Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-02-2016, 22:32   #1
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
[Old WoD; Vampire:DA] Krwawe Pola 18+

- Zaginął. Coś się złego stało na trakcie.- mówił jeden głos.
- Czegoś cie się spodziewali? To dzicz prawdziwa… musiał zaginąć. Trzeba było obrać inną drogę.- odezwał się drugi, głośniejszy i nerwowy.
- Trzeba było się trzymać ustalonego szlaku przez południe.- westchnął najstarszy z głosów.
- Dyć to niemożliwe teraz. Wojna w cieniach tam się toczy krew się leje, a ten Assamita…- zaczął pierwszy głos.
- Trzeba było rozwiązać problem od razu. Jedyna nadzieja, że klątwa jaką na siebie wziął przeklęty Saracen, wykończy go zanim dopnie celu.- stwierdził najstarszy z głosów.
- Poślemy naszego utalentowanego sługę, niech rozwiąże problem na miejscu i dopilnuje, by wszystko potoczyło się zgodnie z naszym planem.- stwierdził kolejny głos, władczy i starożytny zarazem.
- To ryzyko… zginąć może, lub co gorsza ujawnić się może.- przypomniał ów dotąd najstarszy z głosów.
- To ryzyko na które on jest gotów i ja też.- zadecydował przywódca. I reszcie głosów pozostało jedynie się zgodzić.


Nad Krakowem unosił się mrok. Ciemne chmury otulały Wawel. Tu w domenie Małopolski i jej stolicy, panowała cisza przed burzą. Bowiem burzowe chmury zbierały się nad bijącym sercem królestwa. I nad tym martwym też. Polskie wampiry nigdy nie miały łatwo. Ścierały się wpierw z rosnącą potęgą Tzimisce ze wschodu, potem dla odmiany zaczęły się na ich ziemiach panoszyć germańskie wampiry z zachodu przynosząc swoją politykę i tak śmiertelnicy z Cesarstwa Niemieckiego, swoją dominację.
Polskie klany wtłoczone między dwa potęgi nie miały czasu ni ochoty na jałowe spory między klanami.
Polskie wampiry walczyły o uznanie ich domen i podstępem jak i otwartą agresją sprzeciwiały się podporządkowaniu książętom z sąsiednich domen.
Kluczowym momentem dla nich było… powstanie i umocnienie się Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napłynięcie Magów w mury uczelni, a potem Tremere. Polskie wampiry obróciły swe nieumarłe oblicza na południe, stamtąd sprowadzając posiłki i wsparcie zarówno polityczne jak i siłowe w sporach z wampirami z Brandenburgii i Prus książęcych. Choć niemieckie wampiry w końcu musiały uznać rosnące wpływy wampirów z Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to stara niechęć nie rdzewiała. I sprawiała, że miejscowe wampiry z rezerwą odnosiły się do konfliktów i polityki Zachodniej Europy. Miały własne problemy, a wraz ze słabnięciem Tzimisce na wschodzie zyskiwały szansę ekspansji.
Bo coś doprowadziło do załamania potęgi Diabłów trzęsących dotąd Rusią, coś wywołało wojnę między wampirami na wschodzie, której echa docierały tylko do Krakowa. Więc pole dla ekspansji polskich krwiopijców zostało przygotowane. Nie mogli przegapić takiej okazji.


Dziś w nocy odbywała się uczta. Krwawa uczta w podziemiach Universitas Jagellonica Cracoviensis. Niestety uczestniczące w niej wampiry nie mogły oczekiwać przepychu i wspaniałości jakie towarzyszy takim ucztom na zachodzie i południu Europy. Miejscowy książę wywodzący się z klanu Tremere nie przepadał za blichtrem. Toteż nie było żadnych dziewek do zmacania i wyssania, a jedynie krew w kielichach roznoszona przez służbę. Nie było muzykantów, nie było grajków i nie było popisów tremereskiej mocy i fantazji. Jan Szafraniec, książę Krakowa był wampirem dość pragmatycznym. A to nie było zwykłe przyjęcie.


Zaproszona na niego grupka wampirów nie reprezentowała wszystkich klanów, nie było wielu ważnych członków Starszyzny. Ale to nie dziwiło nikogo. Szafraniec nie znosił przyjęć i w zasadzie ich nie urządzał. Chyba że musiał, bo gdy nie musiał wolał załatwiać sprawy pisemnie lub w cztery oczy. Nic więc dziwnego, że tak wielu ważnych krakowskich wampirów nie było. Za to.. ważne kto był.
Oczywiście sam książę.


Jan Szafraniec. Niegdyś ponoć Mag prawdziwy, potem jeden z pierwszych Tremere. Oficjalnie biskup i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, martwy od wielu wielu lat. O ironio odpoczywał w krypcie umieszczonej w podziemiach swej ukochanej uczelni, która była jego oczkiem w głowie.
Stary wampir umiał trzymać w ryzach wampiry w swej domenie, ale od wpływów na dworze królewskim była ona. Piękna i tajemnicza Ventrue, Małgorzata Tęczyńska.


Oficjalnie żona wojewody Stanisława Tęczyńskiego i adresatka wielu anonimowych poemów opisujących jej cnoty i urodę. Niewątpliwie wpływowa swą urodą kobieta rozdająca na prawo i lewo uśmiechy, do czasu aż zobaczyła stojącą w kącie. Wtedy uśmiech znikł z oblicza Małgorzaty zastąpiony gniewnym grymasem i od razu podeszła do księcia Tremere szybko wymieniając ciche uwagi. Kłócili się wyraźnie, ale też i Jan zdawał się nad wszystkim panować, bowiem jego słowa ostudziły gniew Małgorzaty… i znów jej oblicze ciepły uśmiech rozpromienił.
Powód owej zmiany nastroju raczej nie zwrócił uwagi na dwójkę mamroczących ze sobą wampirów, zamiast tego owa młoda dziewczyna w nieco przybrudzonym kubraczku i źle dobranej sukience wpatrywała się wilczymi ślepiami w wampira, który wszedł tuż za Małgorzatą. Chudego szlachcica z długi i zwisającymi smętnie wąsami, podgoloną głową, którą zdobił długie pojedyncze pasmo równie długich włosów. Wymienili spojrzenia, jej było pełne nadziei i sentymentu, jego… zmieszania i smutku.
Cóż… dziewczyna o wilczych oczach dzieliła swe spojrzenia, między wąsatego szlachcica, a jednookiego rycerza będącego bardzo blisko innego zakutego w zbroję wojownika. Olbrzymi i nieludzko wyglądający rycerz był… wedle plotek gargulcem Szafrańca pełniącym rolę szeryfa. Nazywał się Gniewko z Bogdańca i… cóż… nie wiadomo jakiego był klanu oficjalnie. Wielu twierdziło że to Brujah, ale równie wielu że Gargulec. Plotki podsycał sam Gniewko, wielki jak góra i nigdy nie odsłaniający twarzy.
On jednak nie interesował tak wampirzycy, jak stojący w pobliżu szeryfa ów stary jednooki rycerz, na którego białym płaszczu był symbol wzbudzający jej niechęć, choć niezbyt gorącą.
Tych dwoje wampirów nie było jedynymi osobistymi sługami Jana Szafrańca, była tu też znana w Krakowie dzikuska, skośnooka potomkini Tatarów, którą nieznoszący podróżować Tremere wysyłał na różne misje.
Nie ją jedną zresztą. Skośnooka dziewuszka wydawała się najbardziej egzotycznym kwiatem na całym tym przyjęciu… wyjątkowo martwym jeśli chodzi o atmosferę.
Nikt nie chciał się bawić, wszyscy próbowali stać z boku, co najbardziej rzucało się w oczy w przypadku dwóch ostatnich gości.
Bladolicej starszej karmelitanki, którą książę Krakowa wielce poważał i kryjącej się w jej cieniu drobnej dziewczyny, wyraźnie wolącej przebywać jak najdalej stąd.
Gdy te dwie weszły, Jan Szafraniec gestem zwołał do siebie wszystkie wampiry, by wygłosić przemówienie.
- Jak wiecie, zaproszeni tu zostaliście nie bez przypadku. Czas dzikiej samowoli na wschodzie przemija. Ludzie budują nowe siedziby i wycinają lasy… Litwa i ziemie ruskie przy Koronie czeka ucywilizowanie. Dochodzą mnie słuchy, że pijawy w Prusiech wręcz zacierają dłonie z radości. Chcą podstępem zdobyć, to czego nie udało im się otwarcie. Musimy ich ubiec i samy przejąć kontrolę nad ziemiami, które wymykając się z rąk rusińskich Kainitów. Wam zaś przeznaczona będzie rola forpoczty naszej inwazji. Waszym celem będzie zajęcie ziemi Smoleńskiej i ustanowienie tam władz Camarilli. Są tam co prawda już wampiry, w tym dwa potężne osobniki. Ale żaden z nich nie jest nam wrogi. W ostateczności, jeden z nich może zostać księciem Smoleńska, jeśli zrozumie wobec których pobratymców winien lojalność zachować.W okolicy Smoleńska działa już moja wysłanniczka, która w listach objawiła mi sytuację i radzi by teraz przedsięwziąć odpowiednie kroki. Nazywa się Honorata Jasnorzewska i jest moją lojalną służką i źrenicą mego oka, więc przynależy się jej taki sam szacunek jak mym innym wysłannikom. Ona zadba o was na miejscu, a poza tym…- tu przerwał na moment zerkając na świecę z godzinowymi podziałkami.-... nasz przyjaciel, książę Wiednia przysłał kilku swych zaufanych, którzy również w kierunku Smoleńska się udają w celach podobnych waszym. Ich wsparcie może się okazać przydatne, z racji doświadczenia w związanego z narzucaniem praw Camarilli nieujarzmionym dotąd Kainitom. Wiedeński wysłannik ma doświadczenie i siłę przekonywania i… sprowadzone przez niego siły mogą okazać się języczkiem u wagi w zbliżającym się konflikcie na smoleńskiej ziemi. Jeśli się będzie nadawał na księcia, to dobrze… jeśli nie.. na miejscu jest jeden Gangrel i jeden Tzimisce również do tej roli aspirujący. Poza tym… w świcie wysłannika, jest też Tremere z Francji, który wielce się przysłużyć Księciu Wiednia. I…- tu zamilkł, by po chwili dodać stanowczym tonem.-... wielce mu zależy, by temu Tremere nie spadł włos z głowy, a przez to i mi zależy.
Jan Szafraniec uśmiechnął się dobrotliwe.- Rozumiem, że me słowa są dla was zaskoczeniem, a i porzucenie obecnego żywota nie wydaje się być darem. Ale właśnie zostaliście obdarowani szansą na nowy początek i realizację pragnień.
Upił krwi z kielicha przechodząc się dobrotliwie.- Macie jeszcze trochę czasu zanim zjawią się goście z Wiednia, więc mądrze go wykorzystajcie na rozmowy i pytania. Potem możecie nie mieć okazji. Wyruszacie już następnej nocy. Czas bowiem nagli.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 21-06-2016 o 21:10.
abishai jest offline  
Stary 05-02-2016, 22:54   #2
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Zespół klasztorny w Miechowie - kuźnia.

Mimo bardzo późnej godziny z kuźni dochodziły odgłosy pracy. Wysoki mężczyzna ostrzył zakrzywioną szablę. Wygaszony piec zionął czarną pustką. Jedynym źródłem światła była już w połowie wypalona duża świeca. W jej świetle wyraźnie było widać zarys jego mięśni. Harmonicznie ruszały się pod skórą. Każdy jego ruch był pełen finezji i pasji.

Co jakiś czas unosił broń i mierzył ją swoim jednym okiem. Płomień świecy się w niej wyraźnie odbijał.

W tym momencie do kuźni wszedł Roch. Młody zbrojny. Ubrany był w tradycyjny biały płaszcz z czerwonym krzyżem jerozolimskim na prawej piersi. Gdy Jaksa się do niego odwrócił, bożogrobca natychmiast przyklęknął na jedno kolano i pochylił głowę. Jakby nie śmiał spojrzeć w oblicze jednookiego. Chwilę obaj pozostali w bezruchu, aż Roch wyjął zapieczętowany list i podsunął go mężczyźnie cały czas trzymającemu młot kowalski.

Młody bożogrobca został odesłany gestem dłoni. Jaksa spojrzał na list. Pieczęć Szafrańca. Nienaruszona. Złamał i przeczytał wiadomość. Jak zwykle krótka, zwięzła i nie przewidująca sprzeciwu. Gryfita zapalił list od płomienia świecy. Chwilę spoglądał na rosnący płomień. W końcu list powędrował wprost do pieca. Wampir musiał się przygotować na następny wieczór.

Szabla była gotowa. Wiele lat zbierał się ze zleceniem przekucia swojego miecza. Zdecydowanie za długo. Wielki półtoraręczny miecz był reliktem przeszłości. Być może tak jak Jaksa. Plotki mówiły, że jest najstarszym wampirem w Małopolsce. Może nawet w całej Rzeczypospolitej. Jaksa nigdy ich nie potwierdził. Nie znał też żadnego polskiego wampira starszego od siebie. Może dlatego starsi klanów go unikali? Czuli jakieś zagrożenie z jego strony? Zupełnie niepotrzebnie. Krzyżowiec nie miał ochoty mieszać się w ich gry o władzę. Trzymał się na uboczu. Nawet z dala od własnego klanu.

Zaczął machać szablą sprawdzając wyważenie. Wyszło rewelacyjnie. Szabla pasowała jak ulał. Wykonywł kolejne parady w pustej kuźni. Podobno walczył najlepiej spośród Brujah. Choć pytani o to Brujah utrzymywali, że jest Toreadorem. Toreadorzy z kolei nigdy nie przyznali, że jest jednym z nich. Wręcz rozpuszczli plotki o szaleństwie, które dotknęło Jaksę, tak jak wszystkich synów Malkava. Choć jego przynależność klanowa pozostawała domysłami, to każdy kto o nim słyszał, wiedział, że jest bezwzględnie posłuszny biskupowi Szafrańcowi.

Szabla była gotowa. Wampir przystąpił do polerowania reszty zbroi. Jego herbem rodowym był biały gryf o złotych pazurach na czerwonym tle. Podobno był protoplastą rodu Gryfitów. Było to prawdopodobne. W końcu jego ród po dziś dzień nazywał swój herb Jaxą.

W swoim odświętnym ubraniu ruszył do podziemi klasztoru. On go ufundował. On sprowadził ich z Ziemi Świętej. Tuż po powrocie z pierwszej krucjaty.

Ordo Equestris Sancti Sepulcri Hierosolymitani, Zakon Rycerski Grobu Bożego w Jerozolimie. Jak każdy zakon powstały w czasie krucjat wśród pospólstwa znalazł uproszczoną nazwę. Bożogrobcy. W tym momencie w klasztorze znajdowało się dwunastu bożogrobców. W całym kraju było ich mniej niż cztery tuziny. Elita.

Wieczór u Szafrańca.

Jaksa Gryfita przyniósł w podarku dla księcia drewniany krzyż zdobiony obsadzonym w samym środku rubinem. Tak naprawdę krzyż powstał z rękojeści jego miecza. Była to część broni, którą setki lat temu Jaksa używał do obrony grobu Pańskiego. Jak wszystkie pamiątki po krucjatach był wyjątkowo cenny dla kolekcjonerów. Miał nadzieję, że książe doceni podarek.

Wymienili ukłony, po czym krzyżowiec ruszył w towarzystwie szeryfa do reszty gości. W trakcie tradycyjnych wymian uprzejmości wśród gości on stał przy szerokim lustrze. W odbicu było widać potężnego mężczyznę, ze schludnie przyciętym zarostem. Choć miał tylko jedno oko, to jego spojrzenie zdawało się nad wyraz przenikliwe. Wodził nim po swoim nienagannie skrojonym białym płaszczu. Po elementach zbroii. I tylko jeżeli ktoś był nad wyraz spostrzegawczy, to zauważył, że Jaksa nie spogląda na siebie, ale na inne wampiry. To ich odbicia obserwował z uwagą. Przyglądał się temu jak knują. Analizował co jest ich motywacją. Gładził swoją brodę obserwując jak kolejni interesanci zagadują księcia. W końcu odwrócił się od lustra, wziął w dłoń kielich i oparł się o jedną ze ścian.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 06-02-2016 o 22:45. Powód: Ogień!
Mi Raaz jest offline  
Stary 07-02-2016, 19:25   #3
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Nie znosił tych chwil zaraz po otwarciu oczu, pomny pułapki w jaką złapała go Małgorzata i jej wspólniczka. Wieczność.
Leżał, nagi jak świeżo narodzone dziecko, i składał wszystko do kupy. Siebie samego, strzępy snów, myśli. Rytuał powitania nocy, machinalny i ciągle tak samo odrażający, jego własna obrzydła, do znudzenia wygrywana melodia trzaskających kości i chlupoczącej krwi. Niby przywykł. Jak mszysty nalot sypie się na zmurszałym pniu tak i on z biegiem dekad obrósł pewną obojętnością, przynajmniej wobec rzeczy, na które nie miał wpływu.

Minął szmat czasu nim usiadł. Albo kilka uderzeń serca, trudno zawyrokować. Wrósł w misternie rzeźbione karło i czekał w pomroce na swoje śniadanie. Dzisiaj był nim strażnik w służbie wojewodziny, stary wyga co w niejednej tłukł się bitce. Jego krew smakowała tak jak on wyglądał. Cierpka, żelazista ale silna vitae zdolna tchnąć w martwe ciało pożądany szwung. Pił łapczywie. Wbił kły w szorstką skórę i żłopał bez opamiętania, jak świnia z koryta, skrajnie wygłodniały. Ronione czerwone strugi spływały niechlujnie po brodzie na szczupłą żylastą pierś i niżej, na deski podłogi. Służce przysporzył roboty. Znów będzie za nim strzyc zestrachanymi oczami ale to i lepiej. Lęk uczyni ją ostrożniejszą a jest się czego bać zaiste, prawdziwe potwory czają się w zaułkach miast i gęstwinach puszcz.

