Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 28-04-2015, 01:06   #151
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
Sophie zacisnęła zęby i dalej skupiła się na drodze. Chciała dotrzeć do swojego… rodzinnego… domu albo przynajmniej do tego, co z niego zostało.
Nie wiedziała co zastanie na miejscu, nie wiedziała w jakim stanie. Przemierzała ponurą i cichą okolicę, spoglądając przez mgłę na porzucone samochody i opuszczone budynki. Wszystko to nieprzyjemne kojarzyło się z drugą stroną. Tam też miasta były porzucone na pastwę żywiołów, tyle że to był świat realny, prawda? Nie mogła być do końca pewna. Przeskok z jednego do drugiego wymiaru następował wszak niepostrzeżenie. Co jest zresztą realne, co nie ? Z tym również miała problemy. Ostatnio rzeczywistość stawała się dla Sophie jednym niekończącym się snem… kierowanym niezrozumiałą dla niej wewnętrzną logiką.
Skręciła w uliczkę i mijając szpaler drzew dostrzegła…

[media]https://c1.staticflickr.com/5/4090/5082980267_f96f947b0d_z.jpg[/media]

...cmentarz. Na miejscu jej domu był stary zaniedbany cmentarz. Zupełnie jakby dom w którym się urodziła i wychowała nigdy nie istniał.
Sophie wysiadła z samochodu. Wszystko było takie… szalone, ale czy nie przywykła już do tego? Zaczęła przechadzać się pośród nagrobków próbując odczytać nazwiska na nich wyryte.
Część nazwisk była znajoma. Kojarzyły się Sophie z mieszkańcami Silver Ring, Imiona już mniej. Był więc to stary cmentarz powstały jeszcze za czasów, gdy Floryda była kolonią hiszpańską, choć pełną francuskich osadników. Dlatego też szybko znalazła bardzo stary grobowiec z nazwiskiem, które kojarzyła każda osoba urodzona w Silvering. Grobowiec Leonarda de Fountebleu.
Grobowiec założyciela miasta… Znajdował się w miejscu, w którym Sophie nie chciałaby spędzić reszty wieczności, chociaż kobieta wiedziała, że alternatywy, które się przed nią kroją nie są o wiele lepsze, żeby nie powiedzieć gorsze.
Sophie rozejrzała się, jakby w poszukiwaniu zagrożenia, które spodziewała się napotkać. W jakim w sumie świecie była? Jej znanym czy może… tym drugim? Rozglądała się także za chociaż wspomnieniem po jej domu.Na szczęście póki co nie było tego pierwszego, problemem jednak był fakt, że tego drugiego… też nie było. Cmentarz był pusty, cichy, martwy.. tak jak wszystkie cmentarze. I upiorny. Nie był jednak częścią jej przeszłości. Nie budził żadnych wspomnień i z niczym się nie kojarzył.
Sophie wróciła do samochodu i zamyśliła się. Potrzebowała benzyny i jakiś zapasów. To zawsze było w cenie, tak więc ruszyła na poszukiwania tych rzeczy.

Ruszyła do dobrze sobie znanego centrum handlowego znajdującego się na obrzeżach miasta. Przemierzając kolejne opustoszałe drogi Sophie orientowała się, że miasto wygląda w sumie tak… jak zapamiętała. Rozkład budynków użyteczności, sklepów przypomina ten który znała.
Różnice były tylko w detalach… więc czemu jej dom okazał się w ogóle nie istnieć. A skoro nie istniał, to gdzie był jej prawdziwy dom?
Dotarła w okolice centrum handlowego i tam po raz pierwszy dostrzegła “mieszkańców” Silver Ring.

[media]http://i683.photobucket.com/albums/vv197/abishai_str/Road%20to%20secret%20identity/hjo_oup78_zpsylqkn4co.jpg[/media]

Pokraczne hybotliwe sylwetki, ludzie jakby uwięzieni w własnej skórze, skrępowani jej fałdami.
Sophie zacisnęła zęby. Tylko tego brakowało. Zaparkowała samochód nieopodal, zabrała swoje rzeczy i ruszyła bocznymi alejkami w kierunku centrum handlowego. Rozglądała się uważnie trzymając broń w dłoni, idąc cicho i ostrożnie, chcąc wyminąć te poczwary.
Nie było to łatwe… stworów było tu dużo. Wchodziły i wychodziły ze sklepu przez drzwi, grupkami … zupełnie jak rodziny w niedzielny wypad do tego typu placówki. Od frontu więc nie dało się niezauważenie wejść. Od tyłu… zapewne było zamknięte.
Kobieta mruknęła niezadowolona. Przez chwilę zastanawiała się czy spróbować swojego szczęścia i ruszyć do centrum handlowego, ale… Mogła jedyne wplątać się w prawdziwe bagno. Zrezygnowała więc i idąc za swoją pamięcią zaczęła kierować się do jakiegoś położonego w pobliżu sklepu spożywczego, mając nadzieję, że “mieszkańcy Silver Ring” wolą jednak niedzielne popołudnia spędzać w dużych centrach.
Tu na szczęście tłoku nie było, choć nieco zmasakrowany spożywczak był w opłakanym stanie i część artykułów zaścielała podłogę. Inne zaś gniły na półkach. Niemniej z samochodu wydawało się, że część artykułów żywnościowych ocalała.
Sophie wysiadła z samochodu i weszła do spożywczaka szukając po półkach i stojakach jedzenia i picia, które nadawałyby się do spożycia i dały jej siłę na następne… wydarzenia.
Napoje butelkowane i w puszkach wydawały się zdatne do picia, tak samo jak wszelkie zafoliowane artykuły żywnościowe, oraz chrupki wszelakiego rodzaju. Człowiek opanował dzięki chemii sztukę utrzymania żywności w dość długim stanie zdatności do spożycia. I Sophie mogła z tej możliwości skorzystać.
Zabrała tyle, ile było jej potrzebne i wróciła do samochodu. Musiała teraz znaleźć stację benzynową, która zapewni jej samochodowi wystarczająco żywotności, aby nie padł on w najmniej odpowiednim momencie… zapewne w trakcie ucieczki przed hordą potworów.

Znała to miasto, więc wiedziała gdzie jest spora stacja benzynowa… która powinna mieć zapas paliwa. No i była samobsługowa.
Problem jednak pojawił się od razu, gdy do niej podjechała. Stacja miała swojego mieszkańca.



