Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-12-2012, 23:31   #21
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację


- Piękne – przyznała panna Kelly ze szczerym zachwytem – Ale niezupełnie o to mi chodzi….

Od ponad godziny starała się wytłumaczyć kuśnierzowi czego potrzebuje. Szło opornie.

- Nie chodzi tylko o to, żeby ono dobrze wyglądało na ekranie. Mam w nim chodzić, poruszać się, tam na prawdę będzie zimno. Widziałam takie – przypomniała sobie wyprawy z ojcem – z dwóch warstw, zewnętrzna była odwrócona włosem na zewnątrz i ułożona tak, by włos układał się z góry na dół, by dzięki temu łatwiej z niego spływał śnieg.

Kuśnierz spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Już rozumiem.. pani potrzebuje prawdziwe futro.
- Raczej spodnie i górę – uściśliła Nathalie.
- Oczywiście. Mam coś specjalnego. – wyszedł na zaplecze i wrócił po chwili - proszę spojrzeć. To renifer.

Nathalie pogładziła włosie i pokiwała głową.

- Suzanne weźmie miarę.
Mężczyzna wyszedł, po chwili pojawił się młoda dziewczyna z centymetrem.
- Zapraszam – wskazała na podwyższenie. Za sprawnością znamionująca doświadczenie zaczęła mierzyć Nathalie. – Ubiór nie może być zbyt obszerny, ale też nie za luźny – tłumaczyła, zapisując wyniki w małym notesie – Przyda się też pani spodnie odzienie. Bielizna. Oczywiście, nie mówimy tutaj o jedwabiu. Futro owiec merynosów będzie w sam raz.
- Jeśli zgodzi się pani zdjąć suknie, wezmę miarę na bieliznę.



***

Spotkanie z dr Chanse’m pozostawiła ją mieszanymi uczuciami. Z jednej strony przepełniała ją radość, że ojciec żyje, Ze niedługo się spotkają. Ostatnie miesiące, ta huśtawka nastrojów, od desperacji do zwątpienia, były meczące. Teraz uspokoiła się. Nadzieja wróciła. Chociaż..Nathalie nie ufała doktorowi. Jej racjonalna cześć mówiła, ze Chance nie ma żadnej korzyści w oszukiwaniu jej (poza pieniędzmi, oczywiście, ale te mógł zdobyć z innych źródeł). Było jednak coś.. Nie potrafiła tego nazwać, ale to coś kazało jej wątpić w intencje doktora.

- Nie ma cię tutaj – powiedział mężczyzna zabierając dłoń z jej nagiej piersi.
- Słucham?
- Twoje ciało reaguje, ale.. ciebie tu nie ma.


Nathalie wstała gwałtownie okrywając się prześcieradłem.
- Wynoś się Will – powiedziała.
- Wyrzucasz mnie – zapytał rozbawiony, sięgając po swoje spodnie.
- Nie. Zwalniam cię.
- Słucham? Technicznie rzecz biorąc, nie możesz tego zrobić…
- Oczywiście, ze mogę
– zapewniła go.


***

Następne dni upłynęły szybko – na unikaniu Willa, przymiarkach, załatwianiu papierów w siedzibie spółki West & East Company, promocjach „Paryża utraconej niewinności” i unikaniu matki. To ostatnie było naprawdę trudne.

Zaraz po otrzymaniu paszportu, na początku października, Nathalie wyjechała do San Francisco, gdzie zatrzymała się w Grand Hotelu. Zabrała trochę szlachetnych kamieni, gotówkę (część wymieniała na złoto). Dokupiła kilka drobiazgów: tłuszcz morsa, chroniący skórę przed mrozem, wielofunkcyjny nóż w futerale, dwie pary zaimpregnowanych butów, dwie pary rękawic, czapkę.

Nie planowała długiej wyprawy – nie wierzyła w Yeti, była przekonana, ze ojciec też w niego nie wierzy. Chciała tylko spotkać się z nim i przekonać go do powrotu do Stanów.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 08-12-2012, 11:28   #22
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY



San Francisco było zupełnie inne, niż je sobie wyobrażali. Owszem – na zewnątrz, na głównych arteriach miasta domy były czyste, prawie jak nowe lub świeżo odrestaurowane. Ale wystarczyło zajrzeć do którejś z bocznych ulic by zobaczyć zniszczenie i dewastację. Jakby San Francisco zaatakował jakiś wróg.



Szybko zrozumieli, w czym rzecz. Trzęsienia ziemi. Czytali o nich w prasie codziennej, nad filiżanką mocnej kawy. Może nawet przejmowali losem tych, którzy nie mieli szczęścia i zginęli podczas tych nieszczęśliwych wydarzeń.

Ale, sądząc po ciemnoskórych pracownikach idących tłumnie do pracy, w mieście nadal zostało wielu żywych.

Wraz z tą myślą pojawiała się jeszcze jedna obawa, która niczym natrętny insekt, wracała niechciana. A co będzie, gdy trzęsienie ziemi zdarzy się teraz. Tutaj. Kiedy oni będą przebywali w ciężkich murach hotelu Grand? Co będzie, kiedy te wielotonowe konstrukcje zwalą im się na głowy, miażdżąc, druzgocąc ciała, kończąc ich wyprawę nim na dobre się zaczęła.

* * *

B. E. Chance czekał na nich w umówionym miejscu i terminie. Z dokumentami i biletami na statek wypływający za trzy dni do Jokohamy. Na okręcie noszącym dumną nazwę „Hawajski wiatr”. Brzmiało obiecująco.

Dni mijały im leniwie na dyskusjach o podróży, na wieczornych odwiedzinach w lokalnych klubach i kabaretach, na dopinaniu ostatnich formalności związanych z opuszczeniem kraju. Trzy dni minęły szybko. Za szybko. Możliwe, że było to ich pożegnanie się z cywilizacją na dłuższy czas. Zdaniem doktora Chance’a gdzieś tam, w tajemniczej Syberii czekał na nich zapomniany, pradawny stwór. Czy w to wierzyli? Nie wiadomo. Ale wchodząc na pokład „Hawajskiego wiatru”, zwykłego okrętu pasażerskiego pływającego na trasie USA – Hawaje – Japonia – każdy z nich czuł pewną ekscytację. Która jednak bardzo szybko przeminęła.


* * *

Podróż z San Francisco do Jokohamy zająć miała piętnaście dni. W tym jeden dzień w Honolulu dla rozprostowania kości.

Piętnaście dni. Czas, który bardzo szybko przerodził się z ekscytacji w nudę. Wcinającą się głęboko w duszę.

Co prawda B.E. Chance bardzo chętnie spotykał się z członkami „swojej małej ekspedycji”, jak to mawiał i równie chętnie dzielił się podstawową wiedzą na temat zamieszkujących Syberię ludów, a nawet mógł nauczyć chętnych podstaw języka, ale i tak nie było to w stanie wykorzenić nudy z ich serc.

„Hawajski wiatr” nie był okrętem. Oferował, co prawda osobne kabiny, ale nie zapewniał rozrywek, poza barem. Tak. Na oceanie, z dala od granic USA, prohibicja nie działała. Dla niektórych mogło to się okazać prawdziwym wybawieniem. Oczyszczeniem od nudy – dławiącej i dusznej.


* * *


Brzeg Japonii osiągnęli 30 października 1926 roku. Światła Jokohamy przywitali jak brzegi ziemi obiecanej. A zarezerwowany dla nich hotel „Europa”, w którym zatrzymywali się cudzoziemcy – z jego przestronnymi pokojami, nie kołyszącym się pokładem i łazienką z prawdziwego zdarzenia, był dla nich niczym zanurzenie się na powrót w prawdziwe życie. Ze świeżą pościelą, z ciepłą wodą i taką ilością mydła, jakiej sobie tylko zażyczyli.

Teraz każdy z nich miał przy sobie paszport – obowiązkowy atrybut cudzoziemca. I troszkę miejscowej gotówki. Co prawda, jeśli ktoś nadal miał dolary, mógł je bez trudu rozmienić w hotelowym kantorze na jeny po zadowalającym kursie.

Dla Natalii hotel „Europa” miał jeszcze jedną, dodatkową i cudowną atrakcję,. Miała się tutaj spotkać z ojcem.


* * *

- Nie przyjechał – te słowa wypowiedziane przez B. E. Chance zwisły w powietrzu, przy wspólnym lunchu dzień później.

- Henryk Michalczewski – wyjaśnił B.E. Chance. – Powinien być tutaj już od tygodnia. Ale go nie ma – dodał nieco niezdarnie, co zdradzało jego prawdziwe zaniepokojenie.

- Mam tutaj kilku dobrych znajomych. Odwiedzę ich i popytam. Może oni coś wiedzą. Ale – rozejrzał się niespokojnie. – Może któryś z panów zechciałby mi towarzyszyć.

Czy tylko im się wydawało, czy też może Chance czegoś, lub kogoś się bał. Odkąd przybyli do Jokohamy mogli zwrócić uwagę, że doktor rozgląda się niekiedy niespokojnie na boki. Początkowo wzięli to za odruch związany z zejściem na ląd, ale teraz nie byli już tego tacy pewni.

- Dobra – zdecydował B.E. Chance. – Poczekam do czwartej a potem przespaceruję się do tych znajomych. Chętnie z jednym lub nawet dwoma panami. Ci znajomi, wiedzą panowie, nie są zwykłymi ludźmi. Mają troszkę szemranych spraw na sumieniu i wolałbym nie chodzić sam do nich bez zapowiedzi.
 
Armiel jest offline  
Stary 14-12-2012, 14:22   #23
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
kanna i Tom Atos

Dni mijały im leniwie na dyskusjach o podróży, na wieczornych odwiedzinach w lokalnych klubach i kabaretach, na dopinaniu ostatnich formalności związanych z opuszczeniem kraju.

Podczas jednej z takich rozmów James zwrócił się do Nathalie z propozycją:
- To nasze ostatnie dni w Stanach. Nigdy nie byłem w Japonii i nie mam pojęcia, jak oni się bawią. Czy w ogóle słuchają jazzu. Może miałaby Pani ochotę wyskoczyć wieczorem potańczyć? Zrobiłem małe rozeznanie.
Ściszył głos do konspiracyjnego szeptu.
- Jest tu w pobliżu taki klub. Nazywa się Bimbo 365 przy Columbus Avenue. Mają niezłą orkiestrę i nie piją tam tylko wody. Lata dwudzieste nazywają szalonymi. Sprawdźmy, czy we Frisco faktycznie są szalone.
Powiedział z błyskiem w oku. Łatwo było zauważyć, że Mac nie stronił od dobrej zabawy i zapewne ... kłopotów.


Nathalie uśmiechnęła się.
- Miałam nadzieje, że w końcu ktoś zaproponuje coś zabawnego... Zmęczona już jestem tym zamartwianiem się o ojca... Chętnie przyjmuję pana zaproszenie, James.
- Ależ proszę. Wszyscy mówią mi Mac. James to tylko oficjalnie i czasem B.E. się tak do mnie zwraca. -
zaśmiał się MacDougall.