Strażnik zwinął rękaw, skłonił się i wyszedł bez słowa zostawiając Milosa zdrętwiałego jak posąg.
Bezruch mu nie służył. Jak i bliskość Małgorzaty oraz jej nienagannie urządzonych klaustrofobicznych przestrzeni. W karczmie „Pod Rajskim Jabłkiem” czuł się jak zbyt ciężki, ustawiony w przejściu mebel. Więcej swobody oferował mu niegdyś osmański jasyr. W ogóle dni w Krakowie wlokły się niemożebnie. Odliczał noce do przyjęcia Szafrańca gdzie dadzą mu wreszcie rozkazy i poślą w siną dal. To przez to czekanie tak się zasępił.

Dzisiaj było gorzej niż zwykle bo gdzieś za ścianą krążyła Małgorzata przebierając w strojach i pachnidłach, nie mógł się uwolnić od jej gromkiego szczebiotu. Trudno uwierzyć, że po tylu wiekach pozwalała się ukontentować wystawnym przyjęciem. Małgorzata, z całą zmyślnością i wpływami, których nie mógł jej odmówić, bez pojęcia folgowała swej próżności. A przy okazji rozlewała tę próżność na otoczenie, powołane zresztą w większej mierze by dodawało jej blichtru. I tak stał się częścią tego mistrzowsko namalowanego portretu Małgorzaty Tęczyńskiej, ułamkiem więcej niż lamówka na jej sukience.

W karczmie było gwarno, z parteru dochodziły strzępy ledwie odgłosów biesiady, sielskich dyskursów i drażniących woni ludzkiego jedzenia. Ochronny kokon odosobnienia przeciął jak nożem rytm zbliżających się kroków.
Drzwi otwarły się z hukiem i do komnaty wpadła rozanielona Małgorzata z parą strojnych sukni przewieszonych przez ramiona. Światło z korytarza wlało się drażniącą falą zmuszając go by zmrużył oczy.
- Szkarłat czy akwamaryna? - zakręciła się jak fryga wpędzając w ruch fałdy materiału.
- Szkarłat.
- Koafiura wykwintna? Czy luzem puścić pukle?
- Luzem.
Małgorzata wyhamowała piruet i wbiła w niego szpilki oczu.
- Ty mnie wcale nie słuchasz.
- Ależ słucham. Niestety.
- Gdzie się twoja ogłada podziała? Zgubiłeś całą podczas swej eskapady na Ukrainę? - zrugała go spuszczając rozżalone oczy. Chwilę ciężkiego milczenia skonkludowała nakazem. - Odziej się w com ci wyszykowała. Niebawem ruszamy.
Jak dziko wpadła takoż chyżo się wyniosła akcentując hukiem swe niewieście humory.

***
Muzyka

W podziemia Wawelu weszli wespół, prowadził Małgorzatę pod ramię robiąc za kontrast swą surowością i dystansem względem jej urody i towarzyskości. Tylko strojem się wzorowo dopełniali, oboje dystyngowani, jak spod igły. Milos przywdział ozdobny żupan i, wartą niemałą fortunę, szubę z adamaszku podbitą najmiększym sobolem. Cały jednak ten paradny splendor nie był w stanie zamaskować oczywistości.
Możesz ubierać tygrysa w sukienkę ale nie przestanie on być tygrysem.
Wszystko w nim zaświadczało o naturze wojownika. Sprężysty krok, zwinne jak u jaszczurki ruchy, władcze harde choć nieco przygasłe spojrzenie.

Zauważył ją od razu. Nie drgnęła mu jednak powieka, nie obdarzył jej większą atencją niźli pozostałych. Ta jednak, w gorącej wodzie wyraźnie kąpana, naskoczyła na niego jak taran czyniąc z nich centrum uwagi. Zaskoczyła go. Chciał wykpić się rejteradą, ugłaskać sprawę w zarodku ale dogoniła go przy stołach. Ostatnie kroki pokonała na sztywnych jak z drewna nogach. Twarz miała zamarłą w nieokreślonym grymasie i ściągnięte w wąską jak ostrze noża usta. Odczekała, aż zostanie zauważona i wtedy okazało się, że gardło też ma ściśnięte. Pierwsze zdanie zabrzmiało ciche i z trudem, wyduszała je z siebie przemocą.
- To było niepotrzebne.
Kolejne popłynęły już szybciej i mniej więcej tak samo głośno jak poprzednie oskarżenia.
- Wybacz niewczesne i niesprawiedliwe słowa. Spłacę je.
Dopiero teraz podniosła wilcze spojrzenie z posadzki przy butach husarza. Popatrzyła gdzieś w bok nad jego ramieniem i wolno wyciągnęła prawicę na znak zgody.
Milos podniósł na Martę błyszczące nieufnością oczy jakby nie kupował, że burzę z piorunami tak prędko rozwiał wiatr, wyciągnął jednak w ślad za nią i swoją prawicę. Przy pojednawczym uścisku zbliżył twarz na tyle by dosłyszała przy uchu jego szept.
- Nie czas i miejsce.
- W sposób przez ciebie wybrany – dokończyła Marta zawieszoną wpół słowa ostatnią wypowiedź, wyjęła z ręki Milosa dłoń zimną i bezwładną jak zdechła ryba i odeszła w stronę środka sali.
Nie zatrzymywał jej. Rzucił tylko za nią pojedyncze słowo.
- Marta… - wyraźnie smakując sylaby. Przechylił z kielicha spory łyk i skonstatował w zamyśleniu. - Nie pasuje ci.

Długo zwlekał z powrotem. Nie umknęła jego uwadze kłótnia Małgorzaty z Szafrańcem. Wróciwszy z kielichami zapytał o jej powody ale otrzymał w zamian wysyczane z jadem pretensje.
- Niech że cię to nie zajmuje.
Wychylił do dna kielich.
 
liliel jest offline  
Stary 08-02-2016, 04:02   #4
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał



Prolog

- Au!
- Niech Panienka się nie wierci. –
- Nie wiem po co to robimy, kąpałam się przecież w zeszłym miesiącu….

Szorująca ją zakonnica pokręciła głową, nie ukrywając lekkiego uśmiechu.
Przyjęcie u Szafrańca miało się odbyć za dwa dni, i Matka Agnieszka wyraźnie podkreśliła, że Zofia winna się na nim prezentować jeżeli nie dobrze, to chociaż akceptowalnie.
- I jeszcze ta sukienka. Nie chodziła w sukience od kiedy skończyłam 11 lat! – wampirzyca narzekała dalej, podczas gdy zakonnicy cierpliwe zdrapywała warstwy zeschniętego błota za pomocą drucianej szczotki. – Nieustannie zahaczałam o gałęzie. Wiesz jakie to irytujące?
- Nie wydaje mi się żeby wytrawne przyjęcia zawierały wiele dzikiej przyrody. Nie musisz się obawiać
Zofia wydęła usta w niezadowoleniu, i poddawszy się spuściła głowę, pozwalając kobiecie kontynuować torturę.
Tafla wody odbijała jej twarz – twarz szesnastoletniej dziewczyny, nadal dorastającej. I teraz na zawsze zastygłej w czasie. Nie była to twarz specjalnie atrakcyjna jej główną zaletą było to, że nie zdążył jej nadwyrężyć żywot pełen ciężkiej pracy. Nie brakowało jej zębów, i nie miała bruzd, żadnych blizn – być może wyrosłaby na piękną kobietę gdyby przemienienie nastąpiło później. Może miałaby wtedy te intensywne, hipnotyzujące oczy, jak niektórzy Ventrue, zamiast aktualnego nudnego brązowego koloru.
Chociaż mogliby ja też przemienić gdy była już stara i niedołężna.
Przynajmniej wtedy mogłaby spędzić więcej czasu z rodzicami.
Zakonnica wylała jej wiadro zimnej wody na głowę.
- … To było niepotrzebne, siostro Dominiko.
- Moja najszczersze przeprosiny, Panienko Zofio. – zakonnica wcale nie brzmiała jakby jej było przykro. Chwyciła grzebień i zabrała się za przeczesywanie rudych loków wampirzycy – Myślałam o tym, żeby zawiązać ci warkocz na przyjęcie. – zasugerowała, próbując odciągnął starą przyjaciółkę od czarnych myśli które musiały kołatać jej w głowie.
Musiało to poskutkować - Zofia ożywiła się odrobinkę.
- … Poproszę.
Ile to już lat minęło, od kiedy ktoś wiązał jej włosy?
- Ah, i prawie bym zapomniała. – kontynuowała zakonnica - Matka Przełożona poprosiła by ci przekazać, że przygotowany zostanie dla ciebie posiłek przed przyjęciem. Powiedziała, że… Nie spodobałby ci się wybór księcia.
- … Nie, pewnie nie.
Ostatnie czego chciała to zrobić scenę.

Kiedy w końcu skończyła się kąpać, Dominika podała jej ubrania na zmianę – zakonny habit.
Zanim zdążyła zaprotestować, Karmelitanka uciszyła ją ciepłym uśmiechem.
- Dołącz do nas na nocnych modłach, Zofio. Jak za starych czasów.

* * *

Jej kolana bolały, stawy były sztywne, a ciężki habit uwierał praktycznie wszędzie.
‘ Jak za starych czasów. ‘ pomyślała z uśmiechem na twarzy.
Nie przeszkadzały jej niewygody klasztornego życia. Narzucały dyscyplinę, tak potrzebną takim jak ona. I chociaż wstydziła się to powiedzieć na głos, to bardzo lubiła spędzać czas z zakonnicami swojej mentorki. Rozumiała się z nimi.
Nie tak jak ze swoimi pobratymcami.
Pokręciła gwałtownie głową – musiała myśleć pozytywnie. Jutro miała spotkać Kainitów z którymi wyruszy na ziemie Smoleńskie. Być może znajdzie z nimi wspólny język. Może będą trochę bardziej jak jej nauczycielka, a trochę mniej jak jej stwórca.
Chyba nie wymagała tak wiele?

Przyjęcie


‘ … Poprzysięgłabym że to po prostu czerwony.
Jakie znacznie miał kolor sukni Pani Tęczyńskiej przekraczało jej pojmowanie, ale cieszyła się że zdecydowała się nie wtrącać. Cała rozmowa musiała mieć jakiś ukryty podtekst – który kompletnie jej umknął.

Pozekała jednak na jej koniec, i kiedy w końcu większość gości obmówiła już swoje prywatne kwestie z księciem, zebrała w sobie odwagę by samemu zagadnąć gospodarza, o sprawę która nurtowała ją od kiedy wyjaśnił im cel ich misji.
- K-Książe Szafrańcu – zarumieniła się ze wstydu słysząc własne zająkniecie. Nieprzywykła do przyjęć takiego splendoru, i z taką liczbą gości. – Powiedziałeś że będziemy… „Forpocztą inwazji”, ale też że ani Gangrel ani Tzimisce nie są nam wrodzy. Więc z kim mielibyśmy walczyć?
- Z jednym albo drugim... albo z oboma, czas pokaże, dziecko drogie.- rzekł smętnie Szafraniec.- Sprzymierzając się z jednym, drugiego czynimy naszym wrogiem. Bo obaj żyją ze sobą jak pies z kotem. Obu cechuje nadmiar ambicyji, a niedomiar finezyji. Jeno mędrzec godny Salomonowego miana, potrafiłby obu nakłonić do zgody.
- A-aha, rozumiem. – przytaknęła. – Ale… Czy ten Tzimisce w ogóle będzie chciał nas wysłuchać? Myślałam że ich klan nie przestrzega Maskarady… - mimo siebie ściszyła głos. - I nie miałam okazji żadnego poznać, więc pewnie nie powinnam nic mówić, ale słyszałam o nich naprawdę straszne rzeczy.
- I wszystkie są prawdziwe… ale ten akurat Tzimisce nie odczuwa lojalności klanowej. Jest aroganckim samolubem, za to na tyle inteligentnym by wiedzieć co dla niego dobre… zwłaszcza jeśli plotki o wojnie w cieniu moskiewskich cerkwi są prawdziwe.- mruknął enigmatycznie Jan Szafraniec.
Dziewczyna odczekała chwilę, myśląc że książę raczy elaborować, ale gdy tak się nie stało uśmiechnęła się nerwowo i przytaknęła raz jeszcze. Nie miała najmniejszego pojęcia o czym mówił.
- A ten Gangrel, Książę Szafrańcu? Czy nie należy do Camarilli? Nie powinien nam pomagać? Po tym co powiedzieć… Jakbyś spodziewał się, że obróci się przeciwko nam.
- W zasadzie to w tamtych rejonach nie ma Camarilli.- wyjaśniał cierpliwie Jan Szafraniec, dodając na koniec kwaśno.- A Gangrel który tam tytułuje się księciem, czyni to tyko dlatego, iż tytuł cara był już zajęty. Dopiero wy jedziecie poukładać sprawy na miejscu i doprowadzić do wyłonienia się Księcia i zaistnienia cywilizacji wśród tej dziczy.
-A-ha. I… Proszę mi wybaczyć książę, ale… O kim mówiłeś, wspominając o „Pijawach z Prus” ? – zapytała jeszcze.
- O nikim szczególnym… tak, ogólnie.- stwierdził nieco roztargnionym głosem Jan, westchnął cicho.- Gdybym miał narzekać na każdego pruskiego wampira, zanudziłbym cię na śmierć, moje drogie dziecko. A ty już jedną śmierć przeżyłaś wszak.
- A-ahaha, haha. – zaśmiała się uprzejmie, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę jak nienaturalnie to wyszło. Ukłoniła się pośpieszenie. – Dziękuje za poświęconą mi uwagę, Książę. Pójdę już.
Czując że przez własny nietakt poruszyła nieprzyjemny gospodarzowi temat, czym prędzej się oddaliła.

* * *


Odetchnęła z ulgą jak tylko wróciła do swojego bezpiecznego miejsca na obrzeżach sali. Ostatnie czego chciała to zrazić do siebie księcia, a to było praktycznie gwarantowane w jakiekolwiek rozmowie która trwała dłużej niż kwadrans.

Spojrzała raz jeszcze po sali. Większość gości była bardziej zainteresowana własnymi interesami niż misją którą im powierzono. Być może przeceniała znaczenie ich misji. Może dla wszystkich dookoła była ta rutynowa wyprawa, i tylko ona się stresowała. A może po prostu sprawy Camarilli niespecjalnie ich obchodziły?
Skarciła się w myślach. Było za wcześniej by stawiać osądy – chociaż wiedziała już że niektórzy ze zgromadzonych byli stanowczo zbyt intensywni jak na jej gust – zwłaszcza dzika gangrelka. Unikała spogladania w jej stronę, a i ona na szczęscie nie wykazywała zainteresowania.
Nie mogła za to powstrzymać się od rzucania zaciekawionych spojrzeń milczącemu, jednookiemu krzyżakowi. Wydawał się być nie mniej obcy w tym towarzystwie niż ona sama.

Przy jednej ze ścian stał, ściskając w dłoni kielich. Swym jednym okiem rozglądał się uważnie. Z pewnością nie był krzyżakiem. Zamiast czarnego krzyża na całej klatce piersiowej nosił czerwony krzyż jerozolimski na sercu. Na wypolerowanych naramiennikach widniał biały gryf ze złotym orężem. Z pewnością symbol rodowy. Spod białego płaszcza widać było również wypolerowany napierśnik. Do pasa była przytroczona szabla, która raczej pasowałaby do współczesnego szlachcica niż do rycerza z czasów pierwszych krucjat. Bojowy wygląd dopełniały wysokie wiązane buty. Rozglądał się uważnie po zebranych, jednak nikomu nie poświęcał więcej uwagi.
Kiedy jego wzrok powędrowała w jej kierunku i ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna wyraźnie się zmieszała i czym prędzej odwróciła głowę. Rycerz zdawał się nie zwrócić na nią w ogóle uwagi. Jego wzrok wędrował nadal po zebranych.

Zofia spojrzała raz jeszcze na templariusza, a potem na wampira w hełmie.
‘ … Co jest z tą dwójką.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 08-02-2016 o 04:05.
Aisu jest offline  
Stary 08-02-2016, 13:45   #5
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Była na stepach. Pachnących zimą, chłodem, śniegiem niesionym przez północny wiatr. Końskie rżenie i głuchy tęten kopyt wokół niej. Roześmiane głosy i pokrzykiwania, poszczekiwanie psów. Dziecięcy śmiech i niewielkie rączki wokół jej szyi, ciepły policzek dziecka wtulający się...

- Günj , ene ni tsag khugatsaa yum.* – basowy, uniżony szept przypomniał jej o zobowiązaniach. Otworzyła powoli oczy by znaleźć się w innym czasie, innym miejscu. Zamrugała kilka razy by pokryć wzruszenie wywołane obrazami i podnieść się z siadu na piętach. Wielki wojownik, jej prawa ręka, jej arban, odwrócił wzrok i odsunął się zgięty wpół by nie krępować jej swą obecnością w chwili słabości.
Bez słowa skierowała się ku koniom i wraz ze swymi przybocznymi ruszyła ku murom miasta po kolejne zlecenie księcia.


Niewielka, skośnooka kobietka obserwowała obojętnie całą salę wypełnioną nieumarłymi, którzy zwyczajowo ignorowali jej obecność. Podczas przemowy Szafrańca popijała serwowaną vitae powolnymi ruchami – nie wypadało wszak odmówić poczęstunku gospodarza. Przed pierwszym łykiem, zamoczyła w kielichu mały palec prawej dłoni i dyskretnie zadośćuczyniła bogom, wysyłając szkarłatne krople w cztery strony świata.

Słowa księcia ucieszyły ją. Znużona długim, długim czekaniem i uciążliwym siedzeniem w jednym miejscu, cieszyła się na kolejną misję. W zasadzie obojętne jej było dokąd jadą. Liczyła się droga, wolność i cel. Jej wąskie, ciemne oczy rozbłysły na myśl o dziczy i oczekujących walkach.
Z króciutkich rozmyślań wyrwała ją grupka otaczająca księcia i Szalona Wilczyca szarżująca na Robaczywą Różę. Ona sama zaś była w zasadzie gotowa do opuszczenia zebrania, niezainteresowana żadnymi niesnaskami, kłótniami czy konszachtami pomiędzy lokalnymi wampirami. Od tego był Szeryf, wielki jak …. jak brama królewska.
Zanim jednak zniknie, musiała porozmawiać z księciem. Czekała na właściwy moment. W między czasie nie ruszała się ze swojego miejsca,
chowając się za nieruchomą maską twarzy i leniwie bawiąc się swymi długimi warkoczami, ciasno splecionymi i pełnymi srebrnych ozdób i klamr.




