lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Storytelling] Wszystkie drogi do Piekła (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/13461-storytelling-wszystkie-drogi-do-piekla.html)

Zell 18-10-2014 21:32

Sophie westchnęła ciężko. Była zmęczona, ale zostawanie tutaj na zewnątrz na noc nie uśmiechało jej się. Musiała zaryzykować i przetrząsnąć budynek szkoły. Tutaj musiało być wyjście z tego świata… Skierowała swe kroki do środka.
Wchodząc do środka wspominała różne sytuacje ze swej przeszłości, wydarzenia i przyjaciół.
Im dalej zagłębiała się w korytarze tym, te wspomnienia wydawały się blade szare i rozmyte.
Czy naprawdę istniały? Czemu emocje ich dotyczące wydawały się Sophie tak… miałkie.


Kolejna sala zrujnowanego budynku szkolnego z uszkodzoną tablicą.
Fotografka rozglądała się po niej szukając jakiekgokolwiek znaku… Karta tarota wydawała się być kluczem, więc poszukiwała czegokolwiek z nią związanego.
Nie znalazła jednak nic pośrod spalonych śmieci i uszkodzonych murów. Wydawało się, że karta była ślepym tropem wodzącym ją za nos. Zabawą z jej nadziejami i oczekiwaniami.
Sophie zacisnęła pięści. Starała się trzymać myśli, że jednak właśnie tutaj jest wyjście. Chodziła od sali do sali, od pomieszczenia do pomieszczenia w poszukiwaniach.
Doszła do kolejnych sal… tym razem starszych i znacznie ładniejszych, o łukowych sklepieniach.


Do sal szkolnych w europejskie szkole. W której do nosiła mundurek i do której chodziły jedynie dziewczęta z dobrych domów. Do sal szkolnych… które pamiętała, mimo że nigdy do takiej szkoły nie uczęszczała. Przecież ukończyła szkoły w Stanach Zjednoczonych, a nie w Europie. Zaczęła przechadzać się po tych salach szkolnych mając nadzieję, że coś w tym, iż je pamięta zwiastuje rychły ratunek.
W jej pamięci sale te zapełniały rozgadane nastolatki w szkolnych mundurkach. Miały twarze i imiona, ale nic więcej nie potrafiła sobie przypomnieć.
- I jak? Przypomniałaś już sobie? Czy może nadal zamierzasz uciekać od prawdy.- ów głos drwiący i ironiczny mógł pochodzić tylko od niego. Jej oprawca pojawił się tuż za jej plecami.
-Jest was coraz mniej, więc możesz czuć się triumfatorką.- rzekł wesoło trzymając dłonie w kieszeniach szarej bluzy którą nosił.
Sophie natychmiastowo odwróciła się do niego przodem i cofnęła kilka kroków.
- Nie wiem co mam sobie przypominać… - mruknęła. - Znam swoje życie, a to, co widzę do niego nie przynależy. - była spięta i gotowa w każdej chwili uciekać.
-Znasz swoje życie…- potwór podchodził śmiejąc się głośno.- Znasz swoje życie? Och, doprawdy? To jakie jest twoje życie?
- Spokojne. - odparła Sophie cofając się i sięgając po pistolet. - Pełne sukcesów. Jestem fotografką… a przynajmniej to wszystko było tak zanim pojawiłeś się ty i ta zgraja innych potworów…
-No i ?- on się jednak nie przejmował jej zachowaniem.- I zapewne innych fotgrafów też nachodzi zgraja potworów, co?
- Nie i nie mam pojęcia czemu mnie zaczęły!
-Och… moja droga Sophie.- zaśmiał się jej prześladowca, wyciągając długi szeroki nóż.- Powód jest prosty. I kryje się w tobie… z chęcią go z ciebie wykroję. Powód jest tak prosty, jak czarne jest twoje serce… zabójczyni.
- Nikogo nigdy nie zabiłam! - krzyknęła zdenerwowana Sophie. - Mylicie mnie z kimś innym! - wycelowała w potwora.
- Gówno prawda… wiem ilu zabiłaś. Jestem twoim fanem numer jeden… Więcej, ty mnie stworzyłaś. Jestem… twoim odbiciem.- zachichotał szaleńczo potwór.- Nie my się mylimy. To ty żyjesz złudzeniami.
- Dajcie mi odejść!
-Jest tylko jedna droga ! Śmierć !- po tych słowach potwór rzucił się na Sophie nie przejmując się jej bronią.
Sophie jednak odskoczyła i strzeliła potworowi w głowę, mając nadzieję że odrzut da jej trochę czasu, po czym rzuciła się do ucieczki, jednocześnie panicznie rozglądając za jakimś znakiem.... czymkolwiek, co oznaczałoby wyjście z tego świata.
Kule rozwyrwały jego bluzę, krew popłynęła z ran… A impet strzałów odrzucił mężczyznę do tyłu powalając go na ziemię śmiejącego się głośno… I to mimo faktu, że krztusił krwią.
Sophie to nie dziwiło. Nie pierwszy raz wpakowała mu kule w pierś.
Biegła słysząc jego szyderczy śmiech, kolejne puste sale mijała, aż wpadła do lustrzenego labiryntu w którym to odbijała się w nieskończoność. Mijała przerażona kolejne odbicia swej spanikowanej twarzy, aż natrafiła na swego prześladowcę i wycelowawszy pistolet zaczęła naciskać nerwowo spust. Klick, klick, klick… kule nie wylatywały z pistoletu. Magazynek był pusty. On też wycelował, ale nie strzelał. Po chwili Sophie zorietowała się czemu.
Bo był jej odbiciem w krzywym zwierciadle. Jego oblicze było zniekształconą twarzą Sophie.
Nie, nie, nie, nie, to nie mogła być prawda! Sophie biegła dalej, a w pewnym momencie wyjęła kartę tarota i ukazała ją w lustrach. Kiedy nic się nie działo, Sophie schowała kartę i podążała dalej, mając tylko nadzieję, że nie krąży w kółko. Chciała się znaleźć byle dalej od tego szaleńca, byle dalej od tego świata…

abishai 20-10-2014 23:06

Sophie Grey


Rzeczywistość… nie chciała współpracować z Sophie. Kolejne drzwi odsłaniały kolejne szkolne korytarz. Mijała puste i zniszczone sale błąkając się bez celu po piętrach i tracąc całkowicie orientację w terenie. Właściwie nie wiedziała już w jakim jest skrzydle, na jakim piętrze. Nie potrafiła nawet określić jak zejść na parter i wyjść z tej pułapki. Była uwięziona w szkolnym labiryncie i skazana na błąkanie się po kolejnych pustych szkolnych salach.
Czy taki był jej los? Ciągłe uciekanie, aż jej prześladowcy znudzi się jej ściganie i w końcu ją zabije?
Kolejne drzwi… dały jakąś odmianę. Bo przecież nie nadzieję.


Sala gimnastyczna wypełniona na pierwszy rzut oka manekinami, w czarnych garniturach i czarnych garsonkach. Niczym kondukt pogrzebowy, albo upiorne wojsko stali w równych szeregach. Każde z białą maską zakrywającą oblicze. Były ich dziesiątki. Wypełniały salę szczelnie.
Sophie nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, bowiem za sobą usłyszała głos.
-Ironia losu czyż nie? Nieważne jak szybko będziesz uciekać od przeszłości. Nie ważne jak bardzo pogrzebiesz prawdę za maskami kłamstw wmawianych sobie każdego rana. I przeszłość i prawda powracają rykoszetem i bam… prosto w jadaczkę uderzają.- znajomy głos jej prześladowcy. Znowu był za nią. Znowu był blisko.. a może nigdy się nie oddalił? Jak cień.. zawsze parę kroków za nią.

Teodor Wuornoos & Emma Durand


Edgar Ricks… jego alter ego. Jego pseudonim literacki.


Okazywał się uzbrojonym po zęby psychopatą w czarnej marynarce. Gdy ruszali z powrotem korytarzami Hotelu/Szpitalu Teo mógł się przekonać jak bardzo realny jest jego podpis na kartach tytułów pierwszych książek jakie napisał. Jak bardzo niebezpieczny… Teodor widział przed sobą świetnie wyszkolonego i doświadczonego komandosa, z którym on.. weteran wojenny, miał niewielkie szanse wygranej w otwartej konfrontacji. I co najgorsze...Eric nie był najgroźniejszym drapieżnikiem. Potraktowany kulami “pająk” co prawda wycofał się na chwilę. Ale obaj nie zamierzali czekać aż powróci. Szczęście nie uśmiecha się dwa razy.
Dlatego wracali do jego gabinetu, by skorzystać z faktu, że w szpitalu jest prąd… przynajmniej przez parę godzin. Niedawno było to głównym zmartwieniem. Teraz kłopot stanowił niepewny sojusznik jakim był ten psychol. Czujny jak cholera…
Teodor na razie musiał porzucić plany ogłuszenia, czy zabicia go. Edgar mimo wszystko wyglądał na sprawniejszego w mordowaniu.
Teraz gdy wyszli z piwnic zrobił się nieco bardziej rozmowniejszy, choć jego chaotyczne szepty nie miały sensu.- Ja to wszystko odkryłem. Cały spisek. I mam z tego kupę frajdy… wiesz. Rzeczywistość to pokoje. Jeśli znudzi ci się jeden, czekasz aż da się otworzyć drugie drzwi. Percepcja, wszystko rozbija się o percepcję i pamięć… ona jest ważna… choć pełna kłamstw. Ale pod nimi jest prawda. To Savoy rozbił rzeczywistość. On, Montblanc, Clark i Gutierre… Zabiłem skurwysyna. Odstrzeliłem mu jaja. Kwiczał jak zarzynana świnia. I patrzyłem jak się wykrwawił. Bo o to w tym wszystkim chodzi. Trzeba ich wykończyć. Wszystkie karty, poza niektórymi może… i trzeba ubić jedną najważniejszą.
Mówił szeptem i rozglądał się czujnie, podobnie jak Wuornoss. Wszak pamiętał o pielęgniarkach przemierzających szpital...


… podobnie jak Emma Durand i Jean Pierre Savoy.
Przeszukanie jego gabinetu nie dało im wskazówek takich jakie poszukiwali. Uwięzieni w mieście musieli więc szukać dalej. Było kilka pomysłów, choć Emma nie wiązała z nimi nadziei. Jaką tajemnicę skrywał szpital? Czy kryła się ona za szpalerem pielęgniarek? Może.
Jednak żeby się o tym przekonać, musieli zaryzykować. Musieli też być odpowiednio przygotowani. Czy byli?
Chyba nie. Mimo wszystko była ich dwójka, a poza potworami był tu jeszcze ktoś. Edgar Ricks. Zabójca.
Jean Pierre nie powiedział o nim zbyt wiele. Ale wystarczająco, by Emma nie musiała zadawać więcej pytań. Skoro tu jednak był, to z jakiegoś powodu, prawda?
Jakby nie mieli dość kłopotów z wynaturzeniami, to jeszcze kręcił tu się potwór w ludzkiej skórze. Przerażająca wizja, zwłaszcza że Emma mogła nie rozpoznać Edgara. I co wtedy? Dlatego była czujna, jak i Pierre. Szukali zagrożeń, gdy zbliżali się do głównego holu szpitala.

… podobnie jak Teodor Wuornoss i Edgar Ricks.
Tyle że nie byli profesjonalnymi żołnierzami jak tamta dwójka. Przyczajeni w cieniu jednego korytarzy Edgar i Teodor pierwsi zauważyli Emmę i Jean Pierre skradających się z naprzeciwka.
-I oto nasze kaczuszki. Widzę że Savoy przygruchał sobie panią dyrektor.- zachichotał Edgar biorąc na cel mężczyznę. I zapominając całkowicie o Teo za swoimi plecami.

Armiel 28-10-2014 11:53

Post wspólny: MG, Armiel i Viviaen
 
To była właśnie ta szansa! Ten moment!

Kiedy Ricks złożył się do strzału Teodor zaatakował. Szybki cios w potylicę miał załatwić sprawę!

Miał, ale nie załatwił!

Edgar strzelił, ale chybił przez atak Teodora. Ricks warknął tylko w odpowiedzi i odwrócił się w stronę Wuornoosa. Ten nie czekał dłużej i rzucił się na szaleńca, próbując założyć chwyt obezwładniający. Ricks wywinął się zręcznie, wykonał skuteczny kontratak i teraz psiarz miał problemy.

Huk… świst kuli. Emma poczuła się jak Koszmarze, Savoy automatycznie niemal skulił się i rozglądając z bronią w ręku, szukał potencjalnych wrogów. Tych łatwo się teraz dało zauważyć. Dwie przyczajone w cieniu holu sylwetki splecione w tytanicznym zwarciu.

