|
CONNOR Connor znalazł podparcie. Prawie idealne. Prawie. Bo, kurwa, idealnie byłoby, gdyby nie złamał sobie nogi. Kulejąc i zaciskając zęby i zwieracze, by nie posrać się z bólu, ruszył drogą w stronę bazy Echo. Wkurwiony. Na los. Na ciemność. Na spływ. Na wszystko. Wkurwiony z bólu, strachu i bezradności. Wiedział, że jeśli w takim stanie dopadnie go morderca, to będzie po nim. Albo niedźwiedź. Albo lew górski zwabiony krwią. Wszak jakiś duch Indianina nie stanowił jedynego zagrożenia ze strony gór. Na domiar złego zaczęło lać. Strugi deszczu spływały z nieba kaskadą. Nie było spływu kajakowego ale i tak był mokry. Zarechotał. Głupkowato. Z bólu. Z bezsilności. Ze strachu. Ścieżka, której z takim trudem się trzymał, w kilka minut zmieniła się w koryto potoku. Ciemność, deszcz, niewidoczna droga. Było pewne, że w końcu się wywali. I wywalił się, kiedy prowizoryczna kula ześliznęła się na jakimś zdradliwym kamieniu. Próbował złapać równowagę, ale zdrowa noga nie utrzymała ciężaru ciała. Upadł na bok, boleśnie obijając się o kamienie. Chyba nawet uderzył się w głowę, bo stracił przytomność czując, ze leży w korcie górskiego potoku, w jaki powoli zmieniała się ścieżka. ANGIE Ostrożnie, asekurowana przez Beara, zsuwała się w dół osuwiska. Nie śpieszyła się. Wiedziała, jak może skończyć się pośpiech. Deszcz niespodziewanie przerodził się w ulewę. Ciężkie, zmarznięte krople siekły jej ciało w kilka chwil dostając się przez ubranie do ciała. Jednak musiała się pośpieszyć, tylko nie bardzo wiedziała, jak to zrobić nie narażając się na połamanie kości. W pewnym momencie jednak lina puściła i zaczęła osuwać się w dół z przerażaniem, rozpaczliwie, próbując złapać się czegoś rękami, zaprzeć o coś nogami. Bezskutecznie. Coś musiało się stać na górze. Coś niedobrego. BEAR Czuł, jak lina do której przywiązała się Angie napina się, kiedy dziewczyna zaczęła zejście. Bear stał, zalewany strugami zimnego deszczu i w duchu dopingując dziewczynę, aby się jej udało. I wtedy go zobaczył. Człowieka w masce. Stojącego kilkanaście kroków przed nim. Niemal niewidocznego w ciemności i ulewie. Morderca szedł prosto na niego z dwoma siekierami, które Bear poznał już aż za dobrze. Rogaty, znienawidzony, przerażający twór, który nie miał prawa istnieć! Bear wiedział, jak to się skończy. Wiedział, że jest obciążeniem dla Angie. Że jeżeli zostanie zabity i wróg zrzuci go w dół, pociągnie za sobą dziewczynę. Tego nie chciał. Nie po to ochraniał ją tyle czasu, by teraz popełnić taki błąd. Wyczekał monet, aż lina poluźniła się, co oznaczało, że Angie jest gdzieś w miarę stabilna i wtedy jednym szarpnięciem pozbył się supła. Co jak co, ale w robieniu węzłów był naprawdę niezły. Przeciwnik skoczył na niego. Baer rzucił się w bok cudem unikając uderzenia ostrzem tomahawka. Morderca zaatakował ponownie. Bear zrobił krok w tył, gwałtownie schodząc z linii cięcia. Krawędź była zbyt śliska i Bear nie utrzymał równowagi. Poleciał w dół, po osuwisku boleśnie obijając się o kolejne kamienie. CONNOR Prawie się utopił. Prawie! Odzyskał jednak przytomność, zebrał się w sobie i wstał, odszukując kulę. Zaciskając zęby z bólu ruszył przed siebie. Jak w amoku. Walcząc o życie. Walcząc o oddech. Wcześniejsza głupawka minęła. Teraz był tylko ból złamanej nogi i walka o przetrwanie. I wtedy to zobaczył. Latarkę! Serce zabiło mu gwałtownie. Dziko. To była latarka. Rozchwiane