W końcu dzikuska dostrzegła swą szansę, by dopchać się do księcia i natychmiast ją wykorzystała.
Skłoniła się Szafrańcowi, chowając dłonie w rękawach, na znak, że przychodzi w pokoju i z szacunkiem schyliła głowę. Lekko.
Odezwała się powoli i ostrożnie cedząc słowa w obcej dla siebie mowie. Polszczyzna jej była ciężka od szeleszczącego akcentu i gardłowych, jakby połykanych części wyrazów. Niezaznajomionym ciężko było zrozumieć, większości też się zazwyczaj nie chciało - brali jej mowę za utrapienie:
- Moszczy ksiunsze, moment twyj uwagy… - zogniskowała spojrzenie na Szafrańcu - … bez inszyk…
-* Cóż cię trapi?*- Jan biegle władał jej rodzimą mową. Skąd się nauczył i od kogo. Tylko diabli w piekle pewnie wiedzieli, ale stamtąd ino infernaliści mogli wiedzę pozyskać, prawda?
Tatarka z widocznym wyrazem ulgi na twarzy zaczęła szeleścić obcą mową:
- *Nasza umowa... *- nie dał jej powiedzieć nic więcej. Położył palce na ustach.- *Interesy tego rodzaju nie wypada omawiać przy tylu ciekawskich uszach, nawet jeśli obcą mową władamy oboje. Jeśli nic innego cię nie trapi, to spotkamy się jeszcze przed wyjazdem i będziesz mogła w ciszy wyrzucić z siebie to co ci na duszy leży.*
To wystarczyło. Dziewczyna odsunęła się zgięta w lekkim pokłonie, wciąż z dłońmi zamaskowanymi rękawami. Trzy kroki przebyła wciąż przodem do księcia, po tym dystansie odwóciła się i wyprostowała. Spokojnie wróciła na swe poprzednie miejsce.
Za nią jednak podążyła Małgorzata z czarującym uśmiechem i spojrzeniem pełnym troskliwości. Gdyby ktoś chciał namalować najświętszą panienkę, to w tej chwili lico szacownej Tęczyńskiej byłoby idealnym modelem.
- Ach… nie przejmuj się tak szybkim odprawieniem. Rola gospodarza tego wymaga.- rzekła z troską Ventrue i rzekła cicho.- Jeśli nie jego, to moje uszy są gotowe do posłuchania, a moje usta mogą wiele ułatwić. Wszak wszyscy jesteśmy jedną rodziną w Krakowie.
Twarz Tatarki nie wyrażała nic - jedna z wielu, “niewielkich” różnic między nią a resztą krakowskiego dworu. Azjatyckie rysy pozwalały zachować maskę, trudną do rozszyfrowania dla europeiskich Kainitów, nienawykłych do rozróżniania dyskretnych niuansów obcej kultury.
Gdyby nie różnica wzrostu, Tatarka byłaby zapewne mylona w tłumie swej świty. Wszak wszyscy obcy wyglądali tak samo.
- Tak. To prawda - stwierdziła zupełnie szczerze, kłaniając się Małgorzacie. Nie zamierzała ułatwiać zadania żądnej plotek Ventrue. Zgodziła się z nią jedynie.
- Słyszałam żeś blisko naszego księcia jesteś. To wielki zaszczyt byś umyślną Jana Szafrańca i wielki, acz trudny obowiązek. Nasz książę nie lubi ruszać się z uczelni, acz… często zagląda do krakowskich krypt.- westchnęła smutno Małgorzata.- Niestety daleko mu do dyskrecyji Trędowatych, już parę razy go przyuważono. Krążą plotki o duchach pod Wawelem.
Sarnai wpatrywała się w Małgorzatę wciąż z tą samą miną choć przy pierwszych komplementach ponownie pokornie schyliła głowę, w podziękowaniu za pochwały.
Oceniała przez chwilę zamiary Małgorzaty i stwierdziła, że Ventrue próbuje karmić ją marchewką, jak nieokiełzanego konika by nagiąć do swej woli:
- Azalysz nie wynna pan...pani mówisz o tem z niem? - spytała cedząc wolno słowa by mieć pewność, że niczego nie pokręci.
- Nie wypada mi wytykać księciu tego małego błędu.- mruknęła cicho wampirzyca.- Zwłaszcza publicznie, to nie wypada. A prywatnie też… mógłby uznać, że go.. atakuję, a przecież jego los leży mi na sercu.- przyłożyła zgrabną dłoń do swych kształtnych piersi, budzących pokusę w każdym śmiertelniku.- A jestem ciekawa twej opinii na ten temat.
- Mondry władcza ma uszy zawszy otwarte na usłyszanie o błendach - Sarnai nawet nie mrugała. Nie musiała - Winc Jan winny doczeniacz twe uwagi, pani. Ma opinia ni ma znaczenia. Jam jego ramionem jestem, nie głowo.
- Och… mogłabyś być kimś więcej, pod właściwym patronem.- wymruczała przymilnie wampirzyca.- Jan wielce cię ceni i chyba z bólem serca odsyła.
- To honor słuszyć jemu. - teraz Sarnai wpiła spojrzenie w wampirzycę, wyraźnie dając do zrozumienia gdzie leży jej lojalność. Skłoniła się ponownie Małgorzacie, tym razem nie spuszczając wzroku spode brwi.
- Och niewątpliwie… honor.- mruknęła w odpowiedzi Małogorzata i spytała nie dając za wygraną.- A poza służbą jemu, gdzie widzisz swą pomyślność?
- Jeszli bendzie czas, pokazacz moge - Sarnai uśmiechnęła się w duchu - Jeślisz sie odwaszysz…
- Zadziorna z ciebie duszyczka pod tym całym delikatnym uśmiechem.- odparła z uznaniem Małgorzata.- Acz bacz… bo sama zadziorność bywa pierwszym krokiem do upadku, drugim jest zadufanie we własne siły, trzecim… samotność, gdy przyjdzie zagrożenie.
- Czenna rada. - skłoniła się ponownie Sarnai. - Po tszykrocz dzienkuje.
Małgorzata odpowiedziała uśmiechem, ale na tym zakończyła rozmowę udając się na środek sali i szukając gniewnym spojrzeniem Milosa. Bo wszak zamarudził strasznie z tymi kielichami.
Tatarka odprowadziła ją spojrzeniem.




*"Księżniczko, już czas."
 

Ostatnio edytowane przez corax : 08-02-2016 o 19:54. Powód: kolor gwiazdki ;)
corax jest offline  
Stary 10-02-2016, 12:01   #6
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Ziemianki na moczarze i latem z trudem wypatrzyłoby nawet wprawne oko, gdy zaś przyszły mrozy i śniegi, niczym nie odróżniała się już od inszych, porośniętych olsem kęp na uroczysku. Zwinięta w kłębek na barłogu z niewyprawionych skór strzyga spała niespokojnym snem drapieżnika. Dłoń skryta w smoliście czarnych, zbitych w kołtun włosach co i rusz zaciskała się w pięść.

Śniła strzyga krwawe, dumne i wielkie obrazy dawnych dni, poszarpane jak strzępy zdobycznych chorągwi. Słyszała na powrót gwar obozowisk i ciszę nocnych pochodów, i bitewny zgiełk. Wyciągała pazurzastą dłoń po łupy i wyrywała je ze stygnących rąk pokonanych. Tańczyła na ziemi śliskiej od wyprutych wnętrzności i krwi. Rozpędzała konia i ci, co byli za nią, zacinali już zwierzęta, zaraz pochylą się w galopie w siodłach, bardziej wilczej watasze niż ludziom podobni.

I ściągała wodze tak gwałtownie, że pokryty krwawą pianą wierzchowiec przysiadał na zadzie. Nad nią ciągle huczał ostry jak trzaśnięcie batem głos. Jedno słowo. Tylko jedno. Imię kwiatu. Imię bogini. Jej imię. Wystarczyło. Za brodem, tam, gdzie gnać już chciała jak wiatr, poruszają się zarośla i Zakon szczerzy zbrojne stalą kły.

Potem znikają rycerze za brodem i sama rzeka, przepada gdzieś jej okiełznany dopiero co koń i druhowie, rozpływa się wreszcie ten, który za nią wołał. Na koniec rozwiewa się i imię.

Zostaje tylko ona, ona sama. Idzie naga, bosa i samotna pod prastarymi drzewami. Bez wstydu. Bez żalu. Bez wahania. Daleko przed sobą widzi muskularne plecy ojca, kołyszące się w nieśpiesznym marszu. Wie, że ten na nią nie zaczeka, nie przystanie, by wyciągnąć ku niej ramiona. Nie rzeknie ni słowa. Nie odwróci się nawet. A jednak strzyga wie również, że bliższy jest jej milczący, obcy, odległy jak gwiazdy rodzic niż ktokolwiek na świecie. W istocie – zawsze byli tym samym. Tylko on zaczął iść pierwszy i bliżej był już kresu drogi.

Idzie więc. Ale choć potężna sylwetka ojca ciągle majaczy się jej w oddali, choć linia zrytej jego przejściem darni ciągnie się przed nią wyraźna i niemożliwa do zgubienia, zaczyna iść wolniej.

Gdy się budzi, ciało, które wziął w posiadanie siarczysty ziąb, ma sztywne i twarde jak u trupa. Dłużej niż chwilę trwa, aż rozprostuje członki, wygramoli się z barłogu i przez warstwę zmrożonej ziemi, liści i śniegu gołymi rękami wykopie do świata ludzi.

Ciągle jest zima, moczar śpi skuty mrozem. Między olchami snuje się blady opar, cicho wędruje od kępy do kępy. Śnieg głuszy każdy dźwięk, a jednak strzyga przez moment krótszy niż uderzenie śmiertelnego serca miała przecież wrażenie, że ktoś ją w tej bezmiernej ciszy i bieli przemieszanej z ciemnością zawołał po imieniu. Dlatego wszak się obudziła, choć do wiosny daleko jeszcze było.

Taka stara. A taka durnowata...

Przyzywa do siebie swoje kochanie, swój klejnot drogocenny. Nie znosi spać sama w zimie, nienawidzi tego ziąbu, który wsącza w jej kości trupi zamróz, obraca ciało w kamień i narzuca bezruch śmierci. Obejmuje się chudymi ramionami i woła raz jeszcze. Mógłby przyjść, zejść z nią pod ziemię i ogrzać swoim ciałem, gdy będzie spała. Wśród oparów nic się jednak nie porusza i strzyga wraca spocząć samotnie, maskując na powrót wejście do swego leża. Jej towarzysz odszedł zbyt daleko. Nie słyszy.

Zasypia mimo to spokojna. Wie, że jej klejnot żyje, wędruje gdzieś wśród śniegów. Czuje go, tak jak czuje, że ręce ma i nogi, i jak czuje czasem utracone kawałki siebie. Tak jak kaleka czuje ból i mrowienie w odjętych palcach. Część zawsze zachowuje wspomnienie całości.


Usłyszała ich, jeszcze zanim odgarnęli ziemię z wejścia. Czuła ich zapach, woń potu ludzkiego i końskiego, dymu, prochu, juchy, gorzałki i murew, zanim zeszli wgłąb jej schronienia, pochylając podgolone łby wpierw pod niskim nadprożem, a potem pod niską powałą, scalonym gliną kłębowiskiem gałęzi i mchów. Słyszy, jak szepczą między sobą, by w końcu wypchnąć naprzód najmocniejsze ogniwo, szlachcica o licu przystojnym i sokolim wejrzeniu, odzianego na tę wyprawę na bagna strojnie i barwnie niczym paw na wesele w kurniku. Ten, który żagiew dzierżył, zostaje przy wejściu.
Zaś szlachcic o ostrych rysach, w żupanie zielonym srebną nicią haftowaną przykląkł ostrożnie i z wolna przy jej barłogu. Szablicę w tył na pasie odsunął. Dłonią przebiegł po jej piersi. A potem za ramię uchwycił i jak szarpać i trząść nie począł!

– Ejżeee! – uzupełnił trzęsienie wołaniem, niecichym i nieskrytym wcale. – Pobudka! Eeeeeeej! Wsiadanego trąbią!
Strzyga już czuje, że ręce ma i nogi, i władzę nad każdym z osobna, zaś w trzewiach dla odmiany ma coś pustawo. I podnieść by się właściwie mogła, ale leży ciągle. Pozwala szlachcicowi gadać. Może ciekawego powie co...
– Zabij, ale wstać musisz.
To jest ciekawe. Na to nie wstaje, ale się zrywa. Obala go z klęczek na płask na polepę, siada na nim z takim rozmachem, aż słyszy chrupot jego i swoich kości i kłami sięga odsłoniętej szyi. I zamiast krzyku przerażenia – śmiech. Szlachcic obejmuje jej plecy, wciska usta w zagięcie obojczyka. Rwie jej skórę ostrymi zębami i pije, jak i ona, gwałtownie i z warkotliwym pomrukiem z głębin piersi. Sczepieni jak psy mocujące się o kawał kości, każde walczące bardziej o to, by swoje dostać, niż by drugiemu nie popuścić. Odrywają się od siebie nagle, ona uskakuje pod ścianę, on w jej barłóg, obydwoje ciągle sprężeni do skoku, łypią spode łbów czujnie i uważnie.

– Tako już mi się za tobą ckniło przeogromnie, jak nie wiem co... Nu, to trudne... – rzecze wreszcie szlachcic tonem rozjemczym, przyciskając do broczącej krwią szyi urwany od rękawa skrawek zielonej materii. – Ale dasz radę. Nu, poznajesz? Ktoże ja?
Wciśnięta plecami w ścianę strzyga mruży lśniące, wilcze oczy. Już wie. Jeszcze zanim pić poczęła, czuła w nim kawałek siebie, i tylko dlatego pozwoliła podejść, dotykać się i gryźć.
– Ja Marta – charczy upiorzyca przez odwykłą od mowy gardziel. – Ty Popielski.
Na jej trupiosiną twarz zaczyna już wypływać rumieniec. Szczerzą się do siebie w półmroku ziemianki, rozświetlanym tylko przez żagiew stojącego nadal przy wejściu mężczyzny. Potem Marta chowa kły. Zęby mości Popielskiego pozostają takie same. Niekompletne, ostro zakończone, potrzaskane jak las na zboczu po zejściu wichury.

Godzinę później Marta siedzi półnaga na pniaku przed ziemianką i jest ostoją łagodnego spokoju i wyrozumiałego opanowania. Wokół niej nieprzerwanym cięgiem spadają słowa i spadają czarne, skłębione kłaki. Kołtuna na jej głowie nie dało się rozplątać i obopólnym konceptem postanowili obciąć włosy przy samej skórze, nożycami do owczego runa, wygrzebanymi ze skrzyni w jej schronieniu.
– Na wschodzie ziemia żyzna – gada z tęsknotą rzewną i gorącą pożądliwością w głosie mości Popielski, i pracuje nożycami zawzięcie, lecz nieuważnie. – Dobra niemało. Dziewki krasne, a gorzałka mocna. I w mordę zawsze jest komu dać, jeździć daleko nie trzeba. Ha! Co rzekniesz!
– Rzeknę: uszy mi ostaw. Ludzie doma? Zdrowi?
– Aha. Szczęście masz. Braci Bileckich akuratnie na czas wypuścili z tiurmy zeszłej niedzieli. A Karauta podstarości jak zjechał znowu szukać, to się oskomą jeno obszedł, bo ten smyrgnął mu opłotkami i w las poszedł, i do tej pory tam siedzi. Rad wyjdzie i schowa się gdzie indziej. Tak by schowanym przed oczyma mości podstarościego być, a chować się po krzach nie musieć.
– Mój klejnot widziałeś?
– Nie. Ale sąsiada naszego, pana Tarnawę, codziennie widuję, jak z samopałem na ramieniu i obliczem chmurnym po polach i łąkach paraduje, oczęta w dal wypatrując. Coś mu ode tygodnia owce na pastwisku dusi po nocy.
– Może... dusiołek?


Przybyli zbyt wcześnie, lecz Marta nie wjechała do Krakowa, by skorzystać z paru wolnych chwil i poocierać się o bogactwo i blichtr. Rozłożyła obóz na drugim brzegu Wisły, w lesie, z dala od traktu. Nawet z tej odległości dumna siedziba lackich królów cuchnęła, buchała we wszystkie strony smrodem, jaki rodził się w każdym ludzkim zbiorowisku, tym intensywniejszym, im ono było większe. Marta znienawidziła Kraków sto lat temu i od tego czasu nic się nie zmieniło. Nawet nie przez smród, smród znieść można. Odbiła się tu onegdaj od muru tak twardego, że do dziś pamiętała, jak bolało.

Pchnęła tedy mości Popielskiego, by się wywiedział, co i jak i kiedy dokładnie stawić się mają. Ludzie narzekali, że tu nuda, chłodno, ziemia twarda, spyża niewystawna, mrówki gryzą i zaraz mżyć zacznie, a tam gospody, piwo, dziewki, krajowe i cudzoziemskie delicyje, i że oczy choć chcieliby napaść, skoro już podupczyć nie wolno. Marty nie ruszyły te jęki w najmniejszym stopniu. Na większości z jej ludzi ciążyły wyroki przeróżnego sortu, i sprawiedliwie i uczciwie przyznać należało, że za niewinność ich nie dostali, bo do burd zawsze byli chętni i pierwsi. Niczym to niezwyczajnym w tym kraju nie było – ale w przeddzień rozmów o wyprawie nie zamierzała drażnić księcia czy kogokolwiek, z kim miałaby ruszyć na wschód, dając kreskę na zwady i mordobicia w cieniu Wawelu. Później popuści swoim wilkom postronków.