- Ricks. - szepnął Savoy, odbezpieczając broń. - Załatwmy ich obu lub uciekajmy. Tamten i tak jest martwy.

- Ucieczka nic nie da… jeśli Ricks zwycięży, w końcu i tak nas dopadnie. - Emma również odbezpieczyła karabin - Teraz mamy okazję się go pozbyć… mówiłeś, że jest niebezpieczny. Nie możemy zostawiać takiego zagrożenia za plecami. - syknęła. Determinacja w jej oczach dobitnie świadczyła o tym, że wokalistka nie wyjdzie ze szpitala, dopóki ta sprawa się nie rozstrzygnie - Poza tym nie wiemy, kim jest ten drugi… a jeśli jest jednym z nas? Jeśli coś wie?

Savoy z jakiegoś powodu zbladł nagle. Po czym zacisnął usta w wąską kreskę i dodał cicho.

- Niech ci będzie, ale jeśli ten gnój... zrobi coś niespodziewanego, nafaszeruję go ołowiem.

Savoy i Emma dobiegli do dwójki szamoczących się mężczyzn. Emma wykorzystała moment i z całej siły gruchnęłą Ricksa w głowę. Wuornoos wykorzystał moment. Prawym sierpowym posłał szaleńca na ziemię, skoczył na niego.

- Pomóżcie mi! – wykrzyknął do dwójki ocalonych przez jego atak ludzi.

W odpowiedzi dwie lufy skierowały się w stronę głowy Edgara. Widać było, że ani kobieta, ani mężczyzna nie mają zamiaru dać przeżyć szaleńcowi.

- Zaczekajcie! On może coś wiedzieć - wydyszał mężczyzna, który przed chwilą, być może, uratował im tyłki przed odstrzeleniem.

- I naprawdę wierzysz, że podzieli się z nami tą wiedzą? - w głosie kobiety mieszały się nienawiść, desperacja, pogarda… i strach. Strach tak wielki, że ręka trzymająca karabinek nawet jej nie drżała, gdy celowała prosto w głowę związanego Edgara.

- To wariat… widziałem, jak dokonał egzekucji na Gutierre’u. Psychol… patrzył, jak on wykrwawiał się z ran postrzałowych. Zasługuje na śmierć. - rzekł wściekle Savoy. - I to w męczarniach, więc tylko robimy mu przysługę.

- Chcecie być tacy sami, jak on? Proszę bardzo. Wolna droga. Ja bym jednak przemyślał to, co robicie. To droga bez powrotu. Nazywam się Teodor Wuoornos. - dodał, by rozładować nieco emocje, jednocześnie skórzanym paskiem skrępował ręce Ricksa za plecami. Solidnie. Boleśnie.

- Przemyślałem. - rzekł Savoy i wycelował lufę w głowę Edgara. - Czas z tym skończyć. A nazywam się Jean Pierre Savoy.

- Nie… nazy… wasz… - z ust Edgara wydobyły się słowa, jak i szaleńczy chichot. - Nie ...nazywasz.

Chyba powoli odzyskujący przytomność mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Lub… nie dbał o to.

- Dlaczego go bronisz? Nie zostawia się zagrożenia za plecami. - warknęła do Teodora kobieta, nadal nie opuszczając broni - Jestem Emma Durand i nie zamierzam zginąć w tym cyrku. Nie ma czasu na dyskusje. Zwłaszcza, że zaraz zlezą się tu te potworne pielęgniarki, których wszędzie pełno. - wbijała twarde spojrzenie w Wuornossa, jednak mimo butnych słów, nie naciskała jeszcze spustu.

- Bronię, jak broniłbym każdego człowieka. Może i wy jesteście mordercami, ja nie. Nie zabiję go, bo mogłem to zrobić wcześniej. Chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje! Skąd te karty? - zamilkł gwałtownie. Przecież oni mogli nic nie wiedzieć o tym koszmarze, przez który przeszedł. Mogli być nawet jego częścią.

- Posłuchajcie - dodał spokojniejszym tonem, pojednawczo. - Nie wiem co on wam zrobił, ale mi dwa razy uratował życie. Owszem. Jest obłąkanym mordercą, ale tli się w nim także iskra dobra. Nie pozwolę go ot tak, po prostu, zabić. Nie jestem taki jak on, chociaż przez chwilę prawie kimś takim się stałem. Chcecie się w niego zmienić? Proszę bardzo. Strzelajcie. .
Nie krzyczał, nie podnosił głosu. Schował pistolet i spoglądał na pozostałą dwójkę. Szczególnie skupiał uwagę na kobiecie. Ona wyglądała na bardziej zrównoważoną.

- Wypraszam sobie obelgi. Nie jestem szalony. Jestem twoim dziełem doktorku, twoim najlepszym dziełem. - zaśmiał się Edgar napinając mięśnie, by przetestować solidność więzów.

- Ja tam mogę strzelić. To nie jest człowiek… to bestia. - mruknął ponuro Savoy.

- I kto to mówi. Sam dawno przestałeś być człowiekiem. - odparł szyderczo Edgar.

- O czym Ty mówisz…? - Emma po raz pierwszy zwróciła się do Ricksa - Przestań się szamotać, bo strzelę. - zagroziła twardo, jednocześnie pokazując Jean Pierre, by poczekał chwilę - Dlaczego mówisz, że Savoy nie jest już człowiekiem? O mnie też powiesz to samo? - stała pewnie, dumna i zimna, gotowa spełnić swą groźbę gdy nie spodoba jej się odpowiedź Edgara… nawet, jeśli więzień nie będzie próbował się uwolnić.

- Ty jesteś tylko głupią babą, której spełniono życzenie… tak jak każdemu z nas. Moje życzenie… chyba nie dorównywało staremu życiu. Brakowało tych emocji, gdy służyłem wiernie doktorkowi. Zabijanie na wojnie to nie to samo… - zaczął melancholijnie bredzić Edgar, coraz bardziej wkurzając Jean Pierre. - Naprawdę chcecie wierzyć słowom tego wariata?

- Nie jestem wariatem! Nie potrzebowałem być. Jestem wiernym psem mojego pana. Mojego starego pana. - rozwścieczony Edgar szarpnął się w sznurach. - To wy zwariowaliście. Wierzycie w ułudy! Zakryliście oczy na prawdę.

Strzał odbił się głośnym echem, kula przemknęła tuż obok głowy “szaleńca”.

- Nie szarp się! Nie jestem Emmą Waterson, którą znałeś. Jakim cudem pamiętasz tamte wydarzenia? Skąd tyle wiesz? Odpowiadaj! - warknęła kobieta.

- Myślisz głupia, że tylko ja pamiętam? On też… - wskazał gestem głowy na Jean Pierre. A Savoy tylko mruknął. - Nie wiem o czym on mówi. - I spojrzał oskarżycielsko na Teodora. - Dlatego należało go zabić. Będzie mieszać nam w głowach.

- Ale przypominasz sobie coraz więcej, jak te symbole. Ja też mam wspomnienia mojej… poprzedniczki. I Ty też, prawda? Byłeś już w swoim gabinecie? - zwróciła się do Wuornossa, nie spuszczając oka z Ricksa.
- Byłem w miejscu, które wydawało mi się być moim gabinetem. Ale nie rozumiem tego, co ma tutaj miejsce. Nie jestem lekarzem, jak usiłuje mi wmówić Ricks. Jestem psiarzem. Być może czytaliście jakieś moje książki. Pochodzę z Silver Ring. A ostatnio moje życie... Cóż. Mam wrażenie, że oszalałem. Albo jestem naćpany i to wszystko mi się śni. .

- Zdradzę ci sekret doktorku, zdradzę wam wszystkim sekret…- zachichotał Ricks.-Tobie nic się nie śni. Wprost przeciwnie… to twoja pisarska kariera była jednym wielkim miłym snem. Ale ktoś postanowił nas obudzić. - gestem głowy wskazał na Jean Pierre’a. - A on wie, kto… Gutierre był bardzo rozmowny zanim zdechł.

- Kłamstwo, nie wiem o czym… - jego słowa przerwał stukot kobiecych obcasów. Pospieszny stukot obcasów. Savoy więc zapronował. - Zostawmy go tu i uciekajmy do samochodu. Jeśli będą miały ofiarę, może nie będą nas ścigać.

- Sam mówiłeś, że przyglądałeś się egzekucji Gutierre, więc powinieneś wiedzieć, o czym on mówi. - Emma stłumiła narastającą panikę i powoli odwróciła się do Savoy’a - Więc może jednak się z nami podzielisz swoją wiedzą? Teraz jest odpowiedni moment, skoro nie raczyłeś mi tego opowiedzieć wcześniej. - wycedziła przez zęby.

Przysłuchujący się rozmowie Teo podniósł spokojnie broń na Ricka. Sprawdził zawartość magazynka. Przeładował z cichym trzaskiem.

- Więc mówisz, że nie jestem prawdziwy, Ricks. Tak? Że mnie tutaj nie ma? A ty? Kim ty w takim razie jesteś? Dlaczego przyjąłem twoje nazwisko jako swój pseudonim artystyczny? Odpowiadaj szybko, albo zostawię cię pielęgniarkom!

Lufa strzelby skierowała się w stronę związanego mordercy.

- Ależ jesteś prawdziwy, doktorku. I… czuję się wzruszony, że zachowałeś w swej bajce tyle sentymentu do swego wiernego psa. Ale… to ty jesteś prawdziwy, nie twoje wspomnienia. One to twoja bajka, śliczna i piękna i pewnie ze szczęśliwym zakończeniem. Ale tylko bajka. Czas się obudzić, doktorku. - uśmiechnął się szyderczo Edgar, podczas gdy Savoy tłumaczył się nerwowo. - Ten świr przywiązał Philipa do drzewka i odstrzelił mu krocze… I ja musiałem na to patrzeć ukryty w domu obok. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiali. Byłem zbyt daleko… zresztą Philip albo wył z bólu, albo majaczył. Nie słuchałem tego… Kurwa, jak mogłem się skupić na jego słowach… przy takim widoku?!

A odgłos obcasów zbliżał się coraz szybciej.

- Jakie książki czytacie? - Teodor zadał to niespodziewane pytanie, kierując je do Emmy i Savoya. - Może literaturę sensacyjną? A jeśli tak, to czy słyszeliście moje nazwisko? Znaczy nazwisko Edgara Ricksa?

- A Ty słyszałeś o wokalistce jazzowej Emmie Durand, która właśnie wydała swoją debiutancką płytę? - odcięła się kobieta - W moich wspomnieniach z dzieciństwa razem z bratem, Malcolmem, byliście tępymi, okrutnymi osiłkami na usługach Geralda Watersona. A Edgar był zwykłym łobuziakiem, który razem z innymi jemu podobnymi próbował stworzyć gang. Nie poznałam nikogo, kto by pochodził z “mojej” rzeczywistości. Choć spotkałam już inne karty.

- Wypytajcie go jeszcze chwilę. Ja dam nam czas - to mówiąc Teo podszedł ostrożnie do miejsca, z którego mógł zobaczyć zbliżającą się pielęgniarkę, samemu jednak nie rzucając się w oczy.

Tym razem jednak nie szła jedna pielęgniarka. Hałas broni palnej przyciągnął ich cały tabun. Niewątpliwie nie były to wszystkie “strażniczki”, ale i tak ich liczba robiła wrażenie. Poruszały się chaotycznie i koślawo. Ale bardzo szybko, ostrza trzymane w dłoni złowieszczo świstały przecinając powietrze. I były coraz bliżej.

Teo szybko cofnął się do reszty.

- Musimy uciekać. Jest ich naprawdę mnóstwo. .

Spojrzał na Ricksa.

- Savoy. Pomożesz mi go nieść? Jego informacje mogą uratować nam życie.

- Jakie informacje?! - parsknął gniewnie Savoy. - On cały czas jakimiś oszczerstwami pociska.

Niemniej niechętnie pomógł podnieść skrępowanego Ricksa.

- Znikajmy stąd, zanim będzie za późno. - Emma ruszyła przodem, niemniej z bronią gotową do strzału - Mam nadzieję, że nie będą nas ścigać poza budynkiem.

- Mamy kluczyki do samochodu i sprawny samochód. - odparł Savoy, przypominając. - Mamy czym uciec.

- Ale nie bardzo macie gdzie. - zachichotał Edgar.

- Więc ty nam powiesz, gdzie możemy się ukryć. Gdzie znajdziemy coś, co nam pomoże stąd uciec. - Teodor podtrzymywał Ricksa lewym ramieniem. W prawej ręce niósł nadal strzelbę. Gotów był puścić Edgara, jeśli zaszłaby taka konieczność i użyć broni, by pozbyć się potencjalnego zagrożenia. - A jeśli nie będziesz... współpracował ...lub wprowadzisz nas w pułapkę... osobiście odstrzelę ci łeb. Pomóż mi to wszystko zrozumieć, a pomogę ci... jak tylko zdołam.

