02-02-2016, 22:32 | #1 |
Reputacja: 1 | [Old WoD; Vampire:DA] Krwawe Pola 18+ - Zaginął. Coś się złego stało na trakcie.- mówił jeden głos. - Czegoś cie się spodziewali? To dzicz prawdziwa… musiał zaginąć. Trzeba było obrać inną drogę.- odezwał się drugi, głośniejszy i nerwowy. - Trzeba było się trzymać ustalonego szlaku przez południe.- westchnął najstarszy z głosów. - Dyć to niemożliwe teraz. Wojna w cieniach tam się toczy krew się leje, a ten Assamita…- zaczął pierwszy głos. - Trzeba było rozwiązać problem od razu. Jedyna nadzieja, że klątwa jaką na siebie wziął przeklęty Saracen, wykończy go zanim dopnie celu.- stwierdził najstarszy z głosów. - Poślemy naszego utalentowanego sługę, niech rozwiąże problem na miejscu i dopilnuje, by wszystko potoczyło się zgodnie z naszym planem.- stwierdził kolejny głos, władczy i starożytny zarazem. - To ryzyko… zginąć może, lub co gorsza ujawnić się może.- przypomniał ów dotąd najstarszy z głosów. - To ryzyko na które on jest gotów i ja też.- zadecydował przywódca. I reszcie głosów pozostało jedynie się zgodzić. Nad Krakowem unosił się mrok. Ciemne chmury otulały Wawel. Tu w domenie Małopolski i jej stolicy, panowała cisza przed burzą. Bowiem burzowe chmury zbierały się nad bijącym sercem królestwa. I nad tym martwym też. Polskie wampiry nigdy nie miały łatwo. Ścierały się wpierw z rosnącą potęgą Tzimisce ze wschodu, potem dla odmiany zaczęły się na ich ziemiach panoszyć germańskie wampiry z zachodu przynosząc swoją politykę i tak śmiertelnicy z Cesarstwa Niemieckiego, swoją dominację. Polskie klany wtłoczone między dwa potęgi nie miały czasu ni ochoty na jałowe spory między klanami. Polskie wampiry walczyły o uznanie ich domen i podstępem jak i otwartą agresją sprzeciwiały się podporządkowaniu książętom z sąsiednich domen. Kluczowym momentem dla nich było… powstanie i umocnienie się Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napłynięcie Magów w mury uczelni, a potem Tremere. Polskie wampiry obróciły swe nieumarłe oblicza na południe, stamtąd sprowadzając posiłki i wsparcie zarówno polityczne jak i siłowe w sporach z wampirami z Brandenburgii i Prus książęcych. Choć niemieckie wampiry w końcu musiały uznać rosnące wpływy wampirów z Rzeczpospolitej Obojga Narodów, to stara niechęć nie rdzewiała. I sprawiała, że miejscowe wampiry z rezerwą odnosiły się do konfliktów i polityki Zachodniej Europy. Miały własne problemy, a wraz ze słabnięciem Tzimisce na wschodzie zyskiwały szansę ekspansji. Bo coś doprowadziło do załamania potęgi Diabłów trzęsących dotąd Rusią, coś wywołało wojnę między wampirami na wschodzie, której echa docierały tylko do Krakowa. Więc pole dla ekspansji polskich krwiopijców zostało przygotowane. Nie mogli przegapić takiej okazji. Dziś w nocy odbywała się uczta. Krwawa uczta w podziemiach Universitas Jagellonica Cracoviensis. Niestety uczestniczące w niej wampiry nie mogły oczekiwać przepychu i wspaniałości jakie towarzyszy takim ucztom na zachodzie i południu Europy. Miejscowy książę wywodzący się z klanu Tremere nie przepadał za blichtrem. Toteż nie było żadnych dziewek do zmacania i wyssania, a jedynie krew w kielichach roznoszona przez służbę. Nie było muzykantów, nie było grajków i nie było popisów tremereskiej mocy i fantazji. Jan Szafraniec, książę Krakowa był wampirem dość pragmatycznym. A to nie było zwykłe przyjęcie. Zaproszona na niego grupka wampirów nie reprezentowała wszystkich klanów, nie było wielu ważnych członków Starszyzny. Ale to nie dziwiło nikogo. Szafraniec nie znosił przyjęć i w zasadzie ich nie urządzał. Chyba że musiał, bo gdy nie musiał wolał załatwiać sprawy pisemnie lub w cztery oczy. Nic więc dziwnego, że tak wielu ważnych krakowskich wampirów nie było. Za to.. ważne kto był. Oczywiście sam książę. Jan Szafraniec. Niegdyś ponoć Mag prawdziwy, potem jeden z pierwszych Tremere. Oficjalnie biskup i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, martwy od wielu wielu lat. O ironio odpoczywał w krypcie umieszczonej w podziemiach swej ukochanej uczelni, która była jego oczkiem w głowie. Stary wampir umiał trzymać w ryzach wampiry w swej domenie, ale od wpływów na dworze królewskim była ona. Piękna i tajemnicza Ventrue, Małgorzata Tęczyńska. Oficjalnie żona wojewody Stanisława Tęczyńskiego i adresatka wielu anonimowych poemów opisujących jej cnoty i urodę. Niewątpliwie wpływowa swą urodą kobieta rozdająca na prawo i lewo uśmiechy, do czasu aż zobaczyła stojącą w kącie. Wtedy uśmiech znikł z oblicza Małgorzaty zastąpiony gniewnym grymasem i od razu podeszła do księcia Tremere szybko wymieniając ciche uwagi. Kłócili się wyraźnie, ale też i Jan zdawał się nad wszystkim panować, bowiem jego słowa ostudziły gniew Małgorzaty… i znów jej oblicze ciepły uśmiech rozpromienił. Powód owej zmiany nastroju raczej nie zwrócił uwagi na dwójkę mamroczących ze sobą wampirów, zamiast tego owa młoda dziewczyna w nieco przybrudzonym kubraczku i źle dobranej sukience wpatrywała się wilczymi ślepiami w wampira, który wszedł tuż za Małgorzatą. Chudego szlachcica z długi i zwisającymi smętnie wąsami, podgoloną głową, którą zdobił długie pojedyncze pasmo równie długich włosów. Wymienili spojrzenia, jej było pełne nadziei i sentymentu, jego… zmieszania i smutku. Cóż… dziewczyna o wilczych oczach dzieliła swe spojrzenia, między wąsatego szlachcica, a jednookiego rycerza będącego bardzo blisko innego zakutego w zbroję wojownika. Olbrzymi i nieludzko wyglądający rycerz był… wedle plotek gargulcem Szafrańca pełniącym rolę szeryfa. Nazywał się Gniewko z Bogdańca i… cóż… nie wiadomo jakiego był klanu oficjalnie. Wielu twierdziło że to Brujah, ale równie wielu że Gargulec. Plotki podsycał sam Gniewko, wielki jak góra i nigdy nie odsłaniający twarzy. On jednak nie interesował tak wampirzycy, jak stojący w pobliżu szeryfa ów stary jednooki rycerz, na którego białym płaszczu był symbol wzbudzający jej niechęć, choć niezbyt gorącą. Tych dwoje wampirów nie było jedynymi osobistymi sługami Jana Szafrańca, była tu też znana w Krakowie dzikuska, skośnooka potomkini Tatarów, którą nieznoszący podróżować Tremere wysyłał na różne misje. Nie ją jedną zresztą. Skośnooka dziewuszka wydawała się najbardziej egzotycznym kwiatem na całym tym przyjęciu… wyjątkowo martwym jeśli chodzi o atmosferę. Nikt nie chciał się bawić, wszyscy próbowali stać z boku, co najbardziej rzucało się w oczy w przypadku dwóch ostatnich gości. Bladolicej starszej karmelitanki, którą książę Krakowa wielce poważał i kryjącej się w jej cieniu drobnej dziewczyny, wyraźnie wolącej przebywać jak najdalej stąd. Gdy te dwie weszły, Jan Szafraniec gestem zwołał do siebie wszystkie wampiry, by wygłosić przemówienie. - Jak wiecie, zaproszeni tu zostaliście nie bez przypadku. Czas dzikiej samowoli na wschodzie przemija. Ludzie budują nowe siedziby i wycinają lasy… Litwa i ziemie ruskie przy Koronie czeka ucywilizowanie. Dochodzą mnie słuchy, że pijawy w Prusiech wręcz zacierają dłonie z radości. Chcą podstępem zdobyć, to czego nie udało im się otwarcie. Musimy ich ubiec i samy przejąć kontrolę nad ziemiami, które wymykając się z rąk rusińskich Kainitów. Wam zaś przeznaczona będzie rola forpoczty naszej inwazji. Waszym celem będzie zajęcie ziemi Smoleńskiej i ustanowienie tam władz Camarilli. Są tam co prawda już wampiry, w tym dwa potężne osobniki. Ale żaden z nich nie jest nam wrogi. W ostateczności, jeden z nich może zostać księciem Smoleńska, jeśli zrozumie wobec których pobratymców winien lojalność zachować.W okolicy Smoleńska działa już moja wysłanniczka, która w listach objawiła mi sytuację i radzi by teraz przedsięwziąć odpowiednie kroki. Nazywa się Honorata Jasnorzewska i jest moją lojalną służką i źrenicą mego oka, więc przynależy się jej taki sam szacunek jak mym innym wysłannikom. Ona zadba o was na miejscu, a poza tym…- tu przerwał na moment zerkając na świecę z godzinowymi podziałkami.