Zleźli się do jej ogniska, gdy tylko mości Popielski wrócił, i błyszczącymi pożądliwością oczami słuchali o wysokich kamienicach, straganach pełnych wszelakiego dobra, strojnych i gładkich niewiastach i kościelnych ołtarzach płaczących złotem i klejnotami. Słuchała i ona. Nieraz wszak marzyło jej się, że bierze to miasto znienawidzone za kark jak kocicę, ciska o ścianę, a potem trzęsie nim i patrzy, co wypadnie, albo topi je w ogniu i krwi, i kładzie się potem na odpoczynek na zgliszczach katedry, na leżu ze spróchniałych kości dawnych władców. Tyle że nic takiego nigdy nie miało nastąpić. Marta współdzieliła z krakowskim księciem Janem Szafrańcem dość poglądów na świat, by często im wypadało razem po drodze, i nader ciepłymi i serdecznymi uczuciami darzyła jego książępańską sakiewkę. Zaś w katedrze spał wiecznym snem Jowgajła, który oddał jej wielkie usługi i którego spokoju sama by broniła, gdyby zaszła potrzeba.

– Nazajutrz – rzekł mości Popielski, gdy inni rozeszli się już na spoczynek. – Godzinę po zmroku. I wiem coś. Jednym z tych, co na wschód iść mają, jest Ventrue. Milos Zach go zwą. Znasz?
Marta zna. Marta odkłada wycior od półhaka. Marta otwiera bezbarwne usta i daje dowód na to, że nie zawsze szybka i pierwsza reakcja jest tą najlepszą. Jest tylko szybka i pierwsza.
– Wracaj tam. Kup mi kieckę. Jakąś... – sprecyzowanie polecenia przerasta jej możliwości i Marta odpuszcza – ...paradną.
Mości Popielski pociąga z bukłaka tęgi łyk i przypatruje się jej z ukosa.
– Odziałbym cię, królowo, w złotogłowie i aksamity – mówi wolno i łagodnie. – Na szyi ci zawiesił sznury pereł i diamentów... aleśmy biedni są, jako te myszy, co je w katedrze dokarmiasz.
– Zapomnij. – Marta macha ręką, zła na siebie i na to krakowskie cuchnące powietrze, od którego głupie pomysły się jej lęgły. Taka stara. A taka durnowata.
– Cośmy wzięli ostatnio, dawno rozeszło się, i nie ma – tłumaczył mości Popielski. – Było rzec wcześniej, że szyku chcesz zadawać. Przeszyliby my coś mojego.
Marta spogląda na jego żupan. Jest ciemno, ale wie dobrze, że tam, gdzie tkanina zagina sie pod żebrem, jest niewielkie rozcięcie, otoczone rdzawą plamą.
– Zapomnij – powtarza. – Odkujem się jeszcze.
– Aha. To kim jest Milos Zach?
Marta nie odpowiada. Urywanymi ruchami czyści swoje buty z mazowieckiego błota. Popielski zadaje pytanie raz jeszcze, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wyciąga się obok ognia i zaczyna brzdąkać na bandurce. Godzinę później śpi już głęboko, poświstując przez dziurę po wybitym zębie. Marta rozmyśla intensywnie i dalej nie wydumała odpowiedzi na zadane pytanie. Ale przynajmniej buty ma czyste.


Broń – półhak i zdobytą pod Orszą karabelę o rękojeści zdobionej rogiem razem ze swym lekko wyleniałym kołpakiem oddała przed wejściem w ręce Popielskiego. Nie lubiła, by ktokolwiek obcy dotykał jej oręża. Postawiła wysoko kołnierz szuby i przeglądając się w ostrzu szerokiego noża, barwiczką obsmarowała sumiennie usta na czerwono, tam gdzie czerwone być winny, lecz pomada się starła. Jej piętna, niegdyś powód do dumy, dziś były już tylko problemem, z którym radziła sobie na wszelkie dostępne sposoby.
– Jak wyglądam?
– Jak grób pobielany – rzekł mości Popielski z nieudawanym uznaniem i przyłożył prawicę uroczyście do piersi. – Prośbę mam. Jeśli to, co cię tak w zadek ugryzło dotkliwie, nie da ci wrócić bez rozpętania małego piekła...
– Zawiśniesz ty kiedyś znowu, Popielski.
– To mnie znowu odetniesz i do piersi utulisz. W każdym razie – zanim zwady zaczniesz, przyjrzyj się tam dla mnie, co się teraz w wysokich progach nosi.
– Fałszywe uśmiechy zawsze w modzie. Biedniśmy, pamiętasz?
– Dobrze jest wiedzieć, co brać, a co odrzucać – wyszczerzył się szlachcic szczerbato. – W ogóle dobrze jest wiedzieć.


Tkwiła w kącie jak przyczajony w wykrocie drapieżnik, w całkowitym bezruchu. Wsparta lekko biodrem o marmurową kolumnę z popiersiem mężczyzny o orlim profilu, przez którą uprzednio z całkowitym brakiem szacunku dla sztuki przerzuciła swoją znoszoną szubę z kołnierzem z wilczury. W dłoni trzymała pozłacany miedziany pucharek, który przyjęła od służki zaraz na początku uczty i od tego czasu ani razu nie uniosła do ust, dziwnie i nienaturalnie czerwonych na tle bladej twarzy. Nie odezwała się do nikogo, nie odwzajemniła żadnego gestu, nie ukłoniła się nawet księciu, gdy pojawił się na sali. Trwała obok popiersia jakby sama zamieniła się w posąg, i tylko pobielałe kostki zaciśniętej na nóżce pucharu dłoni i dryfujące od drzwi do drzwi spojrzenia świadczyły o tym, że nie przysnęła na stojąco z bezmiernego znudzenia przyjęciem, a wręcz przeciwnie – z mięśniami napiętymi jak postronki czeka na coś, o czym wie, że musi nastąpić.

Tym, co wywabiło ją wreszcie w krąg światła, było pojawienie się towarzysza Małgorzaty Tęczyńskiej. Przeszła wolno kilka kroków, wyprostowana dumnie jak królowa, jakby nie w podziemiach uniwersyteckich byli, ale u siebie na mazowieckich bagnach i to ona była tu panią. Łowiła zajadle spojrzenie szlachcica, ale nie doszukała się tego, co pragnęła zobaczyć. Zatrzymała się gwałtownie, zacisnęła usta w wąską kreskę i ponownie cofnęła się pod popiersie. Taka stara. I coraz bardziej durnowata . Książęcą prośbę o podejście uhonorowała zgniłym kompromisem. Dała krok wprzód. Kręciła swoim pucharem, wpatrzona w jego wirującą zawartość.

Zajedno jej było, co sobie zgromadzeni pomyślą, i czy dobrze, czy źle. Nie dbała, że się odsłoni i ujawni jakąś prawdę o sobie. Tę prawdę i tak każdy z obecnych wyczyta z jej twarzy i z zaciętych pysków jej ludzi, jeśli im na wschód wspólna droga wypadnie. Marta z wysokimi zamkami i innymi misternymi konstrukcjami tyle miała wspólnego, ile ich puściła z dymem. Czaić się zwykła najwyżej w zasadzce w zaroślach, nie po kątach na bankiecie, a i tam nie wytrzymywała zbyt długo. Potoczyła wzrokiem po drewnianym przyjęciu i jego sztywnych uczestnikach, każdym zamkniętym w swojej bańce ze szkła. Wiedziała, że mogą tak długo, ale ona nie mogła i nie zamierzała wyjść stąd tak samo głupia jak weszła.

Ruszyła sprężyście i momentalnie, bez ostrzeżenia, ledwie przebrzmiało ostatnie książęce słowo. Oderwane od tańca skrzepów w pogardzonym napitku spojrzenie wbiła w Milosa, twarz miała gładką i zupełnie bez wyrazu. W świetle świec widać było, że śmiertelną powłokę ma starszą niż wskazywałby na to niski wzrost, a dziwny karmin ust okazał się barwiczką. Jej rozkołysany i miękki marsz gwałtownie zmienił cel, i Marta parła teraz prosto na Małgorzatę Tęczyńską. Puchar z krwią, który dotąd trzymała przed sobą, odwiodła lekko na wyciągniętej w bok ręce.
Kobieta nadal porozumiewając się cicho z Janem Szafrańcem zerkała czasem gniewnie na zbliżającą Martę, głównie jednak ją ostentacyjnie ignorowała, aż do czasu gdy Marta była zbyt blisko by ignorować. Wtedy to szepnęła coś do ucha Jana, a ten skinął głową i stanął pomiędzy kobietami niczym skała, zerkając na niższą od niego dziewczynę i pytając:
– Coś cię trapi Marto?
Nietrudno było miarkować, że woj po usarsku odziany to nikt inny, jak Tęczyńskiej eskortant. Czas cały trzymał się blisko niej, nigdy jednak z przodu a nawet nie z boku, lecz krok jeden za nią, niby cień ukradkowy, ot, element tła.
Teraz jednak musiało go w postawie Marty coś zaniepokoić, bo zwęził czujnie oczy i wystąpił przed szlachciankę szybciej nawet niż Szafraniec, widząc księcia interwencję zastygł w taktownym bezruchu, żylastą piersią szczelnie jednak sylwetkę Tęczyńskiej przesłaniając. Wejrzenie miał chłodne i spokojne niby górskie zastoisko, opanowanie biło od niego niemal namacalną łuną.
Po przyjściu na przyjęcie Zofia zajęła pozycje, na obrzeżu sali, za plecami swojej mentorki. Odmówiła poczęstunku. I większość wieczoru spędziła nerwowo przestępując z nogi na nogę
Niewysoka dziewczyna nie mogła mieć więcej niż 16 lat gdy została przemieniona. Chuda i niespecjalnie atrakcyjna, nie prezentowała się za dobrze, mimo że ubrana była w niedrogą, acz ładnie skrojoną sukienkę. Miedziane włosy splecione zostały w ładny warkocz, który opadał na jej plecy.
Wcześniej przemowy księcia słuchała uważnie, jednak co jakiś czas mało taktowanie wgapiała się w zebrane wampiry. Głównie w templariusza i szeryfa, ale czasami jej ciekawski wzrok wędrował do innych, zwłaszcza dwóch gangrelek.

Marta przystanęła przed księciem i skinęła mu twierdząco głową, jeszcze zanim padło jej imię. Odwiedziony w tył puchar powędrował spokojnie w górę, a łokieć został podparty lewą dłonią. Czas jednak płynął, knot w książęcej świecy z podziałką trzasnął sobie wesoło, a słowa rozwijające gest jakoś nie płynęły. Wreszcie Marta przestąpiła z nogi na nogę i nie ruszając się z miejsca, wychyliła się lekko zza książęcego ramienia, by popatrzeć sobie na Tęczyńską, którą jej tak szczelnie zasłonięto. Markowana szarża wprowadziła już zamieszanie dokładnie tam, gdzie się tego spodziewała. Oszroniona srebrem Tatarzynka ledwie powiodła za nią wzrokiem, miedzianowłosa przezroczysta dziewczyna uniosła głowę, lecz nie uczyniła nic. Nie drgnął nawet Gniewko ani jego jednooki przyboczny. Tylko Małgorzata zaczęła szarpać nerwowo za sznurki, i ruszył się Zach. Bo łatwo zobaczyć zagrożenie tam, gdzie go nie ma, gdy spodziewasz się ataku. Pozostało tylko wybrnąć z manewru i odczekać. Ona zaś przyobiecała coś druhowi i nie widziała powodu, by tego nie dotrzymać.
– Tak. Trapi. Ten kolor – odezwała się, głosem chrypliwym, ale uprzejmym. Otaksowała wojewodzinę ponownie od stóp do głów. Kolejne chwile bezpowrotnie popłynęły w niebyt. – Kolor sukni.
– Kolor? – zdziwił się Jan, zerkając na szatę Małgorzaty i potem znów na Martę. – Każdy ma swoje gusta względem barw, waćpanno. Nie ma sobie co psuć humoru kolorem czyichś szat.
– Chcę wiedzieć, jak się nazywa – uściśliła.
– Och… moja droga Małgorzato, jakiej barwy jest twoja suknia? – zapytał Jan, a wampirzyca odparła tonem głosu chłodem godnym najsurowszej zimy. – Nie widać?
– Szkarłat – zawyrokował Milos niskim, zbliżonym do pomruku głosem. Przyglądał się Gangrelce intensywnie, by wreszcie zgiąć przed nią kark w sztywnym geście pozdrowienia. – Każdemu z nas w nim poniekąd do twarzy.
– Właśnie.. szkarłat… – odparł z ulgą Szafraniec, który modę uważał za głupiutki wybryk niewieściej fantazyi, a Małgorzata westchnęła.– Mężczyźni i ich oceny. To karmin, moi drodzy.
Marta powtórzyła bezgłośnie usłyszane słowo. Przestała strzelać spojrzeniem po wszystkich obecnych. Pochyliła wolno głowę w odpowiedzi na powitanie Milosa. Zerknęła ostatni raz jeszcze na garderobę Małgorzaty.
– Wygląda godnie – oznajmiła prawdę ogólną i wszystkim widomą, całkiem nieoczekiwanie, także dla siebie. A potem wyczerpawszy swój arsenał salonowych pogwarek, straciła zainteresowanie. – Kto będzie dowodzić?
– Rycerz z Wiednia… z racji doświadczenia, acz… wasze zdanie będzie się liczyło. Znacie miejscowe obyczaje, a oni słabo mówią po rusińsku – wyjaśnił Jan Szafraniec.
– Zobaczę go, to zdecyduję – odparła Marta i odwróciła się już bokiem. – Jego imię?
– Koenitz– przypomniał sobie książę. – Wilhelm… Nie jest Niemcem, tylko Tyrolczykiem, i nie lubi też być Niemcem nazywany. Duma regionalna, ot co. Wierny poddany Habsburgów i księcia Wiednia.
– Doświadczenie wojenne ma? – niespodziewanie wtrącił Zach, nadal nie spuszczając z Marty wzroku choć pytanie przecież nie do niej kierował.
– To rycerz… brał udział w ostatnich wojnach… z ostatniego wieku – stwierdził Jan, splatając dłonie swych piersiach. – Wielce zasłużony wojownik. Ta wyprawa jest niejako nagrodą za zasługi dla księcia.
Milos skinął jedynie w reakcji na księcia wywód, słowem żadnym gestu nie wsparł. Chwilę jeszcze taksował Gangrelkę wzrokiem, ale odstąpił na ostatek w tył.
– Napełnię swój puchar – uznał swoją asystę za dłużej niepotrzebną i ruszył wartko ku stołom.
Nie dość szybko jednak, bo ona czaiła się już od dłuższego czasu na dogodny moment, żeby wrazić mu szpilę pod paznokieć.
– Milosie Zach – głos Marty zgrzytnął jak metal, ledwie husarz uszedł dwa kroki. – Mamy spór i skończyć go trzeba. Jako dług go zamkniemy... czy jako potwarz?
Węgier odwrócił się ku niej, zgiął kark drugi już raz tej nocy.
– Urągać ci w żaden sposób nie było mą intencją. W czym problem, pani?
– Długami zajmiecie się później… macie całą podróż na regulację należności – burknął Jan najwyraźniej niezadowolony z takiego obrotu sytuacji. Małgorzata zaś miała odmienne zdanie.
– Wprost przeciwnie mój drogi Janie, jestem ciekawa jakąż to potwarz przygotowała ta… osóbka. Jakiś to spór sobie wydumała i na jakiej podstawie.
– Opuściłeś mój dom z rzeczą o wielkiej wartości – objaśniła Gangrelka bez pośpiechu, ważąc każde słowo. – I obietnicą, której nie dotrzymałeś. Uznajesz winę – spłać mnie. Nie uznajesz – walcz o swoją rację przeciw mojej. Dziś. Nie jutro ani pojutrze. Na obcej ziemi sprzymierzeńcy powinni stać już jak mur.
– Nie pojmuję, jak mogłem z tobą pani w zatarg wejść... – ton miał szorstki, spętany niezręcznym napięciem – skoro cię dzisiaj pierwszy raz na oczy widzę. Nie mam ci pani nic do uregulowania.
Ewidentnie nie chciał dłużej w tej publicznej spowiedzi uczestniczyć, bo podjął przerwany marsz by napełnić puchar w najdalej oddalonym krańcu podziemi.