Z nastaniem wieczoru Mac zamówił taksówkę, która zawiozła ich do klubu. James na tę okazję wbił się w smoking, kóry przezornie wziął ze sobą. Przed drzwiami stał portier otwierający gościom drzwi. Taki mały akcent mający podnieść prestiż lokalu. W środku ich oczom ukazała się sporej wielkości sala ze stolikami i mnóstwem gości. Widać było, że Bimbo jest z tych “lepszych” klubów.
Póki co impreza się rozkręcała, a goście wciąż przybywali. Ze strony podium dla orkiestry sączyła się leniwa muzyka.

Kelner zaprowadził ich do stolika odsuwając krzesła. Ledwie zajęli miejsca i zamówili drinki, bezalkoholowe oczywiście, a już podeszła do nich dziewczyna sprzedająca papierosy.
- Paczkę Pall Malli poproszę. - rzucił Mac.
Podał kupione papierosy Nathalie pytając:
- Zapalisz? Mogę spytać skąd nazwisko Kelly? Sceniczne konieczność, czy był jakiś Pan Kelly? Nie używasz nazwiska Michalczewski. Prawda?
Potrząsnęła głową.
- Nie palę, co pewnie wydaje się dziwne, bo mojej matki nie pamiętam bez papierosa w dłoni. Pan Kelly owszem był, miał pewnie z 60 lat i okazał się prawdziwym dżentelmenem - dał mi nazwisko i szybko umarł. Pozwolił wyjść matce z twarzą po romansie z Michalczewskim. Podobno na ślubie miała tak ciasny gorset, że z trudem oddychała... Aż dziw, że się nie udusiłam, tam w brzuchu.
- Nie miałaś łatwo. -
Mac pokiwał głową chowając paczkę. - Co do mnie miałem więcej szczęścia. Rodzice prowadzili hurtownie w Stamford. Zamożna klasa średnia. Stać ich było na moje studia. Już ponad trzydzieści lat są razem. Choć ojciec ponoć miał kochankę. - James zaśmiał się.
- Ale mama szybko mu wybiła z głowy romanse. Wyrzuciła jego rzeczy z domu.
- Już ją lubię -
uśmiechnęła się Nathalie.
Dalszą rozmowę przerwało przyciemnienie świateł. Zaraz potem na parkiet wybiegła grupka tancerzy przebrana w stroje afrykańskich dzikich i zaczęła występy nagrodzone brawami publiczności.

Sala nie składała się wyłącznie z parkietu i stolików dla gości we wnęce znajdował się bar z wysokim kontuarem i kilkoma ubranymi w uniformy barmanami. Serwowali oni drinki dla gości. Co ciekawe największą popularnością cieszył się najdalszy patrząc od wejścia. Od niego klienci odchodzili najbardziej ... zadowoleni.

Mac na chwilę przeprosił Nathalie i podszedł do owego barmana. Coś mu szepnął przez kontuar i po chwili wrócił trzymając dwie wysokie szklanki z czymś co wyglądało, jak sok pomarańczowy. Jednak gdy dziewczyna, go spróbowała ewidentnie nim nie był, a przynajmniej nie tylko. Poczuła charakterystyczne pieczenie w gardle.
- Taki mały dodatek od znajomego. - wyjaśnił James próbując swojego drinka.
Nagle Nathalie poczuła na sobie czyjś wzrok. Przy barze siedział mężczyzna w czarnym, prążkowanym garniturze i przyglądał się jej.

Nathalie była przyzwyczajona do tego, że ludzi się jej przypatrują. Była świadoma swojej urody, wiele osób rozpoznawało ja też ze sceny lub ekranu. W spojrzeniu tego mężczyzny było jednak coś.. niepokojącego. Nachalność, nie pasująca do miejsca i okoliczności. Była przecież w towarzystwie, co innego przelotne spojrzenia, co innego – uporczywe wpatrywanie się. A może to nie ona była obiektem obserwacji?
- Znasz go? – wskazała spojrzeniem i mężczyznę Mackowi.
- Nie. Wygląda na jakiegoś urzędasa. - Mac rzucił przelotnie okiem na mężczyznę przy barze.
Orkiestra zagrała popularnego ostatnio Charlestona i Mac zauważył z ulgą.
- No wreszcie. Zatańczysz? Musze Cię uprzedzić, że tańczę fatalnie i Twoje stopy są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ale na szczęście to tańczy się osobno.
Stwierdził machając zabawnie nogami na boki. Jak zauważyła Nathalie kompletnie nie w rytmie muzyki.
- Nie skłamałeś co do swoich umiejętności - stwierdziła rozbawiona, odsuwając się nieco, żeby zrobić mu więcej miejsca. Poruszała się z gracją w rytm muzyki. Uwielbiała taniec.
Gdy nieco zziajani wrócili do stolika Mac pomógł jej usiąść i sam opadł na krzesło:
- Miałem Cię o coś zapytać ... co to było? - szukał w myślach pytania - A tak. Twój ojciec. Pan Michalczewski. Chcesz go odnaleźć, ale chyba nie jesteś z nim za bardzo zżyta? W końcu zostawił Was. Ups ... chyba nie powinienem o to pytać. - stropił się na chwilę.
- Jak wejdę na zakazany teren daj mi po twarzy, ale nie za mocno. - zastrzegł się zaraz.
- Ja wejdziesz na zakazany teren, to ci po prostu powiem - napiła się z przyjemnością doprawionego “soku”. Taniec nie zmęczył jej, przeciwnie zrelaksował i była wdzięczna mężczyźnie, że go zaproponował. Szczególnie, że sam nie był najlepszym, tancerzem, niestety.
- Wbrew pozorom, miałam... mam raczej bliskie relacje z ojcem. Na początku,
owszem, zniknął - a raczej matka go wyrzuciła - nie pasował zupełnie do jej wizerunku. Potem jednak opamiętała się, zmusiła mnie do nauki rosyjskiego, i wysłała do niego na całe lato. Miała z 14 lat i byłam zbuntowaną dziewczynką, wściekłą, że matka wyrywa mnie z mojego kręgu znajomych. Nie przejął się moimi fochami i dobrze się dogadaliśmy. Zabrał mnie na swoje wykopaliska, pokazał Moskwę, Piotrograd… Potem jeździłam jeszcze kilka razy, doszlifowałam język, robiłam dokumentację znalezisk , poznałam ludzi..

Zamilkła na chwilę, pogrążona we wspomnieniach.
- Od ponad pół roku nie mam od niego wiadomości. Znalazłam jego list do Chanse’a, stąd moje wtargnięcie do klubu.. ale on nic nie wie. Nic nie wie, albo mi nie mówi. Mam nadzieję, że wszystko się wkrótce wyjaśni
- Zazdroszczę Ci twojej podróży do Rosji. bardzo chciałbym poznać ten kraj. Wprawdzie wybieramy się tam, ale to tak jakby się chciało zobaczyć Nowy Jork, a jechało do Utah. Jeśli wiesz co mam na myśli. -
stwierdził Mac.
Tymczasem zdarzyły się dwie rzeczy. Orkiestra zagrała fokstrota, a mężczyzna w czarnym garniturze wstał i poszedł w stronę, znajdującej się przy szatniach, budki telefonicznej.
Teraz Nathalie powiodła spojrzeniem za mężczyzną.
Tenże po pewnym czasie wrócił jakby nigdy nic na swoje miejsce za barem.
- Mój wuj jest dość skryty. Ciągle w rozjazdach. Na palcach jednej ręki mogę policzyć święta, które spędziliśmy razem, ale jest w porządku. na pewno Ci pomoże, nawet jeśli coś kręci. - stwierdził Mac - Gotowa na kolejną próbę zmierzenia się z parkietem? Widzę, że lubisz tańczyć. Szkoda, że więcej czasu spędzałem w hangarze przy samolotach, niż na tańcach.
Stwierdził wstając z uśmiechem.
- Ja zawsze jestem gotowa... uda nam się, jeśli to ja nadam rytm. - odpowiedziała wstając.
Rzeczywiście James tym razem radził sobie lepiej. Może nie był taki spontaniczny i gapił się ciągle na nogi partnerki starając się poruszać w tym samym czasie co ona, ale zdecydowanie łapał samodzielnie rytm. Gdyby nad nim popracować może dałoby się go czegoś nauczyć. Tym razem tylko raz zaczął nie od tej nogi. Całkiem niezłe osiągnięcie.
Pochłonięci tańcem nie zauważyli nagłego wtargnięcia na salę grupki mężczyzn w płaszczach. Część z nich była ubrana w policyjne mundury.
Nagle muzyka ucichła, jak ucięta nożem.
Wszyscy zamarli zdezorientowani z wyjątkiem mężczyzny w czarnym, pasiastym garniturze, który z wyraźną ulgą na twarzy natychmiast podszedł do barmana na końcu sali, tego który tak uszczęśliwiał klientów.
Ciszę przerwał jegomość w pomiętym filcowym kapeluszu o gębie tajniaka, który dość melodramatycznie oświadczył.
- Na podstawie federalnej ustawy o prohibicji wszyscy jesteście aresztowani. - zawołał głośno.
- O w mordę. - wyrwało się Macowi mało subtelnie.
- Dokładnie - zgodziła się z nim Nathalie - Co robimy? Korupcja?
Słowa policjanta zadziałały niczym iskra w beczce z prochem. Kilka osób, które nie miały ochoty na spędzenie nocy w areszcie rzuciło się do ucieczki przez kulisy sceny, na której grała orkiestra. Najwyraźniej tam było wyjście. Reszta po chwili dezorientacji rzuciła się także do ucieczki. Ktoś kogoś przewrócił, jakaś kobieta poleciała na perkusję. Zrobił się tumult, pisk. Sytuację pogorszyła policja, która próbowała chaotycznie łapać pojedynczych gości. Czyjś rękaw marynarki został podarty. Wysoki policjant szarpnął za sukienkę młodziutkiej dziewczyny tak nieszczęśliwie, że dosłownie ją z niej zdarł ukazując wszystkim jej różową haleczkę. Jej towarzysz w przypływie rycerskości wyprowadził prawego sierpowego i posłał gliniarza na parkiet. Co tylko zwiększyło ogólne zamieszanie.
Mac tymczasem stał trzymając rękę Nathalie i nie mógł się zdecydować co zrobić.
Nathalie - nieco zaskoczona nagłym stuporem swojego towarzysza - przejęła inicjatywę.
- Do toalety - powiedziała - Damskiej.
Cofnęła się i zaczęła przesuwać w stronę łazienek.
- Teraz musisz? - spytał zdumiony.
- Kretyn - syknęła. - Wyjdziemy oknem.
W ogólnym zamieszaniu ten prosty plan miał szansę powodzenia. Nikt póki co na nich nie zwracał uwagi. Trzymając się razem dotarli do toalet. Przy wejściu siedziała starsza pani przy stoliczku, na którym leżał talerzyk i paroma monetami.
- Męskie toalety są z drugiej strony sali proszę Pana. - wyjaśniła z uśmiechem Jamesowi.
Nathalie uśmiechnęła się uroczo do babci, a potem zarzuciła Jamesowi ręce na szyję, przylgnęła do niego całym ciałem i dotknęła ustami jego ust - zadbała o to, żeby babcia miała dobry widok na ich “pocałunek”. Starsza pani patrzyła na nich, a oburzenie i fascynacja walczyły na jej twarzy o prymat pierwszeństwa - może przypomniała sobie swoje młode lata?
Zanim zdążyła zdecydować, jak ma się odnieść do tego gorszącego aktu niemoralności - Nathalie złapała Jamesa za przód kamizelki i wciągnęła do toalety.
- Zablokuj drzwi - powiedziała doskakując do okna.
Otworzyła okno - w tym lokalu okna były duże, z szerokimi parapetami - i wyjrzała. Boczna uliczka była pusta, do poziomu chodnika było trochę więcej niż metr. Usiadła na parapecie i podciągnęła nogi. Przełożyła je na druga stronę okna i rzuciła szybkie spojrzenie mężczyźnie.
- Idziesz?
Mac był kompletnie zaskoczony nagłym pocałunkiem. Z początku zesztywniał i gdy zaczął oddawać całusa, a rękoma objął talię dziewczyny, ta przerwała łapiąc go za oszewki i wciągając do łazienki.
I tak znalazł się na obcym, niedostępnym dla mężczyzn terenie. Bardziej niezbadanym, niż najdziksze obszary Syberii ... w damskiej toalecie. Nim dotarł do niego zabawny fakt braku w pomieszczeniu pisuarów Nathalie już jedną nogą była na zewnątrz. James westchnął z żalem.
- Idę, idę. - mruknął markotnie.
Zeskoczyli obydwoje na chodnik i ruszyli pospiesznie, by jak najszybciej oddalić się od miejsca zagrożenia. Niestety za rogiem, gdy skręcili w boczną uliczkę James dosłownie zderzył z rosłym policjantem.
- O, przepraszam. - rzucił odruchowo.
Mężczyzna zasalutował lekko się kłaniając. Już go wymijali, gdy powiedział dobitnym głosem stróża prawa.
- Chwileczkę. Posterunkowy Swift. - przedstawił się oficjalnie - Czy Państwo nie wracacie aby z Bimbo?
Spojrzał na nich podejrzliwie mrużąc oczy. Nic dziwnego - mieli na sobie stroje wieczorowe.
- Panie posterunkowy! - Nathalie wczepiła się w rękaw jego kurtki - Sam Bóg nam pana zesłał. Tam pobiegł! - wskazała kierunek - Zabrał moje karakuły. Groził nam nożem... - przyłożyła jedna rękę do falującego, we wzburzeniu, biustu, a druga lekko pchnęła posterunkowego.
- Co? Na moim rewirze? Proszę tu zaczekać. - policjant poprawił czapkę i ruszył w pogoń przy okazji wyciągając gwizdek i dmąc w niego na pomoc.
Mac z wyrazem ulgi na twarzy rozluźnił pięść. Już się szykował by przyłożyć gliniarzowi. Zamiast tego chwycił za rękę dziewczyny i zagłębili się w zaułek. Kluczyli po nieznanych sobie ulicach miasta. Na szczęście James dzięki swemu wyczuciu kierunku doprowadził ich szczęśliwie do hotelu.
Odprowadził Nathalie pod drzwi jej pokoju.
- To był wspaniały wieczór. - stwierdził całując jej dłoń i uśmiechając się łobuzersko - Pełen wrażeń. Może kiedyś to powtórzymy?
Puścił do niej oko.
- Wspaniale tańczysz, a całujesz jeszcze lepiej.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 16-12-2012, 16:14   #24
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Abishai & Mizuki