-... nasz przyjaciel, książę Wiednia przysłał kilku swych zaufanych, którzy również w kierunku Smoleńska się udają w celach podobnych waszym. Ich wsparcie może się okazać przydatne, z racji doświadczenia w związanego z narzucaniem praw Camarilli nieujarzmionym dotąd Kainitom. Wiedeński wysłannik ma doświadczenie i siłę przekonywania i… sprowadzone przez niego siły mogą okazać się języczkiem u wagi w zbliżającym się konflikcie na smoleńskiej ziemi. Jeśli się będzie nadawał na księcia, to dobrze… jeśli nie.. na miejscu jest jeden Gangrel i jeden Tzimisce również do tej roli aspirujący. Poza tym… w świcie wysłannika, jest też Tremere z Francji, który wielce się przysłużyć Księciu Wiednia. I…- tu zamilkł, by po chwili dodać stanowczym tonem.-... wielce mu zależy, by temu Tremere nie spadł włos z głowy, a przez to i mi zależy. Jan Szafraniec uśmiechnął się dobrotliwe.- Rozumiem, że me słowa są dla was zaskoczeniem, a i porzucenie obecnego żywota nie wydaje się być darem. Ale właśnie zostaliście obdarowani szansą na nowy początek i realizację pragnień. Upił krwi z kielicha przechodząc się dobrotliwie.- Macie jeszcze trochę czasu zanim zjawią się goście z Wiednia, więc mądrze go wykorzystajcie na rozmowy i pytania. Potem możecie nie mieć okazji. Wyruszacie już następnej nocy. Czas bowiem nagli.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. Ostatnio edytowane przez abishai : 21-06-2016 o 21:10. |
05-02-2016, 22:54 | #2 |
Reputacja: 1 | Zespół klasztorny w Miechowie - kuźnia.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 06-02-2016 o 22:45. Powód: Ogień! |
07-02-2016, 19:25 | #3 |
Reputacja: 1 | Nie znosił tych chwil zaraz po otwarciu oczu, pomny pułapki w jaką złapała go Małgorzata i jej wspólniczka. Wieczność. Leżał, nagi jak świeżo narodzone dziecko, i składał wszystko do kupy. Siebie samego, strzępy snów, myśli. Rytuał powitania nocy, machinalny i ciągle tak samo odrażający, jego własna obrzydła, do znudzenia wygrywana melodia trzaskających kości i chlupoczącej krwi. Niby przywykł. Jak mszysty nalot sypie się na zmurszałym pniu tak i on z biegiem dekad obrósł pewną obojętnością, przynajmniej wobec rzeczy, na które nie miał wpływu. Minął szmat czasu nim usiadł. Albo kilka uderzeń serca, trudno zawyrokować. Wrósł w misternie rzeźbione karło i czekał w pomroce na swoje śniadanie. Dzisiaj był nim strażnik w służbie wojewodziny, stary wyga co w niejednej tłukł się bitce. Jego krew smakowała tak jak on wyglądał. Cierpka, żelazista ale silna vitae zdolna tchnąć w martwe ciało pożądany szwung. Pił łapczywie. Wbił kły w szorstką skórę i żłopał bez opamiętania, jak świnia z koryta, skrajnie wygłodniały. Ronione czerwone strugi spływały niechlujnie po brodzie na szczupłą żylastą pierś i niżej, na deski podłogi. Służce przysporzył roboty. Znów będzie za nim strzyc zestrachanymi oczami ale to i lepiej. Lęk uczyni ją ostrożniejszą a jest się czego bać zaiste, prawdziwe potwory czają się w zaułkach miast i gęstwinach puszcz. Strażnik zwinął rękaw, skłonił się i wyszedł bez słowa zostawiając Milosa zdrętwiałego jak posąg. Bezruch mu nie służył. Jak i bliskość Małgorzaty oraz jej nienagannie urządzonych klaustrofobicznych przestrzeni. W karczmie „Pod Rajskim Jabłkiem” czuł się jak zbyt ciężki, ustawiony w przejściu mebel. Więcej swobody oferował mu niegdyś osmański jasyr. W ogóle dni w Krakowie wlokły się niemożebnie. Odliczał noce do przyjęcia Szafrańca gdzie dadzą mu wreszcie rozkazy i poślą w siną dal. To przez to czekanie tak się zasępił. Dzisiaj było gorzej niż zwykle bo gdzieś za ścianą krążyła Małgorzata przebierając w strojach i pachnidłach, nie mógł się uwolnić od jej gromkiego szczebiotu. Trudno uwierzyć, że po tylu wiekach pozwalała się ukontentować wystawnym przyjęciem. Małgorzata, z całą zmyślnością i wpływami, których nie mógł jej odmówić, bez pojęcia folgowała swej próżności. A przy okazji rozlewała tę próżność na otoczenie, powołane zresztą w większej mierze by dodawało jej blichtru. I tak stał się częścią tego mistrzowsko namalowanego portretu Małgorzaty Tęczyńskiej, ułamkiem więcej niż lamówka na jej sukience. W karczmie było gwarno, z parteru dochodziły strzępy ledwie odgłosów biesiady, sielskich dyskursów i drażniących woni ludzkiego jedzenia. Ochronny kokon odosobnienia przeciął jak nożem rytm zbliżających się kroków. Drzwi otwarły się z hukiem i do komnaty wpadła rozanielona Małgorzata z parą strojnych sukni przewieszonych przez ramiona. Światło z korytarza wlało się drażniącą falą zmuszając go by zmrużył oczy. - Szkarłat czy akwamaryna? - zakręciła się jak fryga wpędzając w ruch fałdy materiału. - Szkarłat. - Koafiura wykwintna? Czy luzem puścić pukle? - Luzem. Małgorzata wyhamowała piruet i wbiła w niego szpilki oczu. - Ty mnie wcale nie słuchasz. - Ależ słucham. Niestety. - Gdzie się twoja ogłada podziała? Zgubiłeś całą podczas swej eskapady na Ukrainę? - zrugała go spuszczając rozżalone oczy. Chwilę ciężkiego milczenia skonkludowała nakazem. - Odziej się w com ci wyszykowała. Niebawem ruszamy. Jak dziko wpadła takoż chyżo się wyniosła akcentując hukiem swe niewieście humory. *** Muzyka W podziemia Wawelu weszli wespół, prowadził Małgorzatę pod ramię robiąc za kontrast swą surowością i dystansem względem jej urody i towarzyskości. Tylko strojem się wzorowo dopełniali, oboje dystyngowani, jak spod igły. Milos przywdział ozdobny żupan i, wartą niemałą fortunę, szubę z adamaszku podbitą najmiększym sobolem. Cały jednak ten paradny splendor nie był w stanie zamaskować oczywistości. Możesz ubierać tygrysa w sukienkę ale nie przestanie on być tygrysem. Wszystko w nim zaświadczało o naturze wojownika. Sprężysty krok, zwinne jak u jaszczurki ruchy, władcze harde choć nieco przygasłe spojrzenie. Zauważył ją od razu. Nie drgnęła mu jednak powieka, nie obdarzył jej większą atencją niźli pozostałych. Ta jednak, w gorącej wodzie wyraźnie kąpana, naskoczyła na niego jak taran czyniąc z nich centrum uwagi. Zaskoczyła go. Chciał wykpić się rejteradą, ugłaskać sprawę w zarodku ale dogoniła go przy stołach. Ostatnie kroki pokonała na sztywnych jak z drewna nogach. Twarz miała zamarłą w nieokreślonym grymasie i ściągnięte w wąską jak ostrze noża usta. Odczekała, aż zostanie zauważona i wtedy okazało się, że gardło też ma ściśnięte. Pierwsze zdanie zabrzmiało ciche i z trudem, wyduszała je z siebie przemocą. - To było niepotrzebne. Kolejne popłynęły już szybciej i mniej więcej tak samo głośno jak poprzednie oskarżenia. - Wybacz niewczesne i niesprawiedliwe słowa. Spłacę je. Dopiero teraz podniosła wilcze spojrzenie z posadzki przy butach husarza. Popatrzyła gdzieś w bok nad jego ramieniem i wolno wyciągnęła prawicę na znak zgody. Milos podniósł na Martę błyszczące nieufnością oczy jakby nie kupował, że burzę z piorunami tak prędko rozwiał wiatr, wyciągnął jednak w ślad za nią i swoją prawicę. Przy pojednawczym uścisku zbliżył twarz na tyle by dosłyszała przy uchu jego szept. - Nie czas i miejsce. - W sposób przez ciebie wybrany – dokończyła Marta zawieszoną wpół słowa ostatnią wypowiedź, wyjęła z ręki Milosa dłoń zimną i bezwładną jak zdechła ryba i odeszła w stronę środka sali. Nie zatrzymywał jej. Rzucił tylko za nią pojedyncze słowo. - Marta… - wyraźnie smakując sylaby. Przechylił z kielicha spory łyk i skonstatował w zamyśleniu. - Nie pasuje ci. Długo zwlekał z powrotem. Nie umknęła jego uwadze kłótnia Małgorzaty z Szafrańcem. Wróciwszy z kielichami zapytał o jej powody ale otrzymał w zamian wysyczane z jadem pretensje. - Niech że cię to nie zajmuje. Wychylił do dna kielich. |