Słowa Tęczyńskiej nie zrobiły na Marcie wrażenia, nie w porównaniu do znikających w ciemnym zakamarku sali pleców Zacha. Ten widok poruszył ją ewidentnie i fizycznie. Na bladym obliczu zdziwienie i niedowierzanie wymalowały się tak jasno i ostro, szczersze niż pozłota na książęcej zastawie, a zaraz zastąpił je niesmak i gniew. Wampirzyca zamrugała, nozdrza jej zadrgały, a z przechylonego w niekontrolowanym ruchu pucharu popłynęła gęsta, krzepnąca krew, plamiąc Marcie dłoń i kraj rękawa. Powiodła spojrzeniem od księcia do Tęczyńskiej, jakby oczekując, że ktoś jej cokolwiek raczy objaśnić.
– I uciekł – rzekła, tonem ciężkim i ołowianym, rejterada Zacha była dla niej zbrodnią przeciw wszelkim obyczajom. Gestem przywołała spod ściany służkę i ze stukiem postawiła na podsuniętej tacy swój puchar. – Praw Camarilli... – Uwolniwszy dłoń od ciężaru, wyciągnęła z rękawa złożony spłachetek lnu i zaczęła energicznie wycierać splamioną krwią prawicę. Słowa w odróżnieniu od ruchów płynęły własnym niespiesznym tempem. – Praw Camarilli też tak zaciekle broni jak swego dobrego imienia? Zajadła bestia. Doskonały wybór... – zwróciła się do księcia, a potem znów spuściła oczy, zajęta podwijaniem rękawa, aby i plamy na sukni nie były widoczne. – Oby ów Koenitz dorósł do swej sławy. I zobaczę dziś choć cień przywódcy. Inaczej znów będę musiała odmówić ci. Panie. – Dodany po zastanowieniu tytuł w ustach Marty zabrzmiał jak przeprosiny. Gangrelka wetknęła chustkę z powrotem w rękaw. – Zaś ty musisz być bardzo... – rzekła Tęczyńskiej z tą samą leniwą manierą i urwała, by pomyśleć nad dalszym ciągiem: – Bardzo dumną matką – uzupełniła.
– I sprawa się wyjaśniła… – stwierdziła chłodnym tonem Małgorzata, uśmiechając się ironicznie.– Obawiam się moja droga… Marto, iż zmysły cię mylą, albo pamięć. To nie mojego Milosa spotkałaś, tylko pewnikiem podobnego mu z lica Kainitę. Bowiem moje dziecko cię nie pamięta, więc zapewne nigdy cię nie spotkało. I nie ma wobec ciebie ni żadnych długów, ni też żadnych obietnic nie składało.
Sceptycyzm był widoczny na licu Jana Szafrańca, gdy Małgorzata wygłaszała te słowa, ale biskup nie odezwał się ni słowem. Jakoś tak zainteresował go świeży czerwony płyn w jego kielichu.
– I tak... jestem dumną matką z mojego dziecka. Włożyłam wiele trudu i czasu w jego wychowanie i ukształtowanie. A twój… rodzic, pewnikiem też… zadowolony? Czemu go tu nie ma wśród nas? Jakoś nie miałam okazji go poznać – zakończyła Małgorzata z jadowitym uśmieszkiem na licu.
Marta zamrugała. Próbowała dopasować ojca do podwawelskich podziemi. Nie mieścił się. Próbowała wyobrazić sobie, jak Małgorzata Tęczyńska go poznaje... Jego nie można było poznać. Koncept, że ona, jego córka, miałaby go „zadowalać”, Marta uznała za równie wstrętny i odrzucający jak picie krwi z naczyń. I mniej więcej tak samo głupi i samobójczy jak atak na książęcego gościa pod dachem Szafrańca.
– Sprawa jest skomplikowana – stwierdził dyplomatycznie Jan Szafraniec. – Rodzic Marty jest bardziej sojusznikiem niż członkiem Camarilli.
Gładkie kłamstwo, które Małgorzata przełknęła z ironicznym, acz kwaśnym uśmiechem. Natomiast biskup zwrócił się do Marty. – A z tobą moja droga… czy będziesz tak miła, by podarować mi godzinkę lub dwie po tej całej uroczystości powitalnej. I dopiero wtedy podjąć decyzję?
– Można się pomylić – odpowiedziała Gangrelka Małgorzacie, i powiodła wzrokiem w ciemny koniec sali, gdzie zniknął syn wojewodziny. – Był bogiem wojny. Szkoda.
Księciu odparła, że będzie czekała. Odwróciła się na pięcie sprężyście i ruszyła prosto śladami Zacha.

Taka stara. Ciągle głupia. Ale szybko się uczę, znacznie szybciej niż inni .

Zmienił się. Oczywiście, że się zmienił. Minęło wiele lat i zmieniło się wszystko. Zacisnęła zęby i dociągnęła do końca tę szopkę, te jasełka krakowskie. Dość głośno, by każdy, kto podsłuchiwał, nie nabrał wątpliwości, że nie uznała swojej pomyłki i błędu, że rzuciła nieprawdziwym oskarżeniem i jest gotowa uderzyć się w pierś i odpłacić za ujmę, w imię dobra wyprawy. I tak musiała kupić sobie wiedzę, jak daleko zaszła zmiana. Zapłaciła jedyną monetą, jaką miała, i odeszła, tak pośpiesznie, jak się tylko dało, nie biegnąc.

Milos Zach sprzymierzony z Małgorzatą Tęczyńską sprawił, że poczuła się niemal ludzko. Kiedy ujął jej rękę i nachylił się do ucha, owionął ją dusząco słodki zapach pachnideł wojewodziny, którym był oblepiony jak klajstrem. Coś w środku Marty drgnęło. Wysuszone na wiór flaki skręciły się w supeł i po raz pierwszy od wieków wampirzyca poczuła, że mogłaby i na gwałt potrzebuje się porzygać.


Podeszła tak, by odwrócony tyłem do sali przyboczny szeryfa zobaczył ją w lustrze. W ręku trzymała już nowy kielich. Z tego także nie skosztowała ani kropli, nie podniosła go zresztą nawet do ust. Pozdrowiła krótko Gniewka i przedstawiła się nieznanemu rycerzowi, także krótko, niedbale i samym imieniem. Ani jej na wzajemnych uprzejmościach, ani na poznaniu jego miana nie zależało szczególnie. Ciekawiło ją natomiast co innego.
– Krzyż ten – wskazała na pierś rycerza odgiętym od nóżki kielicha palcem. – Znak rodu twego?
– Znakiem mego rodu jest gryf – poklepał naramiennik wskazując herb, – krzyż jest symbolem zakonu. – Głos rycerza był niski i zdawał się dziwnie szorstki. Jaksa zawiesił wzrok swojego jednego oka na rozmówczyni.
Stwór na ramieniu został uczczony momentem jej uwagi i rzutem oka. Całkiem był do rzeczy, wszystko miał na swoim miejscu.
– Zakonu? – zapytała.
– Ordo Equestris Sancti Sepulcri Hierosolymitani – powiedział po łacinie, jakby mówił coś, co powinno być równie oczywiste jak wschód słońca o poranku.
Marta skinęła głową. Czekała, aż rycerz się rozwinie. W końcu to, że nie mówiła w języku księży, było tak oczywiste jak wschód słońca. Nie doczekawszy się, zapytała:
– Co znaczy?
– Zakon Rycerski Grobu Bożego w Jerozolimie. – Jednooki milczał po tych słowach, jakby uznał temat za zakończony.
Gangrelka wytrzeszczyła oczy w niebotycznym zdziwieniu. Stała jak wmurowana, i tylko głęboki mars przecinający od czasu do czasu czoło świadczył o tym, że nad czymś intensywnie duma.
– I ty go pilnowałeś. Grobu Boga?
Skinął głową.
– W poprzednim życiu.
– Twoje miano?
– Jaksa Gryfita, z Miechowa, pani. – ostatnie słowo wydawało się dodane sztucznie.
Tytuł nie w smak jej poszedł, wykrzywiła się koszmarnie.
– Oszczędź mi tych ozdób, Jakso z Miechowa. Strażniku Grobu Boga... – uniosła kielich bliżej policzka. – Sława.
Nie spełniła własnego toastu, ale w starym pozdrowieniu zadźwięczały prosto i szczerze zaczątki szacunku.
Gryfita uniósł kielich i upił z niego szkarłatu.

Więcej niż nie rzekł, toteż odeszła pod marmurowe popiersie, przy którym warowała na początku uczty. Popatrywała jeszcze uważnie od czasu do czasu, czy może Jaksa nie wykona jakiegoś znaczącego ruchu czy gestu, ale nie liczyła już na to za bardzo. Otrzymała znak, prosty i konkretny, ulepiony z tej napędzanej krwią wiecznej skały. Więcej nie będzie. I więcej nie trzeba.

Mocarne ręce jej ojca nadal wyciągały się ku niej i gniotły ciemność wokół, urabiając ją w różne kształty. Marta stukała nóżką kielicha w marmur i rozmyślała o tym, że wszyscy, nie wiadomo jak potężni, mamy swych bogów. I o tym, co się dzieje, jeśli zabijesz boga, a nie unicestwisz imienia i czci.

Obraz zmian, które zaszły, nie był pełny. Może nigdy pełen nie będzie. Ale wiedziała już wystarczająco dużo, by zacząć mierzyć i ważyć swoją krzywdę. Za wszystkie noce płonące aż po horyzont. Za wszystkie chwile zachwytu, zamarłego w bezruchu jak owad uwięziony w bursztynie. Za wszystkie słowa i to jedno – ostatnie.

Dla ciebie – nie będzie grobu. Nie będzie pamięci, strażników ni czci.
 
Asenat jest offline  
Stary 12-02-2016, 14:44   #7
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Ponury nastrój imprezy i panująca cisza potwierdzały fakt, że Jan Szafraniec nie miał za bardzo głowy do przyjęć. A przecież w Krakowie można było posmakować zabawy. Goście snuli się po kątach jak widma, nie było słychać rozmów. Nie było też muzyki, która mogłaby tą ciszę zagłuszyć.

A jednak w tej całej ciszy czuć było napięcie… Nie trzeba wszak było być mistrzem Auspexu, jak nadwrażliwość zwali biegli w łacinie Spokrewnieni, by dostrzec otwartą niechęć i wrogość w spojrzeniach Marty i Małgorzaty. Taak… Nie trzeba było być wieszczem, by widzieć iż te dwie niewiasty nie darzyły siebie sympatią.
A ich wspólną więzią był ów młodzian Milos, podpierający jedną ze ścian wzorem stojącego niczym kamienna postać, Szeryf Krakowa. Gniewko z Bogdańca niewątpliwie przybył tu ze względu na prośbę Księcia i miał studzić bojowe zapędy zebranych wampirów. I póki co… spełniał swą rolę.

W przeciwieństwie do gospodarza.

Przyjęcie zdecydowanie się niepotrzebnie przedłużało, tym bardziej że niektóre Kainitki chciały rozmówić się z Szafrańcem w bardziej kameralnym gronie.
Aż w końcu oczekiwanie zostało przerwane i do sali wkroczył wpierw znany wszystkim w mieście Toreador.


Mistrz dłuta za życia i po śmierci. Najbardziej poważany za swój talent. Dużo mniej za rozliczne wady charakteru… które pozostawiły wypalone piętno za życia na jego policzku.


Sam Wit Stwosz, który po przemienieniu wrócił do Kościoła Mariackiego w Krakowie, by po wieki opiekować się swoim Opus Magnum. Próżny, gadatliwy i chciwy plotkarz był jednak traktowany w Krakowie z wielką wyrozumiałością. A poza tym znający wszystkich żywych i nieumarłych w mieście przywódca klanu Toreadorów był świetnym źródłem informacji i wyjątkowo sympatycznym rozmówcą.
Tu w Krakowie Wit Stwosz nie miał żadnych wrogów, ale w Norymberdze… cóż, krążą po Krakowie plotki że nostalgia za ołtarzem była jedynie wymówką.

Wraz z Rzemieślnikiem weszła też trójka wampirów.


Ich przywódcą był młody z wyglądu Kainita, który stanowczym spojrzeniem rozejrzał się po sali.
Zimny, chłodny i wyniosły Ventrue… rozejrzał się po sali by złamać ów chłód lekkim uśmiechem.

- Widzę wiele… determinacji i silnej woli. To dobrze, bo przed nami dzieło trudne i wymagające wysiłku i poświęceń. Ale im więcej trudu, tym słodsza nagroda nas czeka na koniec.- zaczął się przedstawiać.- Na imię mi Wilhelm Koenitz i toczyłem już boje z Tzimisce którzy stawali przeciw Camarilli. Znam ich wszystkie sztuczki i podstępy. Tym razem mamy łatwiej, gdyż potencjalne wrogie nam siły są rozproszone i niezdecydowane w działaniach...
Podczas gdy Koenitz przemawiał tuż za nim stał niepewny swej roli i nieco zmieszany kalwiński ksiądz.


Osoba, która rozglądała się niepewnie i zachowywała dziwnie jak na Ventrue. Wedle słów Wita Stwosza, to był ksiądz Giacomo, duchowy przewodnik Koenitza. Bowiem podczas płomiennej przemowy Wilhelma wspomaganej wrodzoną Prezencją klanu, słynny rzeźbiarz szeptem opowiadał Janowi Szafrańcowi o towarzyszach Wilhelma. Nie dość cicho i dyskretnie by osoby znajdujące się blisko tej dwójki nie mogły podsłuchać podekscytowanego głosu Wita Stwosza. Otóż Giacomo ponoć przeżył starcie z wampirem z tej nowej sekty zwanej Sabatem… i wykrwawiony będąc na skraju opanowanie przez Bestię, podjął desperacki krok i zdiabolizował umierającego Kainitę. Dla Giacomo, żarliwie popierającego zasady Maskarady było to bardzo traumatyczne przeżycie, z którego jeszcze się nie otrząsnął.

Natomiast francuski czarownik nawet dla Wita Stwosza okazał się tajemnicą nie do ugryzienia. Marcel Lecroix jakoś nie chciał o sobie opowiadać Rzemieślnikowi, więc większość plotek Wit zebrał od Ventrue. Lecroix przybył do Wiednia niedawno i w pośpiechu chciał go opuścić. Marcel kiedyś przed laty pomógł wielce Księciu Wiednia i przywódcy klanu Tremere dyskretnie rozwiązać jakiś drażliwy i bardzo delikatny problem.
Giacomo nie wiedział dlaczego Marcel dołączył do tej wyprawy, ale ponoć Tremere jest biegły w okultyźmie i bardzo potężny, więc jego obecność wielce się przyda… chyba… taką ma nadzieję.
Zaś sam Francuz podobnie jak Giacomo starali się nie przyciągać do siebie uwagi, wszak to była chwila w której sam Koenitz miał błyszczeć.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 15-02-2016, 23:13   #8
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Gdy tylko obce wampiry weszły, Jaksa obrzucił pogardliwym spojrzeniem ubranego w zbroję Ventrue. Jednak gdy zaczął przemawiać mina jednookiego stawała się wyraźnie mniej wroga. Dopił krew ze swojego kielicha i sprężystym krokiem przecisnął się bliżej Wita Stwosza.
Ukłonił się lekko.

- Dobry wieczór. Ten Koenitz zaskakująco dobrze posługuje się naszym językiem - po prostu stwierdził Gryfita. Wiedział, że Toreador uwielbia stawiać się w pozycji dobrze poinformowanego i nawet bez konkretnego pytania rozwinie ten temat.
- Rycerz Koenitz walczył u boku Ryszarda Lwie Serce i miał także honor stawać razem z czeskimi i polskimi rycerzami do boju u boku Warneńczyka. Być może walczyliście w tej samej bitwie po tej samej stronie sławetny Jakso. Choć wśród śmiertelnych miał różne imiona zmieniając je co pół stulecia.- wyjaśnił Stwosz, podczas gdy Koenitz zaczął rozmawiać z Małgorzatą i Szafrańcem, a tuż obok wtrącał coś od czasu Francuz.

Zaiste Gryfita zastanawiał się nad tym co usłyszał. Walki w Ziemi Świętej wywarły wielkie piętno w umyśle Wampira. To tam zabił pierwszego Kainitę. A później były ich dziesiątki. I setki śmiertelników, zaślepionych wiarą w swego dowódcę - Saladyna. Popychani do walki przez sterujących wszystkim z cienia Asamitów. Starcie wschodu z zachodem. Boga z Allahem. Wampirów, które chciały ludzi zdominować i wykorzystać z wampirami, którzy wierzyli, że stwożono ich do czegoś więcej. W głowie krzyżowca rodziło się więc pytanie, przeciw czemu teraz maja stawać, skoro prowadzić ma ich ktoś taki. Tzimisce. Rzeźbiarze ciał. Tak ich pamiętał z czwartej krucjaty. Ich bestie, były czymś, czego nie sposób zapomnieć. Nawet po kilku wiekach.



Jedynie Giacomo trzymał się z boku, choć co jakiś czas zerkał zaciekawiony właśnie na jednookiego rycerza.
Krzyżowiec podziękował za rozmowę artyście i ruszył w stronę księdza.
- Niech będzie pochwalony - skłonił się delikatnie, jak wcześniej Toreadorowi.
- Niech będzie…- odpowiedział Giacomo uprzejmie.-... sporo dobrego żem słyszał o twych czynach i pobożności. To pocieszające, że ta zmiana jaka cię dotknęła nie odwróciła serca twego od tego co najważniejsze.- westchnął rozglądając się dookoła.- tak wielu Spokrewnionych, czuje się odrzucona przez naszego Pana. A dotyk wody i relikwii świętych… tylko ich w tym upewnia.
- Wszak nieśmiertelność nasza od Boga pochodzi. A to w naszych rękach leży nasz los. To my powinniśmy prowadzić grzesznych ludzi ku zbawieniu. Wszyscy jesteśmy częścią Jego planu.
- Właśnie. Właśnie. Szkoda że tak wielu naszych braci i sióstr po przemianie zapomina o tym.- smutek rysował się na obliczu Giacomo. Smutek i melancholia.
- Jak rozumiem Koenitz popiera ideę szerzenia słowa bożego na Smoleńsku - stwierdził.
- Smoleńsk ponoć… należy do chrześcijańskiej kultury.- stwierdził Giacomo i dodał z kwaśnym uśmiechem.- Acz… prawosławnej.
- Cóż… - rycerz zawahał się nieco - czyż zatem potrzebujemy okultysty? - skierował wzrok na Lecroix’a.
- Och, w niczym nie potrzebujemy… Z tego co zdarzyło mi się usłyszeć w plotkach jego misja jest nader odmiennej natury, lecz nie mnie wnikać w prywatne plany księcia Wiednia i tamtejszych Tremere.- westchnął Giacomo kierując swe spojrzenie ku niebu.- A co do duszyczek nas otaczających, jak oceniasz ich… zamiłowanie ku Prawdzie i Życiu?
- Okultyzm jest niewątpliwie krętą ścieżką do wiedzy. I dość oddaloną od Boga. Raczej bliską demonom. Wolałbym mieć pewność, że nic nie grozi nam ze strony Złego. Co do zaś reszty lokalnych wampirów muszę z żalem przyznać iż nad egzystencje wśród szlacheckich balów cenię sobie samotność. Toteż mogę o nich powiedzieć tyleż samo, co o panach, których wszak pierwszy raz widzę. Jeżeli są pogrążeni w ciemności braku wiary, to znaczy, że On wybrał mnie, abym tę ciemność rozświetlił niczym pochodnia. Wszak niezbadane są wyroki boskie.
Rycerz skłonił się i dodał.
- Liczę, że nie jest to nasza ostatnia rozmowa.

Racją było to, że wielu spokrewnionych traciło swą wiarę bezpowrotnie. Jednak nie Jaksa. On był pewien, że jest narzędziem w ręku Boga. Śmierć i przemiana były dla niego niczym płomień kuźni, w którym ostrze topornego miecza przekuto na nowo w subtelną szablę. Wiedział, że wiarę trzeba zanieść wszędzie. Choćby trzeba było ją wdrażać ogniem i mieczem.