Wysoką postać okrytą płaszczem i z maską gazową na twarzy. I uzbrojoną w młot. I… ludzką? Czy to był człowiek, czy też może pod maską kryła się zdeformowana twarz bestii?
Sophie skrzywiła się, ale minę miała zaciętą, czując ciężar broni w ręku. Co powinna zrobić? Jeżeli to jednak prawdziwy człowiek… Czy nie byłoby dobrze spróbować się z nim skontaktować? Ale co, jeżeli to potwór? Co wtedy zrobi? Czy uda jej się go pokonać? Czy powinna go od razu zabić, tak dla pewności, nawet jeżeli miałby to być zwykły, niczego nie będący winnym człowiek?
Kobieta ruszyła samochodem i zaczęła okrążać stację benzynową wystarczająco blisko, aby ten, kimkolwiek był, ją zauważył…
Ów osobnik zachował się… nerwowo i schował się w środku stacji na widok samochodu Sophie. Albo przyczaił czekając na okazję do ataku.
Sophie niepewnie opuściła samochód i zaczęła zbliżać się powoli w stronę stacji benzynowej nasłuchując, ale nie podchodząc na tyle blisko, żeby osobnik był w stanie po prostu na nią wyskoczyć i zakończyć jej żywot rozbijając młotem czaszkę i mózg. Trzymała broń w pogotowiu.
A on czekał na pewno… Ukryty w półmroku budynku stacji. Nie widziała go dokładnie, ale wiedziała że czekał.
Być może czekał na to, aż się oddali. Być może czekał na okazję zmiażdżenia jej głowy jednym zamachem młota.
- Boisz się? - powiedziała na tyle głośno, aby osobnik to usłyszał. - Bo ja jak cholera.
Nie padła odpowiedź… poza cichym chrobotem. Maska na twarzy zapewne była problemem w komunikacji.
- Wyjdź do mnie. - kontynuowała Sophie sama nie wiedząc czemu to czyni. - Nie jestem wrogiem… dla kogoś, kto nie jest wrogiem dla mnie. Nie jestem potworem tej rzeczywistości.
- Potwór...człowiek… co za różnica… tu każdy jest wrogiem. Tu każdy chce zabić.- ów męski chrapliwy głos wydawał się Sophie znajomy, ale mogła go skojarzyć, ani z twarzą ani z nazwiskiem.
Sophie nie podobało się, że nie mogła zidentyfikować wyraźnie znajomej osoby, ale poniechała na razie prób skojarzenia.
- Gdybym chciała cię po prostu zabić… Gdybym chciała dla pewności to zrobić, aby po prostu uratować swoją skórę… Już bym dawno próbowała to zrobić, od momentu, jak cię tylko zobaczyłam.
- Może tak… a może czekasz na okazję, by wbić nóż w plecy.- syknął w odpowiedzi mężczyzna.- Tu nie można ufać niczemu, nikomu…
- Czy ty kiedykolwiek wydostajesz się z tej rzeczywistości?
Wpierw był chichot, głośny i szaleńczy, a potem padły słowa.- Stąd nie ma ucieczki. Tylko śmierć.
- Wydostałam się stąd już dwa razy, tylko to powróciło, ale nie zamierzam się poddać, tylko znaleźć prawdziwe wyjście, które śmiercią nie będzie.
- Nie… nie… nie…- wydukał mężczyzna, jakby się krztusząc z histerycznego śmiechu.- Ty nie jesteś tam, ty jesteś tu… w realnym świecie. I nie wyjedziesz z miasta. Możesz jedynie przeskoczyć tam i mieć nadzieję, że znajdziesz tam hotel. Bo tu hotelu nie ma. Nie ma drzwi, które można przekroczyć.
- Ty nie próbowałeś się stąd wydostać?
- I właśnie dlatego wiem, że się nie da.- odparł mężczyzna smętnym tonem.
Sophie natomiast wyglądała na zdeterminową. Musiała znaleźć wyjście i zrobi to, jak tylko zrozumie, co ją ciągle ściąga do tego miejsca.
- Widziałeś innych… jak ja? Tych, którzy zostali wciągnięci w ten koszmar? Wiem, że dwójka przyjechała niedawno, trochę przede mną…
-Widziałem… jednego gnojka który wbił mi nóż w twarz, innego który zastrzelił pastora… widziałem potwory… i ludzi gorszych od nich.- odparł mężczyzna chrapliwym tonem głosu.
- Gdzie ich widziałeś?
- W mieście… tu bowiem nie możesz długo przebywać w jednym miejscu. Nigdy długo.- szeptał cicho chrapliwy głos.
- Tego zdążyłam się nauczyć. - westchnęła Sophie. - Jak ty sobie poradzisz sam?
- Ja sobie radzę sam, lepiej niż ty poradzisz sobie z kimś. Przynajmniej nie muszę się martwić nożem w plecach.- odparł mężczyzna.

* * *

Sophie po skończonej rozmowie miała jeszcze zamiar zatankować samochód, tak na wszelki wypadek. Nie wiedziała w co wierzyć, którym słowom człowieka w masce gazowej dać wiarę, czy w ogóle dawać którymkolwiek. Wiedziała jednak jedno - będzie musiała się przekonać na własnej skórze, chociaż może to być tragiczne w skutkach.
Hotelu tu nie ma? Tak przynajmniej powiedział zamaskowany, ale Sophie wolała sama sprawdzić lub chociaż dowiedzieć się co stoi na jego miejscu... może da to jakieś wskazówki?
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 29-04-2015, 23:43   #152
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Teodor Wuornoos

Krzyki… rozlegały się echem w tej sali. Rezonowały i wracały do niego w szalonej parodii.- Panie... , lecz trzy!... Diavolo!.. Panie Diavolo!...Taki cyrograf!?... monsieur…. życie... W zamian… za... jednego skurwysyna!... Czy przyjmie pan…?


Żadnej odpowiedzi, żadnego odzewu. Odpowiedzią była cisza przerywana dźwiękiem. Ale co innego miał do stracenia?
James Spade!... Jedno imię. Jedna osoba.
Pastor. Człowiek kościoła anglikańskiego… oddany Bogu i swojej owczarni. Kłamstwo.
Na pewno nim nie był, tak jak Teo nie był pisarzem.
Jedno wielkie kłamstwo. Czy więc jego uczucia do La Sall były kłamstwem?
Czy osoba, którą pamiętał jako brata, była rzeczywiście jego bratem?
Może to było kolejne kłamstwo?
Ale co mu pozostało poza tym kłamstwem? Teodor nie pamiętał innego życia, poza tym fałszywym. A przebłyski prawdziwego… nie były przyjemne.
Więc wzywał diabła, w nadziei że się pojawił.
I jego cierpliwość została nagrodzona.

[MEDIA]http://i1.cdnds.net/14/16/618x500/movies-batman-returns-the-penguin.jpg[/MEDIA]

Grubasek o paskudnej fizjonomii wyszedł z ciemnego kąta korytarza fabryki, którą przemierzał. Parasolem osłaniał się kroplami czerwonej posoki spadającej z sufitu.
- Chyba wyraziłem się jasno, że nasz kolejna rozmowa niekoniecznie będzie dla pana przyjemna. Dlaczego więc kusisz los… doktorze Wuornoos?-mruknął nieco rozdrażnionym tonem na powitanie.

Sophie Grey


Upór i nadzieja, kierowały Sophie, gdy przemierzała uliczki Silver Ring podążając do hotelu. Nie zamierzała się poddawać. Nie chciała tu umrzeć, nie chciała się poddać jak ten… człowiek.
Miała po co żyć, prawda? Miała?
Nie mogła się poddać. Wydostanie się z tego piekła. Wyrwie z tego kręgu. W to… wierzyła.
Zbliżając się do wzgórza na którym znajdował się hotel, Sophie triumfalnie się uśmiechnęła.
Mężczyzna ze stacji benzynowej się mylił!. Sophie doskonale widziała masywny budynek hotelu, tak dobrze jej znajomy. Było wyjście z tego koszmaru. Wystarczyło tylko dotrzeć do drzwi i użyć karty jako klucza i się stąd wydostanie!
Dojechała do bramy i…


...zamarła.

 Heaven’s Hill Hospital for mentally unstable

Tak głosiła tabliczka na bramie. Szpital psychiatryczny. Nie było hotelu. Budynek który znała doskonale, nie istniał w znajomej jej formie. Goście którzy w nim przebywali, byli pacjentami często trzymanymi wbrew swej woli.
Sophie powoli wjeżdżała na dziedziniec nie wiedząc co o tym myśleć. Zauważyła jakieś zaparkowane samochody na dziedzińcu budynku, który przecież nie różnił z pozoru niczym od tego co miała w swej pamięci. Te same, drzwi, te same mury, te same okna… Gdzieś był korytarz w którym na każdym z drzwi był wypalony w drewnie inny obrazek. Musiał być. A ona przecież znała drogę do nich, prawda?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 01-07-2015, 17:27   #153
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Theodor spojrzał na grubaska. Wyglądał śmiesznie. Groteskowo. Już nie wzbudzał strachu. Nic.

Wszystko skończyło się tam, w rzeźni, gdzie zmuszony był własnymi rękami zadać śmierć bratu.

Bratu? Może nie bratu? Może obcej osobie? Może wytworowi jego imaginacji? To nie miało znaczenia! Absolutnie. Nieodwracalnie. Zabił kogoś, kogo kochał. Z kim wiązały go wspólne wspomnienia. Może i były kłamstwem, ale to było jego kłamstwo.

Po tym, jak wbił hak w ciało brata wszystko umarło. Przekroczył granicę szaleństwa. Granicę tego, co potrafił znieść jego rozrywany na strzępy kolejnymi koszmarami umysł.