- Już ci mówiłem, jak można uciec. Strzel sobie w łeb… śmierć to jedyna ucieczka. Oczywiście to droga w jedną stronę, doktorku. Ale nie będziesz pierwszym samobójcą, więc nie licz na nagrody za przetarcie szlaku. - zarechotał Ricks, gdy wybiegli z holu na plac przed budynkiem. Stały tu samochody. Jeden Wuornoosa, drugim był jeep z przestrzelonymi oponami, trzecim samochód do którego biegła Emma, sportowego Forda Focusa.

- Wiesz Rick. Teraz faktycznie pierdolisz, jak jakiś pojeb - warknął Teo. -[/i] Rozumiem więc, że tym wszystkim, których zabiłeś, po prostu pomagałeś, co? Taka dobra z ciebie dusza, co? A może ja też pomogę tobie, co? Wpakuję ci kulkę w łeb i pomogę się stąd wydostać. Powiedz mi, Edgar. Czy to będzie dobry uczynek? Czy nie? Bo się, kurwa, facet pogubiłem [/i]

- Nieeee… Żadna ze mnie dobra dusza. - zaśmiał się ich więzień. - Nikomu nie pomagałem. Jestem samolubnym skurwielem. W głębi ducha, wszyscy jesteśmy skurwielami. Tylko, że ja dla odmiany zdaję sobie z tego sprawę i… - nachylił się lekko w stronę Teo. - I ten Savoy też to wie.

- To byłeś ty, prawda? To zawsze byłeś ty - uśmiechnął się gorzko Wuornoos. - Ta karta. Ta cała nierzeczywistość i rzeczywistość. To tylko nasza wyobraźnia. Prawda? Mam rację. Nic nie dzieje się naprawdę. Nic nie istnieje naprawdę. Dobrze mówię? Liczysz na to, że pozabijamy się nawzajem. Że wszyscy umrą. Nie rozumiem dlaczego, chociaż chyba wiem, z jakiego powodu.

Teo zaśmiał się głośniej, łapiąc oddech.

- Nieee... za wiele mi przypisujesz… - odparł Edgar, wzruszając ramionami. - Wiesz, kim jestem, twoim psem na posyłki. Tym jestem, doktorku… mówiłeś kogo zabić i spuszczałeś mnie ze smyczy. Zabawne czasy. Jak mogłem być kimś więcej? To inni pacjenci byli ważniejsi w waszym wielkim planie.

- Bredzi… - ocenił sarkastycznie Savoy i zerknął nerwowo za siebie. Przez brudne oszklone drzwi holu nie było widać zbyt wiele... ale dało się dostrzec chybotliwe sylwetki pielęgniarek.

- To nie jest odpowiedni czas ani miejsce na pogawędki. - rzuciła przez ramię Emma. Narastający w myślach mętlik, podsycany jeszcze przez przekrzykujących się z tyłu mężczyzn, wywoływał tylko ból głowy. Znów, zamiast jakichkolwiek odpowiedzi, miała jeszcze więcej pytań. A jeszcze ten rechot…

- Jeszcze raz się zaśmiejesz, a wpakuję Ci kulkę w łeb. - warknęła, odwracając się do Ricksa i przez chwilę mierząc mu między oczy - Gdzie jest bezpiecznie? - zapytała wreszcie, uśmiechając się słodko… od którego to uśmiechu całej trójce ciarki przeszły po plecach.

Nie ulegało wątpliwości, że kobieta przed nimi jest o krok od szaleństwa.
Wuornoos kiwnął głową, zamilkł i teraz całą swoją uwagę poświęcił ucieczce z miejsca zagrożenia.

- Nigdzie… - odparł z uśmiechem Ricks.

- U mnie jest. Jedziemy do mojego mieszkania. - odparł Savoy, otwierając tylne drzwi Forda Focusa i wpychając tam Ricksa. - Emma, ty prowadzisz.

Kobieta skinęła tylko głową i zajęła miejsce kierowcy, natychmiast uruchamiając silnik.

- Tylko pilnujcie go dobrze. - rzuciła jeszcze, nim z piskiem opon ruszyła ku bramie szpitala.

Teo siedział obok Ricksa gotów zastrzelić go z zimną krwią jeżeli ten da mu ku temu wyraźny powód. Ale obserwował też Savoya. Nie ufał skurwielowi równie mocno, jak Edgarowi.

Azrael1022 28-10-2014 21:35


Michael znieruchomiał. Trzymany w dłoni portfel wysunął mu się z palców i uderzył o podłogę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cały świat ponownie stał się koszmarem na jawie. Iluzjonista rozejrzał się po pomieszczeniu stacji benzynowej. Dotknięte zębem czasu ściany zaczęły się już rozsypywać, półki w części sklepowej zawalone były gnijącymi produktami spożywczymi przykrytymi grubym całunem kurzu, za kasą, która swoje najlepsze czasy miała już dawno za sobą siedział zasuszony trup. Iluzjonista pozbierał upuszczone rzeczy i wyszedł ze śmierdzącej nory na gorące, pustynne powietrze „Odjechać stąd jak najdalej i już nie wracać!” – jedyna myśl kołatała mu się w głowie. Niestety, zaraz po wyjściu przez główne drzwi czekała go kolejna niespodzianka. Przy zardzewiałym dystrybutorze z urwanym wężem paliwowym stała kupa złomu, jeszcze niecałą minutę temu będąca jego wyjątkowo drogim samochodem.

Oczywiście o ruszeniu nim nie było mowy – świece nie przetrwały próby czasu, Michael podejrzewał też, że z silnikiem nie jest najlepiej. Zerknął do bagażnika i zastał tam swoje naruszone zębem czasu rzeczy – zaśniedziały sztucer, torbę podróżną ze śmierdzącymi stęchlizną ubraniami i zarobaczone zapasy prowiantu. W umysł iluzjonisty powoli zaczęły wbijać się ostre i lodowato zimne szpony paniki. Sam, na pustyni, bez zapasu wody, oddalony setki mil od jakiejkolwiek cywilizacji. Zachciało mu się uspokajających nerwy przejażdżek samochodem, teraz za to płacił. Nawet jeżeli nie spotka szczurów czy jakichś pokracznych quasi-modo w rodzaju Diavolo, to i tak umrze najdalej za kilka dni. Słońce i sępy zajmą się nim równie dobrze co koszmarne istoty z piekła rodem.

Montblanc zerknął na komórkę, ale jak przewidział na ekranie pojawił się tylko napis „No signal”. Był w kropce, chyba że… uda mu się ponownie wykonać skok w czasie i przestrzeni. „Ostatnim razem zdarzało się to, kiedy przechodziłem przez drzwi. Może zdziała i tym razem” – pomyślał kierując się do drzwi na zaplecze. Dla lepszego efektu wyjął kartę z kuglarzem – przydała się w hotelu, więc pewnie potrafiła skumulować prawdziwą moc, nie tylko pokazać cyrkowe sztuczki. Michael przyłożył kartonik do drewna z którego płatami schodziła farba, po czym z nadzieją nacisnął klamkę.

I wyszedł na zewnątrz stacji. Poza tym, nic się nie zmieniło. Żadnej peregrynacji w czasie czy przestrzeni. Zawiedziony schował kartę, po czym zerknął na zawieszoną na ścianie mapę, z której wynikało, że najbliższa osada oddalona jest o kilkadziesiąt mil od miejsca, w którym przebywał. Iluzjonista zaczął przeszukiwać pomieszczenie w celu zabezpieczenia jak największej liczby przedmiotów, które mogłyby mu się przydać podczas przeprawy przez pustynię. Potrzebował chust, ubrań chroniących przed słońcem i zapewniających doskonały przewiew, a przede wszystkim – dużo wody. Zapowiadała się ciężka przeprawa.

Po zrobieniu rozeznania na stacji, Michael miał zapas butelkowanej wody i właściwe ubrania. Z bagażnika samochodu wyciągnął sztucer, wyczyścił go prowizorycznym wyciorem i przestrzelił. Ku zadowoleniu iluzjonisty, mechanizm spustowy działał i z broni można było korzystać bez obaw, że wybuchnie w rękach. Na koniec wziął jeszcze mapę okolicy, lekko zardzewiały nóż, cienki koc. Zapakował to wszystko do plecaka i ruszył przed siebie.

abishai 30-10-2014 22:58

Teodor Wuornoos & Emma Durand


Ford Focus był raczej małym samochodem co miało oczywiste zalety w tym mieście, na którego ulicach czasem stały porzucone wozy. Miał też wady. Był dość ciasny. Savoy siedział wraz z Emmą z przodu. Teo zrzuciwszy worek z tylnych siedzeń usiadł z wyjątkowo potulnym, ale ciągle uśmiechniętym Ricksem z tyłu.Ruszyli powoli w kierunku bramy, przy niej Emma się zatrzymała. A następnie skręciła drogą która miała ją zaprowadzić do rezydencji Savoy’a. I ruszyła przedzierając się przez uliczki miasta. Co jakiś czas mijali chybotliwe postacie, jakby sylwetki ludzkie od pasa w górę uwięzione w worach zrobionych z własnej skóry. Teo i Jean Pierre radzili się trzymać z daleka. Co zresztą wydawało się być łatwe, ponieważ one.. jakby się przed chciały skryć w wąskich uliczkach i ciasnych zaułkach.
-Dziwne… sikacze nigdy się tak dotąd nie zachowywały.- mruknął Edgar i uśmiechnął się wesoło.- Mogłeś wpakować cały magazynek, oblać koktajlem.. a i tak kurwy szły na ciebie próbując się odszczać.
-Nadałeś im nazwę? Jak uroczo.- skomentował to Jean Pierre Savoy, ale potem sam dodał.-Ale świr ma rację. Te istoty zwykle nie wykazują żadnego instynktu poza pragnieniem wymordowania nas.
- Się dziwisz? To my stworzyliśmy my je… a właściwie wy… sekciarze.- zaśmiał się szaleńczo Edgar, a potem dodał.-Zresztą ktoś musiał to zrobić. Czyż Adam nie miał nazwać stworzenia, tak i ja nowy Ada…


Nie dokończył bowiem przed Fordem Focusem przeleciał w powietrzu cadillac wylatując z bocznej uliczki i wpadłszy z impetem na ceglaną ścianę kwiaciarni roztrzaskał się o nią. Przelatujący samochód sprawił że Emma odruchowo zahamowała. Nie była też pewna, ale chyba widziała jakąś osobę na miejscu kierowcy.
Ciężko było dostrzec czy ktoś był pod tą miazgą metalu jaką stał się ów cadillac. Ale jeśli ktoś tam był, to z pewnością teraz był już martwy.
-Co do cholery…- zapytał przerażony Savoy. Nie on jeden czuł strach. Ziemia drżała od czyichś ciężkich kroków. Bum… bum… bum…
Na moment strach sparaliżował ich wszystkich, poza śmiejącym się głośno Ricksem. I w milczeniu wpatrywali się zza budynku wychodzi behemot.


Sześciometrowa istota przypominająca sylwetką wychudłego goryla, a będąca bluźnierczą fuzją mężczyzny i kobiety, która wyszła wprost spod igły doktora Frankensteina. Skrępowany pasami potworów poruszał się powoli, acz zwinnie. I jednym ruchem przypominających maczugę łap wyrzucał pojazdy w powietrze. I właśnie ich zauważył.
-Do tyłu ! Do tyłu!- wrzeszczeli zgodnym chórem Teodor i Savoy, gdy Emma dawała wsteczny i starała się jak najszybciej oddalić od potwora. Strach i instynkt przetrwania przejęły całkowicie władzę nad nim, podczas gdy Edgar tylko się śmiał.
A potwór zaszarżował od czau do czasu uderzeniem łap posyłając w powietrze samochody które stały na drodze jego celu, jakim była czwórka ludzi w malutkim samochodzie. Na szczęście celność owego potwora nie szła w parze z siłą. I pojazdy rozbijały z dala od uciekającego na wstecznym biegu Forda. Choć jeden przeleciał tuż nad ich dachem. A potwór też się rozpędzał.
Dojechali do skrzyżowania. Emma zatrzymała się i z piskiem opon skręciła w prawo, wduszając pedał gazu w podłogę. Może i zarzynała skrzynię biegów… ale w tej chwili nie miało to dużego zdarzenia jak ścigająca jak ich bestia. Samochód ruszył przyspieszając, podobnie jak potwór który mimo swej koślawej fizjonomii był niezwykle zwinny. Słyszeli go za sobą…
Emma nie skupiona na lawirowaniu pomiędzy przeszkodami nie miała czasu na zerkanie w lusterko, ale wrzaski towarzyszy i ich strzały z broni świadczyły, że nadal siedzi im na ogonie.
No i okazjonalnie roztrzaskujące się przed Fordem Focusem samochody.