Ruszył spokojnym krokiem do służącej, która napełniła jego kielich świeżym trunkiem. Jego jedno oko świdrowało rycerza z klanu Ventrue.
Bożogrobca wiedział, że czas na rozmowę jeszcze przyjdzie. Nie miał zamiaru wyciągać rycerza z kręgu dam, które zdawały się obskakiwać go na przemian. Oceniał w milczeniu zbroję Koenitza. Skórzane pasy i zapięcia naoliwione. Pancerz wypolerowany. Jednak płomienie świec łamały się na kilku wgłębieniach. Z pewnością nie był to pancerz służący tylko do wzbogacania wyglądu w tłumie. Przyjął na siebie kilka ciosów. Przez kilka set lat to raczej nie dziwiło. Może kiedyś, gdy Gryfita będzie mieć więcej czasu, to dokładnie przyjrzy się tej zbroi.


W końcu wzrok rycerza przeniósł się na Tatarkę rozmawiającą z okultystą. Tremere byli przewrotnym klanem. Klanem zapatrzonym w swą magię. To wystarczało, żeby Jaksa ich nie lubił. Wszak pierwsza magia z jaką się zetknął była magią Assamitów. Rycerz był jednak prosty. Magia to magia, więc fakt czy rzucali ja Assamici, czy też Tremere nie stanowił wielkiej różnicy. Choć gdy się nad tym zaczął zastanawiać doszedł do wniosku, że Tremere są gorsi. Assamici jawnie chcieli wybić uczestników drugiej i trzeciej krucjaty. Cele Tremere natomiast zawsze są zagadką.

Rycerz z niepokojem obserwował zawiązujący się sojusz Tatarki z Francuzem.
- Lacroix - jego usta poruszyły się bezdźwięcznie.
- La Croix. Krzyż, - jednooki zaśmiał się pod nosem - jakież niezbadane są wyroki Pańskie.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 18-02-2016, 15:36   #9
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Wilhelm Koenitz mógłby zrobić na niej większe wrażenie.

Gdyby zjechał w podziemia na bojowym rumaku w pełnym rynsztynku, nasrał koniem pośrodku sali, księciu rzucił wodze, by mu wierzchowca potrzymał, a Małgorzacie Tęczyńskiej kazał posprzątać łajno, pozwany za obrazę majestatu rozniósł szeryfa w drobiazgi, by wreszcie zasiąść w szerokim rozkroku za stołem i zaryczeć tubalnie o napitek dla wszystkich zebranych – o, wtedy Marta klanu Gangrel pogubiłaby nogi i głowę, bieżając na wschód za tym cudem, zmartwychwstałą chwałą i obrazem nocy dawno minionych...

...ale i tak jej się udał. Widać było w nim tę mieszaninę siły i arogancji, która cechowała większość przywódców. Wejrzenie miał śmiałe, a ramiona odpowiednio szerokie, trzymał je w sposób zdradzający, że walka mu nieobca, kroki stawiał mocne i pewne. I ta zbroja, składająca własne, dosadne obietnice... Bowiem podczas gdy odziany w nią szlachcic rzucał enigmatyczne uwagi o „słodkich nagrodach”, kapiący klejnotami pancerz przemawiał konkretnie i obrazowo. Uwidzieli wy ten rubin, a ten szmaragd, a te perły, o tutaj wprawione? Wiecie wy, ile dać trzeba samemu płatnerzowi, ile za takie grawerunki, i ile warte to wszystko razem? Tak się właśnie Wilhelmowi Koenitzowi powodzi, a i wam powodzić się będzie pod jego komendą!

Toteż i wszystko w postawie wywabionej z kąta i z rozmyślań Marty mówiło, że jest zaistniałym rumorem i rozmachem, z jakim jest czyniony, wielce kontenta. Wilhelm Koenitz postąpił w zgodzie z obyczajem – szukając drużynników, uhonorował ich swoim strojem i zachowaniem. Przechwalał się pyszałkowato i chełpił przeszłymi wiktoriami i to też było zgodne z obyczajem i nader wspaniałe. Czarnowłosa wampirzyca rozsiadła się na stopniu przed wykuszem w ścianie, w miejscu bliskim i najdogodniejszym do obejrzenia przedstawienia, które przygotowano wszak i na jej cześć, jak i wszystkich zaproszonych. Swój puchar postawiła obok biodra, łokcie wsparła o kolana i pożerała wzrokiem sylwetkę Wilhelma Koenitza. Jawnie, łakomie i zupełnie bezwstydnie. Wilcze oczy to robiły się okrągłe jak dukaty – w zdumieniu niebotycznym, że oto ktoś przebił Małgorzatę Tęczyńską w ostentacyji strojności i bogactwa przyodziewy – to znów zwężały się w szparki. Blask świec, odbity w paradnej zbroi gwiazdy zarannej nowego wampirzego porządku, i bijący wokół jak migotliwa aureola raził bowiem Martę bezlitośnie w źrenice. Nie przeszkadzało jej to nijak i z miejsca się nie ruszyła. Na bojowego rumaka i pojedynek z Gniewkiem nie było już chyba szans co prawda... ale może choć mała demonstracja osobistej siły? Takie rozwalenie stołu w drzazgi jednym ciosem zbrojnej prawicy byłoby akurat na miejscu, a Jan Szafraniec odżałowałby stratę, ku chwale Camarilli!

Brakowało jej jeszcze jednego. Za każdym wodzem zawsze wlekli się uwieszeni jego rękawów żercy i wołchwowie, doradcy, księża, jak zwał tak zwał – tacy, co to im w pięści los poskąpił, a w umie oddał. Wlekli się, wczepieni jak kleszcze, wodza nie puszczali ani na moment, żeby w rozpędzeniu, słusznym wodzowskim gniewie czy po pijaku nie podjął jakiej durnowatej decyzji. Odchyliła się w bok, by obejrzeć sobie wątławe sylwetki wampirów, chowających się za szeroką jak stół piersią defensora Camarilli. Oto i byli! Wszystko na swoim miejscu! Ukarminowane usta mazowieckiej strzygi rozjechały się w uśmiechu przywodzącym na myśl pękającą ranę. I Marta się roześmiała. Niegłośno, ale i nie cicho, swobodnie i srebrzyście jak szemrzący potok, nie przejmując się wcale, że przeszkadza innym, a zwielokrotnione echo przez moment zlało się ze słowami przemawiającego rycerza. Odetchnęła prawdziwie, że coś wart jest ten przybysz z Wiednia, że nie będzie musiała go wyzywać. Raz, że drugiego obrażonego tego samego wieczoru Ventrue Jan Szafraniec by jej nie wybaczył... a dwa, że jakby wygrała, musiałaby faktycznie dowodzić i ciągnąć wóz z tym burdelem na wschód. A była przekonana, że jeszcze przed opuszczeniem Małopolski odpadnie mu któreś koło. Uderzyła się dłońmi po udach, wstała, zgarniając swój kielich, spojrzała na mości Koenitza z tej zmienionej perspektywy... i zaśmiała się ponownie, ruszając ku stołom z napitkiem lekkim krokiem kogoś, kto zrzucił z barków jakiś ciężar.
Jej wesołość wywołała tylko jedną reakcję… Małgorzaty, ta widząc zachowanie Marty uśmiechnęła się ni to drwiąco ni ironicznie.

Tego Gangrelka dostrzec już nie zdążyła, bowiem dopadła szparkim marszem stołów z wyszynkiem, z której to dogodnej pozycji zamierzała przygalopować pod bok przyszłego dowódcy na cudzym koniu – książęcej zapobiegliwości o to, by najbardziej wielkopańskie gardła nie wyschły podczas uczty na wiór z powodu ograniczenia wielkopańskim wyszukanym smakiem. I iście okazało się, że Jan Szafraniec zadbał o apetyty głównego gościa, będzie mu miała co podać, zgodnie z obyczajem, jak się rycerz gadką zmęczy albo mu język skołowacieje. Marta postawiła otrzymany od służki szczególny puchar przy sobie na stole i wydobyła puzderko z barwiczką, iżby się w miarę możliwości dopięknić. I wtedy ją pomysł tknął... bo Koenitz dalej przemawiał, kupy się to nie trzymało co prawda ani trochę, ale głos miał gromki i tubalny i widać było, że za każde słowo gotów jest i zabić, i umrzeć... bo wszyscy go słuchali, a kto nie słuchał, to się nudził i sufit oglądał... a ona tutaj, w tym kątku ciemnym, sama, tylko ze służbą, z pucharem dla Koenitza i szerokim nożem, w którego ostrzu zwykła się przeglądać, malując sobie usta. I aż się to prosiło, ażeby uczynić coś.

Odwrócona plecami do Kainitów, odstąpiła kawałek od stołu, nóż wyciągnęła i zapatrzona w niego dopełniła toalety ze starannością i uwagą godną wojewodziny. Potem zaś nóż i puzderko schowała, podmieniła swój puchar na nowy, i trwała przy stole, nadal obrócona plecami, co jakiś czas stukając trzymanymi w dłoniach kielichami o siebie. Czekała, aż Tyrolczyk przestanie przemawiać... i zamyśliła się chyba nieco, przegapiając właściwy moment. W każdym razie miedzianowłose dziewczę ją wyprzedziło, co samo w sobie było niezwykłe. Marta słuchała jednym uchem toczącej się rozmowy. Tego, co mówiła przezroczysta dziewczyna mniej – tylko przez moment zastanawiała się, czy ona sama była kiedyś taka – i wyszło jej, że nigdy. Jakby się nie urodziła, nie dorastała, nie umarła, by znów się odrodzić, ale któregoś dnia po prostu się stała, od razu w obecnym, skończonym kształcie. Więcej uwagi poświęcała temu, co mówił Koenitz. Coś się jej bowiem bardzo zaczęło w jego słowach nie podobać. Wilhelm, tak jak jej ghul, tracił na uroku, gdy otworzył usta. I nie chodziło o zęby.

Wreszcie dostrzegła szansę na wbicie się w rozmowę i skoczyła, by wyrosnąć za przedstawianą Koenitzowi Matką Agnieszką. Uśmiechała się, pilnując, by nie czynić tego zbyt szeroko, Popielski ode zawsze jej mówił, że gdy się pełną gębą roześmieje, wygląda, jakby użreć zaraz miała. Nie chciała, żeby się bał. Nie chciała, żeby się nagle zrobił ostrożny. Nie zrobił się. Wychylił puchar do dna, pokazując... skłonność do ryzyka. Może nadmiar zaufania. Może głupotę. Może zadufanie. Może lekkomyślność. Może zadzierzgnięte już więzy krwi, dające ochronę przed mocą krwi innych Kainitów... lecz nie przed niespodziankami odmiennego rodzaju. Może zaś wszystkiego po trochu.

Ale dziewczyna zaskoczyła Martę bardziej. Wcale nie była taka przezroczysta. Zawstydziła ją, a Gangrelka wstydu generalnie nie posiadała zbyt wiele. Dlatego skłoniła się jej mentorce. Wykonała bez oporów gest, o którym sądziła, że tamta zrozumie właściwie. I poparła niewypowiedzianą obietnicę czynem.

Ostatecznie to Zofia ograbiła Wilhelma Koenitza z drogocennego świecidełka, które Marta początkowo planowała zagarnąć dla siebie. Jeszcze ją możny rycerz błagał, żeby wzięła, potrwałoby to trochę dłużej, a na kolana by przed nią prasnął... Marta nie żałowała zmiany decyzji. Obok wielu innych powodów – tak jakoś wewnętrznie czuła, że Zofii niebieski, przejrzysty kamień bardziej będzie pasował do koloru włosów. A ona dowiedziała się o Tyrolczyku nowych, ciekawych rzeczy. Dostała też upragnioną demonstrację siły – bo błyskotka, choć siedziała luźno, wcale nie trzymała się na ostatnim włosku. Zaś Marta dość się ich nawydłubywała z opraw, by wiedzieć, że łatwym to nie jest.


– A jak znajdujecie ów nowiuśki marmurowy baldachim nad nagrobkiem króla Jowgajły?
Trafiony z zaskoczenia pytaniem Stwosz aż podskoczył, ale w temat wszedł gładko i potoczyście.
– Ach… Sam bym to zrobił inaczej, bardziej zdobnie i z większą delikatnością. Ten marmur aż się prosi o… mauretańskie motywy. Niestety… nie ma w tej chwili żadnego mistrza w Krakowie, który by mógł to zrobić lepiej. A ja… drewno nad kamień preferuję – stwierdził ze smutkiem rozdzierającym jego serducho.

Marta uznała, że Toreador trochę bajdurzy po swojemu, ale skoro przyznaje, że najlepsze to rzemiosło, jaki na obecny moment można było zrobić – to Jowgajła dostał wszystko, co najlepsze.
– Ja chyba też – mruknęła mimo wszystko. – Ale psy i sokoły ładne ma. Rad by im był.
– To prawda, prawda… – skinął głową Wit dodając ze śmiechem. – Jak bym jeszcze krzyżackiego mistrza głowę pod stopami umieścił, ale pewnie wydarliby się w Malborku, że to pogański obyczaj i znów by się skargi słali do papieża.
– Wiatr się zmienił. – Marta wzruszyła ramionami.
– Dobrzy są Krzyżacy w lizaniu butów, kiedy im się grzbiet obije… dobrzy w lizaniu ciżemek papieża – odparł kwaśno artysta.
Milczała. Nie chciała dać się wciągnąć w taki temat takiemu plotkarzowi. Powiedziałaby w zapalczywości zbyt wiele. Jak Koenitz.
– Giacomo to księdzem jest prawdziwym zali udawanym?
– Z tego, co miałem okazję posłyszeć, bardziej od dochtór Kościoła i filozof… niż wioskowy proboszcz. I innowierca w dodatku. Strasznie pogmatwane są jego wynurzenai na temat wiary – ocenił Stwosz.
– Wierzy w to co gada czy nie? – burknęła Marta.
– Wierzy… acz ja nie bardzom zrozumiał, w co właściwie wierzy… nie dla mnie ta cała filozofia – wyjaśnił wyraźnie zakłopotany tym Stwosz.
– A bardzo chce, by i inni w to samo wierzyli? I czy goręcej to wyznaje niż prawa Camarilli? – podsunęła mu usłużnie Marta, która sama brnęła w temacie z niemałym wysiłkiem.
– Kiedyś… może… teraz jest wyraźnie podłamany tym, do czego los go przymusił. I jakoś nieskory do szerzenia Dobrej Nowiny. Raczej nie będziesz się musiała odganiać od niego jak od natrętnej muchy – zaśmiał się Rzemieślnik.
– Ale… – Marta ściszyła głos. – Czym tu się niby łamać?
– Zdiabolizował Sabatnika i załamał się tym czynem – odparł cicho Giacomo. – Trochę mu się ponoć od tej zatrutej krwi pomieszało w głowie. Niechętny jest wojowaniu i jakoś tak mniej zadziorny… ale Wilhelm darzy go zaufaniem i przyjaźnią. Wziął więc go ze sobą na tę wyprawę.
– To oni dwaj w końcu szczupaki są w Camarilli czy leszcze ostatnie? – zmarszczyła się Gangrelka.
– Mają dużo znajomości i wielce są cenieni w Camarilli. Wilhelm za siłę, Giacomo za rozum i gadkę… zresztą, jak się domyślasz Giacomo popiera ruchy reformatorskie w Kościele całym swym martwym serduchem... – wyjaśnił Stwosz.
– Tak, tak – odparła Marta, która nie domyślała się tego ani trochę. Ale zapisała sobie w pamięci, by poprosić Popielskiego albo jeszcze lepiej Jaksę, aby jej wyłożyli, czym się kalwin różni od katolika. Bo wedle jej dotychczasowego rozeznania to rapierem, spodniami z odsłoniętą łydką i kapeluszem z puchatym białym piórem.