08-02-2016, 04:02 | #4 |
Reputacja: 1 | - Au! - Niech Panienka się nie wierci. – - Nie wiem po co to robimy, kąpałam się przecież w zeszłym miesiącu…. Szorująca ją zakonnica pokręciła głową, nie ukrywając lekkiego uśmiechu. Przyjęcie u Szafrańca miało się odbyć za dwa dni, i Matka Agnieszka wyraźnie podkreśliła, że Zofia winna się na nim prezentować jeżeli nie dobrze, to chociaż akceptowalnie. - I jeszcze ta sukienka. Nie chodziła w sukience od kiedy skończyłam 11 lat! – wampirzyca narzekała dalej, podczas gdy zakonnicy cierpliwe zdrapywała warstwy zeschniętego błota za pomocą drucianej szczotki. – Nieustannie zahaczałam o gałęzie. Wiesz jakie to irytujące? - Nie wydaje mi się żeby wytrawne przyjęcia zawierały wiele dzikiej przyrody. Nie musisz się obawiać Zofia wydęła usta w niezadowoleniu, i poddawszy się spuściła głowę, pozwalając kobiecie kontynuować torturę. Tafla wody odbijała jej twarz – twarz szesnastoletniej dziewczyny, nadal dorastającej. I teraz na zawsze zastygłej w czasie. Nie była to twarz specjalnie atrakcyjna jej główną zaletą było to, że nie zdążył jej nadwyrężyć żywot pełen ciężkiej pracy. Nie brakowało jej zębów, i nie miała bruzd, żadnych blizn – być może wyrosłaby na piękną kobietę gdyby przemienienie nastąpiło później. Może miałaby wtedy te intensywne, hipnotyzujące oczy, jak niektórzy Ventrue, zamiast aktualnego nudnego brązowego koloru. Chociaż mogliby ja też przemienić gdy była już stara i niedołężna. Przynajmniej wtedy mogłaby spędzić więcej czasu z rodzicami. Zakonnica wylała jej wiadro zimnej wody na głowę. - … To było niepotrzebne, siostro Dominiko. - Moja najszczersze przeprosiny, Panienko Zofio. – zakonnica wcale nie brzmiała jakby jej było przykro. Chwyciła grzebień i zabrała się za przeczesywanie rudych loków wampirzycy – Myślałam o tym, żeby zawiązać ci warkocz na przyjęcie. – zasugerowała, próbując odciągnął starą przyjaciółkę od czarnych myśli które musiały kołatać jej w głowie. Musiało to poskutkować - Zofia ożywiła się odrobinkę. - … Poproszę. Ile to już lat minęło, od kiedy ktoś wiązał jej włosy? - Ah, i prawie bym zapomniała. – kontynuowała zakonnica - Matka Przełożona poprosiła by ci przekazać, że przygotowany zostanie dla ciebie posiłek przed przyjęciem. Powiedziała, że… Nie spodobałby ci się wybór księcia. - … Nie, pewnie nie. Ostatnie czego chciała to zrobić scenę. Kiedy w końcu skończyła się kąpać, Dominika podała jej ubrania na zmianę – zakonny habit. Zanim zdążyła zaprotestować, Karmelitanka uciszyła ją ciepłym uśmiechem. - Dołącz do nas na nocnych modłach, Zofio. Jak za starych czasów. * * * Jej kolana bolały, stawy były sztywne, a ciężki habit uwierał praktycznie wszędzie. ‘ Jak za starych czasów. ‘ pomyślała z uśmiechem na twarzy. Nie przeszkadzały jej niewygody klasztornego życia. Narzucały dyscyplinę, tak potrzebną takim jak ona. I chociaż wstydziła się to powiedzieć na głos, to bardzo lubiła spędzać czas z zakonnicami swojej mentorki. Rozumiała się z nimi. Nie tak jak ze swoimi pobratymcami. Pokręciła gwałtownie głową – musiała myśleć pozytywnie. Jutro miała spotkać Kainitów z którymi wyruszy na ziemie Smoleńskie. Być może znajdzie z nimi wspólny język. Może będą trochę bardziej jak jej nauczycielka, a trochę mniej jak jej stwórca. Chyba nie wymagała tak wiele? Przyjęcie ‘ … Poprzysięgłabym że to po prostu czerwony. Jakie znacznie miał kolor sukni Pani Tęczyńskiej przekraczało jej pojmowanie, ale cieszyła się że zdecydowała się nie wtrącać. Cała rozmowa musiała mieć jakiś ukryty podtekst – który kompletnie jej umknął. Pozekała jednak na jej koniec, i kiedy w końcu większość gości obmówiła już swoje prywatne kwestie z księciem, zebrała w sobie odwagę by samemu zagadnąć gospodarza, o sprawę która nurtowała ją od kiedy wyjaśnił im cel ich misji. - K-Książe Szafrańcu – zarumieniła się ze wstydu słysząc własne zająkniecie. Nieprzywykła do przyjęć takiego splendoru, i z taką liczbą gości. – Powiedziałeś że będziemy… „Forpocztą inwazji”, ale też że ani Gangrel ani Tzimisce nie są nam wrodzy. Więc z kim mielibyśmy walczyć? - Z jednym albo drugim... albo z oboma, czas pokaże, dziecko drogie.- rzekł smętnie Szafraniec.- Sprzymierzając się z jednym, drugiego czynimy naszym wrogiem. Bo obaj żyją ze sobą jak pies z kotem. Obu cechuje nadmiar ambicyji, a niedomiar finezyji. Jeno mędrzec godny Salomonowego miana, potrafiłby obu nakłonić do zgody. - A-aha, rozumiem. – przytaknęła. – Ale… Czy ten Tzimisce w ogóle będzie chciał nas wysłuchać? Myślałam że ich klan nie przestrzega Maskarady… - mimo siebie ściszyła głos. - I nie miałam okazji żadnego poznać, więc pewnie nie powinnam nic mówić, ale słyszałam o nich naprawdę straszne rzeczy. - I wszystkie są prawdziwe… ale ten akurat Tzimisce nie odczuwa lojalności klanowej. Jest aroganckim samolubem, za to na tyle inteligentnym by wiedzieć co dla niego dobre… zwłaszcza jeśli plotki o wojnie w cieniu moskiewskich cerkwi są prawdziwe.- mruknął enigmatycznie Jan Szafraniec. Dziewczyna odczekała chwilę, myśląc że książę raczy elaborować, ale gdy tak się nie stało uśmiechnęła się nerwowo i przytaknęła raz jeszcze. Nie miała najmniejszego pojęcia o czym mówił. - A ten Gangrel, Książę Szafrańcu? Czy nie należy do Camarilli? Nie powinien nam pomagać? Po tym co powiedzieć… Jakbyś spodziewał się, że obróci się przeciwko nam. - W zasadzie to w tamtych rejonach nie ma Camarilli.- wyjaśniał cierpliwie Jan Szafraniec, dodając na koniec kwaśno.- A Gangrel który tam tytułuje się księciem, czyni to tyko dlatego, iż tytuł cara był już zajęty. Dopiero wy jedziecie poukładać sprawy na miejscu i doprowadzić do wyłonienia się Księcia i zaistnienia cywilizacji wśród tej dziczy. -A-ha. I… Proszę mi wybaczyć książę, ale… O kim mówiłeś, wspominając o „Pijawach z Prus” ? – zapytała jeszcze. - O nikim szczególnym… tak, ogólnie.- stwierdził nieco roztargnionym głosem Jan, westchnął cicho.- Gdybym miał narzekać na każdego pruskiego wampira, zanudziłbym cię na śmierć, moje drogie dziecko. A ty już jedną śmierć przeżyłaś wszak. - A-ahaha, haha. – zaśmiała się uprzejmie, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę jak nienaturalnie to wyszło. Ukłoniła się pośpieszenie. – Dziękuje za poświęconą mi uwagę, Książę. Pójdę już. Czując że przez własny nietakt poruszyła nieprzyjemny gospodarzowi temat, czym prędzej się oddaliła. * * * Odetchnęła z ulgą jak tylko wróciła do swojego bezpiecznego miejsca na obrzeżach sali. Ostatnie czego chciała to zrazić do siebie księcia, a to było praktycznie gwarantowane w jakiekolwiek rozmowie która trwała dłużej niż kwadrans. Spojrzała raz jeszcze po sali. Większość gości była bardziej zainteresowana własnymi interesami niż misją którą im powierzono. Być może przeceniała znaczenie ich misji. Może dla wszystkich dookoła była ta rutynowa wyprawa, i tylko ona się stresowała. A może po prostu sprawy Camarilli niespecjalnie ich obchodziły? Skarciła się w myślach. Było za wcześniej by stawiać osądy – chociaż wiedziała już że niektórzy ze zgromadzonych byli stanowczo zbyt intensywni jak na jej gust – zwłaszcza dzika gangrelka. Unikała spogladania w jej stronę, a i ona na szczęscie nie wykazywała zainteresowania. Nie mogła za to powstrzymać się od rzucania zaciekawionych spojrzeń milczącemu, jednookiemu krzyżakowi. Wydawał się być nie mniej obcy w tym towarzystwie niż ona sama. Przy jednej ze ścian stał, ściskając w dłoni kielich. Swym jednym okiem rozglądał się uważnie. Z pewnością nie był krzyżakiem. Zamiast czarnego krzyża na całej klatce piersiowej nosił czerwony krzyż jerozolimski na sercu. Na wypolerowanych naramiennikach widniał biały gryf ze złotym orężem. Z pewnością symbol rodowy. Spod białego płaszcza widać było również wypolerowany napierśnik. Do pasa była przytroczona szabla, która raczej pasowałaby do współczesnego szlachcica niż do rycerza z czasów pierwszych krucjat. Bojowy wygląd dopełniały wysokie wiązane buty. Rozglądał się uważnie po zebranych, jednak nikomu nie poświęcał więcej uwagi. Kiedy jego wzrok powędrowała w jej kierunku i ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna wyraźnie się zmieszała i czym prędzej odwróciła głowę. Rycerz zdawał się nie zwrócić na nią w ogóle uwagi. Jego wzrok wędrował nadal po zebranych. Zofia spojrzała raz jeszcze na templariusza, a potem na wampira w hełmie. ‘ … Co jest z tą dwójką.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 08-02-2016 o 04:05. |