światło poruszające się w ciemnościach i deszczu. Snop halogenowej żarówki przecinający deszcz i mrok. Wysoko, nisko, wysoko, nisko. Raz przed siebie, raz pod nogi, raz przed siebie, raz pod nogi! Ktoś się zbliżał! Ktoś od strony jeziora Wampunawanuk. Jakiś człowiek, bo morderca przecież nie używał latarki. I wtedy Connor – mimo lejącego deszczu - usłyszał, że coś ciężkiego przewala się po lewej kierując w stronę ścieżki. Trzeszczały gałęzie, łamane przez jakąś masywną istotę nadchodzącą z lasu. Wydawało mu się, że przez deszcz słyszy jakieś sapanie, pomruki i inne dźwięki świadczące o tym, że ciężkim bydlęciem jest jakieś zwierzę. Grizzly! To musiał być niedźwiedź! Ale było coś jeszcze. Ledwie słyszalny warkot. Odległy, rytmiczny, jednostajny. Dochodzący gdzieś z powietrza. Czy to był odgłos rotorów helikoptera czy to wyobraźnia płatała mu złośliwego figla? ANGIE Poleciała w dół, szorując ciałem po wystających kamieniach. Na szczęście deszcz zminimalizował obrażenia zmieniając upadek w ześlizg i gdy dotarła na dno osuwiska poza kilkoma zadrapaniami i obtarciami nic jej nie było. Obok niej przetoczył się ktoś jeszcze. Gwałtowniej. Mniej skoordynowanie i znieruchomiał gdzieś obok, kilka kroków w bok. O tam. Światło latarki, która jakimś cudem nie zgasła i nie potłukła się, wyłowiło z ciemności masywny kształt. I chociaż Angie nie widziała za dobrze to szybko dotarło do niej, że to Bear. Chłopak leżał nieruchomo. Nie miała pojęcia czy żyje. Ale słyszała też, że ktoś schodzi w dół. Zsuwa się wprawnie kontrolowanym ślizgiem wyraźnie nic sobie nie robiąc z pochyłości i niebezpieczeństwa. Musiała uciekać, ale to oznaczało, że pozostawi Beara! Wyda go w łapy demonicznego zabójcy! I wtedy to poczuła. Bliskość. Wiedziała, gdzie jest wejście do jaskini. Kilkanaście metrów od niej. Jeszcze może zdążyć. Tylko musi się pośpieszyć. Baer jęknął boleśnie. Osuwające się kamienie były coraz bliżej. BEAR Poleciał po osuwisku, na łeb na szyję. Dość pechowo, bo szybko jakiś kamulec trafił go w zranione ramię. Szarpnięcie bólu było tak silne, że Bear zapomniał o kontrolowanym zjeździe. Sturlał się szaleńczo w dół na końcu waląc głową w coś twardego. W jakiś kamień. Czaszka wytrzymała, ale na chwilę stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał zorientował się, że leży na dnie osuwiska. Cały, chociaż poturbowany. Z rozcięcia na głowie płynęła krew, podobnie z rany na ramieniu – tej po tomahawku, ale – szczęście w nieszczęściu – nic sobie nie połamał. Przynajmniej tyle. Gardło miał jednak nadal niesprawne, a w głowie szumiało mu po zderzeniu z kamulcem. Mimo wszystko jednak usłyszał stukot kamieni spadających w dół. Nie miał wątpliwości, kto podąża jego śladem na dno osuwiska. |
Znalazł prowizoryczną kulę, ale niewiele to pomogło, zwłaszcza, że paskudny ból nie pozwalał zebrać myśli. Co jakiś czas warknął pod nosem, albo syknął, gdy kontuzjowana noga zaczepiła o jakąś nierówność terenu roznosząc cierpienie na całe ciało strażaka. Próbował narzucić szybsze tempo, ale w mig przekonał się, że tylko bardziej przez to cierpi, więc przestał się forsować. Pokonując kolejne metry ciemnego lasu obiecywał sobie, że jeśli wyjdzie z tego cało, odpuści sobie takie ekstremalne wycieczki. Może nie na zawsze, ale na jakiś dłuższy czas na pewno. O ile Shelby jeszcze kiedykolwiek gdziekolwiek puści go samego. Na domiar złego zaczęło lać, a