Widząc jak szybko natura może obrócić cywilizację w gruzy, profesor Maximilian zadumał się nad kruchością dzieł ludzkich. Poświęcił tej zadumie całe dwie minuty!
Tylko tyle. Nie zwykł bowiem tracić czasu na filozoficzne rozmyślania nad kruchością tego i owego...
Życie jest na to za krótkie. A mimo że San Francisco dopiero podnosiło się po trzęsieniu ziemi, było też i intensywne. Trzy dni upłynęły Maxowi szybko i bez wielkich rewelacji, załatwianie formalności zajęło trochę czasu, zwiedzanie miasta i jego kulturalnych atrakcji też...
Jakoś nie było okazji podczas pobytu w San Francisco zaznajomić się z towarzyszami podróży. Nie było też parcia ze strony Arturo do takich... kontaktów. Większość bowiem ekipy B.E. Chance’a była młodsza od profesora, niewiele starsi od jego studentów. Dlatego też Max nie czuł potrzeby wychodzenia ze swej strony z tą inicjatywą, uznając że z czasem takie kontakty nastąpią same z siebie.

I pierwszy raz... nastąpił na pokładzie Hawajskiego wiatru”.

Bowiem podczas piętnastu dni na statku, Arturo wyraźnie unikał B.E. Chance’a jedynie czasem poświęcając godzinkę lub dwie na podszkolenie się w realiach Syberii. Nie więcej.
Profesor dobrze wiedział, że dłuższa rozmowa z doktorem zaowocowałaby, rozmową na temat wyprawy, co przerodziło by się w wypytanie, a potem kłótnię... Max widział dziury w planach B.E.Chance’a. Cały ten pomysł z porywaniem żywcem yeti wydawał mu się nierealny, nie wspominając o kruchych podstawach jak niewyraźne zdjęcia czegoś co mogło być łapą potwora lub treści pamiętników spisanych przez inne osoby. Źródła nie tylko niepewne, ale też i niemożliwe do przedstawienia jako dowód, bo Chance o tych pamiętnikach jedynie słyszał.
Całe kruche podstawy tej wyprawy były pisane patykiem na wodzie.
Dlatego też profesor Arturo topił swą irytację w alkoholu, popijając od czasu do czasu w barze statku na którym płynęli. Także i tego dnia...

Różnica między pędzącym łeb na szyję, wojskowym okrętem transportowym, a wycieczkowym liniowcem była bardzo łatwo wyczuwalna. Nie wąchałeś stóp kolegi z koi obok; statkiem nie kołysało tak mocno, że wykręca trzewia; a barek... Tak. To była bardzo miła odmiana. Czyżby republikanie nie położyli swoich łap na okrętowych barkach?
Miejsce to stało się zatem punktem orientacyjnym. Przystankiem przy okazji każdego spaceru po pokładzie. Kiedy dźwięk fal stawał się zbyt przytłaczający ekscytację można było ukoić filiżanką herbaty z dobrą, zaskakująco dobrą, śliwowicą. Dwie butelki burbonu czekały grzecznie w walizce, aż postawią stopę na Rosyjskiej ziemi... Tam mogą przydać się tego typu prezenty.
Pogrążony we własnych myślach, planowaniu, budowaniu wszelakich scenariuszy na przyszłość zawinął do baru.
Z jego twarzy w jednej chwili zniknęła zaduma, kiedy w drzwiach wejściowych napotkał profesora Arturo.
- Widzę, że nie tylko mnie oczarował ten lokal. - uścisnął dłoń doktora z dobrodusznym uśmiechem na ustach. - Ostatnio często tu zaglądam...- skinął głową w głąb sali. - niestety sam. Czy nie będzie zbyt dużym narzucaniem się, jeśli zaproponuję profesorowi łyczek czegoś mocniejszego i być może... Rozmowę? Lubię otworzyć gębę również w inszym celu niżeli wlanie do niej kolejnego łyku gorzałki.
-A o czym tu rozmawiać. O morzu?
-machnął dłonią Arturo i spojrzawszy na współbiesiadnikom.- Stare pryki jak my nie są już w wieku, którym olbrzymia ilość wody może wzbudzać emocje. Ot, zawsze można pogadać o sikoreczkach, szkoda że tylko jedna z nami płynie. Acz, z drugiej strony... Niech se młodsi do niej uderzają w konkury.- profesor łyknął trunku i uśmiechając się zawadiacko.- Nam pozostało patrzeć na kuperek dziewcząt i zagrzewać kogucików do boju... i komentować ich zmagania.
Repnin odwzajemnił niepewnie uśmiech omiatając spojrzeniem resztę gości w lokalu.
- Czy ja wiem profesorze? Chyba ani ja, ani pan nie jesteśmy aż tak starzy... Przynajmniej jeśli chodzi o cyferki. Ale obecnie... Wszystko pędzi do przodu a człowiek ma problemy w tej gonitwie.- skinął na kelnera. - Śliwowicy. - zamówił po czym spojrzał na profesora.- Jeśli nie miał pan okazji spróbować - polecam. Oczywiście wygląda pan raczej na człowieka co to nie jeden trunek w ustach już miał. Nie żebym miał pana za barowego awanturnika.- wystawił dłonie w geście obrony.- Ale podróżując warto kosztować egzotycznych specjałów. Alkoholowych w szczególności, jeśli mieć na uwadze co się dzieje w kraju.- wzruszył ramionami posępnie, po czym odebrał kieliszek na stopce od pracownika baru.- Pewnie dużo pan podróżuje. Zawiało pana już kiedyś do Rosji?
-Tak daleko na północ? Nie. Większość moich podróży to tropiki. Najdalej na północ to Chiny, Japonia i... stan Maine. Urocze miejsce, jeśli się lubi siedzieć całe dnie przed domkiem i gapić na drogę w nadziei, że coś po niej przejedzie.-
profesor wzdrygnął się na samo wspomnienie tego miejsca.- Jeśli o mnie chodzi piłem... kumys. To był najdziwniejszy trunek. Alkohol z mleka kobyły, ale równie dobrze mógł być robiony z jej sików. Bo tak smakował. W dodatku ile się tego człowiek musiał nażłopać, żeby się napruć. Żółtki na szczęście nie mają twardej głowy białego człowieka. Więc padały przede mną.- swój mały wywód Arturo zakończył gromkim śmiechem.
- Łeb to może mają słaby... Ale kilka lat temu Rosjanom pokazali gdzie ich miejsce. - uśmiechnął się lekko - Skuteczniejsi są zatem bardziej niż ich trunki... Zapewne pił pan sake? Ja nie miałem okazji, jednak słyszałem, że to ledwie słabe wino na ryżu. A takiemu żołtemu wystarcza jak wódeczka prosto ze sklepu...Ach, myśli pan, że kiedyś ktoś odsunie republikanów od władzy? Tak żeby człowiek mógł się napić otwarcie, miło, dla towarzystwa. Zamiast po ciemku, skulony jak pies we własnym domu?- machnął dłonią i zmienił temat. Co jeśli profesor był po stronie tych błaznów? Dla niego polityka mogła byc tylko tematem żartów, dla kogoś wykształconego już nie. - Ale co do sake... Czytałem artykuł opisujący ten niby wspaniały trunek. Podobnież setki lat temu wyrabiały go kobiety mieląc ryż w swych ustach i wypluwając do beczek. Tak fermentowało, a później spożywało się je w postaci papki.
Przechylił kieliszek i chuchnął. Grzało.
- Nisko człowiek na stare lata upada ograniczając swoje rozmowy do pieprzenia o czymś czego nigdy w gębie nie trzymał. - uśmiechnął się, po czym oparł ramiona na blacie. - Więc może porozmawiajmy o przyczynie naszego tutaj, pośród fal pobytu? Panie profesorze... - nie czekając na odpowiedź zaczął nieco poważniejszym tonem. - Cały czas wyraża się profesor sceptycznie wobec teorii dr. Chance. A jednak jest tutaj pan, płynie z nami przez morze i trudno mi uwierzyć, że pchnęła profesora do tego tęsknota za krajem kwitnącej wiśni, przyjacielska więź z doktorem. - uniósł palec. - Może nie mam w teczce papierów słynnej uczelni ale wydaje mi się... Że jakaś drobna pana część czuje, że doktor wcale nie musi być szaleńcem. Że może rzeczywiście coś znajdzie. Byłby profesor skłonny otwarcie to przyznać? - skinął na barmana, prosząc o dolewkę.