Teo i Jean Pierre zaś opróżniali magazynki do łatwego celu jakim była bestia. Tyle, że kule nie robiły na nim wrażenia. Co najwyżej powodowali że z ust kobiecej części bestii słychać było głośne ryki przypominające fuzję ryku lwa i syreny policyjnej.
W panice jednak obaj nie byli w stanie myśleć trzeźwo, by zaprzestać niepotrzebnego ostrzału.
Potwór był cały czas tuż za nimi. Niepowstrzymana i nieujarzmiona siła w groteskowej formie i w dodatku pragnąca zrobić z nich krwawą miazgę.
I zbliżała się… silni forda focusa wył już na najwyższych obrotach. Emmie coraz trudniej było wymijać kolejne przeszkody na drodze. Śmierć zdawała się nieunikniona. Kolejny zakręt dał jednak nadzieję.
Tunel pod kilkoma torami kolejowymi. Wąski i długi na dwa metry, ale co najważniejsze… niski. Tutaj bestia musiała zwolnić krok i musiała się przeczołgać. Oni nie.
To była ich szansa… jedyna jaką mieli. Ford wjechał na pełnym gazie w tunel, uderzając bokami o stojące w nim samochody i tracąc zbyt wiele z prędkości, ruszył dalej, skręcając w najbliższą uliczkę. Potwór zaś zwolnił, co było do przewidzenia. Zyskali czas na zniknięcie mu z pola widzenia.
Niemniej jego skrzekliwe ryki jeszcze długo przyprawiały ich o dreszcze.

Emma zwolniła. I tak już długo ryzykowała życie jadąc z tak duża prędkością. Zawrócił skręcając w kolejną uliczkę i cała czwórka znów ruszyła w kierunku domostwa Savoy’a. Po drodze mijali starą i zniszczoną posiadlość i wtedy Edgar dotąd milczący nagle się odezwał.-Chcecie poznać prawdę, no to macie okazję. W tym domu ukryta jest prawda. I niebezpieczeństwo. Tyle że prawda może się wam nie spodobać, a niebezpieczeństwo może was zabić.
- Bredzi.- burknął Savoy.
-Nieprawda… opowiadał wam jak zabiłem biednego Philipa, ale zapomniał wspomnieć jak ją zabił.- zaśmiał się Edgar wskazując skinięciem głowy na budynek. Zarówno Teodor jak i Emma wiedzieli o kogo chodzi. Właścicielem tej posesji była Andrea Gauthier.

Michael Montblanc


Piekło… tym była jego wędrówka.


Mimo że się przygotował jak tylko mógł, musiał się zmierzyć z piekłem. I wystawić swoją wytrzymałość na próbę. Żar z nieba, niczego na czym można było zaczepić oczu. Żadnych wrogów poza temperaturą tak wysoką, że czuł się jak we wnętrzu piekarnika. Każdy kolejny krok stawał się trudniejszy, każdy przebyty metr był tylko zapowiedzią kolejnych metrów piekielnej przeprawy.

“This is the way the world ends
Not with a bang but a whimper.”

Jego świat tak się miał skończyć tutaj. Jękiem agonii… żałośnie. I żadna znana mu sztuczka nie mogła tego zmienić. Skończy jako szkielet na pustynnej równinie. Kiepski koniec dla tak znanej osoby, prawda?
Woda była coraz cieplejsza…. i coraz mniej jej miał. W dodatku zaczynał mieć majaki związane z przegrzaniem organizmu, bo zdawało mu się że widzi miasteczko.
NIE.
On widział miasteczko!
Wreszcie dotarł. Gdy nadzieja i woda się kończyły wreszcie zauważył oznaki cywilizacji. Przyspieszył więc ruchy, by do niej dotrzeć. I rozczarowanie było bardzo bolesne.


Z tego miasteczka cywilizacja wycofała się już dawno. To było miasto duchów. Gdy przemierzał puste ulice, przyglądał się starym budynkom z wybitymi oknami, zrozumiał że tak łatwo się stąd nie wydostanie. Całe szczęście, że był tu sam… Ale czy można to było nazwać szczęściem?
A gdy kątem oka zauważył ruch, to czy można było powiedzieć… że był tu sam? Chyba że mu się przywidziało.

Viviaen 13-11-2014 23:10

post wspólny viv, armiel & abi
 
- Savoy? - zapytał Teo. - Wytłumaczysz to?
- Wytłumaczyć? Co tu tłumaczyć? Pewnie to jakaś zbrodnia mojego… no, odpowiednika. Tak jak w twoim przypadku. Czy mam odpowiadać za jego zbrodnie?
- burknął Savoy.
- Ale to nie w swej przeszłości ją zabiłeś tylko dwa dni temu. Uprzedziłeś mnie. - rzekł z żalem Ricks.
- Nieprawda. To kłamstwo! - Savoy potarł swe czoło w irytacji, wyraźnie załamany. - Mówiłem przecież, że tak będzie. Że będzie nas nastawiał przeciw sobie.
- Dobra. Jestem skołowany. Jedźmy do tego schronienia nim ten demon znów się pojawi.
- Dobry pomysł. Emmo, ruszajmy stąd.
- rzekł łagodnie Jean Pierre do jedyniej kobiety w ich gronie.
- Mam nadzieję, że nic tam na nas już nie czeka, bo jestem zbyt zmęczona na kolejne niebezpieczeństwa. Do prawdy możemy dochodzić po solidnym odpoczynku. - westchnęła Emma, ruszając powoli do rezydencji Savoy’a - A tego szaleńca trzeba będzie zakneblować przynajmniej do czasu, aż cokolwiek się wyjaśni. Jeszcze kilka… godzin tego jazgotu i nie ręczę za siebie…
- Chętnie napiłbym się dużej, mocnej kawy
- wyraził swoje marzenie Teo. - Smolistej i słodkiej, jak cholera.
- Kawa się jakaś znajdzie .
- rzekł uśmiechem Savoy.

Ruszyli dalej… porzucając ową posiadłość i kierując się ku domowi Jean Pierre. I pozostawiając za sobą pytania bez odpowiedzi. Niemniej kolejne pytania zrodził sam dom Jean Pierre’a… Był...


… inny, niż Teo i Emma pamiętali. Zamiast zwykłego domostwa jakiego się spodziewali, dojeżdżali do neogotyckiego pałacyku. A właściwie do jego ruiny. Nawet w porównaniu z degradacją innych budynków w Silver Ring, posiadłość Savoy’a była w wyjątkowo opłakanym stanie.
- Niezły syf. To ma być bezpieczne schronienie, Savoy? - wyraził swoją opinię Teo.
- Nie oceniaj książki po okładce. - odparł nieco urażonym głosem Jean Pierre i dodał spokojniej. - Zawsze możemy się zabunkrować na posterunku policji. O ile wierzysz, że jego ściany cię ocalą. Część pomieszczeń zabezpieczyłem magicznymi znakami. Tam potwory wejść nie mogą.
Teodor spojrzał na Savoya ze zdziwieniem.
- Magicznymi znakami? Ciekawe. I co? Działają?
- Przypuszczam że tak, w każdym razie… potworki nie wchodzą po nocach do tej części, którą zabezpieczyłem.
- odparł z pewnością w głosie Jean Pierre.
- Rewelacja. Jakbyś jeszcze miał alkohol w lodówce, to byłbym w raju - zażartował pisarz.
- Brandy w piwniczce. Tylko nie wchodź zbyt głęboko. Mam wrażenie, że nie tylko alkohol tam jest. - rzekł w odpowiedzi Jean Pierre opuszczając samochód, by otworzyć bramę do jego posiadłości.
- Chętnie dołączę do poszukiwań, brandy jest tego warte. - Emma westchnęła z rozmarzeniem. Jakoś nie wpadła na to, by dobrać się do “własnych” zapasów.
- Jak nauczyłeś się tych znaków, Savoy? - zagaił Teodor pomagając wytaszczyć Ricksa z samochodu.
- Przypomniały mi się, gdy przeglądałem książki które znalazłem. Widać tamten Savoy znał magię. - wyjaśnił Jean Pierre wywołując pogardliwie prychnięcie więźnia. - Tamten Savoy...dobre sobie.
Na drzwiach prowadzących do kuchni Teo i Emma zobaczyli ów ochronny symbol.


Namalowany krwią zajarzył się na moment gdy się zbliżyli, a potem zgasł. Jean Pierre wyszeptał coś po łacinie, po czym otworzył drzwi. Nie dosłyszeli co mówił, bowiem robił to bardzo cicho. Kuchnia była w miarę dość dobrze utrzymana. Jean miał wyłożone na blacie różnorakie produkty żywnościowe. Świeże… cóż, w miarę świeże. Wynikało te pewnie z faktu, że były to głównie wypieki, które psuły się wolniej niż mięso. Oprócz tego palnik gazowy oraz butelkowana woda. I kawa… zapakowana hermetycznie kawa.
- Czujcie się jak u siebie w domu. - rzekł z uśmiechem Jean Pierre.
- Przypominasz sobie różne rzeczy… jak ja… - głucho dodała wokalistka - A Ty, Teo? Znalazłeś tu jakieś wspomnienie? - zapytała, z westchnieniem odstawiając ciążącą jej już torbę na podłogę i sięgając po butelkę z wodą.
- Tak. Paskudne rzeczy. Ale większość z nich zupełnie ... no .. nie pasuje do mnie. Są to rzeczy, jakich nie chciałbym i nie potrafiłbym zrobić.
- To miejsce lubi mieszać w głowach.
- potwierdził Jean Pierre nalewając wody do miedzianego czajniczka i stawiając na palniku gazowym. - To komu kawę?
- Ja poproszę - Emma przeciągnęła się i dodała - Do brandy będzie w sam raz. Idziemy? - spojrzała na Teodora.
- Nie ma sprawy. - uśmiechnął się ciepło Jean Pierre.
Zaś Ricks nie przejmujący się swymi więzami, rzekł z szyderczym uśmieszkiem. - A wy nadal nie wiecie, dlaczego.

Emma wraz z Teo zeszli do zakurzonej i starej piwniczki na wino. Całkiem sporej piwniczki, jak się zdołali przekonać. Niestety prztykanie kontaktem nie dało żadnych rezultatów, więc musieli korzystać z latarek.
Było tu zimno, było tu wilgotno, było tu mrocznie… Zupełnia jest miejscówka z film Evil Dead, albo innego horroru. Tylko brakowało potworów kryjących się w mroku. Choć nie… nawet one miały tu być. Tylko gdzieś w głębi tego pomieszczenia. Gdzieś z dala od wejścia. Potwór… wszak to zasugerował Savoy.
Dlatego też starali się trzymać blisko...