Dlatego spojrzał na kapelusznika i zamiast odczuwać strach przed diabłem we własnej skórze zaśmiał się cicho, szaleńczo, patrząc bez lęku w oczy stwora.

- James Spade, monsieour Diavolo. Zabije pan dla mnie Jamesa Spade. A ja w zamian odbiorę dla pana trzy życia.

Nagle jakaś inna myśl wpadła mu do głowy, a pod jej wpływem Theo zatoczył się jak pijany.

- Albo nie, panie Diabeł – zarechotał obłąkańczo. – Zmieniłem zdanie!

Pisarz rechotał z trudem wyduszając z siebie słowa. Zataczał się nie zważając na reakcje przyzwanego kapelusznika.

- Niech Bóg osądzi tych, którzy winni od tych, co pozostają bez winy.

Wyjął kartę tarota przedstawiająca księżyc.

A potem przyłożył do niej płomień zapalniczki patrząc w oczy pana Diavalo.

- Mam nadzieję, że każdy z was spłonie, sukinsyny – wycedził z nienawiścią.
Teraz już nie bał się niczego. Niczego i nikogo.

Szaleństwo to jednak była ucieczka przed wszystkim. Także przed samym sobą i przed targającymi jego duszą lękami.

Śmiejąc się obłąkańczo czekał, aż płomień ogarnie kartę, a gdy ta będzie już płonęła jasnym, żywym ogniem, miał zamiar cisnąć ją pod nogi i skacząc po niej, wgnieść popiół w tą przeklętą ziemię.

Tak. Kiedy przekroczy się granice szaleństwa, kiedy otworzy się pewne drzwi, nie ma już odwrotu.

Trzymając kartę w jednej ręce, drugą uniósł strzelbę, wycelował w Diavolo i nacisnął spust śmiejąc się obłąkańczo.

- Wszyscy musicie zdechnąć! – Krzyczał w szaleńczym widzie. - Co do jednej, pierdolone bestie!
 
Armiel jest offline  
Stary 14-07-2015, 22:03   #154
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sophie Grey


Sophie poczuła, że drży. Czego się bała? Nieznanego? Czy może tego, czego spodziewała się zastać w tym miejscu?
Wysiadła z samochodu i obejrzała budynek. Nie mogło być mowy o pomyłce przecież… Była tu, gdzie chciała się znaleźć, ale czy na pewno? Miejsce się zmieniło… ale może wciąż kryło w sobie to, po co tu przyjechała. Odpowiedzi? Ratunek?
Powoli i ostrożnie skierowała swe kroki ku wejściu do szpitala psychiatrycznego.
Hol był to podobny do tego który Sophie pamiętała w hotelu. Różnice były subtelne i dotyczące detali. Szpitalny hol był pozbawiony ozdób, malowany w zimnych barwach. Odpychający niemalże. Niemniej układ drzwi był w nim taki jaki pamiętała. Co dawało Sophie nadzieję, że układ pomieszczeń w szpitalu jest identyczny z tymi w hotelu.
Wzięła głęboki oddech i postarała się uspokoić myśli. Upewniła się, że ma broń pod ręką i ruszyła przed siebie, w kierunku, w którym powinny się znajdować drzwi z wyrytym symbolem karty.
Gdy zbliżała się do schodów, usłyszała kroki… stukot obcasów nierówny i chaotyczny, jakby jakaś pijana kobieta próbowała przemierzała hol. I rzeczywiście… po chwili w polu widzenia pojawiła się… kobieta.


Przypominająca zgwałconą pielęgniarkę , kreatura o twarzy zakrytej bandażami i uzbrojona w krótki chirurgiczny skalpel poruszała się jak marionetka z pourywanymi sznurkami. I mimo, że Sophie doskonale ją widziała, to owa pielęgniarka chyba nie widziała Sophie, podążając powoli w stałym kierunku… jakby była na patrolu.
To nie powinno być problemem, dla tak zwinnej fotografki. Przez chwilę kryjąc obserwowała koszmarek, a potem ruszyła dalej, pewna swego bezpieczeństwa.
Krok za krokiem przemierzała korytarze kierując się do celu jakim były drzwi z jej grawerunkiem. Musiała przecież się stąd wydostać, musiała stąd uciec, musiała…
Widok korytarza wypełnionego nie pokojami, a celami dla pacjentów. Widok drzwi otwartych i pozbawionych drzeworytów. Widok, który pozwolił Sophie jedno. Z tego miejsca nie ma ucieczki.
Nagle z jednego z pokoi wyłonił się postawny mężczyzna ze strzelbą w dłoniach.

[MEDIA]http://i295.photobucket.com/albums/mm144/samueljones1/KILLING%20MACHINE/Dolph_Lundgren_Is_The_Killing_Machine_Killing_Mach ine_19.jpg[/MEDIA]

Wycelował prosto w klatkę piersiową zaskoczonej dziewczyny i nacisnął spust mówiąc z uśmiechem na twarzy.- To nic osobistego… Po prostu lubię zabijać.
Huk broni, ból, krew, upadek, śmierć. Proza życia.

Emma Durand



Czy mieli wybór?
Żadnego.
Emma z mizernym skutkiem otrzepała i wygładziła ubranie, sprawdziła czy karta jest bezpieczna w kieszeni spodni i spojrzała na Jeana.
- Wygląda na to, że czeka na nas przedstawienie. - mruknęła, usiłując nadać wypowiedzi ton rozbawienia… z równie mizernym skutkiem, co porządkowanie odzieży - Idziemy?
- Nie jestem pewien, czy spodoba mi się owo przedstawienie. - mruknął ponuro Jean i rozejrzał się dookoła po pustyni. Wyglądało jednak, że osobiście wolałby zmierzyć się z perspektywą spalonych słońcem pustkowi, niż z namiotem cyrkowym.
- Na pustyni nie znajdziesz drzwi. A tam… tam możemy mieć szansę. - Emma bez trudu odgadła, o czym myśli Savoy’a, po czym ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą, mocno zaciskając palce - Stojąc w miejscu albo błądząc po pustyni do niczego nie dojdziemy. - tłumaczyła, jakby usiłowała przekonać też samą siebie, że to jedyne rozwiązanie - Cokolwiek tam na nas czeka... - zbladła, kiedy uświadomiła sobie, że faktycznie coś tam na nich czeka. Ostatecznie to coś przyciągnęło ich do siebie. Nie było innej możliwości - ...gdyby chciało nas zabić, pewnie już by to zrobiło. Zawsze to jakaś szansa…
Oboje weszli ostatecznie do środka. Namiot wydawał się znacznie większy wewnątrz niż z zewnątrz. Okrągła scena cyrkowa wysypana była białym niczym śnieg piaskiem, na którym widoczne były mocno kontrastujące czerwone plamy… krwi. Okręcone serpentynami słupy podtrzymujące namiot również były pokryte posoką, a na ławkach dla widowni siedziały malutkie mumie dzieci w różnym wieku, którym ktoś z pietyzmem domalował czerwoną szminką uśmiechy. Namiot był… pusty.
W tej chwili przynajmniej. Nadal bowiem i Emma i Jean Pierre stali u jego wejścia.
Emma głośno wciągnęła powietrze na widok dziecięcych postaci na widowni i odruchowo schowała twarz w ramieniu towarzyszącego jej mężczyzny. Wiedziała jednak, że nie ma czasu na rozczulanie się i przeżywanie wszystkiego, co spotka ją w tym świecie. Nie bez powodu Koszmar nazywał się Koszmarem… Jedyne, co im pozostało to iść naprzód. Może inne wyjścia z namiotu prowadziły do innych światów? Nie na pustynię?
- Spróbujmy przejść do następnego wejścia. - szepnęła do Jean Pierre’a i głową wskazała wyjście po swojej lewej. Dlaczego akurat tamto…? Może dlatego, że akurat w tę stronę odwróciła twarz od maleńkich mumii?
Nie musiała dodawać, że z cała pewnością powinni omijać arenę. Krew… była dostateczną wskazówką. Omijać z daleka.
Ruszyli więc pomiędzy ławkami obchodząc dookoła mroczną Arenę, ale wtedy… reflektory dotąd wyłączone i martwe, poruszyły się. Zalały Arenę światłem sprawiając, że krew na niej zaczęła bulgotać. I z jednej z takich plam zaczęła wynurzać się postać


ubrana w czapkę błazna, wenecką maskę zakrywającą twarz i strój godny renesansowego jarmarku.
Wokalistka zaklęła cicho. Wiedziała, po prostu WIEDZIAŁA. Nie mogli przejść przez namiot tak po prostu. Musiał ożyć, kiedy do niego weszli. A ten błazen na środku z pewnością był gospodarzem tego miejsca. I z pewnością nie pozwoli im wyjść ot, tak. Ale czy to znaczyło, że mają grać w tę grę na jego zasadach? Wewnętrzny opór i zmęczenie rzucaniem po dziwnych światach wyraziła upartym ignorowaniem pojawiającego się Rewersu - była pewna, że jest Rewersem - i pociągnęła Jean Perre’a dalej.