-Republikanie, demokraci. Jedna błaznów.- machnął ręką Arturo podsumowując to co myśli o politykach. Po czym dodał popijając trunek.-Ja też kiedyś szukałem gatunków uważanych za mityczne. Ja też szukałem yeti. I co? Nie znalazłem. Za to widziałem mnóstwo fałszerstw, słyszałem mnóstwo mętnych relacji i spotkałem człowieka śniegu, który okazał się być... tybetańskim pasterzem otulonym kozim kożuchem.
Wzruszył ramionami.- Co mnie pchnęło na tą wyprawę? Dług honorowy, spłacam w ten sposób przegrany zakład. A pan?
Potarł dłonią skroń.
- Obawiam się profesorze, że wzięlibyście mnie za jeszcze większego szaleńca niż człek ubrany w kozie futro, udający małpoluda. - uśmiech ukrył w kieliszku. - Gdybym zdradził wam powód, dla którego postanowiłem udać się z doktorem. Kieruje mną przede wszystkim ciekawość... I być może przygoda życia? Jak to podle brzmi... “Przygoda życia”.- zamyślił się.- Dla pana takie wyprawy to coś zwyczajnego, dla mnie sporo nowych wrażeń. Na okręcie floty atlantyckiej, kiedy pchali mnie do Francji na front, czułem się nieco mniej podekscytowany. W mniej pozytywny sposób.
-Ależ on nie udawał małpoluda... ten pasterz. To mnie się zdawało, że nim jest. Nawet nie wie pan jak byłem podekscytowany podążając tropem człowieka śniegu. I jakież było me rozczarowanie, gdy okazało się, że to rzeczywiście człowiek.-
zaśmiał się głośno profesor, łyknął alkoholu.- Bowiem yeti, to niedoskonałość naszych umysłów. I nasza skłonność do mitologizacji naszych doświadczeń.
Machnął ręką.- Ludzie łatwo ulegają złudzeniom, wszelkiego rodzaju.... zwłaszcza, gdy te złudzenia wychodzą naprzeciw ich oczekiwaniom.
Po czym zmienił temat.- Był pan na wielkiej wojnie ? Mnie to doświadczenie ominęło, siedziałem wtedy w Afryce. Łowiłem tropy marozi... bodajże.
- I nie ma pan czego żałować. Bez obrazy profesorze, ale to nie było miejsce dla ludzi o bystrych umysłach. Rzeźnik nie musi być po uczelni, a tylko tacy tam mieli szanse.-
wzruszył ramionami. - Mówi pan o złudzeniach... Ciekawa sprawa. Nie zaprzeczam, że chodzą po tym globie jednostki tak zadżumione, iż ich umysły tworzą baśnie nie stworzone. Ale co jeśli pośród takich trafi się jeden, dwóch prawdziwych świadków? Zignorować ich i z góry uznać za idiotów? Widzicie panie profesorze... Żadna odpowiedź nie została osiągnięta przy założeniu “czekajmy i módlmy się”. Przyzna pan to zapewne sam? Czy wielkie odkrycia nie są właśnie domeną ludzi takich jak dr. Chance? Wydarzeń takich jak to, w którym uczestniczymy teraz? Oczywiście większość z nich poprzedzało wiele podobnych prób, nieudanych rzecz jasna. Mam jedynie nadzieję, że jest pan gotowy choćby głęboko w sobie trzymać nadzieję, że ta ekspedycja będzie niebywałym sukcesem. I nie wpływają na pana osąd tylko własne niepowodzenia w tym konkretnym temacie.
Mówił łagodnie, spokojnie. Nie chodziło mu o napaść na swego rozmówcę, wręcz przeciwnie. Rozmowy z ludźmi na poziomie były niemal jak czytanie dobrej książki. Co chwila coś nowego, coś co może zmienić spojrzenie na świat czy też utwierdzić we słuszności swych własnych.

-Wiara to jedno. Ślepy fanatyzm to drugie. Owszem, sukces wymaga wpierw działania. Upór pozwala osiągnąć cel... albo ruinę. Wielu straciło fortuny na poszukiwanie starożytnych skarbów nie znajdując nic.- odparł Max popijając alkohol.- I w tym rzecz. Jeśli ślepo podążamy do celu, łatwo im ulec... tym złudzeniom. Osobiście... mam mieszane uczucia co do opowieści Chance’a. Za dużo w tym fantazji, za mało dowodów... No i jak mam uwierzyć w całą społeczność yeti, skoro wielu odkrywców przed doktorem nie znalazło ni śladu tej bestii ? Chance nie jest wszak jedynym podążającym za tą dwunogą mrzonką. Innym też zabrakło chęci i wytrwałości ?
A świadkowie... cóż. Jak wspomniałem, ja też widziałem yeti, które się potem okazało kimś innym. Więc... sceptycznie podchodzę do takich rewelacji, na własnej skórze przekonałem się jak łatwo oszukać zmysły.

- Macie dużo racji profesorze. - uśmiechnął się i odchylił się do bardziej swobodnej pozycji..- Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że doktor rzeczywiście dostrzegł coś dobrego i nie brniemy przed siebie na ślepo.- zamówił kolejny kieliszek. - Może wypijemy za to? Bądź co bądź to i tak może być szalenie ciekawa wyprawa. Przynajmniej dla mnie, dla laika. - odebrał trunek. - Przyznam szczerze, że niepewnie czuje się z wizją stanięcia oko w oko z wielką, włochatą bestią, która raczej nie prosi się o nieproszoną wizytę. Jeśli oczywiście założymy, że takie istnieją. Mam nadzieję, że mamy wystarczająco duże strzelby.- zaśmiał się głośniej.
-A tam bestia.- machnął ręką profesor i zaczął narzekać.- Jedziemy do kraju w którym banda bękarcich potomków Robespierre ’a i Marata zamordowała cara i wyrżnęła w pień myślącą część populacji, lub zapewne to czyni. No bo budowanie nowego początku zawsze zaczyna się od wytrzebienia w pień pozostałości starego. Nieważne że stary jakoś działał przez wieki i był sprawdzony, a nowy to żywy eksperyment w którym ludzie robią za szczury. Zna pan historię rewolucji francuskiej?
- Francuskiej? Jedynie... Inaczej, słyszałem. -
zaplątał się nieco zakłopotany. - Jako dziecko jednak byłem blisko tej bolszewickiej. Zatem rewolucja i zasady jakimi się rządzi nie są mi obce. Ojciec, do czego przyznaje się niechętnie, we wczesnych latach kręcił się w gronie wyzwolicieli klasy robotniczej. A że jak pan stwierdził mądrych ludzi tam brakuje zaraz zainteresowała się nim Ochrana. Wie pan zapewne czym była Ochrana?
-Ochrana... Nie kojarzę. Aż tak dobry z historii nie jestem.
-zafrasował się profesor.
- Carska tajna policja. Otdielenije po ochranieniju poriadka i obszczestwiennoj biezopasnosti. - rozwinął skrót.- Car czy pierwszy sekretarz, ta sama sabaka. Takim jak mój ojciec, którzy raczej do wybitnie niebezpiecznych władzy nie należeli wybijali zęby, łamali palce albo wyrywali paznokcie... Jak się taki rzucał to wszystko na raz. - zaakcentował wszystko ponurym śmiechem. - Chociaż wiadomo od kogo się bolszewickie skur... Przepraszam. Od kogo bolszewicy się tego nauczyli. Oczywiście ważniejszym działaczom działy się podobne rzeczy, ale to tacy mniej ważni, łatwi do złapania dostawali najcięższe baty. To skłoniło mojego ojca do emigracji. I... Co tu gadać. Boston welcome to. - przechylił kieliszek. - W gazetach czyta się różne rzeczy, mam an myśli wydarzenia w Rosji. Czuję pewną ekscytację, bo już niedługo zapewne przekonam się czy to prawda i to na własne oczy.
-Ja tam bym się nie ekscytował. Francuzi po rewolucji zidiocieli, wymyślając własne dni tygodnia i kalendarz. I humanitarny sposób zabijania... co za głupota. Jakby tym nieszczęśnikom robiło to różnicę, czy zginą od ścięcia toporem czy od gilotyny. Natomiast... wschód...-
Arturo wzdrygnął się mówiąc dalej.- Na wschodzie rozwinięto twórczo różne rodzaje tortur. Połączenie rewolucyjnej bezmyślności i okrucieństwa dalekiego wschodu... naprawdę nie widzę powodu do ekscytacji, za to widzę dużo kłopotów związanych z rewolucyjną Rosją. Zwłaszcza jeśli rzeczywiście będziemy wieźli olbrzymiego żywego białego futrzaka. Choć to na szczęście jest mało prawdopodobne.
- Jeśli chodzi o mnie, gdybyśmy mieli takiego pochwycić... Raczej proponowałbym przywieźć jego truchło. Bezpieczniej, wygodniej... Jednak z drugiej strony futro, szkielet ludziom takim jak na przykład pan mogłoby to za dowód nie wystarczyć, prawda? Rozumiem dlaczego doktorowi tak bardzo zależy na żywym egzemplarzu. Mam tylko nadzieję, że nie bardziej niż na zdrowiu członków tej ekspedycji. - zmierzył badawczym spojrzeniem profesora. Znał wszak doktora Chance dużo lepiej od Samuiła... Który właściwie nie znał go wcale. - Co zaś do mojej ekscytacji być może źle się wyraziłem. Ale uczucie to trudno zdefiniować inaczej. Być może absurd ten powoduje we mnie fakt, że ja wracam do domu. Domu, którego od bardzo dawna nie widziałem profesorze. I to co przyjdzie mi zobaczyć będzie tym, co ledwie zaczęło się rodzic przed oczami młodego chłopaka.
- Urodził się pan na Syberii?-
spytał z lekkim powątpiewaniem profesor.
- Musiałbym być szalenie zdolnym kłamcą, by pana do tego przekonać, prawda?- zaśmiał się.- Los był dla mnie nieco łaskawszy. Urodziłem się na małej wsi kilkaset kilometrów na wschód od Moskwy. Ale wychowałem już w stolicy. Wtedy chyba nieco bardziej urokliwej... Przynajmniej w stosunku do tego co piszą o obecnej w gazetach. Szkoda, że ktoś o pańskim statusie wtedy nie miał okazji odwiedzić mojej ojczyzny. Teraz jak rozumiem... Jest pan bardzo zniesmaczony wizją odwiedzin. Być może przestraszony?- pociągnął niepewnie.
-Raczej... -
Arturo próbował ubrać w słowa swoje myśli.- Nie. Nie o to chodzi. Raczej nie wraca pan do domu. Syberia to inny ląd. Azjatycka część Rosji. Więcej tam chińskich wpływów niż rosyjskich. Mongołowie wszak wywodzą się z pobliskich stepów i pustyń.
- Oczywiście profesorze. Zdaję sobie z tego sprawę. To tylko odzywa się tęsknota za Rosją, jaką czuł jeszcze mały chłopak. Uczuciowy człowiek jestem...-
ponownie się zaśmiał. Tym razem nieco zakłopotany. - To będzie co innego. Ale dalej część mojego domu. Ojczyzna, chociaż w bardzo egzotycznym wydaniu. I tak, może to naiwne profesorze, ale czuję pewną ekscytację...- mlasnął.- Znowu używam nieodpowiedniego słowa.
-Ziemia Obiecana, co? To ja raczej wolę poszukać Ziemi Obiecanej w bardziej cieplejszym miejscu. Zwłaszcza, gdy się pół dzieciństwa spędziło w Amazonii... to raczej człowiek nie tęskni na starość za śniegiem i mrozem.-
odparł żartobliwie Max.