08-02-2016, 13:45 | #5 |
Krucza Reputacja: 1 | Była na stepach. Pachnących zimą, chłodem, śniegiem niesionym przez północny wiatr. Końskie rżenie i głuchy tęten kopyt wokół niej. Roześmiane głosy i pokrzykiwania, poszczekiwanie psów. Dziecięcy śmiech i niewielkie rączki wokół jej szyi, ciepły policzek dziecka wtulający się... - Günj , ene ni tsag khugatsaa yum.* – basowy, uniżony szept przypomniał jej o zobowiązaniach. Otworzyła powoli oczy by znaleźć się w innym czasie, innym miejscu. Zamrugała kilka razy by pokryć wzruszenie wywołane obrazami i podnieść się z siadu na piętach. Wielki wojownik, jej prawa ręka, jej arban, odwrócił wzrok i odsunął się zgięty wpół by nie krępować jej swą obecnością w chwili słabości. Bez słowa skierowała się ku koniom i wraz ze swymi przybocznymi ruszyła ku murom miasta po kolejne zlecenie księcia. Niewielka, skośnooka kobietka obserwowała obojętnie całą salę wypełnioną nieumarłymi, którzy zwyczajowo ignorowali jej obecność. Podczas przemowy Szafrańca popijała serwowaną vitae powolnymi ruchami – nie wypadało wszak odmówić poczęstunku gospodarza. Przed pierwszym łykiem, zamoczyła w kielichu mały palec prawej dłoni i dyskretnie zadośćuczyniła bogom, wysyłając szkarłatne krople w cztery strony świata. Słowa księcia ucieszyły ją. Znużona długim, długim czekaniem i uciążliwym siedzeniem w jednym miejscu, cieszyła się na kolejną misję. W zasadzie obojętne jej było dokąd jadą. Liczyła się droga, wolność i cel. Jej wąskie, ciemne oczy rozbłysły na myśl o dziczy i oczekujących walkach. Z króciutkich rozmyślań wyrwała ją grupka otaczająca księcia i Szalona Wilczyca szarżująca na Robaczywą Różę. Ona sama zaś była w zasadzie gotowa do opuszczenia zebrania, niezainteresowana żadnymi niesnaskami, kłótniami czy konszachtami pomiędzy lokalnymi wampirami. Od tego był Szeryf, wielki jak …. jak brama królewska. Zanim jednak zniknie, musiała porozmawiać z księciem. Czekała na właściwy moment. W między czasie nie ruszała się ze swojego miejsca, chowając się za nieruchomą maską twarzy i leniwie bawiąc się swymi długimi warkoczami, ciasno splecionymi i pełnymi srebrnych ozdób i klamr. W końcu dzikuska dostrzegła swą szansę, by dopchać się do księcia i natychmiast ją wykorzystała. Skłoniła się Szafrańcowi, chowając dłonie w rękawach, na znak, że przychodzi w pokoju i z szacunkiem schyliła głowę. Lekko. Odezwała się powoli i ostrożnie cedząc słowa w obcej dla siebie mowie. Polszczyzna jej była ciężka od szeleszczącego akcentu i gardłowych, jakby połykanych części wyrazów. Niezaznajomionym ciężko było zrozumieć, większości też się zazwyczaj nie chciało - brali jej mowę za utrapienie: - Moszczy ksiunsze, moment twyj uwagy… - zogniskowała spojrzenie na Szafrańcu - … bez inszyk… -* Cóż cię trapi?*- Jan biegle władał jej rodzimą mową. Skąd się nauczył i od kogo. Tylko diabli w piekle pewnie wiedzieli, ale stamtąd ino infernaliści mogli wiedzę pozyskać, prawda? Tatarka z widocznym wyrazem ulgi na twarzy zaczęła szeleścić obcą mową: - *Nasza umowa... *- nie dał jej powiedzieć nic więcej. Położył palce na ustach.- *Interesy tego rodzaju nie wypada omawiać przy tylu ciekawskich uszach, nawet jeśli obcą mową władamy oboje. Jeśli nic innego cię nie trapi, to spotkamy się jeszcze przed wyjazdem i będziesz mogła w ciszy wyrzucić z siebie to co ci na duszy leży.* To wystarczyło. Dziewczyna odsunęła się zgięta w lekkim pokłonie, wciąż z dłońmi zamaskowanymi rękawami. Trzy kroki przebyła wciąż przodem do księcia, po tym dystansie odwóciła się i wyprostowała. Spokojnie wróciła na swe poprzednie miejsce. Za nią jednak podążyła Małgorzata z czarującym uśmiechem i spojrzeniem pełnym troskliwości. Gdyby ktoś chciał namalować najświętszą panienkę, to w tej chwili lico szacownej Tęczyńskiej byłoby idealnym modelem. - Ach… nie przejmuj się tak szybkim odprawieniem. Rola gospodarza tego wymaga.- rzekła z troską Ventrue i rzekła cicho.- Jeśli nie jego, to moje uszy są gotowe do posłuchania, a moje usta mogą wiele ułatwić. Wszak wszyscy jesteśmy jedną rodziną w Krakowie. Twarz Tatarki nie wyrażała nic - jedna z wielu, “niewielkich” różnic między nią a resztą krakowskiego dworu. Azjatyckie rysy pozwalały zachować maskę, trudną do rozszyfrowania dla europeiskich Kainitów, nienawykłych do rozróżniania dyskretnych niuansów obcej kultury. Gdyby nie różnica wzrostu, Tatarka byłaby zapewne mylona w tłumie swej świty. Wszak wszyscy obcy wyglądali tak samo. - Tak. To prawda - stwierdziła zupełnie szczerze, kłaniając się Małgorzacie. Nie zamierzała ułatwiać zadania żądnej plotek Ventrue. Zgodziła się z nią jedynie. - Słyszałam żeś blisko naszego księcia jesteś. To wielki zaszczyt byś umyślną Jana Szafrańca i wielki, acz trudny obowiązek. Nasz książę nie lubi ruszać się z uczelni, acz… często zagląda do krakowskich krypt.- westchnęła smutno Małgorzata.- Niestety daleko mu do dyskrecyji Trędowatych, już parę razy go przyuważono. Krążą plotki o duchach pod Wawelem. Sarnai wpatrywała się w Małgorzatę wciąż z tą samą miną choć przy pierwszych komplementach ponownie pokornie schyliła głowę, w podziękowaniu za pochwały. Oceniała przez chwilę zamiary Małgorzaty i stwierdziła, że Ventrue próbuje karmić ją marchewką, jak nieokiełzanego konika by nagiąć do swej woli: - Azalysz nie wynna pan...pani mówisz o tem z niem? - spytała cedząc wolno słowa by mieć pewność, że niczego nie pokręci. - Nie wypada mi wytykać księciu tego małego błędu.- mruknęła cicho wampirzyca.- Zwłaszcza publicznie, to nie wypada. A prywatnie też… mógłby uznać, że go.. atakuję, a przecież jego los leży mi na sercu.- przyłożyła zgrabną dłoń do swych kształtnych piersi, budzących pokusę w każdym śmiertelniku.- A jestem ciekawa twej opinii na ten temat. - Mondry władcza ma uszy zawszy otwarte na usłyszanie o błendach - Sarnai nawet nie mrugała. Nie musiała - Winc Jan winny doczeniacz twe uwagi, pani. Ma opinia ni ma znaczenia. Jam jego ramionem jestem, nie głowo. - Och… mogłabyś być kimś więcej, pod właściwym patronem.- wymruczała przymilnie wampirzyca.- Jan wielce cię ceni i chyba z bólem serca odsyła. - To honor słuszyć jemu. - teraz Sarnai wpiła spojrzenie w wampirzycę, wyraźnie dając do zrozumienia gdzie leży jej lojalność. Skłoniła się ponownie Małgorzacie, tym razem nie spuszczając wzroku spode brwi. - Och niewątpliwie… honor.- mruknęła w odpowiedzi Małogorzata i spytała nie dając za wygraną.- A poza służbą jemu, gdzie widzisz swą pomyślność? - Jeszli bendzie czas, pokazacz moge - Sarnai uśmiechnęła się w duchu - Jeślisz sie odwaszysz… - Zadziorna z ciebie duszyczka pod tym całym delikatnym uśmiechem.- odparła z uznaniem Małgorzata.- Acz bacz… bo sama zadziorność bywa pierwszym krokiem do upadku, drugim jest zadufanie we własne siły, trzecim… samotność, gdy przyjdzie zagrożenie. - Czenna rada. - skłoniła się ponownie Sarnai. - Po tszykrocz dzienkuje. Małgorzata odpowiedziała uśmiechem, ale na tym zakończyła rozmowę udając się na środek sali i szukając gniewnym spojrzeniem Milosa. Bo wszak zamarudził strasznie z tymi kielichami. Tatarka odprowadziła ją spojrzeniem. *"Księżniczko, już czas." Ostatnio edytowane przez corax : 08-02-2016 o 19:54. Powód: kolor gwiazdki ;) |