Stwór ten pokłonił się widowni mówiąc.- Panie i panowie, damy i ladacznice, łotry i święci, dusze potępione, dusze wyniesione, duszyczki pogrzebane i zapomniane. Witam w moim cyrku, gdzie nie uznajemy praw BHP. Tu rany są prawdziwe, ból autentyczny, a kłamstwo nie istnieje. Powitajmy brawami moją uroczą asystentkę i jej towarzysza.
I wszystkie zmumifikowane dzieciaki zaczęły klaskać, przy zgrzycie zasuszonych kończyn zmuszonych wolą błazna do ruchu.
Oooooo, nie. Tak łatwo nie będzie.
Emma ostentacyjnie unikała spoglądania w kierunku Areny, utkwiwszy spojrzenie w wyjściu z namiotu… które było tak daleko…
Wiedziała, że nie wyjdą bez pozwolenia trefnisia.
Wiedziała, a jednak nie potrafiła się z tym pogodzić.
A przynajmniej nie tak łatwo.
- Zapraszam na środek Areny… chyba nie chcecie, bym prosił widownię o pomoc? - smutny ton głosu klauna był… dziwny. Głos wtedy wydawał się bardziej kobiecy niż męski.
- Nie jestem pewien co przez to mamy rozumieć, ale… chyba nie mamy dość amunicji, by obronić się przed nimi wszystkimi. - szepnął cicho Jean rozglądając się niepewnie dookoła.
Emma skinieniem głowy przyznała mu rację i wreszcie spojrzała na błazna.
- Czego od nas chcesz? - zapytała głośno, nie ruszając się jeszcze z miejsca - Dlaczego nie pozwolisz nam po prostu przejść?
- Jestem… Klaunem, Błaznem… a to moje przedstawienie i czas… próby dla was dwojga. Czy jedno z was jest tym wybranym? Czas to zobaczyć. - rzekł wesoło trefniś.
- Wybranym…? Wybranym przez kogo… i do czego? - kobieta czuła, jak przerażenie zaczyna zaciskać szpony na jej gardle i zimnymi mackami pełznie wzdłuż kręgosłupa. Czuła, że ta “próba” zakłada rozlew krwi… ich krwi.
- Dlaczego tylko jedno z nas ma być wybrańcem? I dlaczego akurat Ty masz to osądzić?
- Ja nie osądzam, ja tylko sprawdzę i wymierzę sprawiedliwość. To wyście wybrali jedno z was. To wyście zapoczątkowali cały ten koszmarny ciąg zdarzeń. - rzekł sarkastycznie męski głos klauna, a po chwili jego głos stał się… kobiecy i znajomy, gdy mówił. - I ja stałam się przez was ofiarą, więc czy to nie sprawiedliwie, że ja będę sędzią?
- To jakiś obłęd... uciekajmy stąd. - rzekł w odpowiedzi Jean i szepnął do ucha Emmy. - Spróbuję magii, może to coś da.
- Nie sądzę, byś miał dość sił, by się jej przeciwstawić. - kobieta czuła, że to żeńska strona Błazna jest bardziej niebezpieczna. Wiedziała, że skądś zna ten głos… ale pamięć za nic nie chciała jej podsunąć ani twarzy ani tym bardziej nazwiska - Ale możemy spróbować. Zrób… to, co planujesz i biegnijmy do wyjścia… - starała się ukryć powątpiewanie w głosie ale nie zdołała. Oczyma wyobraźni już widziała stojące im na drodze mumie dzieci… ale determinacja i wściekłość wzięły górę. Nie mogą się poddać zbyt łatwo.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz i wcale nie czuję się winna. - Emma znów podniosła głos, pozwalając w nim zabrzmieć złości. Próbowała zyskać na czasie rozmową. - Kim jesteś?
- Jestem Głupcem… czyż to nie oczywiste? Jestem ślepą nadzieją podążającą ku zgubie… jednakże jedyną nadzieją, jaką macie. - zaśmiał się błazen kłaniając się w pas, podczas gdy Jean rozpoczął mamrotanie po łacinie.
- Nie pytam Ciebie, tylko ją. - żachnęła się Emma - Kim jesteś i dlaczego nas oskarżasz? - powtórzyła pytanie.
- Nie ma jej... już nie. Jesteśmy jednością. Obie połówki tej samej monety. - wyjaśnił Głupiec. - Ciebie też to czeka i jego… to lub śmierć... nadal błąkacie się w ciemnościach, prawda?
- Mógłbyś przestać mówić zagadkami? - Emma stłumiła cisnące się na usta kolejne przekleństwo - Oczywiście, że się błąkamy. Nie mamy pojęcia co się tutaj dzieje i dlaczego. Jeśli naprawdę chcesz nam pomóc... “nasza jedyna nadziejo”, wyjaśnij nam, o co w tym wszystkim chodzi. I jak to zakończyć tak, by przeżyć.
- Zasady, zasady… nie znasz baśni, bajań i bajek? Muszą być zagadki, muszą być tajemnice, alegorie... sny nie są nigdy prostą drogą do oświecenia. - odparł stworek. A Jean rzekł cicho. - Jeszcze chwilę, czasu… potrzebuję chwili.
- Daj mi też chwilę, spróbuję wyciągnąć z niego, ile się da. - odszepnęła Emma, po czym zwróciła się znów do Błazna.
- W takim razie opowiedz nam o tym wszystkim alegorycznie. Jak stąd wyjść? - założyła ramiona na piersi - Co tu się właściwie stało i jak to zakończyć?
- Wypuściliście diabła z pudełka, by zaspokoić swoje żądze i spełnić życzenia. Ale on… tym razem nie chciał powrócić z powrotem do środka i stąd ten cały karnawał krwi i śmierci. - Błazen wskazał palcem na oboje. - Teraz jest coraz bliższy zerwania okowów, bo was jest coraz mniej.
- Więc gdy wszyscy zginiemy… z każdą śmiercią jest coraz silniejszy, tak? - przełknęła nerwowo ślinę. Źle, a nawet bardzo źle. Powinni zjednoczyć siły i trzymać się razem… ale czy to jest w ogóle wykonalne w tym pokręconym śnie?
- Jak można go zamknąć z powrotem… zakładając, że pożyjemy dość długo, by spróbować tego dokonać? - a po namyśle dodała cicho - Ilu nas zostało?
- Wy? To wasze odbicia mogą go zniszczyć. Tyle, że niepełne nie mają szans, a diabeł ukrywa się między wami. - odparł ironicznie Błazen. - Diabeł jest wśród was.
- Odbicia… Rewersy? Mój rewers wyraźnie nie zamierza się jednoczyć tylko usiłuje mnie zabić. - warknęła ze złością Emma - A Ty… Ty powinieneś być po naszej stronie. Twoje odbicie już się z Tobą zjednoczyło, tak mówiłeś...
- Zabiłem moje odbicie, bo to że istniejemy oboje, jest aberracją. Tak następuje zjednoczenie obu połówek.- rzekł błazen zimnym tonem, wchodząc w wypowiedź Emmy. - Dzięki temu jestem całością. Bo wy… żywi jesteście błędem na fakturze rzeczywistości.
- Więc... zamierzasz nas zabić, byśmy się połączyli z naszymi odbiciami? - coś jej nie pasowało w tych wyjaśnieniach, ale nie miała pojęcia, co. Zastanowi się nad tym później… jeśli przeżyje.
- Nie słuchałaś mnie… - mruknął Błazen i wzruszył ramionami. - Ja już mam swoją połówkę, wy mnie nie obchodzicie… ja szukam wybranego. Ja szukam diabła z pudełka. Nie wiem kto to jest. Ten kawałek pamięci został jej odebrany, mojemu odbiciu.
- A jak już go znajdziesz… to co z nim zrobisz?
- Zabiję go… i uwolnię nas wszystkich. - gdy to powiedział, silny blask zalał cały namiot. Mumie dzieci stanęły w płomieniach, a Emma poczuła, jak ktoś ciągnie ją za rękę, biegnąc.
- Mamy tylko kilka sekund. - głos był Jeana.
Emma w pierwszej chwili dała się pociągnąć do biegu, ale po chwili wyhamowała gwałtownie, obiema rękami z całą siłą jaką udało jej się wykrzesać, przytrzymując też Savoy’a. Kiedy się zatrzymał, spojrzała na niego z wściekłością i wysyczała - Dlaczego to zrobiłeś, zanim skończyłam rozmawiać?
- Zaklęcia nie mogę trzymać w nieskończość… on zresztą kłamie i oszukuje, jak one wszystkie. - burknął wściekły Savoy i znów pociągnął Emmę, tymczasem blask słabł błyskawicznie, a ogień… był wsysany przez Błazna jak powietrze przez odkurzacz.
- Skąd wiesz, że kłamie? Mój Rewers nie kłamał. Chciał mnie zabić, owszem, ale nie kłamał. - kobieta ani myślała ruszyć się z miejsca - Za to myślę, że Ty kłamiesz. Z pewnością mogłeś poczekać jeszcze parę chwil. - jej postawa stała się bardziej spięta, jakby Emma spodziewała się jakiegoś podstępu ze strony swojego towarzysza. Widać było, że jej nieufność względem niego rośnie.
- Jak chcesz... zostań tu. - burknął Jean puszczając dłonie Emmy. - Ja nie zmarnuję tej szansy. Bo drugiej nie będzie.
I rzucił się do ucieczki.