Na tym skończyła się rozmowa, a wkrótce i skończyła się podróż, gdy przed oczami Maximiliana pojawiła się...

Jokohama


budziła ciekawość profesora Arturo. Co prawda bywał w Japonii, raz czy dwa... Ale nie w tym mieście. I minęło wiele lat i wiele blizn od ostatniej wizyty. Ale profesor był pewien że ów stary skurczybyk z długą brzytwą przy pasie pamięta jego wizytę do dziś. Tyle że ów stary skurczybyk mieszkał w Osace. Szkoda, że nie mogli wpaść do tego miasta po drodze do Jokohamy, ale cóż...
Tak czy siak, hotel Europa był prawdziwie europejski i spełniał wszelkie wymagania gaijinów. Ale Maximilian gaijinem się nie czuł. I nie zamierzał spędzić w hotelu całego dnia.
Niemniej nie zamierzał też iść z B.E. Chance’m.
- Pewnie znajdą się chętne ku takiej wyprawie młode byczki B.E., ale ja się nie dołączę. Za bardzo rzucam się w oczy.- buchnął głośnym śmiechem profesor, poklepał doktora po plecach.- Nie należy oczekiwać, że tak planowane wyprawy okażą się zapięte na ostatni guzik. Nigdy nie bywają. Ale nie ma się co martwić na zapas. Okręty się spóźniają, pociągi miewają awarie... Mimo że to dwudziesty wiek, to transport nadal jest podobny ku temu z kart powieści o Phileasie Foggu.
Spojrzał na oblicze jedynej towarzyszącej im kobiety próbując ją pocieszyć.- Jestem pewien, że ojciec panienki przeżywa jedynie tymczasowe kłopoty z transportem. I zjawi się już wkrótce w Jokohamie.
Po czym wsunął dłonie do kieszeni dodając.- Co zaś do mnie, ja również pojawię się później. Co prawda, jak już wspomniałem za bardzo zwracam na siebie uwagę, by robić za ochroniarza podczas szemranych interesów, ale są pewnie w tym mieście czarki sake do wypicia i partie mahjonga do wygrania podpisane moim imieniem.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 16-12-2012 o 16:15. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 16-12-2012, 19:39   #25
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
kanna & Kerm

Podróż do Okohamy upłynęła Nathalie na przyjemnym nic nie robieniu. Dawno nie maiła już takiego czasu, ze nikt od niej nie oczekiwał niczego specjalnego i mogła się zając samą sobą.
Skromne warunki sanitarne wydały się jej z początku nawet zabawne, zaczęły doskwierać dopiero po kilku dniach. Kołysanie nigdy jej nie przeszkadzało, wszelkie choroby omijały ją szerokim łukiem, choroba morska również.
Próbowała – bezskutecznie niestety – wyciągnąć z dr Chance jakieś informacje na temat ojca. Zaproponował jej naukę rosyjskiego, oraz wieczorne opowieści o tajdze. Miał drażniącą umiejętność snucia rozwlekłych odpowiedzi, w których przekazywał mnóstwo wiedzy i pustych frazesów - wszystko, poza odpowiedziami na jej pytania. Nieufność do doktora zwiększała się, o wydawał się tego nie dostrzegać, nieodmiennie traktując ją z drażniącym szacunkiem i atencją.

Spędzała więc czas na snuciu się po okręcie (morska bryza miała podobna znakomity wpływ na cerę) i wymawianiu się kolejnym zaproszeniom do baru – nie przepadła za alkoholem. W wolnych chwilach – a głównie z tych składała się podróż – zabawiała się niezbowiązujaco flirtując z Mackiem. Uczyła mężczyznę tańczyć (wkrótce zaczął osiągać całkiem niezłe rezultaty) i łagodnie droczyła się nim wypowiadając mu nikłe doświadczenie w kontaktach męsko-damskich, skoro jej małą scenkę pod toaletą określił mianem „pocałunku”.

W końcu! Z radością, pomieszaną z ekscytacją wpatrywał się w pojawiając się nabrzeże. Wkrótce miała się spotkać z ojcem,

***

- Nie przyjechał – te słowa wypowiedziane przez B. E. Chance zwisły w powietrzu, przy wspólnym lunchu dzień później.

- Henryk Michalczewski – wyjaśnił B.E. Chance. – Powinien być tutaj już od tygodnia. Ale go nie ma – dodał nieco niezdarnie, co zdradzało jego prawdziwe zaniepokojenie.

Nathalie zastygła za sekundę z uniesionym widelcem. Chance próbował – swoim zwyczajem – jakiś mętnych wyjaśnień, ale dziewczyna zrozumiała, ze doktor nic nie wie, a w głowie zaświtała jej myśl, ze prawdopodobnie nic nie wiedział od początku.

- Dobra – zdecydował B.E. Chance. – Poczekam do czwartej a potem przespaceruję się do tych znajomych. Chętnie z jednym lub nawet dwoma panami. Ci znajomi, wiedzą panowie, nie są zwykłymi ludźmi. Mają troszkę szemranych spraw na sumieniu i wolałbym nie chodzić sam do nich bez zapowiedzi.

Posiłek niezbyt Jamesowi smakował. W żołądku wciąż czuł nudności po wczorajszej imprezie. Jadł co popadło i ta mieszanka zdecydowanie mu zaszkodziła. Nie umknęło jednak jego uwadze, to że wuj się czegoś obawiał. Gdy B.E. poprosił o pomoc Mac od razu odpowiedział:
- Nie ma sprawy. Pójdę z Tobą. Jeśli to podejrzane typki faktycznie lepiej żebyś nie szedł sam.

- Ja również z chęcią dołączę - powiedział Ian. - W końcu niedobrze by było, gdyby szefowi ekspedycji coś się przydarzyło.

- Dobrze. Zatem spotkajmy się w lobby hotelu o, powiedzmy trzeciej trzydzieści. Jeśli ktoś z was, panowie, zabrał jakąś mniejszą niż myśliwska broń, to lepiej mieć ją przy sobie.
- Ostatnie zdanie dodał ciszej.

Ian skinął głową. Skoro doktor miał znajomości w podejrzanych kręgach, to warto było się jakoś zabezpieczyć.

- Zostawiłem pugileres w pokoju. - Pospiesznie sprawdził kieszenie. - Przepraszam, zaraz wracam - dodał, podnosząc się od stołu.

Nathalie była wściekła. I rozgoryczona. Czuła się - choć wiedziała, że to absurdalne - oszukana przez Chanse’a. I ta wściekłość była w tym momencie silniejsza niż obawa o ojca.

- Przepraszam, potrzebuje wykonać kilka telefonów - powiedziała ciskając gwałtownie serwetkę na stół - kieliszek stojący przewrócił się i napój rozlał na obrus.

- Jeśli pozwolisz, odprowadzę cię - zaproponował Ian, uprzejmie odsuwając krzesło Nathalie.

- Będzie mi bardzo miło, Ianie - skłamała gładko Nathalie i ruszyła, bez pożegnania, w stronę wyjścia z restauracji.

Ian skinął głową reszcie towarzystwa i ruszył za dziewczyną. Miał niejasne wrażenie, że jego towarzyszka jakby nie miała nastroju do rozmowy. Poza tym co miał powiedzieć w takiej sytuacji?
W milczeniu przemierzyli hol i skierowali się do windy.
- Trzecie piętro - zadysponował Ian, gdy windziarz zamknął za nimi drzwi.

Winda poruszała się szybko i bardzo cicho. Mimo to mieli wrażanie, ze podróż ciągnie się w nieskończoność. Prawdopodobnie był to wpływ miłej atmosfery i wzajemnego zrozumienia. Nathalie rzucała w koło wściekłe spojrzenia, ale wrodzona (lub wyuczona, trudno stwierdzić) uprzejmość kazała jej powstrzymywać się od uwag. Miała świadomość, że Ian - ani tym bardziej windziarz - nie są winni sytuacji, w której się znalazła. Co nie zmieniało faktu, że chętnie użyłaby ich jako odgromnika. W końcu mężczyźni do tego służą, czyż nie?

Winda dojechała na piętro, windziarz otworzył drzwi. Wyszli na korytarz i skierowali się w lewą stronę - ich pokoje mieściły się na samym końcu korytarza.
- Nie krępuj się - powiedział Ian, gdy zamknęły się za nimi drzwi windy. - Nie tłum w sobie złości. Nie pogniewam się, nawet jeśli to na mnie spadną gromy.
Lepsze to, niż żeby Nathalie zdemolowała pół pokoju, czy potłukła hotelowe lustra.

Nathalie spojrzała na mężczyznę przelotnie.
- Sądzisz, ze znasz się na kobietach, prawda? - rzuciła.

Ian pokręcił głową.
- Są i będą dla mnie wieczną zagadką - odparł. - A jeśli kto mówi, że zna się na kobietach, to zapewne mniej czy bardziej świadomie mija się z prawdą.
- Nie dość, że spostrzegawczy, to jeszcze inteligentny... - napięcie widoczne na jej twarzy zmniejszyło się. - W normalnych warunkach byłbyś bardzo niebezpiecznym mężczyzną, Ianie. Przepraszam, zwykle panuję nad nerwami.