10-02-2016, 12:01 | #6 |
Reputacja: 1 |
|
12-02-2016, 14:44 | #7 |
Reputacja: 1 | Ponury nastrój imprezy i panująca cisza potwierdzały fakt, że Jan Szafraniec nie miał za bardzo głowy do przyjęć. A przecież w Krakowie można było posmakować zabawy. Goście snuli się po kątach jak widma, nie było słychać rozmów. Nie było też muzyki, która mogłaby tą ciszę zagłuszyć. A jednak w tej całej ciszy czuć było napięcie… Nie trzeba wszak było być mistrzem Auspexu, jak nadwrażliwość zwali biegli w łacinie Spokrewnieni, by dostrzec otwartą niechęć i wrogość w spojrzeniach Marty i Małgorzaty. Taak… Nie trzeba było być wieszczem, by widzieć iż te dwie niewiasty nie darzyły siebie sympatią. A ich wspólną więzią był ów młodzian Milos, podpierający jedną ze ścian wzorem stojącego niczym kamienna postać, Szeryf Krakowa. Gniewko z Bogdańca niewątpliwie przybył tu ze względu na prośbę Księcia i miał studzić bojowe zapędy zebranych wampirów. I póki co… spełniał swą rolę. W przeciwieństwie do gospodarza. Przyjęcie zdecydowanie się niepotrzebnie przedłużało, tym bardziej że niektóre Kainitki chciały rozmówić się z Szafrańcem w bardziej kameralnym gronie. Aż w końcu oczekiwanie zostało przerwane i do sali wkroczył wpierw znany wszystkim w mieście Toreador. Mistrz dłuta za życia i po śmierci. Najbardziej poważany za swój talent. Dużo mniej za rozliczne wady charakteru… które pozostawiły wypalone piętno za życia na jego policzku. Sam Wit Stwosz, który po przemienieniu wrócił do Kościoła Mariackiego w Krakowie, by po wieki opiekować się swoim Opus Magnum. Próżny, gadatliwy i chciwy plotkarz był jednak traktowany w Krakowie z wielką wyrozumiałością. A poza tym znający wszystkich żywych i nieumarłych w mieście przywódca klanu Toreadorów był świetnym źródłem informacji i wyjątkowo sympatycznym rozmówcą. Tu w Krakowie Wit Stwosz nie miał żadnych wrogów, ale w Norymberdze… cóż, krążą po Krakowie plotki że nostalgia za ołtarzem była jedynie wymówką. Wraz z Rzemieślnikiem weszła też trójka wampirów. Ich przywódcą był młody z wyglądu Kainita, który stanowczym spojrzeniem rozejrzał się po sali. Zimny, chłodny i wyniosły Ventrue… rozejrzał się po sali by złamać ów chłód lekkim uśmiechem. - Widzę wiele… determinacji i silnej woli. To dobrze, bo przed nami dzieło trudne i wymagające wysiłku i poświęceń. Ale im więcej trudu, tym słodsza nagroda nas czeka na koniec.- zaczął się przedstawiać.- Na imię mi Wilhelm Koenitz i toczyłem już boje z Tzimisce którzy stawali przeciw Camarilli. Znam ich wszystkie sztuczki i podstępy. Tym razem mamy łatwiej, gdyż potencjalne wrogie nam siły są rozproszone i niezdecydowane w działaniach... Podczas gdy Koenitz przemawiał tuż za nim stał niepewny swej roli i nieco zmieszany kalwiński ksiądz. Osoba, która rozglądała się niepewnie i zachowywała dziwnie jak na Ventrue. Wedle słów Wita Stwosza, to był ksiądz Giacomo, duchowy przewodnik Koenitza. Bowiem podczas płomiennej przemowy Wilhelma wspomaganej wrodzoną Prezencją klanu, słynny rzeźbiarz szeptem opowiadał Janowi Szafrańcowi o towarzyszach Wilhelma. Nie dość cicho i dyskretnie by osoby znajdujące się blisko tej dwójki nie mogły podsłuchać podekscytowanego głosu Wita Stwosza. Otóż Giacomo ponoć przeżył starcie z wampirem z tej nowej sekty zwanej Sabatem… i wykrwawiony będąc na skraju opanowanie przez Bestię, podjął desperacki krok i zdiabolizował umierającego Kainitę. Dla Giacomo, żarliwie popierającego zasady Maskarady było to bardzo traumatyczne przeżycie, z którego jeszcze się nie otrząsnął. Natomiast francuski czarownik nawet dla Wita Stwosza okazał się tajemnicą nie do ugryzienia. Marcel Lecroix jakoś nie chciał o sobie opowiadać Rzemieślnikowi, więc większość plotek Wit zebrał od Ventrue. Lecroix przybył do Wiednia niedawno i w pośpiechu chciał go opuścić. Marcel kiedyś przed laty pomógł wielce Księciu Wiednia i przywódcy klanu Tremere dyskretnie rozwiązać jakiś drażliwy i bardzo delikatny problem. Giacomo nie wiedział dlaczego Marcel dołączył do tej wyprawy, ale ponoć Tremere jest biegły w okultyźmie i bardzo potężny, więc jego obecność wielce się przyda… chyba… taką ma nadzieję. Zaś sam Francuz podobnie jak Giacomo starali się nie przyciągać do siebie uwagi, wszak to była chwila w której sam Koenitz miał błyszczeć.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
15-02-2016, 23:13 | #8 |
Reputacja: 1 | Gdy tylko obce wampiry weszły, Jaksa obrzucił pogardliwym spojrzeniem ubranego w zbroję Ventrue. Jednak gdy zaczął przemawiać mina jednookiego stawała się wyraźnie mniej wroga. Dopił krew ze swojego kielicha i sprężystym krokiem przecisnął się bliżej Wita Stwosza. Ukłonił się lekko. - Dobry wieczór. Ten Koenitz zaskakująco dobrze posługuje się naszym językiem - po prostu stwierdził Gryfita. Wiedział, że Toreador uwielbia stawiać się w pozycji dobrze poinformowanego i nawet bez konkretnego pytania rozwinie ten temat. - Rycerz Koenitz walczył u boku Ryszarda Lwie Serce i miał także honor stawać razem z czeskimi i polskimi rycerzami do boju u boku Warneńczyka. Być może walczyliście w tej samej bitwie po tej samej stronie sławetny Jakso. Choć wśród śmiertelnych miał różne imiona zmieniając je co pół stulecia.- wyjaśnił Stwosz, podczas gdy Koenitz zaczął rozmawiać z Małgorzatą i Szafrańcem, a tuż obok wtrącał coś od czasu Francuz. Zaiste Gryfita zastanawiał się nad tym co usłyszał. Walki w Ziemi Świętej wywarły wielkie piętno w umyśle Wampira. To tam zabił pierwszego Kainitę. A później były ich dziesiątki. I setki śmiertelników, zaślepionych wiarą w swego dowódcę - Saladyna. Popychani do walki przez sterujących wszystkim z cienia Asamitów. Starcie wschodu z zachodem. Boga z Allahem. Wampirów, które chciały ludzi zdominować i wykorzystać z wampirami, którzy wierzyli, że stwożono ich do czegoś więcej. W głowie krzyżowca rodziło się więc pytanie, przeciw czemu teraz maja stawać, skoro prowadzić ma ich ktoś taki. Tzimisce. Rzeźbiarze ciał. Tak ich pamiętał z czwartej krucjaty. Ich bestie, były czymś, czego nie sposób zapomnieć. Nawet po kilku wiekach. Jedynie Giacomo trzymał się z boku, choć co jakiś czas zerkał zaciekawiony właśnie na jednookiego rycerza. Krzyżowiec podziękował za rozmowę artyście i ruszył w stronę księdza. - Niech będzie pochwalony - skłonił się delikatnie, jak wcześniej Toreadorowi. - Niech będzie…- odpowiedział Giacomo uprzejmie.-... sporo dobrego żem słyszał o twych czynach i pobożności. To pocieszające, że ta zmiana jaka cię dotknęła nie odwróciła serca twego od tego co najważniejsze.- westchnął rozglądając się dookoła.- tak wielu Spokrewnionych, czuje się odrzucona przez naszego Pana. A dotyk wody i relikwii świętych… tylko ich w tym upewnia. - Wszak nieśmiertelność nasza od Boga pochodzi. A to w naszych rękach leży nasz los. To my powinniśmy prowadzić grzesznych ludzi ku zbawieniu. Wszyscy jesteśmy częścią Jego planu. - Właśnie. Właśnie. Szkoda że tak wielu naszych braci i sióstr po przemianie zapomina o tym.- smutek rysował się na obliczu Giacomo. Smutek i melancholia. - Jak rozumiem Koenitz popiera ideę szerzenia słowa bożego na Smoleńsku - stwierdził. - Smoleńsk ponoć… należy do chrześcijańskiej kultury.- stwierdził Giacomo i dodał z kwaśnym uśmiechem.