Ale Emma nie zamierzała pozwolić mu uciec. Z jakiegoś powodu wierzyła bardziej Trefnisiowi, niż jemu… dlaczego? Trudno było powiedzieć. Być może przesądziło o tym to, że Jean rzucił się do ucieczki, nie oglądając się na nią choć jasne było, że osobno nie mają szans. Może to, że używał magii albo to, że przerywał najciekawsze wypowiedzi w połowie. Nie pierwszy już raz. Sama nie była pewna, ale też znów nie było czasu na zastanawianie się. Jeśli pozwoli mu uciec teraz, może go później nie odnaleźć. A nie chciała spuszczać go z oczu. Zwłaszcza, że był… niepewny. A słowa Błazna pokrywały się z tym, co już sama wiedziała.
Więc może nie kłamał?
Czy można mu było zaufać?
Cóż… za chwilę się o tym przekona.
Emma próbowała go zatrzymać, ale Savoy okazał się szybszy i silniejszy i… nie wahał się uderzyć jej w twarz, by uciec. Widać zdecydowanie pragnął się stąd wydostać. Być może miał dodatkowe powody, być może nie.
Gdy zaś Błazen opanował sytuację, pstryknął palcami. Cztery małe mumie pękły, a z nich wyłoniły się potwory o wysokości dwóch metrów.


Humanoidy o czaszkach zakończonych zabawnymi nosami, ruszyły zadziwiająco szybko na swych dużych butach w kierunku Emmy. Minęły ją i pognały za Jeanem.
- A ty, panienko? - zapytał Błazen.
Emma wstała i potarła piekący policzek.
- A ja chcę przeżyć i zakończyć to szaleństwo. - odpowiedziała hardo, starając się unikać wzrokiem pozostałości po pękniętych mumiach - Jak zamierzasz sprawdzić, które z nas jest pudełkiem na diabełka? - zapytała ironicznie.
- Ty sprawdzisz. - kolejne pstryknięcie i z jednej z plam krwi wynurzyło się duże czarne lustro o obsydianowej powierzchni. - Zobacz, jaka jest prawda.
Kobieta odetchnęła głęboko i wolnym krokiem, wbijając wzrok w piasek Areny pod swymi stopami, podeszła do zwierciadła. Minęła dłuższa chwila, nim opanowała w sobie narastające przerażenie i stłumiła chęć ucieczki. Zamknęła oczy, zbierając siły i podniosła głowę. A gdy otworzyła oczy…
Widok… nie był dla Emmy zaskoczeniem. Widziała siebie, starszą o kilkanaście lat, ale nadal piękną i szykowną. Widziała siebie w drogiej garsonce i z naszyjnikiem z klejnotów. Była piękna, była starsza i doświadczona, była i zimna. Była tą Emmą Waterson-Durand, o której wszak już wiedziała. Taka była prawda.
- Czy teraz mnie puścisz? Pozwolisz odejść? - odezwała się cicho, bezbarwnym głosem. To co zobaczyła, było ostateczne potwierdzenie tego, w co nie chciała uwierzyć. Że jej życie było iluzją, ułudą, snem… że tak naprawdę nigdy nie istniała Emma Durand, obiecująca śpiewaczka jazzowa, która znalazła miłość tam, gdzie przez tyle lat nie spodziewała się jej znaleźć…
Kiedy wreszcie przyjęła do siebie tę prawdę, po jej policzkach pociekły łzy. Przygarbiła się wyraźnie, jakby jej cała wola życia została wessana przez obsydianowe lustro.
Bo właściwie tak było…
Nie miała już dla kogo wracać z tego Koszmaru bo z chwilą jego zakończenia, o ile to w ogóle nastąpi, jej życie… zniknie. Przecież nigdy nie istniała… nie naprawdę. Więc czy było o co walczyć?
Ze złością uderzyła pięścią w taflę zwierciadła, po czym opadła na kolana, ukrywając twarz w dłoniach i zanosząc się bezsilnym szlochem.
- Tak… możesz iść. - rzekł w odpowiedzi Błazen zimnym głosem, grobowym niemal.
Mogła iść. Ale dokąd?
Po co?
Przecież i tak jej istnienie jest jakimś ponurym żartem… aberracją, która nie powinna istnieć.
Czy miała jeszcze o co walczyć?
Nie potrafiła się nawet ucieszyć z tego, że to nie ona jest pudełkiem na diabła.
Pustka w środku wysuszyła nawet łzy.
- Jesteś w ogóle dość silny, by go zabić? - jakoś nie miała siły żeby wstać i gdzieś sobie pójść, więc zaczęła pytać, żeby zająć czymś myśli. Z czystej, ludzkiej ciekawości.
- Będąc całością… mam szansę. - wyjaśnił Błazen.
- Zbyt optymistyczne to nie jest. - Emma wzruszyła ramionami, gapiąc się bezmyślnie w lustro - Twoje marionetki zdołają dogonić Savoy’a i sprowadzić go z powrotem?
- Jeśli on jest wybranym to… nie. - stwierdził Błazen ponuro.
- Wybranym, czyli… diabłem, tak? - bezbarwny ton głosu nie zmienił się ani na chwilę - Będziesz wiedział o niepowodzeniu nawet jeśli Twoje sługi nie wrócą?
- Nie… Ale jeśli nie wrócą, to będę wiedział że je zniszczył. A wrócą jeśli go zgubią. - stwierdził Błazen.
- To ja tu sobie jeszcze posiedzę i poczekam… może zjawi się ktoś jeszcze? - wokalistka odwróciła się i oparła o obsydianową taflę, wyciągając zmęczone nogi przed siebie. Ze zdziwieniem poczuła i usłyszała, że zaburczało jej w brzuchu. Przecież iluzje i ułudy nie powinny odczuwać głodu.
Błazen przyglądał się Emmie badawczo i właściwie jakby zastanawiając się, co zrobić ze zmęczoną kobietą. Chyba nie przewidział takiej sytuacji.