A wybór butelek z brandy i francuskimi winami był tu całkiem spory. I pewnie nie wszystkie się zepsuły. Gdy tak oboje przyglądali się butelkom… do ich uszu dotarł brzęk łańcuchów oraz cichy jęk. Ludzki. Kobiecy.
Teo zmrużył oczy i spojrzał na Emmę.
- Kogo tam trzyma? - zapytał.
Głos pisarza był poważny, zdecydowany.
- Wiesz. Te cholerne znaki. Ricks mówił o nich, nim go obezwładniłem. Że Savoy rysuje znaki, bo jest czarownikiem. Że ty za tym wszystkim stoisz. Nie wierzyłem mu, aż do momentu, gdy zobaczyłem te malowidła.
Wuornoos miał zaciętą twarz.
- Zobaczmy, co skrywa mrok i dlaczego Savoy nas tutaj posłał, Emmo. A potem...
Spojrzał na nią zmęczonym ale bystrym wzrokiem.
- Potem będziemy musieli podjąć decyzję, kto kłamie, a kto nie. Muszę wiedzieć, czy jesteś ze mną?
- Dlaczego każesz mi wybierać? - ledwie hamowana wściekłość pojawiła się nagle w głosie kobiety - Już, tak od razu? Nie wiemy, co tu się dzieje, ale sporo udało nam się odkryć. Spędziłam z Jean Pierre cały dzień i jakoś nie zrobił mi krzywdy, chociaż miał ku temu sporo okazji. Wiedziałam o tych znakach, bo sam mi o tym powiedział. Wiem też, że siedzimy w tym gównie po uszy wszyscy razem i im więcej nas będzie, tym więcej kawałków układanki wskoczy na swoje miejsce. - warknęła - W jednym Ricks ma niezaprzeczalną rację, jesteśmy kimś innym, niż nam się wydaje. Mogę się założyć, że już byłeś w Koszmarze, w przeciwnym wypadku nie byłbyś tu teraz. A skoro byłeś i przeżyłeś… musiałeś znaleźć jakąś pamiątkę z poprzedniego życia. Mylę się? - Emma oparła się o najbliższy stojak z zakurzonymi butelkami i skrzyżowała ramiona na piersi - Bądź ze mną szczery jeśli chcesz, bym i ja była.
- Kartka z maszynopisu, książka - zaczął wyliczać, próbując przypomnieć sobie co jeszcze. - Gabinet, w którym rzekomo pracowałem. Przynajmniej tak mi się wydaje. I to.
Wyjął pistolet, który znalazł w gabinecie.Pokazał go Emmie i schował za pasek spodni z tyłu, upewniając się, że broń jest zabezpieczona.
- Tyle. I spotkałem jeszcze jedną zagubioną osobę. Joan. To wszystko.
- Ja spotkałam dwoje. Susan i Geralda. - w głosie kobiety zagościł smutek. Westchnęła cicho - A to wspomnienie? Ta rzecz, której nigdy byś nie zrobił?
- Gwałt - odpowiedział z trudem, nie patrząc jej w oczy. - Na bezbronnej kobiecie. Nie licząc eksperymentów na ludziach.
Przy tym drugim zdaniu znów nawiązał kontakt wzrokowy.
- Moje życie nie było wcale kolorowe i szczęśliwe. Byłem w wojsku. Na misji. Nasz samochód wpadł w zasadzkę, a ja zarobiłem kilka kulek. Sam zastrzeliłem dwóch lub trzech ludzi podczas interwencji. Mam krew na rękach i syndrom stresu pourazowego. Ale są granice, których bym nie przekroczył.
Westchnął ciężko.
- Idę sprawdzić ten hałas.
- Poczekaj. - łagodny dotyk drobnej dłoni na ramieniu wstrzymał mężczyznę - Przez całe moje życie… przynajmniej to, które do tej pory uważałam za własne, nikogo nie skrzywdziłam. No, może bywałam zbyt zarozumiała albo dumna… - roześmiała się bez śladu wesołości w głosie - Ale fizycznie nie skrzywdziłam nikogo. A tu, we wspomnieniach, z rozmysłem i zimną krwią zabiłam najbliższą mi osobę i zaplanowałam śmierć kolejnych. Sześć kul, sześć celów. - mówiła powoli, z trudem - To wszystko dookoła… rzeczy, które znalazłam, wspomnienia, sny, nawet to, co mówi Ricks… to wszystko trzyma się kupy. Rozumiesz? To ma sens! Jakim cudem to może mieć sens!? - początkowy spokój przeradzał się w histerię - Znalazłam w szpitalu listę pracowników i opis rytuału… według niego Savoy był Mistrzem Ceremonii… dlatego pewnie zna te znaki. Ty też pełniłeś ważną rolę. I Ciebie chyba też zabiłam. - prawie płakała, ręce jej się trzęsły, głos drżał.
- Najwyraźniej nie zabiłaś, skoro rozmawiamy - uśmiechnął się do niej łagodnie, uspokajając. - A nawet jeżeli, po prostu nie rób tego drugi raz i będzie spoko, dobra?
- Nic nie będzie “spoko”. - pokręciła przecząco głową - My wszyscy byliśmy zamieszani w coś, co we wspomnieniach nazywane jest Rytuałem. W jego wyniku nasza przeszłość nie pasuje do siebie, coś, co pamiętamy jako hotel jest szpitalem psychiatrycznym a Silver Ring jest jakąś… dziurą w rzeczywistości. Stąd też te potwory dookoła i dziwne dźwięki i… - westchnęła - Może faktycznie sprawdźmy, co to tak hałasuje. Tylko nie zapuszczajmy się za daleko.
Ruszyli powoli i ostrożne w głąb piwnicy.

Coś hałasowało, coś… jęki i dźwięk łańcucha. Ciche czasem, a czasem głośniejsze. Mijali ostrożnie półki wypełnione trunkami z bronią w ręku i z latarką w drugiej. W końcu... zauważyli ją. Skuloną w kącie. Bladą i nieco nadgniłą. Jej ciche jęki przerywały od czasu do czasu jej… działania. Pazurami drapała w podłodze… kreśliła coś… Była… kiedyś była ładną młodą kobietą. Teraz zaś była potworem. Gnijącym truchłem z pozszywanych razem kawałków ciała. Była też… psem podwórzowym. Na kostce miała założone kajdany przyczepione żelaznym łańcuchem do zamkniętych sztabą i kłódką dębowych drzwi. Te zaś były solidnie obite żelazem. Z początku nie zważała na nich pojękując od czasu do czasu. Dostrzegła jednak światła ich latarek, obróciła swe zniekształcone oblicze i wycharczała w ich kierunku. - Teodor… Emmma… zabijcie… zabijcie… zanim on was… zabije.
Oblicze w którym oboje mogli rozpoznać… Laurę Clark lub Anabell Clark? Trudno dokładnie powiedzieć którą z nich...Obie były do siebie podobne. A twarz już w dość poważnym stopniu zniekształcona przez zgon i pozszywana naprędce nie ułatwiała zbytnio rozpoznania.
- Kogo… kogo mamy zabić…? - Emma mimo wyraźnego drżenia zwróciła się do tej, którą kiedyś znała - Dlaczego jesteś tu przykuta? Jak… jak długo…?
- Chodzi o Savoya, prawda - zapytał Teodor. - To on cię tutaj uwięził, prawda? Jeżeli mam rację, kiwnij tylko głową.
- Taaak…- wycharczała kobieta oblizując popękane wargi.-...głodna… mięsa… zabijcie… naczynie… Głodna… tak…
Wstała powoli i ruszyła w ich kierunku, zamglone oczy spoglądały na oboje. - Mięso...ciepłe… krew… mózg… zabijcie naczynie, zanim się całkiem… zabijcie… zanim się zapełni.
Miało się wrażenie, że niewielkie resztki ludzkiej świadomości jakie pozostały kobiecie, były wypierane przez wizję dwóch chodzących posiłków.
- Czego… czego pilnujesz? - Emmie udało się jeszcze zadać to ostatnie pytanie, nim mieszanka obrzydzenia, litości i przerażenia zupełnie odebrała jej głos.
- Czego pilnuję? Czego… pilnuję… czego… drzwi… pilnuję? Drzwi. - pytanie na moment zamieszało nieumarłej w głowie, ale najwyraźniej nie potrafiła na nie odpowiedzieć. Lub zmusić się do odpowiedzi. - Mięso… żywe, ciepłe… głód tak... silny.
- Savoy jest naczyniem? - kobieta cofała się mimowolnie, ręka trzymająca broń przestała drżeć. Musiała się upewnić.
- Naczynie! Zabić naczynie… to sposób… tak… zabić naczynie, zanim on je... zabić. - nieumarła zareagowała na moment na słowo “naczynie”, lecz obłęd i ów nieumarły stan sprawił, że trudno było z niej wyciągnąć strzępki wiedzy tkwiące gdzieś w jej gnijącym mózgu.
- To nie Savoy jest naczyniem, on składał ofiarę… - Emma pokręciła głową, bezradnie spoglądając na towarzyszącego jej mężczyznę - ...ofiara pewnie była też naczyniem…
Teo stał w milczeniu. Ważył słowa tej nieszczęsnej istoty, w końcu odwrócił się i bez słowa ruszył na górę.
- Hej, hej! Czekaj! - Emma krzyknęła za Teodorem, ale odwrócia się jeszcze do czegoś, co było kiedyś którąś z sióstr Clark - Kto Cię tu przykuł? Powiedz imię. Tylko imię. - rzuciła szybkim, przerażonym szeptem, obserwując oddalającego się mężczyznę.
- Mistrz… przyzwał, przykuł, zabrał… z zapomnienia. - odparła z trudem nieumarła. Albo imienia nie znała, albo nie rozumiała znaczenia słowa imię.
To było wszystko co mogła zrobić. Tak czuła. Emma ruszyła więc biegiem za Teodorem. A gdy była blisko, spojrzała mu w oczy i stanowczym tonem spytała. - Co zamierzasz zrobić?
Na tyle stanowczym, na ile się była w stanie zdobyć w tej chwili.
- Zamierzam strzelić mu w łeb.
- Komu? - widać było, że broni się z całych sił przed tą myślą - Dlaczego?
Jednak on już jej nie słuchał, pewny podjętej decyzji. Emmie nie pozostało więc nic innego, niż ruszyć za nim modląc się w duchu, by zabicie Savoy’a - bo z pewnością o nim mówił Wuornoos, nie uwięziło ich tu na zawsze. Bo wiedziała, że nie ma szans mu przeszkodzić.

Chciała żyć.

Zell 14-11-2014 23:48

Sophie nie chciała rozmyślać nad słowami jej oprawcy, nawet jeżeli by miała sposobność. Nie obchodziło ją co on ma jej do powiedzenia, skoro wszystko co mówił było zwykłym kłamstwem… Bo było, prawda? Musiało być!
Grey rzuciła się przed siebie, pomiędzy manekiny. Może było stąd boczne wyjście na boisko...?
Była drobna, była szczupła… przeciśnięcie się pomiędzy manekinami było dla niej łatwe. Tyle, że… to nie były manekiny. Były znacznie cięższe od nich i cieplejsze. Zupełnie jakby były ludźmi.
Uwięzionymi pod maskami, oddychającymi i ciepłymi ludźmi.
A jej “uśmiechnięty morderca” nie zamierzał się za nią przeciskać. Gwizdnął głośno i przenikliwie. Wszystkie drzi otworzyły się z hukiem.
Przez każde z nich do sali gimnastycznej wtargnął potwór.


Ciało ludzkie połączone z metalem, kikuty kończyn przypominające ostrza zostawialy rysy na parkiecie. Cztery stwory z czterech stron zabrały się za brutalną eksterminację “manekinów” rozcinając ich ciała, pozbawiając głów i kończyn. Manekiny ginęły w jękach bólu, a ich krew rozlewała się dookoła.
Sophie z trudem powstrzymała się przed zastygnięciem z przerażenia. Wiedziała, że w tym świecie bezczynność mogła oznaczać jedynie śmierć. Zerknęła w stronę otwartych drzwi i poczęła z bronią w pogotowiu przeciskać się pomiędzy manekinami próbując manewrować tak, aby nie wpaść na żadnego z potworów. Chciała dopaść do drzwi, mając nadzieję, że zabijanie manekinów zajmie bestie na tyle długo, aby mogła się wydostać…
Problem jednak polegał na tym, że bez względu w kierunku których drzwi by się udała, musiała przejść obok jednego z potworów, które ostrzami mordowały sparaliżowanych ludzi.
Spróbowała zaryzykować, bo i co jej pozostało? Chciała przemieścić się blisko jednego z potworów, pchnąć na niego manekina i rzucić się biegiem do wyjścia.
I zrobiła to… popchnęła żywego człowieka uwięzionego w sparaliżowanym ciele wprost na ostrza bestii. Kosztem czyjejś egzystencji uratowała własną. Wyrwawszy się ztej pułapki pognała do otwartych drzwi słysząc za sobą krzyki swego prześladowcy i ogłosy biegnących za nią bestii, które porzuciły zabijanie “manekinów” i pognały za Sophie. Ta zaś przekroczywszy drzwi znalazła się na ulicy i rozejrzała przerażona. Znów była w mieście… całkowicie obcym dla niej. Wysokie wieżowce, puste ulice… pozostawione samochody z trupami na siedzeniach kierowców.
Kobieta czuła się załamana. Nie wiedziała dokąd się udać, ale zdawała sobie sprawę z jednego- musiała uciekać, musiała być w ruchu… Od tego zależało jej życie. Dlatego biegła przed siebie, byle dalej, byle szybciej… tylko… co dalej? Musiała uzupełnić zapasy, musiała choć chwilę odpocząć. Marzyła o powrocie do normalności, ale na razie musiała zadbać o własne przetrwanie. Próbowała zgubić prześladowców i znaleźć jakiś sklep, w którym mogło być trochę zjadliwego jedzenia oraz… miejsce na odpoczynek.
Nie było to jednak łatwe, stwory były bardzo szybkie, zwłaszcza gdy poruszały się na czterech kończynach jak wilki. I tak jak wilki próbowały ją osaczyć. Dobrze przynajmniej, że jej główny prześladowca nie był tak szybki. Wbiegła w kolejną uliczkę natykając się na ruiny.