- Acz… prawosławnej. - Cóż… - rycerz zawahał się nieco - czyż zatem potrzebujemy okultysty? - skierował wzrok na Lecroix’a. - Och, w niczym nie potrzebujemy… Z tego co zdarzyło mi się usłyszeć w plotkach jego misja jest nader odmiennej natury, lecz nie mnie wnikać w prywatne plany księcia Wiednia i tamtejszych Tremere.- westchnął Giacomo kierując swe spojrzenie ku niebu.- A co do duszyczek nas otaczających, jak oceniasz ich… zamiłowanie ku Prawdzie i Życiu? - Okultyzm jest niewątpliwie krętą ścieżką do wiedzy. I dość oddaloną od Boga. Raczej bliską demonom. Wolałbym mieć pewność, że nic nie grozi nam ze strony Złego. Co do zaś reszty lokalnych wampirów muszę z żalem przyznać iż nad egzystencje wśród szlacheckich balów cenię sobie samotność. Toteż mogę o nich powiedzieć tyleż samo, co o panach, których wszak pierwszy raz widzę. Jeżeli są pogrążeni w ciemności braku wiary, to znaczy, że On wybrał mnie, abym tę ciemność rozświetlił niczym pochodnia. Wszak niezbadane są wyroki boskie. Rycerz skłonił się i dodał. - Liczę, że nie jest to nasza ostatnia rozmowa. Racją było to, że wielu spokrewnionych traciło swą wiarę bezpowrotnie. Jednak nie Jaksa. On był pewien, że jest narzędziem w ręku Boga. Śmierć i przemiana były dla niego niczym płomień kuźni, w którym ostrze topornego miecza przekuto na nowo w subtelną szablę. Wiedział, że wiarę trzeba zanieść wszędzie. Choćby trzeba było ją wdrażać ogniem i mieczem. Ruszył spokojnym krokiem do służącej, która napełniła jego kielich świeżym trunkiem. Jego jedno oko świdrowało rycerza z klanu Ventrue. Bożogrobca wiedział, że czas na rozmowę jeszcze przyjdzie. Nie miał zamiaru wyciągać rycerza z kręgu dam, które zdawały się obskakiwać go na przemian. Oceniał w milczeniu zbroję Koenitza. Skórzane pasy i zapięcia naoliwione. Pancerz wypolerowany. Jednak płomienie świec łamały się na kilku wgłębieniach. Z pewnością nie był to pancerz służący tylko do wzbogacania wyglądu w tłumie. Przyjął na siebie kilka ciosów. Przez kilka set lat to raczej nie dziwiło. Może kiedyś, gdy Gryfita będzie mieć więcej czasu, to dokładnie przyjrzy się tej zbroi. W końcu wzrok rycerza przeniósł się na Tatarkę rozmawiającą z okultystą. Tremere byli przewrotnym klanem. Klanem zapatrzonym w swą magię. To wystarczało, żeby Jaksa ich nie lubił. Wszak pierwsza magia z jaką się zetknął była magią Assamitów. Rycerz był jednak prosty. Magia to magia, więc fakt czy rzucali ja Assamici, czy też Tremere nie stanowił wielkiej różnicy. Choć gdy się nad tym zaczął zastanawiać doszedł do wniosku, że Tremere są gorsi. Assamici jawnie chcieli wybić uczestników drugiej i trzeciej krucjaty. Cele Tremere natomiast zawsze są zagadką. Rycerz z niepokojem obserwował zawiązujący się sojusz Tatarki z Francuzem. - Lacroix - jego usta poruszyły się bezdźwięcznie. - La Croix. Krzyż, - jednooki zaśmiał się pod nosem - jakież niezbadane są wyroki Pańskie.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
18-02-2016, 15:36 | #9 |
Reputacja: 1 |
|
18-02-2016, 19:08 | #10 |
Reputacja: 1 | Zofia, na ile było to jeszcze możliwe, jeszcze bardziej wycofała się w kąt pokoju. Kiedy władczy Ventrue przemówił oblała się głębokim rumieńcem i wlepiła w niego wzrok jak w malowany obrazek. Kiedy skończył przemowę gapiła się w niego dalej, nie zwracając uwagi na pozostałych gości, dopóki nie zdała sobie sprawy z własnego nietaktu i natychmiast nie odwróciła oczu… Tylko po to by za chwilę znów spojrzeć na Wilhelma, i od razu odwrócić wzrok. Dziewczyna powtórzyła to parę razy, wiercąc się niespokojnie. ‘ Nieeeeeeee, nie mogę się na niego ciągle gapić, pomyśli sobie że jestem jakąś niewychowaną wieśniarą o mój boże ja jestem niewychowaną wieśniarą o boże i teraz używam imienia Pana Boga nadaremno, jakby o tym wiedział to z pewnością by uznał że jestem bezbożną czarownicą anarchistką Caitiffem, godna pogardy albo co gorsza - w ogóle nie godna uwagi! Nie nie nie, musze z nim porozmawiać zanim wyrobi sobie o mnie złą opinie, o boże znowu się na niego gapie, nieeeeeeee, głupia głupia, przestań, wyksztuś w sobie w trochę odwagi, podejdź i się przedstaw, „Zofia z Ulm, Mój Panie”, to nie takie trudne o mój boże a co jeżeli będzie chciał ze mną porozmawiać po Niemiecku?! Moja dykcja jest okropna, zrobię z siebie i Matki Agnieszki idiotki, nigdy mi tego nie wybaczy – wiem! Mogę poprosić Matkę Agnieszkę o pomoc! Nieeee, nie mogę polegać na Matce Agnieszke cały czas, liczy na to że pomogę wszystkim w Smoleńsku, jak mam jej pokazać że dam sobie radę jeżeli teraz poproszę o pomoc? Muszę zrobić to sama, musze pokazać Panowi Koenitzowi że zrobię- imy co w naszej mocy by odniósł sukces. Ale czy mam prawo mówić w imieniu wszystkich?! Co jeżeli przymil-popierając Lorda Koenitza tylko ich do niego zrażę?! Nieeeeeeeeee~~~Przyglądała się jak rycerz i czarownik przez chwilę rozmawiają z biskupem i Małgorzatą, a sama rozmowa miała głównie kurtuazyjno towarzyski wymiar. Zofia dalej wierciła się ze zdenerwowania, teraz jeszcze ze zerkając na swoją suknie z spanikowanym wyrazem na twarzy. ‘ To nie jest biały, to nie jest beżowy, aaaaaaaa, jakiego słowa użyła Dominika?! Akru? Ewkrji? Ekri? Aaaaa, nie pamiętam, nie pamiętam, jak mam się mierzyć z Panią Małgorzatą jeżeli nie wiem jaką suknie mam na sobie?! ~Młody z wyglądu Ventrue w końcu zwrócił uwagę na dziewczę i uśmiechając się zagadnął. - A ty jesteś Zofia z Ulm? Wit Stwosz… wiele mi mówił o tobie. - Kłamstwo… bo Wit Stwosz nie mógł zbyt wiele powiedzieć o podopiecznej zakonnicy. ‘ O MÓJ BOŻE CO ON O MNIE POWIEDZIAŁ. ‘Nie żeby młoda wampirzyca zdawała sobie z tego sprawę, z jej twarzy odczytać się dało autentyczne przerażenie. Nie mogła z siebie wydukać ani słowa przez kilka sekund, rozważając jakie okropne rzeczy musiał o niej powiedzieć nieznany jej wampir, nim w końcu zebrała się w sobie na tyle by odpowiedzieć: – Jestem zaszczycona! – pisnęła zdecydowanie za głośnio i natychmiast zasłoniła usta. Czerwona jak burak – jak na wampira godny podziwu wyczyn, chociaż w tym momencie z pewnością nie była z niego dumna – i odrywając ręce od twarzy wykonała bardzo niezgrabne dygnięcie. – Jestem zaszczycona, mój Panie. – powtórzyła, tym razem ciszej. – Z-zrobię co w mojej mocy by pomóc w wyprawie, więc poproszę, poprowadź nas do zwycięstwa. – przerwa. – I nie tyle z Ulm, co bardziej z okolica, małej chatki nieopodal, nie pamiętałam nazwy miasta dopóki mnie nie przemieniono, więc nie wiem czy „z Ulm” jest właściwie, zwłaszcza że podaje się teraz za Polkę, i, i- – zamilkła, zażenowana. - Cieszy mnie twój entuzjazm, zważywszy że…- tu smutne spojrzenie zawiesił na Gangrelce, która śmiechem oceniła jego słowa. Zofia podążyła za jego wzrokiem i wrogo zmierzyła Martę. -... nie wszyscy go podzielają. A potem znów spojrzał na wampirzycę.- A przecież przyjdzie nam przywracać porządek, tam gdzie panuje… nierząd i warcholstwo. Musimy być silni, zwarci i gotowi… i polegać na sobie nawzajem. Inaczej owo warcholstwo niczym fala plugastwa nas zaleje. – Tak, dokładnie! - Przytaknęła z ferworem, który jednak opadł jak wypowiadała następne słowa. – Wiem że nie mam wielu talentów, nie jestem uczona, i walce też sobie nie radzę… Mój stwórca zawsze mówił że ratuje mnie tylko to że jestem trochę szybsza niż zwykli ludzie… Ale obiecuje dać z siebie wszystko! - I tego właśnie potrzebujemy… dać z siebie wszystko w obliczu wroga. Nie cofnąć się przed niebezpieczeństwem. Nie poddawać przeciwnościom.-stwierdził z uśmiechem Koenitz.