ciężkie i zimne krople deszczu jeszcze mocniej ucięły mu pole widzenia. Kurwa! Wszystko się sprzysięga przeciwko niemu. Żeby tylko nie dotarł do tej pieprzonej bazy! Normalnie jak w niskobudżetowym horrorze, w którym głównemu bohaterowi po prostu nie może się udać wyjść cało z gówna, w którym się znalazł. Ścieżka dosłownie pływała, grunt stał się miękki i zdradliwy. I gdy przez umysł Conna przeleciało "tylko się teraz nie wywal", konar na którym się podpierał, zjechał nagle po jakimś mokrym kamieniu i mężczyzna wyrżnął o glebę, a głaz, o który się przy okazji walnął, odciął mu prąd. Podźwignął się nagle, wykasłując wodę, która wpłynęła mu do nosa i ust, w mig odzyskując zmysły. Musiał być przez chwilę nieprzytomny i prawie przypłacił to życiem! W gardle czuł nieprzyjemne igiełki i niemal zwymiotował, próbując opanować kaszel. Prawa część głowy łupała nieprzyjemnym bólem, a gdy przyłożył tam dłoń, poczuł, że rozciął sobie skórę i krwawi. Świetnie, jakby już mało miał atrakcji. Sycząc, dysząc, warcząc i klnąc pod nosem zebrał się w końcu w sobie, choć złamana noga cały czas dawała mu o sobie znać. Był brudny, zmęczony, ranny, poobijany i kontuzjowany, ale nie miał zamiaru się poddać. Szybko ogarnął swoją pozycję względem rzeki, poprawił uchwyt na rakietnicy i ruszył dalej, podpierając się na ubłoconej gałęzi. Nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło, gdy nagle między drzewami dostrzegł snop białego światła. Na początku pomyślał, że mu się przywidziało z bólu i zmęczenia, jednak po chwili znów to zobaczył. Światło latarki. Całkiem niedaleko. Nie zastanawiał się nawet, czy to jakaś ekipa ratunkowa, czy ktokolwiek inny. Na tyle, na ile pozwalały mu płuca, krzyknął przez lejący, szumiący deszcz: - Hej! Ratunku! Tutaj jestem! Potrzebuję pomocy! Próbował zwrócić na siebie uwagę, powtarzając co chwilę okrzyk. Wtem od strony krzaków doszedł go złowieszczy odgłos łamanych gałęzi i jakieś groźne pomruki. Odruchowo przełknął ślinę - był tak zaaferowany goniącym go 'Bruce'em', że zupełnie zapomniał, że w lesie są też przecież zwierzęta, dla których mógłby stanowić całkiem zgrabną przekąskę. Nie czekając, aż to coś wylezie z krzaków, zaczął kuśtykać w stronę światła latarki, jednocześnie ustawiając się tak, by mieć potencjalnego drapieżnika na muszce rakietnicy. Przez lejący deszcz przebijał się jeszcze jeden, miarowy odgłos... jakby silniki... helikoptera? Jeśli niedźwiedź, czy cokolwiek siedziało w krzakach spróbuje na niego zaszarżować, pośle mu racę prosto w pysk. To powinno również zwrócić uwagę zbliżającego się śmigłowca. O ile to był śmigłowiec, bo Conn nie był już niczego pewien... |
Nie było czasu na rozmyślania. Nie było czasu na przejmowanie się krwią, bólem, zmęczeniem. Wiedział gdzie muszą udać się. Jaskinia. Z jękiem dźwignął się i tylko raz zerknął przez ramię na siebie i na osuwisko. Uśmiechnął się lekko. Ich rogatego wroga również ograniczały możliwości ciała, choć w znacznie mniejszym stopniu. A oni nie mieli żadnego interesu w ponownym spotkaniu się z nim. Nie było też sensu uciekać w las. Taka zabawa w kotka i myszkę mogła się skończyć tylko w jeden sposób. Poza tym Barker był już zmęczony uciekaniem na oślep. Bear wstał powoli i z trudem, jeszcze oszołomiony po upadku, spojrzał na Ange i wskazał sprawną ręką kierunek w którym powinna być jaskinia. Czekał aż ruszy, by by podążyć za nią. Zawsze