A Emma zaczęła tracić nagle oparcie. Tafla zaczęła się robić płynna, wynurzały się z niej dłonie obejmujące ją w pasie, chwytające za piersi, zakrywające usta. Lustro zaczęło ją wciągać do siebie.
A ona nie mogła nic na to poradzić, choć w pierwszym odruchu próbowała. A potem doszła do wniosku, że właściwie jest jej to obojętne i przestała się szamotać, dając się po raz kolejny wciągnąć w pułapkę.
Wylądowała w dużym ciemnym pokoju, pełnym papierosowego dymu. Na kanapie leżała rozleniwiona kobieta ubrana w długą czarną koktajlową suknię ze zmysłowym dekoltem i włosami ufryzowanymi zgodnie z modą lat prohibicji. Paliła papierosa w długiej tutce i przyglądała się swemu gościowi z zainteresowaniem.
I była Emmą Waterson-Durand. W jej wieku i bardziej wyidealizowaną i zmysłową. Prawdziwym wampem.
Była Emmą idealną.
- Czego ode mnie chcesz? - w głosie “fałszywej” Emmy zabrzmiała niechęć, widoczna także w jej ruchach i spojrzeniu.
- Czego ja chcę? - zaśmiała się zmysłowym i chrapliwym tonem głosu kobieta prężąca na kanapie swe idealne ciało. - Przecież to ty… wdarłaś się tutaj, gdzie kryją się twe marzenia, ambicja i fantazje.
W oczach wokalistki odbiło się zmęczenie i rezygnacja. Nie miała ochoty na kolejną porcję zagadek.
- Nigdzie się nie wdzierałam a do “przed chwilą” nie miałam innych marzeń, niż wyjście z tego Koszmaru. Teraz już sama nie wiem czego chcę. - odpowiedziała ponuro.
- Cóż... żadnych więc zagadek. To jest twoja świadomość. Ta część zbudowana z marzeń, ta która pchała cię do przodu każdego dnia. A ja jestem tym, do czego dążyłaś i pragnęłaś. Ucieleśnienie piękna, luksusu, sukcesu… wszystkiego, co ci się śniło. Każdego twego kaprysu. - rzekła w odpowiedzi druga Emma.
- Możesz mi więc opowiedzieć, co dokładnie zrobiła… zrobiłam... i dlaczego? - tym razem w głosie kobiety pojawiła się nutka niechętnego zainteresowania - I co poszło nie tak?
- Kochanie…- zaśmiała się zmysłowo kobieta, wstając z kanapy i podchodząc do Emmy na absurdalnie wysokim obcasie w wyjątkowo drogich szpilkach od Gucciego. Jej całe ciało wydawało się pulsować erotyzmem, gdy się zbliżała do Durand. - ...nie jestem twoją pamięcią, tylko pragnieniami. Mogę ci powiedzieć czego pragnęłaś i co udało ci się zdobyć. Czego pragniesz i jaka byłaś i jesteś… Ale nie to, co zrobiłaś. Cóż… nie wszystko. Tylko to co jest związane z twymi sukcesami i porażkami.
- Więc opowiadaj. - wokalistka ominęła swój ideał i z westchnieniem zajęła jej miejsce na kanapie. Erotyzm kobiety zupełnie na nią nie działał, za to zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać.
- Pragnęłaś i pragniesz tego, co widzisz… być zachwycającą, piękną, podziwianą i kochaną. I osiągnęłaś to... nie raz. Zdobyłaś kilka tytułów, zwróciłaś uwagę wpływowych ludzi, owinęłaś ich wokół swego łóżka. I pławiłaś się w tym luksusie, szczując jednych na drugich. A potem… pojawiła się ona. Pierwsza zmarszczka. - mruknęła kobieta, siadając na podłodze obok kanapy i mruczała zmysłowo niczym matka opowiadająca bajkę córce. - Przeraziła cię starość, więc zaczęłaś szukać. Najpierw stabilizacji w bogactwie, potem Savoy wtajemniczył ciebie i twego męża w tajemnicę czarnej róży. Klucza do nieśmiertelności i wiecznej młodości. Byłyśmy… miałyśmy znów nadzieję i ambicję być wiecznie młodzi, kosztem czyjejś śmierci i czyjegoś potępienia. Savoy był dowodem, że ta metoda działała. Był w wieku ledwie czterdziestu lat, a miał ponad czterysta. I nie nazywał się Savoy... zdradził ci to w łóżku, jak wszyscy oni. Och… umiałyśmy robić cuda w łóżku. Każdy mówił nam swoje sekrety. Nie miał wyjścia.
Więc wiedziałyśmy, że metoda… działa, że Savoy to Fountebleu. Pierwszy Fountebleu i jedyny Fountebleu, ale mąż był kłopotem. Musiałyśmy się go pozbyć. Stał na drodze naszej ambicji, bo mąż… chciał użyć tej samej metody, by mieć nas tylko dla siebie. Nie mogłyśmy do tego dopuścić. A potem.. wszystko się zmieniło. Zapragnęłyśmy sławy piosenkarki, dążyłyśmy do szczytu. Znalazłyśmy miłość, a teraz… porzuciłaś mnie i pogrążyłaś się w marazmie.
- Gdy to mówiła, pieszczotliwie głaskała Emmę po włosach, niczym własne dziecko.
- Całe moje życie okazało się tylko iluzją. Moje wspomnienia i marzenia - snem, ułudą, marą… - odpowiedziała gorzko kobieta - Nawet jeśli uda mi się stąd wyjść… co mnie czeka w prawdziwym świecie? Nie jestem jego częścią. - przymknęła oczy, czerpiąc pocieszenie z delikatnego dotyku swego idealnego sobowtóra - Zaklęcie straci moc, a ja… nagle się zestarzeję? Zostanę z niczym? O to nie warto walczyć.
- Ale wiesz dobrze, że my… nie jesteśmy takie. - mruknęła idealna Emma tuż przy uchu prawdziwej. - My nie poddajemy się przeciwnościom. Zaciskamy zęby i wydzieramy drogę dla siebie nie bacząc na przeszkody. Przecież dobrze pamiętasz, co mówił nasz tatko. Istnieje więcej niż jeden sposób na obdarcie kota ze skóry. Kto powiedział, że i w tym przypadku nie jest inaczej? Kto powiedział, że sposób Błazna jest tym… jedynym?
Myśli wokalistki opornie ruszyły do przodu. Ciężko było wyrwać się z odrętwienia, gdy całe zmęczone “ja” żądało wreszcie odpoczynku. I się poddało.
- Ale jak sobie poradzić z diabłem? On chce się wyrwać na wolność, my nie możemy mu na to pozwolić. Nie wygląda na to, by była inna droga… nie mamy dość sił, by choć próbować zmusić go do posłuszeństwa.
- Nie wiem… ale ty znajdziesz sposób. Zawsze znajdowałaś. - jej usta przylgnęły do ucha Emmy, powiodły po nim pieszczotliwie. - Jestem też ucieleśnieniem twej fantazji i… tak fantazjowałaś też przed lustrem, jakby to było sama ze sobą. Dwie najpiękniejsze kobiety splecione razem, ale teraz… twoim największym pragnieniem jest spoczynek, więc… śpij. Tu jesteś bezpieczna.
- Dziękuję… - mruknęła sennie Emma, nie mając już sił, by przeciwstawiać się senności. Po raz kolejny obdarzyła zaufaniem kogoś, kogo tak naprawdę nie znała.
Tym razem “tym kimś” była ona sama.