- Jestem pewien, że będziesz nieocenioną towarzyszką podróży i przydatną sojuszniczką na polu walki. Wampirzyca uśmiechnęła się szeroko i przytaknęła energicznie głową. – Tak jest, Panie Koenitz! – odparła cała rozpromieniona, po czym dodała trochę nieśmiało. - … Lordzie Koenitz, nie chciałbym zabierać czasu, ale, jeżeli ma Pan chwilę, z chęcią bym posłuchała o Pana walkach z Tzimicse… Koenitz uprzejmie spełnił prośbę wampirzycy i zaczął opowiadać o swych bojach w okolicy Siedmiogrodu. W tych opowieściach głównym zagrożeniem były ich kreatury wielkie jak niedźwiedzie i czasem z niedźwiedzi pozlepiane. Zwane przez nich vozhdami. Prawdziwe przerażające bestie, które oczywiście Wilhelm pokonywał niczym błędny rycerz z Chansons de geste. Zofia nie znała co prawda legend o tym właśnie herosie, ale nie przeszkadzało jej to w wytworzeniu w wyobraźni wizerunku Koenitza powalającego hordy demonów jednym machnięciem miecza, w białej zbroi błyszczącej na wschodzącym słońcu. – Lordzie Koenitz, myśli Pan że przyjdzie walczyć nam z tymi… Vozhdami? - ciągnęła dalej, najwyraźniej planując zająć Ventrue wyłącznie dla siebie, przynajmniej na czas trwania imprezy. - Z tego, co czytałem w listach naszego szacownego gospodarza, wynika że tak.- odparł stanowczym głosem Wilhelm.-Ale nie martw się, przy mnie włos ci z głowy nie spadnie. – Proszę tak nie mówić, Lordzie Koenitz! – zaprotestowała stanowczo. – Nie wybaczyłaby sobie gdybym była dla Pana balastem! - Nadobna Zofio… w bitwie każde z nas powinno się osłaniać. Mym przywilejem będzie ochraniać się od niebezpieczeństwa, a twoją łaską dla mnie, jeśli ty będziesz mnie broniła od zdradzieckich napaści wrogów, którzy od pleców mnie zajdą.- widać było że rycerz dobrze odnajduje się w konwencji dworskiego romansu. Zofia wręcz przeciwnie, co zdradzał wszystkim rumieniec na jej twarzy. – L-lordzie Koenitz, jest Pan zbyt łaskawy – zająknęła się ze zdenerwowania. – Ale błagam, nie zniosłabym myśli że mogłaby Ci się stać krzywda osłaniając mnie. Obiecuje być przydatna, i n-nigdy nie pozwoliłabym by stała Ci się krzywda której mogę zapobiec, więc p-proszę, niech Lord nie przejmuje moją osobą gdyby doszło do walki. -Nie mógłbym złożyć tak okrutnej obietnicy…- oblicze Tyrolczyka wręcz promieniowało łaskawością i szlachetnością. – Lordzie Koenitz, nalegam! – zaprotestowała zdecydowanie. – Kto nas poprowadzi jeżeli coś się Ci się stanie? - W zasadzie to… nie wiem.- rozejrzał się po zebranych i spytał cicho.-Nie znam jeszcze dobrze tutejszych Spokrewnionych. Który wedle ciebie panienko, ma ambicje do bycia przywódcą? Wampirzyca ożywiła się, ale zaraz potem wyraźnie oklapła. – Nie wiem, Lordzie Koenitz. – Przyznała cicha. – Rzadko przebywam w towarzystwie innych Kainitów, i większość tutejszych gości widzę tej nocy po raz pierwszy. – zamilkła, zawstydzona własną niewiedzą. – Ale… Wcześniej nikt z nich nie wykazywał specjalnie zainteresowania wyprawą. Wydają się być raczej zajęci swoimi sprawami. Dzikuska i… Ten szlachcic od Pani Małgorzaty zdają się mieć historię ze sobą. Śniada wampirzyca nie mówi chyba dobrze po Polsku, i woli trzymać się na uboczu. I…- – zerknęła ostrożnie w stronie templariusza, rozmawiającego teraz z kalwińskim pastorem. - …Nie wiem co myśleć o krzyżaku. Obserwuje nas cały wieczór i nie odzywa się zbyt często. - Już mi więc pomogłaś nadobna panno, twe oczy są równie bystre co piękne.- rzekł wręcz czule rycerz. – A-ah, Lordzie Koenitz. – uciekła wzrokiem zawstydzona, ale uśmiech jaki wykwitł na jej twarz zdradzał prawdziwe uczucia. – Jest Pan zbyt uprzejmy. -Nie można ignorować pięknego kwiatu, gdy przebywa się blisko niego. To uchybia jego urodzie i zaletom. Należy wychwalać cnotę w każdej postaci, cnotę piękna, cnotę skromności…- dopiero te słowa wywołały ciche ironiczne westchnienie zakonnicy pilnującej młodej Kainitki. Starszej kobiety w habicie karmelitanki, która wyglądała dość delikatnie. Jakby miała się rozpaść po pierwszym uderzeniu. Ciężko było ocenić z jakiego klanu Matka Agnieszka pochodzi, a że Kainitka rzadko opuszczała swój klasztor nie wtrącając się w życie spokrewnionych, mało kto pamiętał o ty detalu, mimo że nie była to żadna tajemnica. Zarumieniona wampirzyca uśmiechała się dalej, dopiero po kilku sekundach rejestrując że strumień trochę przesadzonych, acz przyjemnych komplementów gwałtownie wysechł. Obejrzała się za siebie i spojrzała na starszą wampirzyce z zaskoczeniem, jakby zupełnie zapomniała o jej istnieniu. – A-ah! Aha, haha. – zaśmiała się nerwowo. – Lordzie Koenitz, poznaj proszę moją… – zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. - … Nauczycielkę, Matkę Przełożoną Agnieszkę z zakonu Karmelitanek. Wilhelmowi Koenitzowi nie było dane oczarować zakonnicy. Tuż za karmelitanką wyrosła bowiem Marta. W oczach miała determinację, na ustach lekki uśmiech, a w każdej dłoni po jednym kielichu. Przedstawiła się Tyrolczykowi, a przy okazji również i matce Agnieszce i Zofii, i bez wstępów i ceregieli zbiła rozmowę z powrotem na wojenne zmagania. - Walczyłam z Zakonem. Z Moskwą. I z każdym, kto na ostre szedł – streściła zwięźle noce swego żywota i nachyliła się lekko ku rycerzowi. - Ten niebieski kamuszek koło prawego obojczyka, zdaje się, zaraz odpadnie – zauważyła nieco ciszej, i chyba przypomniała sobie o kielichach, bo jeden wyciągnęła w stronę pogromcy vohzdów i innego plugastwa. - Proszę… Matka Agnieszka wolała się nie odzywać ustępując scenę Marcie i tylko w milczeniu, przyglądała się jak zaskoczony Ventrue bierze kielich i posmakowawszy krwi rzekł.- To bardzo dobrze waćpanno, gdyż Tzimisce uwielbiają tworzyć potężne potwory i wielkich osłoniętych pancerzem wojowników. I niewątpliwie takie właśnie stwory będą naszym przeciwnikiem. Cieszę się więc, że tak piękne i waleczne towarzystwo będę miał u swego boku. Bezpośrednie trafienie komplementem spowodowało jeno to, że Marta ściągnęła ciemne brwi i wyrwała się z napięcia, w jakim odprowadzała puchar do ust Koenitza i obserwowała jego poruszającą sie grydkę, gdy bez namysłu wychylił kielicha. Obróciła się ku Zofii. - Więc... wiesz już. Jechać chcesz? - spytała z mieszaniną zaskoczenia i uznania, przyglądając się wychowance zakonnicy jakby ją dopiero teraz naprawdę zauważyła. I najpewniej właśnie tak było. Zofia przyglądała się jeszcze przez chwilę swojej mentorce, jakby oczekiwała dalszych rozkazów. Na głos Gangreli obróciła głowę, zerkając na wampirzyce nieprzychylnie. – Oczywiście. – odparła zadziornie. Usta Marty rozjechały się w leniwym uśmiechu. Gangrelka przełożyła puchar do lewej dłoni, a prawą wyciągnęła pomału do policzka dziewczyny. To była silna ręka, ręka kogoś, kto nie unikał pracy ani walki, z mocno zaznaczonymi mięśniami i czarnymi półksiężycami ziemi za przydługimi paznokciami. Dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi, i odchyliła głowę, ale nie zrobiła kroku w tył. Uśmiech Marty nawet nie zmniejszył się nawet odrobinę. Wyciągnięta dłoń zamarła w połowie drogi i powróciła na skórzany pas spinający suknię, tuż obok miejsca, gdzie wytarte ślady wskazywały na brak czegoś, co trzeba było zostawić za drzwiami. Oczy Gangrelki ześlizgnęły się z twarzy Zofii i odnalazły za jej plecami spojrzenie starszej karmelitanki. Marta skłoniła głowę, pierwszy raz tego wieczoru bez niedbalstwa. Ciągle się uśmiechała. - Mówiliście, że ilu ludzi wiedziecie, Wilhelmie Koenitz? - rąbnęła rzeczowo, wychodząc z ukłonu. - Czterdziestu konnych, ciężkozbrojnych… wiem że w lasach to siła niezbyt imponująca. Że tam zbroje znaczą mniej, że zwinność się liczy. Ale nie kiedy przychodzi do walki ze wynaturzeniami tworzonymi przez Tzimisce. Te da się zgnieść tylko siłą… i doświadczeniem. Walczyłaś z Zakonem. Z zakonnymi Ventrue i Brujah też?- zakończył swą wypowiedź Koenitz. - Bywało. - Marta podrapała się po policzku. - Vozhdy są jak oni właśnie, tylko ze zbroi ich nie wyłuskasz, bo pancerza nie noszą a jest on wrośnięty i są znacznie większe niż ci Kainici i znacznie groźniejsi.