Prawdziwy labirynt gruzu, zawalonych budynków i zniszczonych ścian.
Uciekała kryjąc się pomiędzy ruinami, starając się sprawić, aby w tym całym labiryncie nie zauważyli jej prześladowcy. Jednocześnie próbowała biec wciąż przed siebie, nie kręcić się zagubiona, żeby nie zostać ofiarą.
Była jednak tylko jedną osobą, a ich było czterech. Nie mogła przed nimi uciekać wiecznie, nie mogła ukryć się za byle ścianą. Musiała znaleźć lepszą kryjówkę, bądź wymyślić lepszy sposób na ukrycie się.
Zaczęła rozglądać się za ruinami, które posiadałyby okienko do piwnic, aby postarać się tam ukryć…
Wkrótce udało jej się takie namierzyć i to w samą porę… bowiem nad sobą usłyszała trzepot skrzydeł i zobaczyła wielki cień. W powietrzu unosił się czarnoskrzydły anioł, który zataczał coraz węższe kółka. Zważywszy jednak na mordercze zapędy tutejszych istot… nie należało się spodziewać niczego dobrego i po nim.
Sophie nie wahała się ani chwili. wsunęła się przez okienko do środka piwnicy i przywarła do ściany w najciemniejszym kącie.
Bestie zauważyły wciskającą się tam Sophie, ale nie zdążyły jej dosięgnąć. Z nieba zleciał ów skrzydlaty morderca.

Uzbrojony w dwa miecze skrzydlaty zabójca błyskawicznie rzucił się na pomioty jej prześladowcy i skrzyżował miecze z ich ostrzami. Mimo przewagi liczebnej i grupowej taktyki, stwory nie stanowiły dla niego żadnego zagrożenia dla anioła. Osaczony z każdej strony potwór zawirował w powietrzu stając się tornadem ostrzy które rozczłonkowały całą czwórkę.
Sophie nie wiedziała czy jej wybawca jest faktycznie jej wybawcą czy kolejnym szalonym mordercą. Sprawdziła czy jest otwarte przejście na schody na klatkę, skąd mogłaby się tyłem wydostać.
Przejście było zasypane gruzem… nie mogła wyjść na zewnątrz. Kawałek ściany, który się osunął na schody blokował wyjście.
Potwory były blisko, a Sophie bała się ryzykować wyjścia na zewnątrz. Patrzyła co dzieje się na zewnątrz, jednocześnie wyczekując najlepszej okazji do ucieczki.

Azrael1022 17-11-2014 21:39

/pisane z abishai'em
 
Znowu ten szkaradny quasi-modo… Nie powinien siedzieć w Paryżu jako kolejna inkarnacja dzwonnika z Notre Dame? Niestety, paskud siedział sobie przy stole i spożywał posiłek w towarzystwie kobiety, która najlepsze lata swojego życia miała już dawno za sobą. Michael pamiętał wybitną spostrzegawczość tego wiktoriańskiego upiora z ich poprzedniego spotkania i był przekonany, że ten już wiedział o jego obecności. Iluzjonista poczuł mrowienie, gdy po plecach przeszły mu ciarki. Instynkt podpowiadał mu, żeby uciekał z tej zapomnianej przez Boga mieściny jak najprędzej, żeby jak najszybciej znalazł się w stosownej odległości od tego monstrum. Jednak umysł Michaela, może przez zmęczenie spowodowane zbyt długim przebywaniem na słońcu, może już uodporniony na strach, którego całkiem sporo doświadczył przez ostatnie dni, podpowiedział mu, aby nie zważając na targające nim emocje wszedł do środka i skonfrontował się ze swoim strachem.

Stare zawiasy skrzypnęły złowróżbnie, gdy spocony i pokryty pustynnym pyłem wędrowiec otworzył drzwi i wszedł do salonu. Następnie zbliżył się do stołu.
- Smacznego – rzucił na wstępie. – Stary Paolo wyjechał na ryby, ale niedługo ma wrócić, wtedy złożę mu wizytę. – kontynuował.
- Jak na kogoś parającego się iluzją... dajesz się nabierać na małe dziecko. Nie potrafisz odróżnić kłamstwa od prawdy?- uśmiechnął potworek, nadal zajadając się w towarzystwie swej kościstej towarzyszki.-Nie ma starego Paolo, nigdy nie było. Jest tylko jeden i jest już tutaj.
Kolejna zagadka dziwnego stwora zbiła Michaela z tropu. Zerknął pytająco na groteskowo ułożony szkielet a następnie na swojego interlokutora.
Jednak grubasek nie wydawał się zainteresowany oświeceniem Michaela, zamiast tego spytał.-To dokąd zmierzasz magiku?
- Kiedy mieszkałem w Hiszpanii i łowiłem tam sandacze, mój dom był otoczony dwumetrowym żywopłotem - odpowiedział natychmiast iluzjonista, zbliżając ton głosu i mimikę do sposobu mówienia Diavolo. Po czym dodał: - Jechałem do Silver Ring, ale teraz zmierzam do Arkanisty. Muszę z nim ustalić kilka niecierpiących zwłoki kwestii. Wiesz może, gdzie się znajduje?
- Jeśli chcesz znaleźć maga, to wystarczy że tu sobie klepniesz. On przyjdzie do ciebie prędzej czy później.- stwierdził ironicznie Diavolo nadal się posilając.-Gdy ja sobie stąd pójdę, nic już cię nie będzie chroniło przed jego wzrokiem.
- Z tego co pamiętam, to nie przepadacie za sobą. Ostatnio wspominałeś o jakiejś tajnej broni, swoistej wunderwaffe, która mogłaby pomóc… w negocjacjach z Arkanistą. Nadal wiesz gdzie się znajduje? A, i jeszcze jedno. Jaki związek z tym wszystkim ma to - po czym Michael strzelił palcami i w jego dłoni pojawiła się znajoma karta tarota przedstawiająca Kuglarza. - Bo domyślam się, że nie jest to zwykły kartonik służący do wróżenia.
- To jest klucz, a klucz służy do otwierania drzwi. Jak zgubisz klucz, to ich już nie otworzysz.- odparł grubasek nie przerywając posiłku.-Eeech… A ja miałem cię za mądrzejszego. A co mojej wunderwaffe, to… jak się pewnie domyślasz, to MOJA wunderwaffe. I jakkolwiek nie przepadamy za sobą, robienie mu na złość nie jest moim priorytetem.-
Uśmiechnął się na poły złowieszczo, na poły obleśnie dodając.-Ani utrzymywanie cię przy życiu mój drogi. Jeśli cię twój aspekt w końcu dopadnie, to uronię łezkę nad twym grobem. Ale nic więcej…
- A gdzie znajdę wyjście z tego świata, tak, żebym mógł wrócić z powrotem do mojego, zanim mój wypaczony rewers mnie znajdzie?
- Tam i tam i tam i tam.- wskazał kilka kierunków Diavolo uśmiechając się kpiąco.-Wszędzie i nigdzie zarazem.
Wzruszył ramionami dodając.-Nie istnieje mapa, ni droga prowadząca do wyjścia inna niż zrozumienie natury i poznanie prawdy. Jednakże nie jest to w moim interesie, ani nie leży w mej naturze bezinteresowna pomoc. Powiedz mi chłopcze, czy ja wyglądam na dobrotliwego wujaszka?
- W czym tak przeszkadzam temu władcy szczurów, że tak bardzo chce się mnie pozbyć? Tak konkretnie, bez zagadek i owijania w bawełnę.
- Żyjesz... i jesteś mordercą, kłamcą, amoralnym osobnikiem… Choć akurat to nie ma znaczenia. Żyjesz i to jedyny powód.- uśmiechnął grubas.
Michael poczuł pierwsze ziarna kiełkującego gniewu. Ten paskudny pokurcz, który powinien robić karierę jako dzwonnik z Notre Dame siedział przed nim, bezczelnie uśmiechnięty i oskarżający go o poważne zbrodnie. W jego skorodowanym umyśle musiało dojść do nielichych zaburzeń, skoro mylił Montblanca z całkiem inną osobą.
- Zawsze sobie ceniłem - zaczął spokojnym, choć niższym i zimniejszym głosem - te nasze rozmowy o życiu i w ogóle, ale nie mam zamiaru tu siedzieć i słuchać tych insynuacji i bezpodstawnych kłamstw.
-Zabawne, przecież żyjesz w jednym kłamstwie. Jednej wielkiej iluzji, jednym wielkim śnie. Zarówno po tej stronie drzwi, jak i po tamtej.- uśmiechnął się ponuro grubasek.-Czas się obudzić, nieprawdaż?
- Jestem iluzjonistą z zawodu. Oszustwo to moje życie, ale żadnych zbrodni nie popełniłem
-To powiedz mi mój drogi, skoro nie jesteś zbrodniarzem… to jakim cudem trafiłeś do czyśćca?- zapytał z uśmiechem grubasek.-Tutaj nie trafia się bez powodu.
- Ty nazywasz to miejsce czyśćcem, ja - koszmarem. A moje pojawienie się tutaj, to musiała być pomyłka, względnie jakiś ponury żart - twój, Arkanisty czy innego “aspektu”.
- Starożytni Grecy nazywali to miejsce Kimerią. I leżała na krańcach Zachodu… choć wy nie wiecie, iż nie chodziło tu o stronę świata. To miejsce gdzie zmarli mogli spotkać się z żywymi. Istnieje na granicy snu.-mruknął grubasek.-Czyściec, Koszmar… każda nazwa jest dobra. I nikt tu nie trafia przez przypadek.
- Masz na myśli… że czegoś nie pamiętam? Wyparłem ze świadomości? Że to co wiem o sobie, to nie moje wspomnienia? - Michael poczuł nieprzyjemny dreszcz zaczynający się u podstawy kręgosłupa i promieniujący gryzącymi falami na całe plecy. Momentalnie zrobiło mu się zimno.
-Nie sądzisz, że twoje życie było zbyt szczęśliwe zbyt udane. Że miałeś życie jak… z bajki?- splótł dłonie na brzuchu.- Chyba nie wierzysz w bajki, co? Jesteś już dużym chłopcem.
- Jak to się mówi, uczciwością i pracą ludzie się bogacą? - odpowiedź na słowa grubasa była niemal automatyczna. Zbyt szybka? Pierwszy, głęboko zakorzeniony w podświadomości mechanizm zaprzeczenia?
- Którzy to ludzie się tak bogacą ? Uczciwi? Pracowici?- uśmiechnął się złowieszczo Diavolo. Wzruszył ramionami.-Zresztą wierz w co chcesz… Hitlerowcy wierzyli w swoje kłamstwa, stalonowcy w swoje… każdy lubi takie kłamstwa, dzięki którym czuje się lepiej. Wierz w swoje, jeśli poprawia ci to nastrój… bo prawda jest brzydka i gnijąca i śmierdząca… i na pewno ci się nie spodoba.
- Jak to możliwe, że nic nie pamiętam? Hipnoza? Znam się trochę na tym, ale trwała zmiana wspomnień sięgająca lat jest w zasadzie niemożliwa. Czy to po prostu jakieś sztuczki? Albo nie masz racji, ktoś cię oszukał i sam uwierzyłeś w kłamstwo.
- Spójrz na mnie chłopczyku i powiedz… czy ja jestem człowiekiem? Czy ja jestem jednym z tych śmiertelników, jakich spotykałeś? Czy to dookoła to jest hipnoza?- mruknął Diavolo i westchnął smętnie.-Możliwe że się pomyliłem co do ciebie. Jesteś głupi jak but u lewej nogi.
Michael mógł uwierzyć potworowi na słowo, że był mordercą lub stać na straży swoich przekonań. Nigdy nie uwierzyłby w wydarzenia, których był świadkiem. Sam żył z oszukiwania ludzi i był w swoim fachu mistrzem, więc jeżeli wszystko i wszyscy dookoła przewyższali go umiejętnościami, to mogło oznaczać albo szaleństwo, albo… prawdę. Dziwną, wypaczoną i okrutną.