pomiędzy nią a tym przeklętym łowcą. Zawsze jej tarczą. Musieli dotrzeć do Jaskini i… zakończyć to wszystko. W taki lub inny sposób. Uśmiechem: “wszystko będzie dobrze”, próbował wlać choć odrobinę otuchy w serce dziewczyny. Sam bowiem czuł we wszystkich kościach że dobrze nie jest. Może rzeczywiście nie dało się wyjść z tego przeklętego lasu o własnych siłach?! Nie myśleć o tym. Nie myśleć o całej tej sytuacji, ani o dziwnej naturze ich przeciwnika. Małe kroczki. Proste do wykonania cele. Skupić się na tym by uniknąć paniki w oddziale. Mieli plan, więc należało go konsekwentnie krok po kroku realizować. Angie musiała dotrzeć do Jaskini i Barker musiał dotrzeć do Jaskini, a nuż okaże się ona Katedrą Notre Dame z disnejowskiego “ Dzwonnika z Notre Dame “? Ziemią świętą która daje schronienie przed złem… czy jakoś tak. Bobby oglądał to dawno temu i słabo pamiętał. Niemniej żywił cichą nadzieję, że zasada będzie podobna i w mrokach jaskini znajdą azyl. No i pozostało liczyć na to że plan Angelique wypali. Dużo w tym było liczenia na cud… ale to że jeszcze żyli samo w sobie było dowodem na to, że Opatrzność czuwa nad nimi. Oby. |
|
ANGIE i BEAR Ruszyli w stronę jaskini. Angie przodem, czując ból przy każdym kroku – jedno z obrażeń musiało być poważniejsze, niż się jej wydawało. Bear za nią, nasłuchując i wypatrując w strugach deszczu i ciemnościach nocy zbliżającego się wroga. Szum deszczu rozbijającego się na kamieniach zagłuszał jednak wszystko poza dudnieniem krwi w ich żyłach i biciem serca. Chociaż wtedy uświadomili sobie, że to nie krew i nie serca, ale … bęben. Bęben bijący rytmicznie, mocno, w jednostajnym rytmie. Angie zobaczyła jaskinię pierwsza. Czy raczej szczelinę w skale, niemal przy ziemi, łatwą do przeoczenia, gdyby nie dziwna, okalająca ją poświata. Wąska wyrwa w ziemi, do której można było wpełznąć leżąc płasko na brzuchu na tyle szeroka, ze zmieściłby się przez nią dorosły mężczyzna, nawet z lekką nadwagą. Angie słyszała szept, mamrotanie dochodzące gdzieś z głębi szczeliny. Dziwne, jednostajne, mroczne, powodujące to, że wszystkie włoski na ciele stawały jej dęba. Zawahała się. W tej samej chwili, kiedy Angie się wahała Bear wypatrzył przeciwnika. Ociekająca wodą postać z twarzą okoloną rogatą maską przerażającego monstrum. Z dwoma siekierkami w rekach. Brakowało tylko charakterystycznej muzyki z horroru, jako zapowiedź zabijania. Angie skończyła się wahać. Padła na ziemię i ślizgając się w wodzie wsunęła się w szczelinę. Zaczęła pełznąć na brzuchu, szybko, jak najdalej, kierując się odgłosami mamrotania i dźwiękiem bębna. Bear musiał podjąć decyzję. Szybko zanurkować za nią, licząc że zdoła to zrobić szybciej niż morderca go dopadnie, czy też stawić czoła mordercy tak długo jak tylko zdoła, by dać Angie więcej czasu. CONNOR Zawołał o pomoc i wtedy krzaki poruszyły się, zakotłowały z trzaskiem i prosto z nich, pędząc na Connora wynurzył się wielki, ociekający wodą, cuchnący, parujący niedźwiedź! Z rykiem ruszył w dzikiej szarży na oszołomionego człowieka. Connor strzelił z racy, nawet nie wiedząc kiedy i jak to zrobił. Ognista smuga rozpaliła las wokół niego czerwoną poświatą, w której wyraźnie ujrzał masywnego, dzikiego grizzly! Raca trafiła zwierzę w łeb, eksplodowała światłem i ogniem z przeraźliwym trzaskiem uwalnianej w samozapłonie substancji chemicznej. Niedźwiedź ryknął dziko, boleśni i … rzucił się w tył, w panicznej ucieczce oddalając w.. w kierunku świateł. Connor zmartwiał. Po chwili usłyszał wrzask przerażenia. Ludzki. Światło latarki zamigotało. Zadygotało. Oddaliło się i zgasło. Ryki niedźwiedzia podążyły za światłem i trwały gdzieś pomiędzy drzewami, gniewne i przerażające. Śmigła helikoptera też było słychać wyraźniej. Przecinały powietrze gdzieś w górze. Rozrywały miarowe odgłosy ulewy. Przy tej pogodzie, Connor był niemal pewien, flara na ziemi, pomiędzy drzewami, musiała zostać niezauważona przez załogę. Musiał wystrzelić wysoko. W górę. Pozwolić, by sygnałówka rozświetliła niebo nad lasem. Tylko wtedy miał szansę, by ludzie z helikoptera go dostrzegli. O ile faktycznie tam są. To była ostatnia raca. A gdzieś tam, poza demonicznym mordercą w ciele Bruce’a polował jeszcze poparzony, agresywny niedźwiedź grizzly. Gdzieś naprawdę blisko. Ostatnia raca. Ostatnia szansa na ratunek. Pytanie tylko czy ze strony załogi helikoptera, czy też przed dzikim drapieżnikiem. ANGIE Chociaż nie musiała pełzać zbyt długo to jednak wydawało jej się, że mija wieczność nim z śliskiego tunelu, jakim było wejście do jaskini, wydostała się do jej środka. Latarka na ramieniu rozświetliła niewielką pieczarę. Ciasną, niewysoką, niczym… grobowiec. Śliskie, skalne ściany. Na niektórych odciśnięte dłonie. Znak pajęczyny namalowany podniszczoną farbą. Czy też raczej łapacza snów, który wyglądał jak pajęczyna w którą złapały się jakieś pióra. Piktogramy sów… przynajmniej tak sadziła, ze są to sowy. I ciało. Zawinięte w skórzane koce, pozszywane nićmi. Część zawinięcia ktoś chyba dość niedawno rozpruł odsłaniając pogrążoną we śnie lub letargu twarz i znaczną część ciała, aż do pasa. Twarz znaną jej z wizji. Twarz młodego wojownika, któremu szaman operował czaszkę. Na jeleniej skórze w którą zwinięty jest Indianin Angie dostrzegła jakieś zbrązowienia, podobne zresztą widziała obok siebie, na ziemi. Zaschnięta krew? Chyba. Ręce wojownika złożone na piersiach. W obu trzyma starożytne tomahawki. Pierś jest jednak pusta. Brakuje na niej … wiedziała czego brakuje. Amuletu, który zostawiła na drzewie. Ale miała drugi. Pajęczej Pani. Taki… klucz zapasowy przygotowany właśnie po to, by uśpić to, co powinno pozostać uśpione. I nagle poczuła, że nie jest już w małej jaskini sama. Indianin otworzył oczy i wpatrywał się w nią z nieludzką bezdusznością. Zimno. Morderczo. Niczym demon przywołany tylko po to, by mordować i zabijać. Istota nie czująca skrupułów. Zrodzona dla mordu i rzezi. Wiedziała, że nie może mu nic zrobić. Ale czy on nie mógł jej sięgnąć, jeśli tylko zbliży się do niej na wyciągniecie ręki? Tego nie mogła być pewna. Strach ścisnął jej boleśnie żołądek. Powędrował niżej, do pęcherza. Ale zapanowała nad swoją fizjologią, mimo że te blade, bezlitosne oczy w szarej, pozbawionej krwi twarzy wcale nie ułatwiały tego zadania. |