- uprzejmie wyjaśnił Koenitz. Zofia dalej stała z boku, z niezadowolonym wyrazem twarzy, który jednak zamieniał się w uprzejmy uśmiech za każdym razem gdy Koenitz spoglądał w jej stronę. Nie udzielała się jednak w dyskusji – najwyraźniej ku własnej frustracji. Marta zadała jeszcze parę pytań o vohzdy i ich słabe punkty. W połowie wywodu Koenitza nagle przytknęła palec do ust. - Ten kamuszek… naprawdę zaraz odpadnie. Winieneś go oderwać i dać dziewczynie. Wygląda, jakby chciał z nią zostać. Zawinęła spódnicą i odwróciła się, sposobiąc do odejścia. Rzuciła do służby za stołem, że gość księcia pusty puchar trzyma… ale wyraźnie czekała, by zobaczyć, czy rycerz pójdzie za sugestią. Koenitz rzeczywiście zamyślił się nad jej słowami i oderwał klejnot, by podać go dziewczęciu. - Ma rację, niechże więc ten klejnot doda tobie blasku Zofio, choć i bez niego olśniewasz swą urodą. Wampirzyca odprowadziła dzikuskę nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym wydała z siebie mało eleganckie „Eeeeeeeee?!” kiedy Koenitz wyciągnął w jej kierunku klejnot. – Ależ Lordzie Koenitz, nie mogę tego przyjąć! – zaprotestowała desperacko i zaczęła istną litanie wymówek. – Nie godzi się by zwykła wieśniaczka przyjmowała od Lorda prezenty, nie mogłabym się w czymś takim pokazać, nie oddałbym sprawiedliwości tak pięknemu klejnotowi, zasługuje na to by zdobić jakąś suknie a jak zawsze ubieram się jak chłopczyca, z pewnością bardziej pasowałby lepiej na Pani Tęczyńskiej – Nie wyglądało na to żeby planowała przerwać w najbliższym czasie. -Ależ nalegam… wielce mnie zasmucisz nie przyjmując.- odparł rycerz, a zakonnica skinęła głową swej podopiecznej zachęcając do przyjęcia drobiazgu. Zofia wahała się jeszcze przez chwile, po czym niepewnie wyciągnęła przed siebie rękę. Jej palce musnęły wyciągniętą dłoń Wilhelma, ujmując klejnot delikatnie, jakby rozpaść się miał od najmniejszego nacisku. – Dziękuje, Lordzie Koenitz. – jej głos był prawie niesłyszalny. – To… – zaczęła, ale nie potrafiła znaleźć słów które należycie oddałyby co teraz czuje i ostatecznie zawstydzona uciekła wzrokiem, przyciskając prezent do piersi. -Myślę że ta noc była wystarczającym przeżyciem dla mojej podopiecznej.- rzekła z uśmiechem zakonnica obejmując czule dziewczynę.-Chodźmy kochanie, czas nam wrócić do klasztoru. W końcu musisz się przygotować do wyjazdu. Mimo słabo ukrywanego niezadowolenia, Zofia posłusznie opuściła przyjęcie, zerkając na Ventrue nawet jak kierowała się do wyjścia. * * * Karmelitanka prowadząc swą podopieczną, jedną dłonią przerzucała kolejne koraliki różańca będąc zatopiona w cichej modlitwie. Zmierzały obie do klasztoru, a choć noc była ciemna… Zofia nie bała się niczego, wszak nieraz była świadkiem jak jedno spojrzenie wampirzycy w habicie zmieniało rosłych zbój w spanikowane panienki. Z przyjęcia wyszła w iście szampańskim nastroju, tuląc klejnot do serca. Świadoma że w końcu znalazła się poza uszami i oczami oceniających ją wampirów, pozwoliła sobie nawet zanucić pod nosem piosenkę z dzieciństwa. Zaiste, wieczór poszedł lepiej niż się tego spodziewała. Początkowo nie potrafiła znaleźć wspólnego języka z wampirami które dołączyć miały do wyprawy, ale pojawienie się Lorda Koenitza natychmiast zmieniło sprawę. Nie tylko widział w niej wartościową sojuszniczkę (’ A może nawet kogoś więcej?! Ah, gdyby tylko zaprezentowała się lepiej…’), ale był tez przystojny, charyzmatyczny, a do tego honorowy. Nie mogli trafić na lepszego przywódcę. Aż nie mogła uwierzyć jak doskonały był. Było to naprawdę… Niespotykane? ‘ … ? ‘ Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Po chwili potrząsnęła głową i spojrzała raz jeszcze na podarowany jej kamyk. – Matko Agnieszko, rozpoznajesz w tej klejnot? -Och… Wygląda jak krwawnik…-stwierdziła z pewnym zakłopotaniem zakonnica, nie bardzo znając się na kamieniach półszlachetnych. – Naprawdę? A to krwawniki nie powinny być czerwone? – zdziwiła się dziewczyna. Podarunek Koenitza był przecież błękitny. -Och… to prawda. Więc może to niebieski krwawnik? Wybacz skarbie, ale odrzuciłam już dawno pokusy doczesnego świata…- rzekła zafrapowanym tonem zakonnica.- I nie znam się na klejnotach. Na pewno jest cenny, skoro taki ładny. Zofia nie mogła powiedzieć, żeby i ją szalenie interesowała biżuteria – do tej pory. Za młodu jak chciała wyglądać pięknie, to prosiła mamę by uplotła jej wieniec z kwiatów. Złoto i klejnoty były częścią innego świata. Świata szlachty, tej realnej, i tej wampirzej. Świata, w którym ładna prezencja i gładkie słówka skrywały obrzydliwe wnętrze. – Myślisz że powinnam dokupić do niego wisiorek? – zapytała trochę zakłopotana. – Nie wiem czy powinna się z nim pokazywać… Ludzie pomyślą że go ukradłam… - Jacy ludzie kochanie? Ty wkrótce opuszczasz Kraków, a książę obiecał, że na czele własnej świty.- przypomniała zakonnica. – Naprawdę?! – Musiała niedosłyszeć, kiedy to mówił. Aż dziwne, bo zdawało jej się że sączyła każde słowo. – Mimo to… W Smoleńsku też mieszkają ludzie, tak? Nie tylko…. Ghule, potwory i… Voz…Vozdhye? -Ale do Smoleńska wiedziesz jako wielka pani… No… może nie taka wielka wzrostem, ale jednak.- uśmiechnęła się ciepło Agnieszka.-Musisz w końcu wyfrunąć z gniazda kochanie, a ten Ventrue… przy wszystkich swoich wadach, wydaje się być dobrym opiekunem na początek. Słysząc aprobatę zakonnicy dziewczyna zauważalnie się rozpromieniła. – Nie jestem aż tak żółta! – zaprotestowała z mało przekonującą urazą w głosie. Jednak po chwili w jej głos wkradła się melancholijna nuta. [i]- Wiem że powinna spędzać więcej czasu z naszymi pobratymcami, ale… Nigdy nie potrafię znaleźć z nimi wspólnego języka. Jakbym była z innego świata. Ale Lord Koenitz. [i] – uśmiechnęła się znów. – Właściwie to też jest z innego świata, ja zwykła wieśniara, on, szlachetny rycerz… Ale jakoś teraz nie wydawało się to przeszkodą. Mam nadzieje że nie zrobiłam złego wrażenia? Nie zrobiłam złego wrażenia, prawda? - Kontynuowała z rosnącą paniką w głosie. - Zazwyczaj nie jestem taka śmiała… Ale nie mogłam się powstrzymać… Co jeżeli jednak zrobiłam złe wrażenie, tylko był zbyt uprzejmy żeby zwrócić mi uwagę?! - Och… z pewnością znajdziesz okazję, by naprawić swój ewentualny błąd. Jestem też pewna, że większość pozostałych Spokrewnionych zrobiło na nim gorsze wrażenie niż ty, więc z pewnością twe drobne wpadki umkną z twej pamięci. Zresztą… nie dał by ci klejnociku, gdybyś go czymś uraziła.- odparła z uśmiechem zakonnica. Dziewczyna uspokoiła się odrobinę – tylko po to by za chwile znów spanikować. – Chwila, „jako wielka pani”?! Nie mogę przecież udawać wielkiej Pani! Nie znam się na dworskiej etykiecie! Mój Niemiecki jest okropny, dalej mam ten wieśniacki akcent! I nie mam żadnych ubrań do tego! Faktycznie, dysponowała jednym zestawem – grubą koszulą i spodniami, oraz płaszczem w kolorze błota, który na tym etapie nie była pewna czy był kolorem naturalnym czy nabytym. Na wyprawę planowała zakupić nowy – identyczny do poprzedniego. – …Nie potrafię nawet jeździć konno! -Nie martw się kochanie. Tamtejsze wampiry też nie znają etykiety… i niemieckiego. Nie jedziecie na dwory europejskie, a poza tym może i twój wybranek wygląda na błyszczącego rycerza… to jednak jest zabijaką, który pewnie nie jeden raz nocował pod namiotem. Stroić się jeszcze nie musisz.-oceniła sytuację wampirzyca. Zofia otworzyła usta, i po chwili namysłu zamknęła je ponowie. - … Chyba faktycznie nie ma czym się niepokoić. – odparła niepewnie, po czym uśmiechnęła się lekko. – Pomiędzy dzikimi Gangrelami i potwornymi Tzimicse, jacy czekają na nas w Smoleńsku, prezencja to chyba mój najmniejszy problem.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 25-02-2016 o 17:18. |