Ian uśmiechnął się lekko.
- Jesteś i tak opanowana - stwierdził. - Znam kilka kobiet, które już tam, na dole, zrobiłyby awanturę.
- Byłam bardzo blisko
- odwzajemniła uśmiech. - Ale... - dalszą konwersację przerwał im mężczyzna, który wypadł zza kolejnego załomu korytarza. Minął ich szybkim krokiem zmierzając w stronę wind i schodów.

- Tam są tylko nasze pokoje - zauważyła Nathalie.
- Poczekaj, proszę - powiedział cicho Ian i szybko ruszył za Japończykiem, który raczej nie wyglądał na kogoś z obsługi hotelowej.
Nathalie ani myślała czekać. Szybko podążyła za mężczyznami, pilnując bezpiecznego dystansu kilku kroków za Ianem.

Japończyk ruszył w stronę schodów. Powoli zaczął iść w dół. Niespiesznie, nie zwracając na siebie uwagi postronnych osób.

Ian zatrzymał się i poczekał na Nathalie.
- Idź przodem - szepnął. - Jakbyś była na mnie zła. Ja cię dogonię, a potem zobaczymy, co on zrobi. Może mu podłożysz nogę - dodał z uśmiechem.
- Chodź - powiedziała Nathalie i pociągnęła go na schody.

- Oszukałeś mnie! - krzyknęła głośno - Zapewniałeś o swojej miłości a sypiałeś z z tamtą lafiryndą! Nie chcę Cię znać! - pchnęła Iana i zbiegła w dół po schodach.
Przebiegając obok Japończyka potknęła się, zachwiała i wpadła na niego.

- Poczekaj!
- zawołał za nią Ian, nie od razu ruszając w pościg. - To nieprawda! Ja nigdy...
Dopiero teraz ruszył biegiem za Nathalie.

Azjata nie przejął się sceną, na którą rzucił tylko krótko okiem kierując się dość szerokimi schodami w dół tym samym tempem. Kiedy dziewczyna wpadła na niego, ten odruchowo podtrzymał ją. Poczuła jego małe, ale silne dłonie obejmujące ją w talii. Przy czym powiedział coś gwałtownie w swoim języku.
- Puszczaj! Co za cham! - rzuciła Nathalie i szarpnęła się raz i drugi, ale tylko po to, żeby ustawić się w taki sposób, żeby przyblokować schody. Przytrzymała się jedną ręką poręczy.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 16-12-2012, 19:46   #26
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Zostaw ją! - Ian znalazł się tuż za plecami Japończyka. - Co to za zwyczaje!?

Japończyk puścił kobietę, powiedział coś przepraszającym tonem i skłonił się nisko składając obie dłonie. Najwyraźniej chciał załagodzić sytuację, chociaż bariera językowa utrudniała mu sprawę.
Nathalie przeniosła wzrok na Iana. “Co teraz? ” mówiło jej spojrzenie.
- Co mi się pan będziesz kłaniał? - ni to zdumiał się, ni to oburzył Ian. - Obłapujesz pan moją narzeczoną, a teraz... :
Japończyk powiedział coś, co zabrzmiało jak “Czinczinczjczinczujczank” nadal lekko się kłaniając.
- Myślisz, że włamał się nam do pokoi? - zapytała Nathalie po francusku.
Ian spojrzał na twarz ich ‘rozmówcy’ usiłując dostrzec jakiekolwiek oznaki tego, że zrozumiał słowa Nathalie.
- Szkoda, że nie spadł - mruknął Ian w tym samym języku.
- Chyba że to nieporozumienie... Zaprośmy go do baru, by to wyjaśnić? - zaproponował. Stale w tym samym języku.
- Bardzo przepraszam, za to nieporozumienie - zaczęła Nathalie na powrót po angielsku, uśmiechając się czarująco do Japończyka. - Możemy zaprosić pana do baru?
Ten widząc, ze mówią do niego powiedział coś po swojemu kręcąc głową i rozkładając ramiona.
Najwyraźniej nie wiedział czego od niego oczekują. Albo udawał.
Kiwając głową podjął swój marsz w dół schodów.
- Cieszymy się, że zechciał pan przyjąć nasze zaproszenie - powiedział Ian, dając znak Nathalie, by towarzyszyła Japończykowi.

Zeszli na dół, do głównego holu hotelowego, gdzie kręciło się już sporo ludzi. Bagażowi, obsługa recepcji, goście. Niektórzy kończyli lunch, jak oni wcześniej, inni na niego dopiero szli. Japończyk ruszył powoli w stronę szerokich, obrotowych drzwi - wyjścia z hotelu.
- Zatrzymaj go na sekundę - poprosił Ian.
Nathalie ujęła Japończyka pod ramię i wskazała mu bar.
- Bardzo proszę, musimy jakoś wytłumaczyć to nieporozumienie... - powiedziała, próbując wskazać mu kierunek.
- Proszę pana! - zawołał do człowieka w recepcji. - Mogę na chwilkę prosić?
Japończyk usłużnie skierował się w ich stronę. Posłuszeństwo było jakąś wręcz nadludzka cechą tego społeczeństwa.
- Yeś, śir? - zapytał prawie bez akcentu. - Czim mogię słuzić?
Ian spojrzał na Nathalie, jakby przekazując jej pałeczkę.
- Takie zabwne nieporozumienie.. - powiedziała Nathalie. - Obraziliśmy tego dżentelmenta i teraz chcielibyćmy go w zadoścuczynieniu ugoscić. Czy mógłby pan w naszym imieniu zaprosić go do baru?
- Tam z pewnością znajdzie się ktoś, kto zna angielski - dodał Ian - kto będzie mógł zostać naszym tłumaczem.
- Ociwiście - powiedział Japończyk i zaczął coś mówić do ich “wybrańca”. Ten słuchał, a potem odpowiedział coś szybko.
- Hotaka dziękować za wasia propozycja. On nie być teraz czas. Przynieść jedynie posyłkę. Do jednego z gości. Teraz musi iść. Dziękować serdeczna. Dziękować piękna pani i miły pan. Musieć iść.
Angielski portiera wymuszał sporo uwagi. Był dość kiepski. Wcześniej nie zwracali na to uwagi. Teraz było to dość drażniące.
- Przesyłkę? - ucieszyła się wyraźnie Nathalie - Dla mnie? Coś mi przysłałeś, kotku? - spojrzała na Iana. Ten bez wahania skinął głową.
- Spotkaliśmy pana Hotaka pod moim pokojem... - wyjaśniła portierowi.
- Mile. Mile - pokiwał głową portier. - Zakochani zawsze mile. Zawsze mile popaczyć.
Ian ujął dłoń Nathali i z czułością, delikatnie, ucałował.
Hotaka stał z nisko spuszczoną głową.
Nathalie usmiechnęła się, uszczęśliwona, do Iana, a potem przeniosła rozświetlone spojrzenie na portiera i pana Hotaka.
- Czy ten prezent został w moim pokoju? - zapytała.
Po przetłumaczeniu jej pytania przez portiera Hotaka coś odparł.
- Nieśtety, on mówi źe to nie dla państwa. Źe to dla doktola Cianće. Plośto do jego pokoju. Jak plosił źlecieniodawcia. Psiklo mu.
- Nie dla mnie? - Nathalie spochmurniała i zabrała dłoń Ianowi - Czy doktor Ciance ma pokój na naszym piętrze?
Ian z rozżaloną miną spojrzał na Nathalie. Rozłożył bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć “To nie moja wina”.
Hotaka coś powiedział.
- Pan Hotaka pyta się, czy mozie juś ić? - przetłumaczyl swoją zabawną angielszczyzną portier.
- Nathalie, kochanie... - Ian spojrzał na swoją ‘narzeczoną’. - Skoro pan Hotaka...
- Ale ja nie rozumiem... - Dziewczyna zrobiła nieszczęśliwą minę. - Dlaczego on był na naszym piętrze, Ianie?
- Nie wiem, skarbie - odparł Ian. - Naprawdę... - W głosie Iana brzmiał autentyczny żal.
- To go zapytaj!
- Gdzie mieszka ten doktor? Jak mu było? - spojrzał na Nathalie. Mi
- Ciance.. lub jakoś tak. Tam są tylko nasze pokoje, Ianie.. on coś kręci. Może wezwiemy policję? Lub zawiadomimy ambasadę?
- Doktol Ciance - wtrącił portier. - Blodaty. Duzi. Waś psijaciel. Psijechaliście laziem. Źnacie go baldzio, baldzio dobzie. Mieśkacie na jednim kolitaziu.
Widać było, że na słowo policja, a może ambasada pracownik hotelu poczuł się zobowiązany do wyjaśnienia tego, jak mu się zapewne wydawało, nieporozumienia.
- Wracam do siebie - Nathalie wydęła wargi, niezadowolona. - A ty się tym wszystkim zajmij, kotek.W końcu się do czegoś przydasz... - powiedziała, kierując się w stronę wind.
Ach te baby... I człowiek zostaje na lodzie, pomyślał Ian.
- Przepraszamy zatem za zamieszanie - powiedział. Skłonił się panu Hotaca. - Bardzo przepraszam. Proszę o wybaczenie. - Rzucił okiem w stronę windy, w ślad za odchodzącą Nathalie.
- Wsiśko w poziądku. Nic się nie śtało. - Powiedział portier i kłaniając się usłużnie powrócił na swoje miejsce.
Hotaka również się ukłonił i skierował w stronę obrotowego wyjścia z hotelu. Tylko jakiś dziwny błysk, który Ian zobaczył w oku odchodzącego posłańca wzbudził pewien niepokój. Ulotną chwilę wątpliwości, że żółtek wie więcej, niźli z niego wyciągnęli. A może był przewrażliwiony ze zmęczenia długą podróżą i zmianą klimatu? Tak. To było wielce prawdopodobne.
Ian skłonił się jeszcze raz portierowi.
- Dziękuję - powiedział.
Stał jeszcze przez moment, a potem ruszył w stronę wyjścia. Chciał zobaczyć, dokąd skieruje się ów ‘posłaniec’. Może w Japonii panowały dziwne obyczaje, ale posłańcy zwykle nie zostawiali przesyłek pod drzwiami.
Nathalie wjechała na swoje piętro. Udała sie pod drzwi pokoju dr Chance’a, zeby sprawdzić, czy faktycznie coś tam na niego czeka.
 