- Kto jest twoim rewersem, po drugiej stronie? Albo nie nie mów. Niech sam się domyślę… To całkiem ciekawe zadanie.
-Mogę cię wziąć pod swe skrzydła, jednak za cenę twej niewoli. Mam tu cyrograf… zrobisz co ci każę, a ci pomogę. Nie zrobisz… radź sobie sam. To moja ostatnia i jedyna oferta dla ciebie.- wyjaśnił Diavolo wyciągając pożółkły kawałek pergaminu zapisany… bazgrołami nie do odczytania.
- Nie jestem grafologiem ani znawcą pradawnych run - iluzjonista urwał na chwilę, mając przed oczami wspomnienie dyplomu ukończenia studiów… Co to było? Znawca średniowiecznej Geocji? - więc nie mam pojęcia, co tu jest napisane.
-Nic w zasadzie… litery nie mają znaczenia w tym miejscu. Znaki bez znaczenia. Liczy akt podpisu. Liczy się zgoda woli. Papierek jest bez znaczenia.- wzruszył ramionami grubasek.
- Zbyt dużo tu niewiadomych, abym poszedł na taki układ - Montblanc do niedawna nie wierzył w moce nadprzyrodzone i śmiał się z wszelkich horoskopów, cyrografów, teleportacji, duchów czy krasnoludków, jednakże podświadomie czuł, że zgoda wyrażona w jakiejkolwiek formie, okaże się dla niego katastrofalna. Diabeł Diavolo mógł mieć środki przymusu bezpośredniego, które sprawią, że Michael zrobi co mu rozkaże. Mógł też ich nie miec. Ale nie warto było sprawdzać.
Grubasek zaśmiał się chrapliwie, a kontrakt zapłonął zielonym ogniem. Po czym wstał od stołu i rzekł.- - Jak wolisz chłopcze, jak wolisz… ale wiedz jedno. Od teraz nie masz we mnie przyjaciela. Gdy następnym razem się spotkamy, zabiję cię jak psa… albo jak szczura.
I zaczął… pierdzieć. Z jego wielkiego zadka wydobywał się mocno śmierdzący i duszący opar który wypełniał gwałtownie salę jadalną sprawiając, że Montblanc zaczął sie dusić.
Iluzjonista rzucił się do drzwi i uderzył je barkiem, aby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz i móc zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie wiedział jaki gaz zebrał się w trzewiach Diavolo, ani co też stwór musiał wcześniej jeść, jednak zgniły odór jakim się zachłysnął nie dał się porównać z niczym, co dotychczas wąchał w swoim życiu, włączając w to rezultaty nieudanych eksperymentów chemicznych O’Briena. Kaszląc odczołgał się parę metrów od cuchnącego pomieszczenia i zaczął głęboko oddychać pylistym, gorącym powietrzem pustyni. Było to najwspanialsze powietrze, jakiego kiedykolwiek zaczerpnął.
Znowu znalazł się na środku miasteczka widma… Kilka przyjemnych oddechów nie zmieniało jego parszywej sytuacji.
Pozbierał się jakoś z ziemi, otrzepał i zaczął szukać największego budynku w tej sennej dziurze. Jeżeli gdzieś tu miało być przejście do realnego świata, to z pewnością nie w byle ruderze. A jeżeli nie będzie tu nic dającego nadzieję na portal, trzeba będzie ponownie zbadać pomieszczenie, które zapewne nieprzypadkowo Diavolo wybrał na jadalnię. Tylko na wszystkich bogów, niech się tam najpierw wywietrzy.

Michael ruszył przed siebie trzymając się blisko budynków i wypatrując wszelkich niezwykłości.
Idąc w kierunku największego budynku Michael czuł drżenie… narastające drżenie podłoża. A budynkiem do którego się zbliżał, był zbor protestancki.
Sama bryła budowli przywołała wspomnienia z dzieciństwa, kiedy uczęszczał z rodzicami na msze w zborze luterańskim w Silver Ring. O ile faktycznie były to jego wspomnienia, a nie nakładka stworzona przez szaleństwo czy inne siły. Budynki były podobne - znajome kształty, elementy konstrukcji nawiązujące do średniowiecznych przypór, masywne drzwi i pojedyncza wieża z zegarem.
Zaniepokojony drżeniem ziemi Michael odsunął się od jednolitej ściany, którą tworzyły stojące jeden obok drugiego stare, opuszczone domy, jednak kontynuował marsz w obranym przez siebie kierunku. Póki co, wstrząsy były jedynie nieśmiałym pomrukiem ziemi, nie powodowały nawet chwiania się obluzowanych, wiszących na pojedynczych gwoździach lub czasem tylko na “słowo honoru” desek, którymi niegdyś porządnie zabite były otwory okienne.

Michael planował wejść do budynku i sprawdzać drzwi. Może któreś z nich okażą się przepustką do wolności lub… prawdy. W wyobraźni obmyślił trasę wędrówki zakamarkami budowli, jednak po chwili przypomniał sobie, że w tej rzeczywistości nic nie jest prawdziwe a wszystko jest dozwolone i wnętrze dobrze znanego mu zboru może się diametralnie różnić od tego, który miał przed sobą.

abishai 18-11-2014 15:06

Sophie Grey



To co widziała przed sobą było orgią bólu i krwi. Skrzydlate tornado swymi krzywymi mieczami odcinało członki, rozpruwało brzuchy i dekapitowało potwory… szybko zmieniając je masę krwawiącego mięsa. A potem ruszył powoli przez ruiny. Sophie skryła się w mroku piwnicy drżąc o swe życie. Bo przecież ten anioł śmierci, na pewno nie był jej sprzymierzeńcem. On tam był… słyszała szum jego skrzydeł. Bała się spojrzeć. Czuła, że jeśli by ją zauważył to żaden mur by go nie powstrzymał przed dotarciem do niej i skończyła podobnie jak potwory które ją ścigały.
W bardzo wielu bardzo drobnych kawałeczkach.
Nie było wyboru… musiała znaleźć w tej piwnicy jakąś inną drogę ucieczki. I gdy tak przemierzała korytarz kolejne o, krok po kroku, czasem potykając się o butelki dotarła do… znajomego jej miejsca.
Piwnica… równie upiorna co inne piwnice.


Może nawet bardziej. W tej piwnicy, ktoś mieszkał. Leżąca na podłodze główka po pacynce… świadczyło o tym, że dziecko. Dziesięcioletnia dziewczynka może? Wypalona świeca, rysy i napis na ścianie.
I to nieznośne poczucie, że Sophie znała te miejsce bardzo dobrze, niczym własny… dom.

Teodor Wuornoos & Emma Durand


“Zamierzam strzelić mu w łeb”



Zabić, to właśnie planował Teodor kierując się pomiędzy kolejnymi półkami wypełnionymi butelkami drogiego wina. Droga do drzwi wydawała się długa. A zamiar Teodora stanowczy. Czy aby na pewno?
Owszem już zabijał, ale w obronie własnej. Zabijał wrogich żołnierzy, którzy chcieli zabić jego.
To… jednak miała być egzekucja. Co prawda Savoy był uzbrojony, ale był też nieświadomy zagrożenia.
To będzie morderstwo. Oczywiście morderstwo popełnione na zbrodniarzu...chyba?
Teodor był pewny swego. Zamierzał zabić. Nie bardzo wiedział jak to pomoże w ich sytuacji.
Ale miał nadzieję, że robi krok w dobrym kierunku.

Emma była zbyt skołowana. Jej nerwy były zszargane przez miasto i przez ostatnie spotkania. Wszelkie fundamenty na jakich opierała swą tożsamość rozsypywały się w gruzy. Nie wiedział co jest prawdą, a co nie… możliwe, że wszystko było. Możliwe że Savoy znał własną, a Ricks własną prawdę. Przecież ona sama wiedział kim była, jaki był jej świat. I to było zaledwie kilka dni temu.
A teraz...szła za Teodorem, który zamierzał zabić człowieka. I już nie wiedziała co robić.

Huk pistoletu! Przeszył ich uszy niczym błyskawica. Oboje zerwali się do biegu i po schodach ruszyli w górę do drzwi piwniczki, które zatrzasnęły się im przed nosem. Ktoś ich zamknął!
Savoy zapewne. Mieli do wyboru, albo wyważyć drzwi, albo szukać innych w tym miejscu. Teodor ocenił zawiasy i uznał, że warto spróbować wyważyć. I miał rację... Po dwóch uderzeniach ciałem, zawiasy i zamek puściły. Ramię bolało, ale mimo to Teodor uśmiechnął się. Przyjemnie było osiągnąć jakiś znaczący sukces. Ostatnio nie miał zbyt wielu okazji do radości.

Oboje wpadli do kuchni i nie znaleźli tam martwego Ricksa. Tylko Jean Pierre’a postrzelonego w brzuch. Krwawił mocno, cierpiał z bólu tak bardzo że czoło jego rosił pot. Ale nie jęczał z bólu, tylko zaciskając zęby rysował coś na podłodze drżącą dłonią.


Pieczęć. W oczach Emmy Jean Pierre nie wyglądał dobrze. W oczach Teo… Savoy był martwy. Taki postrzał w wątrobę oznaczał długą i bolesną śmierć związaną z krwawieniami wewnętrznymi.
- Szybko… potrzebuję krwi jednego z was. Potrzebuję trochę sił życiowych, by się uzdrowić.- wydyszał spoglądając na oboje.
Teodor uniósł broń celując w jego głowę. Teraz to nie była egzekucja, a raczej skrócenie cierpień. W przeciwieństwie do Emmy rozumiał co się tu stało. Edgar się uwolnił. A on tego nie przewidział… niedopatrzenie z jego strony. Edgar był doświadczonym komandosem. A takiego byle liny nie powstrzymają na długo. Uwolnił się i postrzelił Jean Pierre’a. Czemu nie zabił od razu?
- Cholera…- syknął Jean Pierre widząc wycelowaną lufę w swoją głowę. -Nie wiem, co chcecie osiągnąć moją śmiercią. Ale powiem wam co możecie stracić. Glify są powiązane ze mną. Gdy ja umrę, stracą moc… A potwory w posiadłości, które są przez nie utrzymywane z dala od tej części mego domu zapolują na was. A Ricks zabrał wasz samochód. I pewnie pojechał po swe zabawki. Więc zastanówcie się dobrze… Czy naprawdę chcecie mnie zabić? Czy wam się to opłaci?

Michael Montblanc


Wstrząsy narastały i stawały się jednostajne. Ale przynajmniej nie stawały się mocniejsze. Dzięki czemu Michael mógł w spokoju o swoje bezpieczeństwo przeszukać mały drewniany kościołek. Zwracał szczególną uwagę na drzwi, ale poza ich stanem naznaczonym kornikami nic ich wyróżniało. Świątynia była w kiepskim stanie i taka jakaś...anonimowa. Była tak jak każdy inny zbór anglikański. Wszystko co mogło wyróżniać ten zbór pośród innych tego typu budynków zniknęło. Był ta stereotypowa świątynia, pozbawiona także wszelkich krzyży i symboli religijna. Była pusta niczym to miasto, była… rekwizytem filmowym!
Całe to miejsce wydawało się być jednym wielkim planem jakiegoś filmu. Budynki wprost wyjęte z westernu, tyle że opustoszałe i zaniedbane.
Brakowało tylko ludzi i strzelaniny o południu.
A południe nadchodziło. Zegar wybił właśnie zaczął wybijać dwunastą, a do regularnego wstrząsu doszły odgłosy zbliżającej się armii.

[MEDIA]http://www.baitsafe.com.au/files/kmkdxpvmxc/rats-multiply--w916h197.png[/MEDIA]

Legionu szczurów, fali szczurów… niemal ciemnego dywanu zbliżającego się do miasta. Gryzonie były normalnych rozmiarów, ale ich liczba przekraczała znacznie łączą ilość naboi jakie miał przy sobie.
Gryzonie choć liczne, były przynajmniej normalne.
Ich pan… nie.
W przypadku grubaska z którym konwersował niedawno Michael, można było mówić o dziwaczności. Ale nadal wydawał się być człowiekiem.
We władcy szczurów nie było nic ludzkiego.

Wysoki postawny osobnik kroczył między szczurami, płaszcz będący chyba także jego skórą skrywał szczegóły jego anatomii… Ta ludzka sylwetka wydawała się z trudem trzymać w całości. Michael obserwując go ze wzgórza zaczynał żałować, że nie kryje się w mroku jak ostatnio. Tuż za nim na doczepionym do jego płaszcza łańcuchu, kończącym się żelazną obrożą na szyi lewitowała nieprzytomna Mia. Albo jej dusza.
Władca szczurów… przybywał po niego.

Armiel 28-11-2014 10:15

- Nadal ufasz temu swojemu Edgarowi? Może i mówił prawdę, a może i nie… tego się teraz łatwo nie dowiemy. Ale jedno nie ulega wątpliwości. Właśnie próbował nas zatrzasnąć w piwnicy i zwiał. Sam. Nie oglądając się za siebie i mając gdzieś, czy przeżyjemy. - Emma prawie krzyczała - Jeśli rzeczywiście zabrał mój samochód… zamierzasz wszędzie chodzić na piechotę? - kobieta minęła Teodora i nie przejmując się, że jego broń celuje teraz w jej głowę, przyklęknęła przy rannym - Masz jakiś nóż? - zapytała cicho, ale z determinacją w głosie. Wyraźnie zamierzała pomóc rannemu.

- Nie zabiję go, jeżeli o to idzie. - Teo spojrzał na rannego. - Nie pozostało mu zbyt wiele czasu. Ten postrzał go zabije, ale możemy spróbować powstrzymać upływ krwi.

Wuornoos spojrzał na postrzelonego Savoya z pewnym żalem w oczach.

- Każdy może popełnić błąd, Savoy. Jesteś winny, czy nie jesteś, teraz nie ma w gruncie rzeczy żadnego znaczenia. Popilnuj go - zwrócił się do Emmy. - Ja sprawdzę, czy w łazience nie ma jakiś bandaży, środków opatrunkowych i przeciwbólowych.