Niedźwiedź! Strzał. Eksplozja czerwonej energii. To był moment. Zwierzak warknął przeraźliwie i wystrzelił jak z procy w kierunku światła latarki. Connor zdążył tylko wymamrotać ciche "kurwa" pod nosem, gdy jego uszu doszły agonalne, ludzkie okrzyki. Co za niefart - cokolwiek chciał zrobić dobrze, to i tak ktoś na tym cierpiał. Najpierw Ange oślepiona przypadkiem przez racę, a teraz ten nieszczęśnik, który stał się późną kolacją dla misia. Śmigłowiec wciąż tam był, ale ludzie w nim chyba nie zauważyli czerwonego rozbłysku. Mayfield nie miał czasu do stracenia - niedźwiedź zainteresował się ciałem ofiary, ale za chwilę mogło się to zmienić. Podpierając się na prowizorycznej kuli począł kuśtykać jak najdalej od zwierzaka, ale nie w stronę obozu, w końcu demon wciąż mógł się tam gdzieś czaić. Miał zamiar odczłapać od miśka w bok, a potem wziąć go łukiem. Przy okazji próbował sobie przypomnieć wszystko, co wiedział na temat tego, jak się zachować w przypadku spotkania niedźwiedzia. Umysł nie działał na najwyższych biegach, ale z tego, co pamiętał z Animal Planet, to trzeba się było położyć w pozycji embrionalnej, zasłaniając twarz i szyję ramionami. Walka ze zwierzakiem nie miała sensu, musiał dać znać ekipie ze śmigłowca, że jest na dole, zatem gdy uznał, że znajduje się już wystarczająco daleko od niedźwiedzia, uniósł rakietnicę, wybierając dogodne miejsce do strzału, a potem nacisnął spust. Miał nadzieję, że tym razem ludzie ze śmigłowca go dostrzegą i zabiorą na pokład, żeby można było odnaleźć pozostałych. A gdyby niedźwiedź zwrócił na niego swoją uwagę, Conn zamierzał położyć się na ziemi, pod jakimś krzaczkiem tak, jak o tym słyszał w tv, przy okazji wysmarowując się podmokłą ziemią, by choć trochę zamaskować swój zapach. |
Dotarła! Wślizgnęła się zwinnie do środka. Bear się uśmiechnął. Udało im się. Ange się udało. Bobby zaś... odwrócił się i spojrzał na zbliżającego się mordercę. Bał się. Tak samo jak na wojnie. Mimo że wtedy od świata osłaniał go pancerz M1 Abramsa, to jednak każdy patrol był niebezpieczeństwem. A to mogli wjechać na minę, a to oberwać przeciwpancernym pociskiem niekierowanym. Bał się, ale to był znajomy strach. Oswojony. Nie paraliżował. Co więc Bobby mógł zrobić teraz? Najchętniej rzuciłby się na niego i zatłukł drania zdrową ręką. Najchętniej wyrwałby mu te rogi wsadził w zadek. Najchętniej... niestety były to tylko chęci i to niezbyt pobożne. A Barker wiedział, że jest w kiepskim stanie. Mógłby co prawda bronić wejścia do tej jaskini, ale pewnie nie wytrzymywałby długo. Mógłby pognać w las w nadziei, że potwór pogna za nim ignorując Ange. Taaa... jakoś nie wierzył w to. Bobby był pewien że spróbuje się dobrać do dziewczyny chowającej się w jaskini. Barker gdzieś tam hasający po lasach mu nie zagrażał tak bardzo jak Ange. Mógł wreszcie za nią podążyć. W najlepszym rozwoju przypadków uda mu się przeczołgać i dotrzeć do niej. W najgorszym... zabójca zabije go, gdy będzie próbował się przedzierać, ale wtedy... Barker uśmiechnął się dziko i szaleńczo. Jeśli zginie przeciskając się przez szczelinę, to będzie martwy. Duży martwy trup, tkwiący w szczelinie niczym korek. Jako zwłoki też będzie przeszkodą dla zabójcy, trudną i czasochłonną do usunięcia. Bobby podjął więc decyzję i zaczął się przeciskać nie zważając na ból z rany. Podjął decyzję i nie żałował. Martwy lub żywy, nadal będzie osłaniał Ange przed mordercą. |
|