Pobudka była nietypowa… Bo gdy się obudziła, zobaczyła stolik zastawiony jedzeniem i gołego mężczyznę siedzącego w fotelu, obok którego w podobnym foteliku siedziała idealna Emma.
- To niemożliwe... - wyrwało się wokalistce, bo wszak niemożliwym był widok gołego Antona.
- To… to tylko iluzja... prawda? - słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło. A przecież nie mogło być inaczej. Anton nie miał karty więc nie mógł się tu znaleźć… a raczej zostać uwięzionym. Ale tu był… czy to możliwe, żeby idealna Emma mogła spełniać wszystkie jej pragnienia? Na stoliku pyszniły się świeżo upieczone croissanty, masło, dżem i kawa, na którą miała taką ochotę. Obok nich bagietka, sery i winogrona, do których pasowała butelka jej ulubionego wina. A do tego Anton… jej największe pragnienie. Miłość jej życia, którą odkryła zbyt późno, by zdążyć się nią nacieszyć. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Anton… - szepnęła miękko, odsuwając od siebie niechciane wspomnienie ich poprzedniego “spotkania”. Tego, które zakończyły się śmiercią “Antona”.
- Witaj, moja śliczna. - szepnął z uśmiechem Anton wstając i podchodząc do Emmy. W tej chwili wydawał się jej podobny greckim pomnikom. A druga Emma dodała. - To jest twoje pragnienie, wszystko tu jest twym pragnieniem, nawet drobne kaprysy pozostają pragnieniami.
Nawet jeśli to było jedno wielkie oszustwo… dlaczego miałaby z niego nie skorzystać? Coś jej się przecież należało za to wszystko, co ją spotkało od momentu otrzymania karty tarota. A właściwie to za całe jej życie, które okazało się być tylko i wyłącznie kaprysem. Jej kaprysem. Dlatego też uśmiechnęła się szeroko, drapieżnie i przeciągając się zmysłowo, zażądała - Nakarm mnie. A potem… potem zobaczymy...
Była to... całkiem zabawna scena i bardzo pokręcona. Emma była karmiona przez nagiego kochanka, który podawał jej do ust kolejne przysmaki, a przy okazji zerkała na drugą siebie… tę idealną w idealnie skrojonej sukni, wodzącej palcami po swym dekolcie i równie podekscytowanej co ona sama. Ale przecież to była ona sama. Jej personifikacja własnych pragnień, odczuwała to samo, co oryginalna Emma Durand, ubrana w zmysłową suknię o kolorze rubinowej czerwieni z rozcięciem odsłaniającym jej zgrabną nogę. Kiedy wokalistka została przebrana w ten strój? Pewnie nigdy… podświadomie pragnęła wyglądać pięknie dla Antona i dlatego stała się piękna. Brud i otarcia zniknęły, tak jak znoszone ubrania i nieświeży zapach jej ciała.
Przez myśl przemknęła jej obawa o kartę tarota… ale zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. W tej chwili liczyło się tylko to, że mogła odetchnąć, zjeść i zapomnieć się w ramionach kochanka… nawet, jeśli to było tylko jedno wielkie oszustwo. Po tylu dniach Koszmaru i brutalnej prawdzie, która wreszcie przebiła się do jej świadomości, pragnęła właśnie tego… zapomnienia.
- Nie jesteś tu ciałem… Ono zostało przy lustrze, wraz z kartą. Jesteś tu umysłem. - wyjaśniła jej własna podświadomość. - Więc karta jest bezpieczna.
Jeśli jej ciało zostało na Arenie to jedzenie straciło sens. Świadomość może i będzie syta, ale powrót do ciała będzie bolesny, bo ono nadal jest głodne. A skoro tak…
- Chodź do mnie… - złowiła spojrzeniem spojrzenie Antona i ułożyła się w kuszącej pozie na kanapie. Suknia rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając na ciele Emmy znacznie bardziej skąpy strój - koronkowy gorsecik i majteczki w kolorze czerwonego wina, a także czarne pończoszki… i lakierowane rubinowe szpilki na nogach.
- Powiedz mi… czego teraz pragniesz…? - droczyła się z Antonem, a także ze swoją idealną kopią, do której skierowała swoje następne słowa, mrucząc zmysłowo - A czego pragnę ja…?
- Ciebie pragnę.- wyszeptał Anton nachylając się i całując szyję Emmy i dekolt jej gorsetu, Jego dłoń ześlizgnęła się po nim w kierunku bielizny opinającej biodra wokalistki i wsunęła się pod nią muskając rozpalone miłosną gorączką miejsce. - Wielbić, kochać, rozpalać.
- Och… wielu rzeczy. Jedną jednak z cech naszych pragnień jest ciekawość i brak jakichkolwiek hamulców. - zachichotała idealna Emma, wstała i podeszła do prawdziwej z kieliszkiem wina, nachyliła się i całując zmysłowo swój oryginał, przelała wino do jej ust. Może i nie było prawdziwe, ale smakowało jak najlepszy trunek i podobnie upajało.
Czy uprawianie seksu z samą sobą to zabawa we dwójkę… czy w pojedynkę?
Czy to ważne?
Wino było absolutnie i niezaprzeczalnie najwspanialsze na świecie a usta, które jej podały łyk owego nektaru - idealnie miękkie i słodkie. Nic dziwnego, w końcu jej kopia BYŁA ideałem. A skoro była też jej podświadomością, musiała znać jej najintymniejsze i najgłębiej skrywane sekrety i fantazje… czy więc wstydliwe zaprzeczanie czemukolwiek miało sens?
Pieszczący ją mężczyzna także był ideałem. Idealnym wyobrażeniem jej Antona, który jest teraz Bóg wie gdzie i pewnie jej szuka…
Nagła tęsknota wstrząsnęła jej ciałem, które mimowolnie naparło na wielbiącą je męską dłoń a usta samowolnie odszukały wargi idealnej kopii. Jeśli teraz pozwoli się ponieść tęsknocie i bólowi, przegra.
Żeby wygrać, musiała zacząć od nowa.
A żeby zacząć od nowa…
- Dajcie mi zapomnienie… - szepnęła między pocałunkami, całą sobą pragnąc właśnie tego i w pełni oddając się w ręce kochanków.

Gdzieś znikło oparcie kanapy… ale czy to miało znaczenie? To palce, które czuła między udami - drapieżne i intensywne, miały znaczenie. Anton odstąpił od pocałunków na dekolcie. Zamiast tego trzask materiału świadczył, że nie przerywając pieszczot jedną dłonią, drugą w brutalny sposób rozprawiał się z barierą tkaniny okrywającej jej łono. Idealna Emma zastąpiła go, siadając z drugiej strony i całując namiętnie. A pod jej palcami puszczały sznurowania gorsetu, odsłaniając obie słodkie półkule masowane z wprawą i delikatnością. I idealna Emma… nie przestawała całować ust wokalistki w tej namiętnej chwili.
Emma Durand ufnie oddała się we władanie kochanków, z całą mocą swego pragnienia odwzajemniając pieszczoty. Odrzucając cały wstyd i fałszywą skromność, bez wahania sięgnęła dłońmi ku piersiom swego idealnego odbicia i rozchyliła uda, ułatwiając dostęp Antonowi. I przez cały ten czas namiętnie całowała smakujące winem usta drugiej Emmy.
Wkrótce poczuła tą gwałtowną i dziką obecność Antona, poruszającą jej ciałem i wprawiającą piersi w dzikie falowanie. Jego dłonie delikatnie acz stanowczo pochwyciły jej uda, nie dając ciału Emmy uciec od pieszczot. A jej idealna personifikacja nadal całowała zmysłowo jej usta i zachłannie pieściła dłonią piersi, prowadząc drugą dłonią palce Emmy po swych idealnie miękkich krągłościach. Suknia, którą przed chwilą ideał miał na sobie… gdzieś zniknęła.
Powoli ruchy bioder Antona zwiększały tempo, a palce ideału zsunęły się niżej, by pieścić wrażliwy punkcik w najbardziej gorącym obszarze Emmy. Uwolniła jej usta od swych warg całując jej szyję, by wokalistka mogła wyśpiewać swe wrażenia… ciała naprężającego się pod wpływem idealnego i oszałamiającego wybuchu rozkoszy wyginającego jej kręgosłup w lekki łuk.
Nieskrępowany, głośny okrzyk był wyrazem głębokiego zadowolenia i pochwałą kunsztu kochanków. Oryginalna Emma przeciągnęła się zmysłowo i zamruczała - Niezły początek... - spojrzała w oczy swej idealnej kopii i uśmiechnęła się drapieżnie. W myślach już planowała kolejne działania… o których jej spersonifikowana podświadomość z pewnością już wiedziała.
- Ale zanim przejdziemy dalej... - wskazała butelkę z winem i zachichotała - …przyda się trochę wyobraźni.
Ta znikła ze stolika i pojawiała się w dłoni idealnej Emmy, wraz z kieliszkiem. Nie przejmując się swoją nagością personifikacja nalała trunku i podała wokalistce kielich mocnego, pachnącego wina.
Zapomnienie we własnych pragnieniach…. perfidna pułapka w którą Emma wpadła. Gdzieś w głębi serca naiwnie wierzyła, że jest silniejsza. Że kiedy znudzi jej się ta sytuacja… wyrwie się stąd. I wyrwała, z jednej iluzji w drugą. Pragnienie normalnego życia z Antonem, pragnienie śpiewu przed publicznością. Z każdym pragnieniem realizowanym przez własną fantazję Emma oddalała się od prawdziwego świata coraz dalej. Z każdym zapominała coraz bardziej, że utknęła we własnej głowie. Bo przecież kto by chciał pamiętać koszmar, który przeżywała?
A ciało jej oparte o lustro, powoli umierało z głodu i pragnienia. Błazen nie miał powodu, by o nie dbać i pozwalał Emmie pogrążonej w śpiączce powoli ginąć.

