie oznajmił, że już po wszystkim. Że bomby ucichły i jest już bezpiecznie. Przyglądała mu się jak sennemu widziadłu. Jest bezpiecznie? Ironia tych słów wywołała na jej ustach cień opętańczego uśmiechu, który zgasł nim na dobre rozkwitł.

Kiedy się obudziła Fritza już nie było w łóżku a zegar wskazywał dziewiątą. Ubierała się rozmyślając gorączkowo o poprzednim wieczorze. O planach, które się nie ziściły. O wspólnikach, których zawiodła. W kieszeni płaszcza spoczywał bezpośreni numer do Von Thorna, swoista nagroda pocieszenia w świetle całościowej porażki. Włożyła płaskie pantofle żeby łatwiej było biec. I chociaż nie wierzyła, że Doktorek i Beniaminek nadal czekają na nią w hotelu to nie pozostała jej inna opcja niż to sprawdzić. Może zostawili jej jakąś wskazówkę? Jeśli ich nie odszuka będzie musiała użyć skrzynki kontaktowej a to potrwa i kilka dni. Nie mogli na tak długo odlożyć sprawy Von Thorna.
Oddychała coraz ciężej...
Ale już było niedaleko.
Kaszel wyrwał się z jej piersi na ostatniej prostej.
Jaskrawa krew kapała spomiędzy palców.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:58.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172