Kerm jest offline  
Stary 17-12-2012, 12:07   #27
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Yokohama popłudniem ożyła. Na ulicach tradycja mieszała się z nowoczesnością. Styl japoński z europejskimi garniturami koniecznie w jasnych barwach. Panował nieopisany zgiełk i zamęt. Jakby ktoś włożył kij w wielobarwne mrowisko, a owady rozbiegły się wokół szukając sprawcy.
Z nieba, ciemnego i zawianego chmurami, w każdej chwili mógł spaść śnieg. Nie mogli zapominać o tym, że w zasadzie jest listopad. Że na Syberii zapewne już śnieży. Że niedługo będą zmuszeni stawić czoło temu mrozowi.
Teraz jednak ich celem był, jak się szybko okazało, port. Port, gdzie na ciemnych wodach przybrzeżnych cumowały wielkie okręty pełnomorskie, jak też mniejsze kurty rybackie czy wręcz łodzie. Oni skierowali swoje kroki do jednego z licznych magazynów. Zwykłego, wręcz ponurego baraku w ciągu innych baraków. Oznaczonego jako MAGAZYN NUMER 12 zapisany w trzech alfabetach. Po angielsku, cyrylicą oraz japońskimi krzaczkami.
Przed magazynem było pusto, ale niedaleko trwał właśnie wyładunek jakiegoś statku. Robotnicy, nadzorowani przez brygadzistów pracowali uginając się pod ciężarami worków, skrzyń, pakunków, które ze statku wędrowały do pobliskiego magazynu.

Chance podszedł do magazynu numer 12,zapukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka dając im znak, by za nim podążali.

Magazyn był, jak się zorientowali, nieduży i wypełniony po brzegi skrzyniami oraz pakunkami.
Siedzący na jednej z nich Japończyk wstał na ich widok i powiedział coś śpiewnym, chyba zaskoczonym głosem.
- Cianse - uśmiechnął się skośnooki i kalecząc angielski dodał - Cianse. Mnóśtwo cias. Mnóstwo. Cio śprowadzia?

- Witam Yuko san. To moi przyjaciele. Chciałem wiedzieć, czy był tutaj Michalczewski.


Ian skinął głową na powitanie.
Mac tymczasem ukłonił się ze sztucznym uśmiechem na modłę japońską trzymając rękę w kieszeni płaszcza. Jego dłoń spoczywała na ukrytym pistolecie.
- Ty śuka. Ja nie wiem. Ciebie śukają. Wieś. Źle źe wrócił. Niedobzie, niedobzie. Baldźo. Baldźo.

Po chwili Chance i Yuko-san przeszli na język japoński, którego nikt z nich nie rozumiał. Widać jednak było, że rozmowa pomiędzy doktorem i Japończykiem przybiera coraz bardziej nerwowy charakter. Ten pierwszy panował nad emocjami, chociaż pod krzaczastą brodą poczerwieniał na twarzy. Ten drugi nie krył jednak wzburzenia, przechodzącego w coraz skrajniejszą formę. We wściekłość.
- Panowie, czas na nas - rzucił Chance za plecy. - Wychodzimy.
Odwrócili się i stanęli nieco zaskoczeni. Podczas ostrzejszej wymiany zdań pomiędzy Chance’m i Yuko-sanem, mimo że rozglądali się na boki, za ich plecami, jak spod ziemi wyrosło dwóch niewysokich, skośnookich, ubranych na czarno typków. Mimo, że każdy z nich był mniejszy co najmniej o głowę od najniższego z nich, to jednak w jakiś dziwaczny, niepokojący sposób wzbudzał ..niepokój. Yoko-san zamilkł. Jakby sam nie spodziewał się wizyty dwóch czarno odzianych ludzi. Chance wyraźnie zbladł.

Pierwszy z nowoprzybyłych powiedział coś spokojnym, złowieszczym głosem kierując słowa w stronę B.E. Chance’a. Yuko-san coś odpowiedział, ale drugi Japończyk uciął jego zdanie jednym krótki, ostrym słowem. Pracownik magazynu złożył dłonie i zrobił niski pokłon, pełen szacunku zrodzonego ze strachu.
- Panowie. Jeśli macie broń, to trzymajcie ją blisko siebie. Ci Azjaci są ...
Nie dokończył. Czarnoodziany powiedział kilka ostrych zdań w jego stronę. Brzmiały tak, jakby wypluwał je z karabinu maszynowego. Szybko. Bezwzględnie. Potem dał znak koledze, a ten wyszedł krok przed niego, zrobił kilka szybkich, błyskawicznych ruchów rękami i nogami, a potem przypadł do ziemi w nieprawdopodobnej wręcz pozie.


- Mamy problem - rzucił Chance przez zęby. - Będą chcieli nas nieco potarmosić, bym poważnie potraktował ich żądania.

Łysy mężczyzna wydał z siebie przeraźliwy okrzyk i zamachał ponownie rękami i nogami w pozornie niepowtarzalnym układzie. Jakby bił i kopał niewidzialnego wroga.

Mac potrafił się bić i nie miał zamiaru dać się “potarmosić”. Mógł po prostu wyciągnąć colta i postrzelić żółtka w nogę, ale ta forma ataku na nieuzbrojonego przeciwnika wydała mu się jakoś nieładna. Zamiast tego stanął przed wujem zasłaniając go swoim ciałem i podnosząc ręce zupełnie, jak do pojedynku pięściarskiego wyprowadził cios w szczękę żółtego natręta. Coś tam wiedział o wschodnich technikach walk i spodziewał się sporej ilości bloków. Pewnie pojedynek z nimi będzie przypominał bardziej bijatykę, ale cios piąchą był dobry na wszystkie style walki.

Podejście Mac’a do sposobu przeprowadzenia walki zdało się Ianowi nieco mało rozsądne. Kurduplowaty łysolek był z pewnością niezły w tym, co potrafił, inaczej ten drugi nie prowadzałby go ze sobą w charakterze ochrony. Chyba lepiej byłoby wygrać, niż zostać ‘potarmoszonym’. Skoro jedni używają technik, to kto inny mógłby skorzystać z techniki...
Ian, miast sięgnąć po nóż, zrobił krok w lewo i chwycił w dłonie ponadmetrowej długości drążek, z białego dębu, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

Cios pięścią trafił Japończyka w szczękę. Ledwie, ledwie, bo żółtek w ostatniej chwili, w jakiś niepojęty sposób, zszedł z linii ciosu. Ian, uzbrojony w solidny drąg, natarł z drugiej strony a Chance runął w przód niczym rozjuszony niedźwiedź. Azjata zawirował, wyprowadził dwa szybkie kopniaki. Oba trafiły doktora dokladnie w splot słoneczny i w brodatą twarz. Naukowiec jęknął i gruchnął o ziemię.
Widok znajomego leżącego na podłodze i krwi na jego twarzy zadziałał na obu walczących, jak płachta na byka. Mac trafił Żółtka solidnym sierpowym w szczękę, aż huknęło, a cios drąga złamał się na plecach Azjaty. W serca obu mężczyzn wstąpiła nowa nadzieja i ruszyli do przodu zasypując wroga ciosami.
Do końca nie wiedzieli, co się stało. Żółtek, zamiast grzecznie upaść, wyskoczył w powietrze, jak jakaś przaśna baletnica. Kopnięcie w szczękę posłało Jamesa na ziemię, a w chwilę później kopniak w skroń, poprawiony szybką serią ciosów spowodował, że dołączył do niego Ian.
Obaj leżeli na ziemi, widząc jak Żółtek odskakuje w bok, ściera krew z wargi, skłania się im nisko i odchodzi za swoim szefem.
Ian miał chyba najwięcej siły, bo dość szybko poczuł się na siłach, by wstać. Co prawda w głowie huczało mu, niczym w ulu, ale poza tym nie doznał za wielkiego uszczerbku na zdrowiu. James podobnie. Ten czarny, azjatycki diabeł faktycznie ich potarmosił.

James wstał stękając i delikatnie dotykając szczęki, na której już się pojawiał malowniczy siniak.
- Może i mały, może i żółty, ale przyłożyć potrafi.
Pomógł pozbierać się wujowi.
- Teraz nam powiesz za co zostaliśmy potarmoszeni?
B.E. Chance wstał z przeciągłym jękiem i ruszył ciężko w stronę wyjścia.
- Nie tutaj - wystękał - W hotelu.


W hotelu.
- Dobrze - Chance usiadł przykładając sobie worek z lodem do zasinienia.
- Panowie, ci dwaj skośnoocy gentlemani należą do mniejszości wyznaniowej, by nie powiedzieć sekty czczącej Wielką Pradawną Matkę, która jest personifikowana przez nich jako ogromne włochate człekokształtne monstrum. To właśnie od nich udało mi się wycyganić kieł, który widzieliście. Wiem też, że sekta utrzymuje ponoć kontakty pomiędzy nimi a potomstwem Matki. Potomstwem, które zamieszkuje kontynent. Chcą zwrotu kła.
Mac obdarzył wuja dość szczególnym spojrzeniem:
- Na miłość boską Wielka Włochata Matka? Modlą się do Yeti? Czy tak? O kurde, ale kanał. - zaśmiał się. Zaraz jednak złapał się za bolącą szczękę.
- Daj mi lepiej trochę lodu. A po cośmy tam poleźli. Zakładam, że nie chciałeś im oddać kła.
- Wołowinę może? -
zaproponował Ian. - Surową.
- A ten kieł -
zwrócił się do B.E. - jest nam do czegoś potrzebny? Mam wrażenie, że się od nas nie odczepią tak szybko.
- Oddamy im. Trudno -
westchnął B. E. Chance. - Nie chcę, by te małe, żółte diabły znów zatańczyły ze mną ten dziwaczny taniec kopnięć. A Yuko-san to inna sprawa. Ten skurczybyk trzyma z przemytnikami. Może coś wiedzieć na temat Michalczewskiego. Sekciarze musieli iść za nami. Ktoś musiał im dać cynk, że przyjechałem do Yokohamy. Niestety, o moim kompanie nic nie wiedział. Przypomniał mi jednak o jednym nieuregulowanym zobowiązaniu finansowym, które mam względem jego szefa.
- Nie wzięli się czasem ci od Wielkiej Matki za ojca Nathalie? -
spytał Ian. - Jeśli wiedzieli o waszych związkach, to go mogli porwać. Ale pewnie by o tym powiedzieli, gdyby go mieli w swoich łapach.
- Nic nie mówili -
odpowiedział Chance, a potem jęknął przyciskając worek z lodem do sińców.
- Może to ktoś od nich dobierał się do naszych pokojów - powiedział Ian. - Wtedy, po obiedzie.
Chance spojrzał spłoszonym wzrokiem.
- Musimy jak najszybciej opuścić Yokohamę - mruknął.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 17-12-2012, 20:50   #28
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ian Thomas Weld


Ian ruszył za Hotaką, starając się go nie stracić z oczu w tłumie. Weld radził sobie w takich właśnie sytuacjach, niemal jak bohaterowie jego powieści. Czujny i ostrożny przemykał się za swoim celem unikając jego wzroku, a dla postronnych obserwatorów był po prostu kolejnym z gaijinów podziwiających potęgę Japonii.

Hotaka nie wyglądał na bystrzaka i śledzenie go poszło łatwiej, niż Ian sądził. Ich japoński „znajomek” poszedł prosto do jakiejś speluny, spory kawałek od ich hotelu. Tam zasiadł za niskim stolikiem, gdzie zajął się pałaszowaniem czegoś wyglądającego nawet apetycznie.