- Po co… pożyję dłużej, krócej… bez znaczenia. - westchnął Savoy. - Nie idź tylko do drugiego skrzydła budynku, omijaj drugie piętro. Nie zabezpieczyłem ich.

- Potrzebuję noża, żeby skaleczyć się w palec. - wyjaśniła wokalistka, podnosząc spojrzenie na twarz Jean Pierre’a. Przez chwilę przyglądała mu się w napięciu - Czy to Ty uwięziłeś w piwnicy tę… kobietę? - coś w jej oczach mówiło mężczyźnie, że jeśli dostanie w swoje ręce nóż… to sama jeszcze nie wie, co z nim zrobi.

- Edgar nie uciekł, on pojechał po swoje zabawki. A potem wróci i zabije nas wszystkich. - mruknął ponuro Jean Pierre. - To nie typ tchórza. To psychopata.

Po czym uniósł głowę spoglądając na Emmę. - Może? Jeśli pytasz o tamtego Savoy’a.. to może tak. Jeśli chodzi o mnie to ledwie przypomniałem sobie tworzenie pieczęci. Zresztą nawet nie wiem o jakiej kobiecie mówisz. Coś pojękiwało w piwnicy… ale miałem zbyt dużego pietra, by tam schodzić w głąb. To miejsce jest pełne takich pułapek. Potworów, które udają ludzi, pomieszczeń dających ułudę bezpieczeństwa. Wolałem nie ryzykować.

- Więc naprawdę nic nie pamiętasz? - Emma bardzo chciała mu wierzyć, ale widać było, że bardzo się tego boi. Ziarna niepewności zasiane przez Ricksa kiełkowały w tym świecie nadzwyczaj szybko.

- Pamiętam… wiele paskudnych rzeczy, które tamten Savoy zrobił, ale nie wszystkie. Niektórych czynów i ich… znaczeń nadal nie rozumiem. - odparł przez zaciśnięte z bólu zęby Jean Pierre.

Teo podał nóż Emmie, a ta zacięła się w palec i wycisnęła kilka kropel na znak tworzony z takim trudem przez Savoya. Następnie wyjęłą pistolet i przycisnęła lufę do poprzedniej rany. Teodor przyglądał się temu z mieszaniną emocji na twarzy: zdziwienie, napięcie, niedowierzanie.

- Mów. - wycedziła kobieta przez zęby.

I Savoy, o dziwo, zaczął mówić.

- Byłem świadkiem rytuału przeprowadzanego w sali… chyba… przez nieznanego mi mężczyznę i...Annabell Clark. Ale pamiętam sprawę niezbyt dokładne. Coś miało zostać przyzwane i spętane… uwiezione w kimś, by dało się kontrolować. Coś jak dżin do spełniania życzeń. Ale potem się to posypało. Nasza mała sekta bowiem, była już na celowniku FBI.- tłumaczył Jean Pierre jednocześnie mieszając jej krew z własną i kończąc znak. - I akurat wtedy wkroczyli. Rozpoczęły się walki i strzelaniny z agentami… demon wykorzystał to by się uwolnić, ale… chyba nie do końca mu się udało. Koniec końców… ożywił nas łącząc ze sobą i… sprawił, że staliśmy się tym kim jesteśmy. Nie do końca wiem w jakim celu, acz… my zginęliśmy Emmo. My wszyscy. I ta moc tego bytu przywróciła nas do życia.

Skończywszy swój mały wywód Jean Pierre przeszedł na jakiś inny dialekt, którego Teodor nie rozumiał, ale owe słowa przypominały hebrajski. Może mówił po semicku, może po aramejsku, akadyjsku: w językach starożytnego Babilonu czy Asyrii… Wuornoos nie wiedział skąd zdobył taką wiedzę, ale pamiętał, że starożytni Persowie byli biegli w przyzywaniu sił spoza tego świata. Wszak Enkidu i Gilgamesz nie byli do końca ludźmi.

- Co masz na myśli mówiąc, że zginęliśmy? - Emma była zszokowana - Jeśli zginęliśmy kilka lat temu to jakim cudem mam papiery na wszystko… świadectwa ukończenia szkół, dyplomy, nagrody… to nie zdarzyło się wczoraj tylko kilkanaście lat temu! - ręce jej się wyraźnie trzęsły - Czy to znaczy, że my… zajęliśmy czyjeś miejsca? Czy pojawiliśmy się znikąd? Czy ktoś jeszcze przez nas zginął? - odłożyła broń na bok i ciężko usiadła na podłodze.

Jakoś do tej pory nie zastanawiała się, w jaki sposób “odmłodniała”, mając jednak kompletną przeszłość. Na tyle kompletną, że miała mnóstwo znajomych ze szkół… ale czy na pewno? Pamiętała ludzi z Silver Ring, ale ich przecież znała tak czy inaczej. Choć oni wszyscy pamiętali się inaczej. Każdy z nich dostał inną przeszłość, jakby każde żyło w innej rzeczywistości. Czy w momencie przerwania rytuału, kiedy oni wszyscy - według słów Jean Pierre - zginęli, świat podzielił się na odpryski, dla każdego z nich po jednym? To kto się teraz o nich upomniał? Nie mógł im dać pożyć normalnie do końca życia?

- Czy to ten demon sprowadził nas tutaj z powrotem? Żebyśmy dokończyli rytuał? Czy żeby nas pozabijać i wyrwać się na wolność? - szepnęła, otępiałym spojrzeniem wpatrując się w jakiś punkt pomiędzy towarzyszącymi jej mężczyznami - Zginiemy tu, prawda?

- Nie! - Teodor podniósł wzrok na dziewczynę. - Nie zginiemy. Skoro już ponoć jesteśmy martwi. Możemy co najwyżej pokazać, że potrafimy bić się o swoje. Każdy rytuał można przerwać, można odwrócić. Savoy? Powiedz mi. Można to zrobić? I jeszcze jedno. Kim była Joan?

- Owszem… każdy można przerwać. Tyle że… - spojrzał wprost na Teodora. - Zrób to źle... a sam rozumiesz. Skoro moc owego demona trzyma nas przy życiu… to… jeśli ona zniknie, to my wraz z nią. Nie wiem jak dokładnie rytuał został zakłócony… ale mam wrażenie, że demon zmienił rzeczywistość, żeby się ukryć przed czyimiś oczami, przed kimś… czymś… Pieczęć którą namalowałem na drzwiach. To pieczęć Metatrona… serafina. My jesteśmy pionkami w tej rozgrywce między nimi… zasłoną dymną. Demon ukrył swą obecność w jednym z nas. Nie jesteśmy mu potrzebni do niczego innego… poza odciąganiem uwagi Metatrona, czy innej istoty kryjącej się za “aniołami”.

Wzruszył ramionami dodając. - Musisz być bardziej dokładny, Teodorze. Znałem kilka Joan.

- Joan w sumie nie jest teraz kluczowa - Wuornoos zaczął chodzić nerwowo od ściany, do ściany. Mowa jego ciała zdradzała ogromne napięcie, zmęczenie i zdenerwowanie. - Chciałbym wiedzieć, komu uwierzyć, Savoy. Nawet sobie przestałem wierzyć, a co dopiero tobie, czy Edgarowi. Pomóż mi to zrozumieć, proszę. I przepraszam, że ci nie zaufałem, kiedy mogłem. Sam rozumiesz. Postaram się uratować twoje życie, jej życie -spojrzał na Emmę. - Swoje życie, też. Ale potrzebuję pomocy. Punktu zaczepienia w tym koszmarze.

- Zakładasz błędnie, że znam wszystkie odpowiedzi, że pamiętam… że mam plan. Ale ja też jestem zagubiony. Moja pamięć również jest szczątkowa. - odparł Savoy, wstając. Po jego ranie nie było śladu poza plamą krwi na koszuli. Był osłabiony… zresztą Emma odrobinę też. - Próbuję to poskładać do kupy i wychodzi, że to co nas ściga to… nasze grzechy… albo kary za nasze grzechy… To co nas ściga po drugiej stronie rzeczywistości, to nasze własne błędy. I zapewne jeden z tych mścicieli jest odbiciem demona… i ściga tego, który jest jego kryjówką. Ale nie wiem kto to.

- Nasze… rewersy. - wzdrygnęła się wokalistka - Ja swój spotkałam. Krwawa Królowa. Z obsesją na punkcie wyglądu… zgadzałoby się. Z tego co udało mi się… przypomnieć… Emma Waterson nie potrafiła się pogodzić ze starością. - westchnęła - No i widziałam… anioła z czarnymi skrzydłami. Tylko nie wiem, na kogo tak naprawdę polował, bo... uciekłam.

- Byłoby to wygodne, prawda? Ale to tylko konstrukty ogarnięte obsesją na punkcie swych… rodziców. Trudno się z nimi gada, choć jeśli nie polują akurat na ciebie, to… można. - zaśmiał się cicho Jean Pierre i dodał spokojnym tonem. - Zresztą nie ma to teraz znaczenia. Edgar pojechał z powrotem do szpitala… zabierze broń ze swego samochodu i wróci, by nas wszystkich zabić. To jest akurat problem nad którym powinniśmy pomyśleć.

To Teo rozumiał. Skinął głową.

- [i] Przygotujmy się na jego przybycie. Zabarykadujmy drzwi. Zróbmy kilka dróg ucieczki w głąb domu, a po drodze zastawmy kilka pułapek. Mamy tutaj benzynę, naftę, butle z gazem, mocny alkohol, cokolwiek? [i] Teo rozejrzał się po okolicy.

- Zrobimy sobie na górze szaniec.

- Moje pieczęcie działają tylko na stwory… ale wymazując część z nich… możemy użyć ich swoistej linii obrony. - zaproponował Savoy. - Alkohol, nafta i benzyna się znajdą... gorzej z bronią. Jest trochę zabytkowych pistoletów skałkowych i muszkietów z czasów wojny secesyjnej na górze. Ale nie wiem czy działają.

- Ja poproszę jednak moją butelkę brandy. - mruknęła Emma, zbierając się z trudem z podłogi. Czuła się jakby właśnie jakiś monstrualny komar wyssał z niej połowę krwi, choć oddała zaledwie parę kropel. A wyglądała jeszcze gorzej, bo wyraźnie popadała w apatię.

- Jaki sens ma uciekanie na górę skoro zamierzacie wysadzić dół?

Zakopiemy się w płonącym rumowisku i tyle z nas zostanie…
- otrzepała dłonie z kurzu - Pył…

- Coś w tym jest… - zgodził się z Emmą Jean Pierre. - Może więc uciec? Do innego budynku?

- A zdążysz go ochronić? - zapytała z powątpiewaniem kobieta.
- Zacznę od małego pomieszczenia… tyle na początek wystarczy.-stwierdził po chwili namysłu Jean Pierre.

- To da nam więcej czasu. - Zgodził się Teo przyglądając uważnie Savoyowi.

- Tylko… gdzie się zabunkrujemy? - zamyślił się Savoy.
- Miejsce, które nie będzie dla niego oczywiste. Ani moje mieszkanie, ani Emmy, nikogo z naszych bliskich. Obce. Nieznane mu. Kościół? Biblioteka? Posterunek policji? - Teo proponował kolejne lokacje popatrując na pozostałą dwójkę.

- Najlepszym wyborem byłby posterunek policji, ale też najbardziej oczywistym. Zbór protestancki bym omijał szerokim łukiem. A więc… biblioteka? Kto z was umie się włamywać do samochodów ? Możemy pożyczyć wóz sąsiada, jeśli któreś z was umie uruchomić buicka bez kluczyków. - wyraził swoją opinię Savoy.

- Ja nie. - wzruszyła ramionami Emma - Biblioteka brzmi równie dobrze jak wszystko inne. Albo równie źle. On ma broń i inne “zabawki”, jak to ładnie ująłeś… - uśmiechnęła się kpiąco do Savoy’a - ...a my praktycznie nic. Wygląda to źle.

- Też nie potrafię uruchomić samochodu bez kluczyków. - Powiedział Teo. - Mamy ograniczoną liczbę broni i amunicji. Ale nadal mamy przewagę. Możemy się przemieścić. Wręcz musimy. Zastanowimy się w drodze. Nie możemy tracić czasu, bo Ricks może zaatakować nas na otwartej przestrzeni. Kierujemy się do biblioteki.

Wyszli we trójkę ostrożnie przemykając się ulicami. Teo starał się iść na końcu. Wolał mieć tamtą dwójkę "na oku", a szczególnie Savoya, lecz zwracał też uwagę na to, czy gdzieś nie pojawi się ich nemezis - Ricks, lub też inny potwór.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:30.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172