CONNOR Podpierając się kulą zszedł w las, ze ścieżki, chcąc oddalić się od szalejącego niedźwiedzia. Szybko przekonał się, że nie był to najlepszy pomysł. Już sama ścieżka stanowiła dość karkołomne podłoże dla kogoś, kto poruszał się o kuli. Nawet sprawna osoba po ciemku musiała poruszać się tam ostrożnie. A co dopiero po ciemku, w deszczu i o kulach. A w lesie było jeszcze gorzej. Ukryte kamienie, zdradliwe korzenie, niewidoczne dziury, leśnie poszycie powodowały, że każdy krok Connora okupiony był bólem, cierpieniem i mordęgą nie do opisania. W pewnym momencie stało się to, co powinno się stać już jakiś czas wcześniej. Poraniona noga znów odmówiła posłuszeństwa, kula zapadła się w jakąś dziurę, a Connor gruchnął o ziemię o mało nie łamiąc sobie ręki. Latarka pękła i wokół Connora zaległy ciemności. Nie wiedział śmiać się, czy płakać. Sam. Z połamaną nogą. Bez światła. Z niedźwiedziem szalejącym tuż obok. Jego szanse na przeżycie osiągały mniej więcej procent odpowiadający trafieniu drugiej nagrody w loterii narodowej. Niby jakieś tam są, ale ilu znał takich szczęśliwców. Strażak leżał na ziemi, zalewany deszczem. Wydawało mu się, że zmarnował ostatnią szansę na zaalarmowanie śmigłowca. Że stracił ją próbując skakać po lesie w rozpaczliwej próbie oddalenia się od rozszalałego drapieżnika. Warkot śmigłowca też wydawał się oddalać od niego. Pozostał mu jedyna szansa. Musiał o zrobić. Uniósł rękę w powietrze i wystrzelił ostatnią flarę. Poszybowała w górę by rozbłysnąć czerwienią w powietrzu, a potem zaczęła opadać w dół. Gasnąca iskierka nadziei. BEAR Zdecydował. Szybko opadł na brzuch i zaczął wpełzać w szczelinę, za Angie. Dziko przebierając kończynami, przywierając brzuchem do śliskiego podłoża. Szybko, byle oddalić się od mordercy. Jedna noga, druga noga… Drugą nogę przeszył nagły, potworny ból. Coś ostrego wgryzło się w łydkę Beara, który ryknął z bólu. Chociaż słowo „ryknął” właściwie nie było odpowiednie, bowiem z obolałego gardła wydobył się ni to pisk, ni to jęk, ni to sapnięcie. Bear szarpnął się konwulsyjnie i wpełzł głębiej, gdzie nie mogły go już sięgnąć ciosy szaleńca. Prawie. Bo okazało się, że noga tkwi w potrzasku i – co gorsza, chociaż było to niemożliwe z fizycznego i biologicznego punktu widzenia - wróg zaczyna go wywlekać z jaskini, ciągnąc za okaleczoną nogę. I mimo że silny Bear zapierał się ze wszystkich sił, rękami i nogą, to jednak czuł, że demoniczny siepacz wyciągnie go, jak rybę z wody. To było przerażające uczucie i Bear zaczął tracić zimną krew, czując, jak centymetr po centymetrze morderca wywleka go z dziury, jak cholernego królika. Aż w końcu stało się to, co stać się musiało i Bear poczuł jak wyślizguje się na zewnątrz i ląduje na kamieniach, ciśnięty tam przez piekielnego stwora. Widział go. Mordercę. Stał nad nim. Rogaty, jeleni łeb. Ociekające krwią tomahawki. Nie miał już nawet sił by walczyć. Nie chciał pełzać na brzuchu, jak robak. Po prostu miał dosyć. Mógł czekać na śmiertelny cios. Tomahawki wzniosły się w górę… ANGIE Angie przełamała swój strach. Przełamała odrazę i położyła amulet na piersi Indianina. Kiedy tylko zbliżyła ją do szarej, zmumifikowanej skóry poczuła, że amulet rozgrzewa się niemal do bólu. Z metalu wystrzeliły znienacka pasma dymu, przypominające odnóża pająka i wbiły się w pierś „zmarłego”. Oczy Indianina skaził gniew. Gniew i strach. Ręka, koścista i lodowato zimna, chwyciła Angie za nadgarstek z siłą zdolną zmiażdżyć kość, pogruchotać ją w skomplikowane puzzle. Angie krzyknęła. Dłoń puściła i Angie osunęła się na podłoże przez chwilę zamroczona z bólu. Potem odważyła się podnieść i spojrzała na leżącego. Indianin znów miał zamknięte oczy, a jego pierś oplotła dziwaczna, krystaliczna pajęczyna. Przez chwilę, w cieniach rzucanych przez latarkę, dziewczynie wydawało się, że widzi twarz kobiety z wizji i pająki tkające jak