Giacomo nie miał rapieru. Nie miał też kapelusza z kretyńskim piórkiem ani kolan na wierzchu. Co jednakże nie przekreślało go od razu jako kalwina. Marta stała obok i oglądała księdza dokładnie od góry do dołu jak raroga w pańskim zwierzyńcu, zastanawiając się, z której by tu strony go ugryźć.
– Marta. Klanu Gangrel – oznajmiła wreszcie.
– Giacomo z klanu Ventrue. Jedna z dusz które błąkając się w mroku szukają ścieżki do Pana. Ty nie wyglądasz na…– zaczął Giacomo oceniając spojrzeniem postać wampirzycy. –... osobę uduchowioną?
Jeszcze godzinę temu odwinęłaby się i dowaliła mu na odlew, aż by się nogami nakrył. Nawet by nie zdążył krzyknąć „Wilhelmie!”, „O Boże!”, czy też kogo tam innego zwykł wzywać w chwilach trwogi i potrzeby. Tyle że piekącą zadrę poruszoną koniecznością odstąpienia Tęczyńskiej pola i zgięcia karku zdążyły zalać lecznicze kordiały w postaci postawy skrzącego się Koenitza, honorów złożonych Jowgajle i widoku zwycięskiej Zofii, powracającej do domu z cennym łupem w garści. Toteż Marta znalazła samą siebie przed księdzem Giacomo w nastroju może nie miłosiernym czy litościwym, ale dość wyrozumiałym. Stanęła obok księdza bokiem i rozważyła sobie w milczeniu i skrytości serca, czy warto się szarpać dla samego szarpania i w rezultacie wylecieć pyskiem naprzód w krakowski rynsztok. I wyszło jej, że nie dzisiaj.
– Wszyscy wyglądamy. Jakoś – wyłożyła księdzu jedną z podwalin swej własnej filozofii. Powoli, żeby samej się nie zapętlić i żeby Ventrue zrozumiał. – O wszystkich nas mówią... coś – pokazała mu przybrudzonym palcem drepczącego w stronę stołów Wita Stwosza. – A jesteśmy, kim jesteśmy. Ty nie wyglądasz na pożeracza dusz.
– Och.. doszły cię te plotki? Prawdą jest że wypiłem… sam będąc prawie bez krwi i konającego sabatnika… o rozerwanym brzuchu…– uśmiechnął się kwaśno Giacomo na samo wspomnienie.– Wypiłem umierającego wroga, którego inny Kainita pochlastał. Wychłeptałem całą posokę z niego jak wędrowiec na pustyni… ze źródełka, tylko po to by zatrzymać w sobie wygłodniałą Bestię i własne rany zaleczyć.– wzdrygnął się na samo wspomnienie.– Moją rolą jest bycie doradcą, negocjatorem i dyplomatą. Walkę pozostawiam zwykle tym, którzy czują w sobie siłę do unoszenia miecza przeciw śmiertelnym i Spokrewnionym.
– Pojmuję – odparła krótko i obróciła się, by lepiej widzieć twarz rozmówcy. – Bez urazy?
– Oczywiście – odparł spolegliwie Giacomo miękkim tonem głosu. – W końcu jak to ponoć mówią tym kraju… Jedziemy na tej samej kolasce?
– Racja – potwierdziła Marta. – Prawiem już pewna i jedną nogą w strzemieniu.
– To dobrze… bo ponoć na wschodzie wilkołacy siedzą, u nas we Italii opowiadają o nich straszne rzeczy.– zamyślił się Giacomo. – W niektóre trudno wręcz uwierzyć. Więc im więcej w wyprawie Spokrewnionych znających te dzikie krainy, tym lepiej.
– Nigdy mnie tam tak daleko nie zawiało – odparła szczerze Marta i wróciła do obserwowania sali, przy czym najwięcej uwagi poświęcała Koenitzowi i bynajmniej nie kryła się z przyjemnością, jaką jej te widoki sprawiają.
– Widziała ja w życiu trochę wodzów. Giacomo. Księże. I to jest klejnot. Piękny. Bardzo błyszczący. I twardszy, niż na to wygląda. Ma skazy... lecz któż ich nie ma.
Zamilkła i zaczęła składać w myśli kolejne słowa, zamachała tylko ręką i przyłożyła palec do ust, żeby nie przerywać jeszcze.
– Zatem, skoro jedziem na tej samej kolasce... Ja rzeknę ci coś o sobie. A ty rzekniesz mi coś o nim. Byśmy w drodze nie urazili niebacznie swojej dumy.
– Cóż... jestem po to by słuchać wyznań i dawać rady. I łagodzić spory… my wszyscy tutaj jesteśmy jeszcze nieoszlifowane klejnoty, które jubiler dopiero umieści w jednym diademie – rzekł z łagodnym uśmiechem kalwin. – Odpowiem na twe pytania, na ile będę w stanie móc udzielić odpowiedzi.
– Niech jeszcze raz doceni we mnie niewiastę – rzekła pomału i dobitnie – to zębów w błocie podle drogi, a konia w sąsiednim województwie szukać będzie.
– Och… nie martw się tym – zaśmiał się Giacomo. – To tylko zachodnia uprzejmość, etykieta wpojona w dzieciństwie, pozostałość po kodeksie rycerskim. Wobec dam wypada zachowywać się rycersko… nie kryje się nic innego pod tym.
– Marta – przypomniała mu. – Klanu Gangrel. Nie dama. Moja kolej – skinęła głową. – Co mu uczynił klan Tzimisce?
– Uczynił? Och… ty myślisz, że tu chodzi o vendettę? – spytał zaskoczony Giacomo.
Kiwnęła głową i błysnęła zębami w uśmiechu.
– To byłoby romantico… prawda?– zapytał z uśmiechem Giacomo. – Niestety Tyrolczycy nie są romantico. Nie wiem nic o nienawiści pomiędzy Wilhelmem a Tzimisce, choć może ich nie lubić… Widzisz moja droga, tamtejszy klan dość gwałtownie opowiedział się przeciw Maskaradzie. Diabły były nieliczne… ale zaciekłe w boju. Wilhelm z rozkazu z księcia toczył z nimi walki, więc się na tym zna. Oczywiście ideałem byłoby obu miejscowych Spokrewnionych nakłonić do zgody… niemniej to może być niemożliwe, a wtedy trzeba obrać stronę.. być może Tzimisce, ale pewnikiem raczej Gangrela… albo… co mnie smuci najbardziej… ubić obu.
– On – wskazała na Wilhelma – obiecuje nam walkę.
– On jest wojownikiem, co innego może obiecać? – uśmiechnął kwaśno Giacomo i wzruszył ramionami, dodając.– I pewnie spełni swą obietnicę, bo ponoć w Smoleńsku napięta sytuacja.
– Rzeknę ci coś. Za darmo. Bierzesz?
– Biorę – odparł Giacomo.
– W zemście nic nie jest ro-man-ti-co.
– Nie widziałaś jej zatem na scenie. Zemsty – odparł na pożegnanie Giacomo.

Nie, pomyślała. Nie widziałam jej na scenie. Żadnych laleczek z patyków i gałganków, muzykanta schowanego za tłustą od brudu szmatą i chłopca zbierającego miedziaki do czapki. Żadnego dirli, dirli, przystąpcie, moi mili, cuda i dziwy zobaczycie, a potem wrócicie do swych ciepłych domów. Nie. To nie zemsta. Znam ją i wiem, jak przemawia. Niezależnie od tego, kto mówi – szlachcic z Tyrolu czy córka rybaka znadbiebrzańskich dziczy – ona zawsze brzmi tak samo, przebija się przez wszystkie kunsztowne przemowy, plany i podchody, dźwięczy za każdym słowem i za każdym czynem.

Mówi: zabić, zabić. Na zabitym truchle usiąść okrakiem i dalej tłuc, tłuc, tłuc, aż ramiona opadną z sił.



Chciała zakończyć ten wieczór stając u boku Szafrańca, ale miejsce było zajęte. Wrosła w nie korzeniami Małgorzata Tęczyńska w swej karminowej sukni. Plotkowała z księciem, a jej wysoce wkurwiający modulowany śmiech działał na Martę jak ostroga wbita prosto w tyłek. Szafraniec wyglądał na ubawionego. Przyjezdny Tremere wtrącał coś od czasu do czasu i także uśmiechał się oszczędnie. Obok zaś Sarnai i Milos stawali w szranki w rywalizacji na najbardziej obojętne spojrzenie wieczoru. Ventrue w ocenie Marty wygrywał w cuglach, i to pomimo tego, że wojewodzina wyraźnie skróciła mu smycz. Stał z kamienną miną, dzielnie strzegł swej pani przed wszelkimi zagrożeniami, których wszak w sali roiło się jak muchów.

Stój sobie, stój. Zobaczysz. Vohzdy cię napadną, zgwałcą i zjedzą, jak się ruszać nie będziesz...

Ominęła ich szerokim łukiem. Za dużo ich tam stało, a na kolejne starcie z Tęczyńską nie miała sił, środków ani rozpędu.

Albo sama to zrobię.

Przeszła do stołów, aby zająć się tym, co musiało zostać uczynione, zanim wyjdzie. W skupieniu należnym sprawom ważkim i wielkim poddała książęcą zastawę szczegółowej inspekcji, tak jak hetman przed wojną lustruje zgromadzone oddziały.

Boże mój. Wszystko, coś mi uczynił, zniosłam bez słowa skargi. Bez jednego jęku. Zawsze milczysz, lecz choć ten raz jeden mi odpowiedz. Czemuś na mej drodze postawił tego krakowskiego centusia...

Szafraniec nie cenił wystawności ani blichtru, to i puchary bylejakie i nędzne były. Co dla Marty, która odpuściła klejnot ze zbroi Koenizta, oznaczało jedno: będzie ich trzeba wynieść więcej. Dwa, albo i trzy nawet. Gangrelka podnosiła jeden za drugim, zdecydowana wybrać przynajmniej takie, na których pozłota była najmniej starta. I wtedy dostrzegła znaczki.
– Dla Ventrue – odparł służący na jej pytające spojrzenie.

Nie odwróciła się. Nie zastanawiała, czy i inni dostrzegli. Czy wiedzieli dość, by rozwikłać układankę. I co uczynią, gdy już się dowiedzą, a przecież to wyjdzie na jaw. Już i tak zbyt długo miejsca zagrzała przy stole i zbyt kombinowała przy zastawie. A musiała uczynić to, co było jej nieodzownym i potrzebnym. Złapała dwa kielichy z brzegu i przelała ich zawartość do trzeciego.
– Wyśmienita uczta. Nie bawiłam się tak od Grunwaldu – rzekła do sługi i opróżnione kielichy na bezczelnego wetknęła za pasek, przy prawym boku, gdzie ich widać nie będzie, gdy ruszy do wyjścia i lewym obróci się do towarzystwa. – Biorę łupy.

Nie wyglądał na zaskoczonego. Pewnie nie takie rzeczy widział. Trzeci puchar ujęła w dłoń i ruszyła szparkim krokiem do wyjścia, opróżniając kielich po drodze. Potem nakryła go zdjętą z marmurowego popiersia szubą i ulotniła się z dogorywającego przyjęcia.

Po schodach już biegła, czując, jak trzymana ciągle w ustach vitae rośnie i pęcznieje. Z dziąseł wysunęły się jej też kły i tylko wysiłkiem woli dzierżyła całe to bogactwo zamknięte szczelnie w gębie. Nie piła krwi z naczyń, nigdy. Nie znosiła jej zimnego dotyku, małych skrzepów i charakterystycznego smrodku. Teraz jednak było coś jeszcze. Kawałek kogoś innego w niej, fragment obcej duszy zbuntował się przeciwko posiłkowi i zaczął wierzgać. Marta zaś biegła, biegła, biegła, po raz pierwszy w nie-życiu w panice, szukając miejsca, gdzie będzie mogła paskudztwo bezpiecznie i z dala od zbędnych oczu wypluć.

Popielski czekający na nią w zaułku objawił się jej niczym przybywająca z odsieczą husaria. Musiał zobaczyć coś niepokojącego w jej twarzy, bo pochwycił ją za ramiona, wciągnął głębiej w cuchnącą odpadkami ciemności. Wtedy zgięła się wpół, otworzyła usta i wypluła wszystko, na zaszczany bruk, gnijące resztki i jemu i sobie na buty.
– Spasi Chryste, Martuś... źle karmili?
– Źle – burknęła, ciągle zgięta wpół. – Ale com nabrała, to nasze.
Szlachcic wyciągnął z rękawa skrawek lnu, obtarł jej twarz i obejrzał okazane kielichy.
– Ciebie to zaprosić gdzie... Księciuś pucharów nakradła? – westchnął przeciągle.
– Bo srebrnych łyżeczek nie podali – warknęła rozeźlona Marta. – Konia dawaj. Jeszczem nie skończyła na dzisiaj.
 
Asenat jest offline  
Stary 18-02-2016, 19:08   #10
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Zofia, na ile było to jeszcze możliwe, jeszcze bardziej wycofała się w kąt pokoju. Kiedy władczy Ventrue przemówił oblała się głębokim rumieńcem i wlepiła w niego wzrok jak w malowany obrazek. Kiedy skończył przemowę gapiła się w niego dalej, nie zwracając uwagi na pozostałych gości, dopóki nie zdała sobie sprawy z własnego nietaktu i natychmiast nie odwróciła oczu… Tylko po to by za chwilę znów spojrzeć na Wilhelma, i od razu odwrócić wzrok. Dziewczyna powtórzyła to parę razy, wiercąc się niespokojnie.
‘ Nieeeeeeee, nie mogę się na niego ciągle gapić, pomyśli sobie że jestem jakąś niewychowaną wieśniarą o mój boże ja jestem niewychowaną wieśniarą o boże i teraz używam imienia Pana Boga nadaremno, jakby o tym wiedział to z pewnością by uznał że jestem bezbożną czarownicą anarchistką Caitiffem, godna pogardy albo co gorsza - w ogóle nie godna uwagi! Nie nie nie, musze z nim porozmawiać zanim wyrobi sobie o mnie złą opinie, o boże znowu się na niego gapie, nieeeeeeee, głupia głupia, przestań, wyksztuś w sobie w trochę odwagi, podejdź i się przedstaw, „Zofia z Ulm, Mój Panie”, to nie takie trudne o mój boże a co jeżeli będzie chciał ze mną porozmawiać po Niemiecku?! Moja dykcja jest okropna, zrobię z siebie i Matki Agnieszki idiotki, nigdy mi tego nie wybaczy – wiem! Mogę poprosić Matkę Agnieszkę o pomoc! Nieeee, nie mogę polegać na Matce Agnieszke cały czas, liczy na to że pomogę wszystkim w Smoleńsku, jak mam jej pokazać że dam sobie radę jeżeli teraz poproszę o pomoc? Muszę zrobić to sama, musze pokazać Panowi Koenitzowi że zrobię- imy co w naszej mocy by odniósł sukces. Ale czy mam prawo mówić w imieniu wszystkich?! Co jeżeli przymil-popierając Lorda Koenitza tylko ich do niego zrażę?! Nieeeeeeeeee~~~
Przyglądała się jak rycerz i czarownik przez chwilę rozmawiają z biskupem i Małgorzatą, a sama rozmowa miała głównie kurtuazyjno towarzyski wymiar.

’ Czemu on podchodzi do Małgorzaty, chyba – nie, przecież ni mogła wpaść mu w oko?! Oczywiście że mogła wpaść mu w oko, w porównaniu z nią wszystkie tutaj wyglądamy jak dzikuski i o mój Boże przecież jesteśmy bandą dzikusek. Pani Małgorzata to prawdziwa dama z prawdziwą suknią – jaki to był kolor sukni? Nie pamiętam nawet jej koloru sukni! To nie był czerwony, coś innego, co to było co to było jaki jest mój kolor sukni?! ‘
Zofia dalej wierciła się ze zdenerwowania, teraz jeszcze ze zerkając na swoją suknie z spanikowanym wyrazem na twarzy.
‘ To nie jest biały, to nie jest beżowy, aaaaaaaa, jakiego słowa użyła Dominika?! Akru? Ewkrji? Ekri? Aaaaa, nie pamiętam, nie pamiętam, jak mam się mierzyć z Panią Małgorzatą jeżeli nie wiem jaką suknie mam na sobie?! ~
Młody z wyglądu Ventrue w końcu zwrócił uwagę na dziewczę i uśmiechając się zagadnął. - A ty jesteś Zofia z Ulm? Wit Stwosz… wiele mi mówił o tobie. - Kłamstwo… bo Wit Stwosz nie mógł zbyt wiele powiedzieć o podopiecznej zakonnicy.
‘ O MÓJ BOŻE CO ON O MNIE POWIEDZIAŁ. ‘
Nie żeby młoda wampirzyca zdawała sobie z tego sprawę, z jej twarzy odczytać się dało autentyczne przerażenie. Nie mogła z siebie wydukać ani słowa przez kilka sekund, rozważając jakie okropne rzeczy musiał o niej powiedzieć nieznany jej wampir, nim w końcu zebrała się w sobie na tyle by odpowiedzieć:
– Jestem zaszczycona! – pisnęła zdecydowanie za głośnio i natychmiast zasłoniła usta. Czerwona jak burak – jak na wampira godny podziwu wyczyn, chociaż w tym momencie z pewnością nie była z niego dumna – i odrywając ręce od twarzy wykonała bardzo niezgrabne dygnięcie.
– Jestem zaszczycona, mój Panie. – powtórzyła, tym razem ciszej. – Z-zrobię co w mojej mocy by pomóc w wyprawie, więc poproszę, poprowadź nas do zwycięstwa. – przerwa. – I nie tyle z Ulm, co bardziej z okolica, małej chatki nieopodal, nie pamiętałam nazwy miasta dopóki mnie nie przemieniono, więc nie wiem czy „z Ulm” jest właściwie, zwłaszcza że podaje się teraz za Polkę, i, i- – zamilkła, zażenowana.
- Cieszy mnie twój entuzjazm, zważywszy że…- tu smutne spojrzenie zawiesił na Gangrelce, która śmiechem oceniła jego słowa. Zofia podążyła za jego wzrokiem i wrogo zmierzyła Martę. -... nie wszyscy go podzielają.
A potem znów spojrzał na wampirzycę.- A przecież przyjdzie nam przywracać porządek, tam gdzie panuje… nierząd i warcholstwo. Musimy być silni, zwarci i gotowi… i polegać na sobie nawzajem. Inaczej owo warcholstwo niczym fala plugastwa nas zaleje.
– Tak, dokładnie! - Przytaknęła z ferworem, który jednak opadł jak wypowiadała następne słowa. – Wiem że nie mam wielu talentów, nie jestem uczona, i walce też sobie nie radzę… Mój stwórca zawsze mówił że ratuje mnie tylko to że jestem trochę szybsza niż zwykli ludzie… Ale obiecuje dać z siebie wszystko!
- I tego właśnie potrzebujemy… dać z siebie wszystko w obliczu wroga. Nie cofnąć się przed niebezpieczeństwem. Nie poddawać przeciwnościom.-stwierdził z uśmiechem Koenitz.- Jestem pewien, że będziesz nieocenioną towarzyszką podróży i przydatną sojuszniczką na polu walki.
Wampirzyca uśmiechnęła się szeroko i przytaknęła energicznie głową.
– Tak jest, Panie Koenitz! – odparła cała rozpromieniona, po czym dodała trochę nieśmiało. - … Lordzie Koenitz, nie chciałbym zabierać czasu, ale, jeżeli ma Pan chwilę, z chęcią bym posłuchała o Pana walkach z Tzimicse…
Koenitz uprzejmie spełnił prośbę wampirzycy i zaczął opowiadać o swych bojach w okolicy Siedmiogrodu. W tych opowieściach głównym zagrożeniem były ich kreatury wielkie jak niedźwiedzie i czasem z niedźwiedzi pozlepiane. Zwane przez nich vozhdami. Prawdziwe przerażające bestie, które oczywiście Wilhelm pokonywał niczym błędny rycerz z Chansons de geste.
Zofia nie znała co prawda legend o tym właśnie herosie, ale nie przeszkadzało jej to w wytworzeniu w wyobraźni wizerunku Koenitza powalającego hordy demonów jednym machnięciem miecza, w białej zbroi błyszczącej na wschodzącym słońcu.
– Lordzie Koenitz, myśli Pan że przyjdzie walczyć nam z tymi… Vozhdami? - ciągnęła dalej, najwyraźniej planując zająć Ventrue wyłącznie dla siebie, przynajmniej na czas trwania imprezy.
- Z tego, co czytałem w listach naszego szacownego gospodarza, wynika że tak.- odparł stanowczym głosem Wilhelm.-Ale nie martw się, przy mnie włos ci z głowy nie spadnie.
– Proszę tak nie mówić, Lordzie Koenitz! – zaprotestowała stanowczo. – Nie wybaczyłaby sobie gdybym była dla Pana balastem!
- Nadobna Zofio… w bitwie każde z nas powinno się osłaniać. Mym przywilejem będzie ochraniać się od niebezpieczeństwa, a twoją łaską dla mnie, jeśli ty będziesz mnie broniła od zdradzieckich napaści wrogów, którzy od pleców mnie zajdą.- widać było że rycerz dobrze odnajduje się w konwencji dworskiego romansu.
Zofia wręcz przeciwnie, co zdradzał wszystkim rumieniec na jej twarzy.
– L-lordzie Koenitz, jest Pan zbyt łaskawy – zająknęła się ze zdenerwowania. – Ale błagam, nie zniosłabym myśli że mogłaby Ci się stać krzywda osłaniając mnie. Obiecuje być przydatna, i n-nigdy nie pozwoliłabym by stała Ci się krzywda której mogę zapobiec, więc p-proszę, niech Lord nie przejmuje moją osobą gdyby doszło do walki.
-Nie mógłbym złożyć tak okrutnej obietnicy…- oblicze Tyrolczyka wręcz promieniowało łaskawością i szlachetnością.
– Lordzie Koenitz, nalegam! – zaprotestowała zdecydowanie. – Kto nas poprowadzi jeżeli coś się Ci się stanie?
- W zasadzie to… nie wiem.- rozejrzał się po zebranych i spytał cicho.-Nie znam jeszcze dobrze tutejszych Spokrewnionych. Który wedle ciebie panienko, ma ambicje do bycia przywódcą?
Wampirzyca ożywiła się, ale zaraz potem wyraźnie oklapła.
– Nie wiem, Lordzie Koenitz. – Przyznała cicha. – Rzadko przebywam w towarzystwie innych Kainitów, i większość tutejszych gości widzę tej nocy po raz pierwszy. – zamilkła, zawstydzona własną niewiedzą. – Ale… Wcześniej nikt z nich nie wykazywał specjalnie zainteresowania wyprawą. Wydają się być raczej zajęci swoimi sprawami. Dzikuska i… Ten szlachcic od Pani Małgorzaty zdają się mieć historię ze sobą. Śniada wampirzyca nie mówi chyba dobrze po Polsku, i woli trzymać się na uboczu. I…- – zerknęła ostrożnie w stronie templariusza, rozmawiającego teraz z kalwińskim pastorem. - …Nie wiem co myśleć o krzyżaku. Obserwuje nas cały wieczór i nie odzywa się zbyt często.
- Już mi więc pomogłaś nadobna panno, twe oczy są równie bystre co piękne.- rzekł wręcz czule rycerz.
– A-ah, Lordzie Koenitz. – uciekła wzrokiem zawstydzona, ale uśmiech jaki wykwitł na jej twarz zdradzał prawdziwe uczucia. – Jest Pan zbyt uprzejmy.
-Nie można ignorować pięknego kwiatu, gdy przebywa się blisko niego. To uchybia jego urodzie i zaletom. Należy wychwalać cnotę w każdej postaci, cnotę piękna, cnotę skromności…- dopiero te słowa wywołały ciche ironiczne westchnienie zakonnicy pilnującej młodej Kainitki. Starszej kobiety w habicie karmelitanki, która wyglądała dość delikatnie. Jakby miała się rozpaść po pierwszym uderzeniu. Ciężko było ocenić z jakiego klanu Matka Agnieszka pochodzi, a że Kainitka rzadko opuszczała swój klasztor nie wtrącając się w życie spokrewnionych, mało kto pamiętał o ty detalu, mimo że nie była to żadna tajemnica.
Zarumieniona wampirzyca uśmiechała się dalej, dopiero po kilku sekundach rejestrując że strumień trochę przesadzonych, acz przyjemnych komplementów gwałtownie wysechł. Obejrzała się za siebie i spojrzała na starszą wampirzyce z zaskoczeniem, jakby zupełnie zapomniała o jej istnieniu.
– A-ah! Aha, haha. – zaśmiała się nerwowo. – Lordzie Koenitz, poznaj proszę moją… – zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. - … Nauczycielkę, Matkę Przełożoną Agnieszkę z zakonu Karmelitanek.