Teodor Wuornoos

Huk broni palnej rezonował w olbrzymiej sali fabrycznej.


Strzał za strzałem, Teo pakował kulką za kulką w tłusty kałdun Diavolo. Wszak grubas nie był trudnym celem, tym bardziej, że nie uciekał. Jego ciało było rozrywana, odsłaniając wnętrzności w kolorach zgniłej zieleni i fioletu, posoka Diavolo była chyba już czarną ropą, bo śmierdziała podobnie.
Jednak co z tego, że Teo faszerował Diavolo ołowiem, skoro pokraczny grubasek nie padał na plecy? Nawet gdy Teodorowi udało się wpakować mu kulkę w oko i rozwalić czaszkę.
Nic to nie dało.
Diavolo spoglądał na Wuornoosa zdrowym okiem w ogóle nie przejmując się faktem, że resztki gnijącego mózgu, włosów i czaszki spływając mu po twarzy.

Kanonada trwała długo… Teo zużył całą amunicję i dopiero “klik” pustego magazynka wyrwał go z tego szału zabijania, a wtedy Diavolo wyglądał już jak żywy trup.
-Skończyłeś?- zapytał w końcu i pokiwał głową klaskając w dłonie. - Widzę że tak. Zawiodłem się na tobie, doktorze Wuornoos. Naprawdę sądziłeś, że to będzie takie łatwe? Że wystarczy wpakować we mnie ołów? Cóż… to nieprawda. Tak samo jak spalenie swojej karty było tylko pustym gestem. Zniszczyłeś tylko klucz i zmarnowałeś amunicję. Nie osiągnąłeś nic. Utknąłeś tutaj i już nie zdołasz wydostać się z tego miejsca, chyba że z pomocą innego nieszczęśnika. Lub jego karty.-
Uśmiechnął się szeroko, co wyglądało upiornie zważywszy, że jego prawa połowa żuchwy również została rozerwana kulą Wuornoosa.- Jeśli chcesz zabić jednego z nas, to musisz znaleźć odpowiednią broń. Coś co łączy się z twoją przeszłością, lub przeszłością nieszczęśnika powiązanego z danym potworkiem. Oczywiście problem polega na tym, że… owe przedmioty są po tamtej stronie.
Przekrzywił głowę w bok wpatrując się jednym okiem w załamanego mężczyznę.- Powinienem… okazać ci litość i zakończyć twe życie. Od tak…- pstryknął palcami głośno.- szybko i bezboleśnie... ale litość nie jest częścią mojej natury.
Po czym odwrócił się tyłem do Wournoosa zaczynając powoli kuśtykać do wyjścia z hali, która była świadkiem tylu dramatycznych wydarzeń.
Teodor opuścił broń patrząc jak grubasek rozwiewa się powoli na jego oczach. Jak jego ciało dymi zanikając w chmurze czarnego dymu. Po chwili mroczny opar całkowicie otoczył sylwetkę grubaska, a gdy się rozwiał… Teo pozostał sam.
Co dalej? Pisarz nie wiedział. Nie mógł wrócić do swego świata, nawet gdyby zdołał odnaleźć korytarz z pokojami. Nie miał klucza by je otworzyć. Wystrzelał większość amunicji, a wycia które posłyszał świadczyły o tym, że wilki i ich pan znów trafiły na jego trop. A ich pana i tak zabić nie mógł.
Śmierć zbliżała się wielkimi krokami, ale on… nie zamierzał oddać tanio skóry. Załadował broń, ostatnią kulę zostawiając sobie.

Śmierć… zabrała ich wszystkich.


 
EPILOG


29 sierpnia 2005 roku, huragan Katrina uderzył w południowe wybrzeże Stanów Zjednoczonych, niszcząc stany - Luizjana, Missisipi i Alabama. W wyniku kataklizmu zginęło ponad 1800 osób, a około 700 uznano za zaginione.
Huragan uformował się 23 sierpnia 2005 roku na Wyspach Bahama. Zanim dotarł do Stanów Zjednoczonych, spowodował zniszczenia w zachodnich regionach Kuby. Wkrótce potem przeszedł przez południową Florydę, powodując pierwsze ofiary śmiertelne. Po przejściu nad Zatoką Meksykańską siła wiatru wzrosła do ponad 250 kilometrów na godzinę.


Huragan przebył drogę około 240 kilometrów w głąb lądu, by dopiero w okolicy miejscowości Meridian w stanie Mississipi stracić na sile. Resztki huraganu przemieściły się na północny wschód, docierając w okolice wschodniej Kanady. Tam huragan ostatecznie zanikł.

Największe zniszczenia Katrina spowodowała w Nowym Orleanie. System przeciwpowodziowy w mieście okazał się nieszczelny w ponad pięćdziesięciu miejscach. Ponad 80 procent obszaru miasta zostało zalane, a poziom wody sięgał nawet sześciu metrów.
Szkody wywołane przez huragan Katrina oszacowano na ponad 85 miliardów dolarów. Dwa lata po kataklizmie liczba mieszkańców Nowego Orleanu oceniana była na 273 tysiące, zaś przed huraganem w mieście żyło prawie pół miliona ludzi. Trzy lata po przejściu Katriny tysiące ludzi w Nowym Orleanie nadal żyło w przyczepach, gdyż ich domy nie zostały jeszcze odbudowane.


Wśród osób które przeżyły tragedię był jeden z najbardziej charyzmatycznych ludzi kolejnej dekady i wpływowych polityków. James Spade.


Człowiek którego przeszłość została zmieciona przez huragan. Człowiek znikąd, który stał się trybunem ludowym zdesperowanych mieszkańców Florydy. Jego kariera rozrastała jak rak żerując na nadziejach ludzi, których domy, rodziny i życia zmiótł bezlitosny żywioł. Rząd nieporadnie radząc sobie odbudową stanu po takiej katastrofie, także pomagał mu w karierze. James szybko wspinał się po politycznej karierze i to mimo że prezentował dość kontrowersyjną mieszanką radykalnych prawicowych i lewicowych postulatów. Ludziom jednak się to podobało, zapewne z racji wielkiej charyzmy i osobistej siły przekonywania. Wystarczała ona nawet by maskować ona fakt zaginięć osób, które za bardzo się interesowały przeszłością pana Spade. Zresztą, czyż wypadki nie chodzą po ludziach?
A sam pan Spade raźnym krokiem zmierzał ku prezydenturze, która miała być wyjątkowa i zaskakująca. Niemal jak prezydentura Kennedy’ego. W końcu ilu prezydentów USA mogła się pochwalić takim diabelskim urokiem… osobistym?

KONIEC
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172