Nic podejrzanego. A zważywszy na fakt, że zbliżała się pora wyruszenia z doktorem B. E. Chance na mały wypad na miasto. Gdyby wiedział, że skończy się to kilkoma sińcami ... też pewnie by poszedł.


Nathalie Kelly


Wróciła na górę by sprawdzić, czy doktor Chance faktycznie otrzymał jakąś przesyłkę. Kiedy jednak znalazła się na górze ujrzała, że drzwi do jego pokoju zamykają się, co oznaczało, że właściciel wrócił na miejsce.

Zapukała i kiedy jego mocny głos zaprosił ją do środka, weszła.
- Panna Kelly – od podróży statkiem nie nazywał jej już nazwiskiem ojca. – Miło widzieć. Proszę się nie obawiać, znajdziemy pani ojca. Ręczę za to słowem.

Wyraźnie wierzył w to co mówił, albo był niesamowitym aktorem przewyższającym niektórych lebiegów z którymi przyszło jej dzielić scenę.

Pod pretekstem niezobowiązującej konwersacji zlustrowała pokój doktora, niewiele różniący się od jej własnego. Na łóżku faktycznie zobaczyła spory, zawinięty w szary papier pakunek.

- Cóż to takiego, doktorze? – zapytała niewinnym tonem.

- Nic takiego – odpowiedział B. E. Chance. – Część ekwipunku podróżnego, który zamówiłem jeszcze przed przyjazdem do USA.

Podejrzanie szybko jednak ukrył pakunek pod łóżkiem, zręcznie zmieniając temat na neutralny.

- A jak pani podoba się Yokohama, panno Kelly?

Potem, pod pretekstem szykowania się do wyjścia na miasto, grzecznie i uprzejmie aczkolwiek stanowczo, wyprosił ją z pokoju.



prof. Maximillian Phileas Arturo



Yokohama oferowała cudzoziemcom szereg rozrywek. Zarówno dla ciała, jak i ducha. Potężny naukowiec wiedział o tym wybierając się na wieczorną eskapadę.

Maximilian Phileas Arturo nie bał się nieznanego i nawet bariera językowa nie stanowiła dla niego bariery, by dobrze się zabawić.

Nawet nie musiał za daleko chodzić. Główna ulica po zmroku pełna była lokali, które go interesowały. Ze specjałami miejscowej kuchni, a w szczególności tutejszych trunków, o których tyle słyszał.

Około północy, w pozytywnym nastawianiu trafił do miejsca, w którym został aż do zamknięcia. Racząc się sake mógł podziwiać występy tutejszych artystek w skomplikowanej pantomimie. I mimo, że japońska muzyka nie przypadła mu do gustu, to filigranowe artystki o pomalowanych na biało twarzach wręcz przeciwnie. Korowód bajecznie kolorowych strojów, tęczowe wachlarze wywijające niesamowite figury oraz finezja ruchów artystek potrafiły niemalże zahipnotyzować.

Wrócił do hotelu mocno „zmęczony”, ale szczęśliwy.


James „Mac” Mac Dougall


Potarmoszenie przez kurduplowatego łysola zepsuło Jamesowi humor. Po rozmowie z Ianem i Chance’m po prostu zaszył się w swoim pokoju. Twarz lustra była nieco zbyt posiniaczona, by w takim stanie pokazać się ludziom. A „wycisk”, który dostał nie nastrajał na nocne spacery.

Za to sake smakowała, jak nigdy dotąd. I, jeśli wypiło się jej odpowiednio dużo, dawała przyjemne sny.


Henryk Chmurski


Henryk nie czuł się najlepiej już od San Francisco. Większość czasu na statku spędził w kabinie. Mimo, że już wcześniej podróżował statkiem do Ameryki, to jednak ta podróż zmęczyła go zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

W Yokohamie też nie włączył się w planowanie dalszych działań. Zaraz po zakwaterowaniu w „Europie” przeprosił resztę członków wyprawy i położył się na odpoczynek.


Samuił Fiodor Repnin


Samuił też był zmęczony. Yokohama może i była egzotyczna, może i stwarzała możliwości, ale długa podróż statkiem i zmiana klimatu nie wpłynęła na niego za dobrze. Z tego też powodu nie planował eskortować B. E. Chance’a na jego eskapadach.

Resztę dnia spędził na przygotowaniach do dalszej podróży. Liczył na to, że sprawa z Michalczewskim szybko się wyjaśni.


WSZYSCY



Następnego dnia, przy kolejnym lunchu, w oczy rzucał się dobry humor organizatora wyprawy.

- Panno Kelly, panowie – zwrócił się do nich z uśmiechem na twarzy. – Sprawa się wyjaśniła. Henryk będzie na nas czekał we Władywostoku.

Wzniósł szklankę z sokiem w ramach toastu.

- Czwartego listopada, rankiem, za dokładnie trzy dni zaokrętujemy się na pokład statku noszącego nazwę „Rasswijet”. Przygotujcie dokumenty. Nauczcie się swoich ról. Płyniemy do miejsca, gdzie każdy obcy jest dokładnie sprawdzany. W razie jakichkolwiek wątpliwości w najlepszym przypadku zostaniemy deportowani.

Spojrzał na krewniaka, jakby obawiał się reakcji na swoje słowa.

- Musicie też wiedzieć, że nadal pomiędzy Związkiem Radzieckim a Japonią stosunki polityczne są dość napięte. Więc zapewne będziemy poddani dość drobiazgowej kontroli. Lepiej dokładnie sprawdźcie ekwipunek i postarajcie się nie wwozić czegoś, z czego nie będziecie w stanie się wytłumaczyć. Czegoś, co nie będzie pasowało do oficjalnego celu naszej wizyty. Możecie też zaopatrzyć się w złoto w Yokohamie. Na łapówki. Ale lepiej, aby was z nim na granicy nie złapali. Bo wtedy mogą oskarżyć o działalność wywrotową i rozstrzelać nim zdążymy poprosić konsulat o wsparcie. Naprawdę. Byłem w Rosji pięć lat temu i napatrzyłem się dość na metody rewolucyjnych czystek. Tam, moi drodzy, życie ludzkie warte jest mniej, niż splunięcie.

Zrobił dramatyczną przerwę.

- Yokohama to ostatnia szansa, aby zawrócić, jeśli ktoś się rozmyślił. Z Władywostoku już nie będzie tak łatwo się wydostać. To również ostatnia szansa, aby dokupić resztę niezbędnego sprzętu i ekwipunku. Trzy dni to niewiele czasu, więc będziemy musieli się naprawdę ostro zabrać do pracy. Ja muszę jeszcze dzisiaj zajść w trzy miejsca i spłacić dwa stare długi oraz zaciągnąć jeden nowy, aby nasza wypraw miała szansę na powodzenie. Jeśli ktoś chce mi towarzyszyć, zapraszam. Myślę, że obejdzie się już bez takich niespodzianek, jak wczorajszego popołudnia.

Spojrzał przepraszającym wzrokiem na Iana i Jamesa, którzy nadal mieli lekkie opuchlizny po spotkaniu z żółtym mistrzem walki wręcz. Po chwili jednak doktor Chance uśmiechnął się i wniósł do góry czarkę z winem ryżowym, które podano do lunchu.

- Tak więc, droga pani i panowie, wznoszę toast za pomyślność naszej wyprawy.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 17-12-2012 o 20:52.
Armiel jest offline  
Stary 21-12-2012, 10:48   #29
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
W zasadzie wszystko co chciał zabrał ze sobą ze Stanów. Nie widział potrzeby zaopatrywania się w cokolwiek w Japonii. Z resztą nie miał ochoty wychodzić na ulicę. Co tu dużo mówić, czuł się jak obcy i tak był traktowany.

Sake nie poprawiła mu w tym względzie nastroju. Oczywiście pił ją zimną, tylko taką mógł bez odrazy przełknąć. Na szczęście w hotelu były też bardziej cywilizowane trunki, jak whisky, czy gin. Szybko więc się przerzucił na te gatunki. Mały trening w pijaństwie przed wizytą w Rosji na pewno nie zaszkodzi. Choć jeśli tylko połowa z tego co mówiono o możliwościach alkoholowych Rosjan była prawdziwa, to James i tak nie miał szans.

Jeszcze jedno go dręczyło. Odkąd przybyli do Japonii Mac nie mógł zasnąć. Kładł się do łóżka i kręcił przez całą noc. Co chwila spoglądał na budzik zły sam na siebie, ale nic na to nie mógł poradzić. Zdarzało mu się cierpieć na bezsenność, ale to było co innego.
Po prostu nie mógł zasnąć, choć był wykończony i zmęczony, to sen nie nadchodził.

Męczył się tak przez kilka dni, aż w końcu sięgnął po proszki nasenne. Pomogły. Nim się zbudził przespał godzinę.

Z prawdziwą ulgą doczekał się dnia wyjazdu. Japonia zdecydowanie mu nie służyła.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 29-12-2012, 13:18   #30
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Baedeker zachwalał Kraj Kwitnącej Wiśni jako miejsce, gdzie turysta zza oceanu mógł się spotkać osobiście z kulturą Dalekiego Wschodu. Origami, bonsai, kamienne ogrody zen, wielopiętrowe pagody. gejsze, teatr cieni, sztuka picia herbaty...
W samej Jokohamie było co zwiedzać, chociaż miasto po ostatnim trzęsieniu ziemi nie do końca z ruin się podniosło. Był chociażby Sankei-en. Albo Yamate. Można było się przespacerować po Chinatown, czy zrobić zakupy w Motomachi.
Problem polegał na tym, że w tym momencie Ian miał na głowie inne sprawy, niż podziwianie uroków portowego miasta. Lepiej było się skupić na wyprawie, niż włóczyć się uliczkami Jokohamy czy szukać przygód w obcym mieście.

Jeszcze raz przejrzał cały ekwipunek, zastanawiając się nad tym, jaki jego element mógłby zwrócić na siebie zbytnie zainteresowanie celników. I jak, ewentualnie, wwieźć do komunistycznego kraju garść złotych monet.
Był pewien dwóch rzeczy. Po pierwsze - że zawsze można znaleźć przekupnego celnika. Po drugie - że zawsze znajdzie się jakiś nadgorliwiec, zapaleniec czy fanatyk, co będzie skrupulatnie przestrzegać litery prawa. Albo i nieudacznik, co posadziwszy zadek na jakimś stołku zechce pokazać przybyszom ze zgniłego Zachodu kto tutaj rządzi.
Wszystko było możliwe.

W końcu postanowił wybrać się do amerykańskiej ambasady by dowiedzieć się, jak (według nich) wyglądają relacje rosyjsko-amerykańskie w niezbyt przecież odległym Władywostoku. No i może odwiedzić Kanadyjczyków. W końcu nie na darmo miało się kanadyjskie korzenie, prawda?
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172