szalone sieć wokół leżącego Indianina. Wizja, chociaż krótka – była pokrzepiająca. To był koniec. Angie odwróciła się, wpełzła przez dziurę w ziemi i opuściła jaskinię, na brzuchu, podobnie jak się do niej dostała. BEAR, ANGIE i FRANK Bear ujrzał, jak wzniesiony tomahawk znikł, podobnie jak maska. Rozwiały się w dym. Zaraz po nich ten sam los spotkał nóż i drugi tomahawk. Zamiast mordercy nad powalonym, ciężko rannym Bearem stał teraz Frank. Chłopak trząsł się, niczym w malignie. Ale po chwili odzyskał zimną krew i rzucił się na pomoc poranionemu koledze. Szybko zacisnął coś wokół okrutnie przerąbanej nogi, powstrzymując upływ krwi. Nie mówił nic. Nie potrafił. Dobrze wiedział, że to on niemal odrąbał ją poczciwemu Bearowi, podobnie jak pamiętał morderstwa dokonane przez demona jego własnymi rękami. Kiepska linia obrony w sądzie, jeśli kiedykolwiek opuszczą ten przeklęty las. Frank poczuł, jak energia, która napędzała go do działania znika i zwalił się, osłabiony z upływu krwi, tuż obok Beara. Tak właśnie znalazła ich Angie wypełzając z dziury w ziemi, za którą spoczywało pradawne zło. A potem spłynęło na nich ostre światło. Strumień przeszywający oczy bólem. Wypalający czaszkę od środka. To był śmigłowiec! CONNOR Światła reflektora przeczesującego drzewa oślepiły strażaka. Potem ujrzał, jak w dół, na lince opuszcza się do niego jakiś mężczyzna. Ratownik. Connor uśmiechnął się radośnie. Tyle razy on sam komuś ratował Zycie, a teraz była kolej na niego. To było nawet w jakiś sposób sprawiedliwe. Po chwili, zawieszony między świadomością i jej brakiem, znalazł się na pokładzie helikoptera ratowniczego. - Są inni. Ratujcie innych… - zdążył powiedzieć, nim stracił przytomność. EPILOG Trafili nie pierwsze strony gazet. Czwórka ocalonych. Los reszty pozostał niewyjaśniony. Connor – z usztywnioną nogą, Bear – podobnie, i chociaż lekarze zrobili wszystko co w ich mocy by nie stracił nogi, to jednak dawnej sprawności raczej już w niej odzyska. Frank trafił od razu na stół zabiegowy, gdzie podano mu kilka jednostek krwi i ustabilizowano. Angie, jako jedyne która doznała najmniej poważnych obrażeń, stała się ofiarą napaści wszelkich służb i dziennikarzy, węszących sensację lata. Nie było to przesłuchanie, lecz jej zeznania były ważne dla sprawy. Wyjaśnienie kilku zgonów było teraz sprawą priorytetową. Dziewczyna siedziała jednak spokojnie. Nie odpowiadała na pytania, być może silna dawka leków uspakajających działała na jej korzyść. Ale Angie wiedziała swoje. Siedząc na krześle, naprzeciwko tych wszystkich głupców udawała. Czuła się pewnie. ON stał obok niej. Trzymając za rękę, którą ścisnął na powitanie pozostawiając na niej niewidzialne ślady. Znak nie na ciele lecz na duszy. - To był jeden z nas… ten Frank… Jeden ze spływu… Taki niby miły chłopak… Chyba był w zmowie z … przewodnikiem i tym zaginionym… przed rokiem… Oni… przyszli w nocy… Dodali nam coś do wody lub jedzenia…. Jakieś narkotyki bo na początku nie wiedzieliśmy… Mój brat… Zabili mojego brata… Słowa płynęły z jej ust. A obok stał Indianin. Spokojny. Opanowany. Zimny. Trzymał ją za rękę i szeptał. Szeptał słowa, które ona chętnie powtarzała… Czas na zabijanie jeszcze przyjdzie. Jeszcze zapoluje. Nie teraz. Nie teraz. Później. Jak się obudzi. KONIEC PRZYGODY |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:18. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0