Wilhelmowi Koenitzowi nie było dane oczarować zakonnicy. Tuż za karmelitanką wyrosła bowiem Marta. W oczach miała determinację, na ustach lekki uśmiech, a w każdej dłoni po jednym kielichu. Przedstawiła się Tyrolczykowi, a przy okazji również i matce Agnieszce i Zofii, i bez wstępów i ceregieli zbiła rozmowę z powrotem na wojenne zmagania.
- Walczyłam z Zakonem. Z Moskwą. I z każdym, kto na ostre szedł – streściła zwięźle noce swego żywota i nachyliła się lekko ku rycerzowi.
- Ten niebieski kamuszek koło prawego obojczyka, zdaje się, zaraz odpadnie – zauważyła nieco ciszej, i chyba przypomniała sobie o kielichach, bo jeden wyciągnęła w stronę pogromcy vohzdów i innego plugastwa.
- Proszę…
Matka Agnieszka wolała się nie odzywać ustępując scenę Marcie i tylko w milczeniu, przyglądała się jak zaskoczony Ventrue bierze kielich i posmakowawszy krwi rzekł.- To bardzo dobrze waćpanno, gdyż Tzimisce uwielbiają tworzyć potężne potwory i wielkich osłoniętych pancerzem wojowników. I niewątpliwie takie właśnie stwory będą naszym przeciwnikiem. Cieszę się więc, że tak piękne i waleczne towarzystwo będę miał u swego boku.
Bezpośrednie trafienie komplementem spowodowało jeno to, że Marta ściągnęła ciemne brwi i wyrwała się z napięcia, w jakim odprowadzała puchar do ust Koenitza i obserwowała jego poruszającą sie grydkę, gdy bez namysłu wychylił kielicha. Obróciła się ku Zofii.
- Więc... wiesz już. Jechać chcesz? - spytała z mieszaniną zaskoczenia i uznania, przyglądając się wychowance zakonnicy jakby ją dopiero teraz naprawdę zauważyła. I najpewniej właśnie tak było.
Zofia przyglądała się jeszcze przez chwilę swojej mentorce, jakby oczekiwała dalszych rozkazów. Na głos Gangreli obróciła głowę, zerkając na wampirzyce nieprzychylnie.
– Oczywiście. – odparła zadziornie.
Usta Marty rozjechały się w leniwym uśmiechu. Gangrelka przełożyła puchar do lewej dłoni, a prawą wyciągnęła pomału do policzka dziewczyny. To była silna ręka, ręka kogoś, kto nie unikał pracy ani walki, z mocno zaznaczonymi mięśniami i czarnymi półksiężycami ziemi za przydługimi paznokciami.
Dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi, i odchyliła głowę, ale nie zrobiła kroku w tył.
Uśmiech Marty nawet nie zmniejszył się nawet odrobinę. Wyciągnięta dłoń zamarła w połowie drogi i powróciła na skórzany pas spinający suknię, tuż obok miejsca, gdzie wytarte ślady wskazywały na brak czegoś, co trzeba było zostawić za drzwiami. Oczy Gangrelki ześlizgnęły się z twarzy Zofii i odnalazły za jej plecami spojrzenie starszej karmelitanki. Marta skłoniła głowę, pierwszy raz tego wieczoru bez niedbalstwa. Ciągle się uśmiechała.
- Mówiliście, że ilu ludzi wiedziecie, Wilhelmie Koenitz? - rąbnęła rzeczowo, wychodząc z ukłonu.
- Czterdziestu konnych, ciężkozbrojnych… wiem że w lasach to siła niezbyt imponująca. Że tam zbroje znaczą mniej, że zwinność się liczy. Ale nie kiedy przychodzi do walki ze wynaturzeniami tworzonymi przez Tzimisce. Te da się zgnieść tylko siłą… i doświadczeniem. Walczyłaś z Zakonem. Z zakonnymi Ventrue i Brujah też?- zakończył swą wypowiedź Koenitz.
- Bywało. - Marta podrapała się po policzku.
- Vozhdy są jak oni właśnie, tylko ze zbroi ich nie wyłuskasz, bo pancerza nie noszą a jest on wrośnięty i są znacznie większe niż ci Kainici i znacznie groźniejsi.- uprzejmie wyjaśnił Koenitz.
Zofia dalej stała z boku, z niezadowolonym wyrazem twarzy, który jednak zamieniał się w uprzejmy uśmiech za każdym razem gdy Koenitz spoglądał w jej stronę. Nie udzielała się jednak w dyskusji – najwyraźniej ku własnej frustracji.
Marta zadała jeszcze parę pytań o vohzdy i ich słabe punkty. W połowie wywodu Koenitza nagle przytknęła palec do ust.
- Ten kamuszek… naprawdę zaraz odpadnie. Winieneś go oderwać i dać dziewczynie. Wygląda, jakby chciał z nią zostać.
Zawinęła spódnicą i odwróciła się, sposobiąc do odejścia. Rzuciła do służby za stołem, że gość księcia pusty puchar trzyma… ale wyraźnie czekała, by zobaczyć, czy rycerz pójdzie za sugestią.
Koenitz rzeczywiście zamyślił się nad jej słowami i oderwał klejnot, by podać go dziewczęciu. - Ma rację, niechże więc ten klejnot doda tobie blasku Zofio, choć i bez niego olśniewasz swą urodą.

Wampirzyca odprowadziła dzikuskę nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym wydała z siebie mało eleganckie „Eeeeeeeee?!” kiedy Koenitz wyciągnął w jej kierunku klejnot.
– Ależ Lordzie Koenitz, nie mogę tego przyjąć! – zaprotestowała desperacko i zaczęła istną litanie wymówek. – Nie godzi się by zwykła wieśniaczka przyjmowała od Lorda prezenty, nie mogłabym się w czymś takim pokazać, nie oddałbym sprawiedliwości tak pięknemu klejnotowi, zasługuje na to by zdobić jakąś suknie a jak zawsze ubieram się jak chłopczyca, z pewnością bardziej pasowałby lepiej na Pani Tęczyńskiej –
Nie wyglądało na to żeby planowała przerwać w najbliższym czasie.
-Ależ nalegam… wielce mnie zasmucisz nie przyjmując.- odparł rycerz, a zakonnica skinęła głową swej podopiecznej zachęcając do przyjęcia drobiazgu.
Zofia wahała się jeszcze przez chwile, po czym niepewnie wyciągnęła przed siebie rękę. Jej palce musnęły wyciągniętą dłoń Wilhelma, ujmując klejnot delikatnie, jakby rozpaść się miał od najmniejszego nacisku.
– Dziękuje, Lordzie Koenitz. – jej głos był prawie niesłyszalny. – To… – zaczęła, ale nie potrafiła znaleźć słów które należycie oddałyby co teraz czuje i ostatecznie zawstydzona uciekła wzrokiem, przyciskając prezent do piersi.
-Myślę że ta noc była wystarczającym przeżyciem dla mojej podopiecznej.- rzekła z uśmiechem zakonnica obejmując czule dziewczynę.-Chodźmy kochanie, czas nam wrócić do klasztoru. W końcu musisz się przygotować do wyjazdu.
Mimo słabo ukrywanego niezadowolenia, Zofia posłusznie opuściła przyjęcie, zerkając na Ventrue nawet jak kierowała się do wyjścia.

* * *


Karmelitanka prowadząc swą podopieczną, jedną dłonią przerzucała kolejne koraliki różańca będąc zatopiona w cichej modlitwie. Zmierzały obie do klasztoru, a choć noc była ciemna… Zofia nie bała się niczego, wszak nieraz była świadkiem jak jedno spojrzenie wampirzycy w habicie zmieniało rosłych zbój w spanikowane panienki.
Z przyjęcia wyszła w iście szampańskim nastroju, tuląc klejnot do serca. Świadoma że w końcu znalazła się poza uszami i oczami oceniających ją wampirów, pozwoliła sobie nawet zanucić pod nosem piosenkę z dzieciństwa. Zaiste, wieczór poszedł lepiej niż się tego spodziewała.
Początkowo nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z wampirami które dołączyć miały do wyprawy, ale pojawienie się Lorda Koenitza natychmiast zmieniło sprawę. Nie tylko widział w niej wartościową sojuszniczkę (’ A może nawet kogoś więcej?! Ah, gdyby tylko zaprezentowała się lepiej…’), ale był tez przystojny, charyzmatyczny, a do tego honorowy. Nie mogli trafić na lepszego przywódcę. Aż nie mogła uwierzyć jak doskonały był. Było to naprawdę… Niespotykane?
‘ … ? ‘
Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Po chwili potrząsnęła głową i spojrzała raz jeszcze na podarowany jej kamyk.
– Matko Agnieszko, rozpoznajesz w tej klejnot?
-Och… Wygląda jak krwawnik…-stwierdziła z pewnym zakłopotaniem zakonnica, nie bardzo znając się na kamieniach półszlachetnych.
– Naprawdę? A to krwawniki nie powinny być czerwone? – zdziwiła się dziewczyna. Podarunek Koenitza był przecież błękitny.
-Och… to prawda. Więc może to niebieski krwawnik? Wybacz skarbie, ale odrzuciłam już dawno pokusy doczesnego świata…- rzekła zafrapowanym tonem zakonnica.- I nie znam się na klejnotach. Na pewno jest cenny, skoro taki ładny.
Zofia nie mogła powiedzieć, żeby i ją szalenie interesowała biżuteria – do tej pory. Za młodu jak chciała wyglądać pięknie, to prosiła mamę by uplotła jej wieniec z kwiatów. Złoto i klejnoty były częścią innego świata. Świata szlachty, tej realnej, i tej wampirzej. Świata, w którym ładna prezencja i gładkie słówka skrywały obrzydliwe wnętrze.
– Myślisz że powinnam dokupić do niego wisiorek? – zapytała trochę zakłopotana. – Nie wiem czy powinna się z nim pokazywać… Ludzie pomyślą że go ukradłam…
- Jacy ludzie kochanie? Ty wkrótce opuszczasz Kraków, a książę obiecał, że na czele własnej świty.- przypomniała zakonnica.
– Naprawdę?! – Musiała niedosłyszeć, kiedy to mówił. Aż dziwne, bo zdawało jej się że sączyła każde słowo. – Mimo to… W Smoleńsku też mieszkają ludzie, tak? Nie tylko…. Ghule, potwory i… Voz…Vozdhye?
-Ale do Smoleńska wiedziesz jako wielka pani… No… może nie taka wielka wzrostem, ale jednak.- uśmiechnęła się ciepło Agnieszka.-Musisz w końcu wyfrunąć z gniazda kochanie, a ten Ventrue… przy wszystkich swoich wadach, wydaje się być dobrym opiekunem na początek.
Słysząc aprobatę zakonnicy dziewczyna zauważalnie się rozpromieniła.
– Nie jestem aż tak żółta! – zaprotestowała z mało przekonującą urazą w głosie. Jednak po chwili w jej głos wkradła się melancholijna nuta. [i]- Wiem że powinna spędzać więcej czasu z naszymi pobratymcami, ale… Nigdy nie potrafię znaleźć z nimi wspólnego języka. Jakbym była z innego świata. Ale Lord Koenitz. [i] – uśmiechnęła się znów. – Właściwie to też jest z innego świata, ja zwykła wieśniara, on, szlachetny rycerz… Ale jakoś teraz nie wydawało się to przeszkodą. Mam nadzieje że nie zrobiłam złego wrażenia? Nie zrobiłam złego wrażenia, prawda? - Kontynuowała z rosnącą paniką w głosie. - Zazwyczaj nie jestem taka śmiała… Ale nie mogłam się powstrzymać… Co jeżeli jednak zrobiłam złe wrażenie, tylko był zbyt uprzejmy żeby zwrócić mi uwagę?!
- Och… z pewnością znajdziesz okazję, by naprawić swój ewentualny błąd. Jestem też pewna, że większość pozostałych Spokrewnionych zrobiło na nim gorsze wrażenie niż ty, więc z pewnością twe drobne wpadki umkną z twej pamięci. Zresztą… nie dał by ci klejnociku, gdybyś go czymś uraziła.- odparła z uśmiechem zakonnica.
Dziewczyna uspokoiła się odrobinę – tylko po to by za chwile znów spanikować.
– Chwila, „jako wielka pani”?! Nie mogę przecież udawać wielkiej Pani! Nie znam się na dworskiej etykiecie! Mój Niemiecki jest okropny, dalej mam ten wieśniacki akcent! I nie mam żadnych ubrań do tego!
Faktycznie, dysponowała jednym zestawem – grubą koszulą i spodniami, oraz płaszczem w kolorze błota, który na tym etapie nie była pewna czy był kolorem naturalnym czy nabytym. Na wyprawę planowała zakupić nowy – identyczny do poprzedniego.
– …Nie potrafię nawet jeździć konno!
-Nie martw się kochanie. Tamtejsze wampiry też nie znają etykiety… i niemieckiego. Nie jedziecie na dwory europejskie, a poza tym może i twój wybranek wygląda na błyszczącego rycerza… to jednak jest zabijaką, który pewnie nie jeden raz nocował pod namiotem. Stroić się jeszcze nie musisz.-oceniła sytuację wampirzyca.
Zofia otworzyła usta, i po chwili namysłu zamknęła je ponowie.
- … Chyba faktycznie nie ma czym się niepokoić. – odparła niepewnie, po czym uśmiechnęła się lekko.

– Pomiędzy dzikimi Gangrelami i potwornymi Tzimicse, jacy czekają na nas w Smoleńsku, prezencja to chyba mój najmniejszy problem.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 25-02-2016 o 17:18.
Aisu jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172