Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-11-2016, 22:21   #1
 
Corrick's Avatar
 
Reputacja: 1 Corrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwu
[Camarilla] Polowanie

17 października 2016r. godzina 20:13,
przedmieścia Los Angeles, prywatna posiadłość Beckettów

Vera otworzyła oczy, ujrzawszy nad sobą baldachim łóżka, przeciągnęła się po wygodnej pościeli. Lekki, delikatny dotyk aksamitu muskał jej skórę, zaś w powietrzu unosił się zapach orchidei i… tak, vitae. To było dziwne? Nie przypominała sobie, by przed snem zostawili gdzieś zapas w pobliżu. Czyżby to jedno z nich cierpiało na zaburzenia pokarmowe i zwracało pokarm w czasie snu?
Ledwo przebudzona i świadoma wampirzyca przeciągała się powoli prostując wszystkie członki i czekając leniwie z otwarciem oczu. Próbowała nie zsuwać się po śliskiej pościeli. Nigdy nie zrozumiała, co Vesper widział w aksamicie. Uważała to za kolejną z jego zwichrowanych zachcianek. W niewielu przypadkach potrafiła mu odmówić więc i w sypialni skończyli na atłasie. Westchnęła dumając, że jest tyle innych materiałów, bardziej przytulnych...i wtedy dotarł do niej zapach krwi… Zamarła, rozglądając się.
“Co do ku….?” - Malkavianka rozejrzała się po pomieszczeniu, jednak pościel była czysta. Za to jej oczom ukazała się wysoka dziewczyna, siedząca w rogu pomieszczenia na wygodnym fotelu, który tak ukochała sobie Vera do swych tajemnych studiów. Nieznajoma miała na sobie jednoczęściowy kostium moro, a na jej udach spoczywał Glock 19, którym się bawiła. Buzujące emocje Very zbudziły też Vespera, zwykle wychodził z letargu wolno i ona miała wtedy trochę czasu dla siebie. Często wykorzystywała to ciesząc się spokojem i pełnią kontroli nad ciałem, a czasem specjalnie silnymi własnymi emocjami wybudzała też jego. Gdy nie chciała być sama.


- Witam szanownych państwa. - powiedziała szeptem, gdy tylko wampiry dostrzegły jej obecność. - Cieszę się, że się wybudziliście. Mam do was pewną sprawę, która wymaga waszej uwagi. - jej wzrok był czujny, a pistolet naładowany, mogła to stwierdzić z pełną odpowiedzialnością. Jeden nieostrożny ruch, a zostaną nafaszerowani amunicją… Przez chwilę mocno zaskoczona Vera próbowała zrozumieć, kim może być blond diva w halloweenowym kostiumie. Do imprezy pozostały wszak jeszcze dobre dwa tygodnie. Vesp rejestrował ten sam obraz, ale do jego ledwo przebudzonego umysłu jeszcze nie dochodziło o co tu chodzi.

Drugą myślą Very była zajarzenie, że kobiecie udało się obejść wszystkie zabezpieczenia w jej rezydencji. Poczuła rosnący wkurw i wysuwające się z dziąseł kły…. Nie dość, że panna była źle ubrana, to jeszcze wlazła do JEJ schronienia i śmie grozić JEJ bronią? “W.MOJEJ.WŁASNEJ.SYPIALNI?!” - zawyło jej w głowie.
Wyszczerzyła kły i syknęła głośno. Bez słowa uderzyła w nieznajomą swym majestatem, paraliżując ją na kilka sekund. Sekund, które wystarczyły Verze, by zerwać się z łóżka, podbiec do nieproszonego gościa, wyrwać broń z ręki i przystawić ją do skroni przeciwniczki. Sprawdziła, czy panna nie ma dodatkowych broni. Szarpnięciem postawiła laskę na nogi i ruchem glocka zachęciła do opuszczenia pokoju - wciąż kulturalnie i bez przemocy, Vesper mówił by panowała nad uczuciami! Nadal wściekła nie ukrywała, że tylko czeka na ruch inny niż wycofywanie się raczkiem panny Moro. Gdy minął pierwszy szok, blondynka krzyknęła:
- Hej, poczekaj! Mamy wspólnego znajomego! - w jej głosie dało się usłyszeć przerażenie. - Horatio!
Vera nie przestając mierzyć z broni i wypychając blondynę z sypialni wysyczała:
- Horatio chce się Ciebie pozbyć czy sama wpadłaś na pomysł samobójstwa? - mierzyła kobietę spojrzeniem. Nie zauważyła niczego niezwykłego, może poza tym, że kobieta była ghulem… I to dosyć starym ghulem. Jej aura była blado czerwona, miejscami pomarańczowa z lekkimi wstawkami w kolorze fioletu. - Masz 2 minuty na opowiastkę albo rozszarpię Ci gardło… - kolejny krótki ruch bronią. - Zacznij od tego jaki przeszłaś zabezpieczenia. - Kierowała kobietę w stronę jednego z oficjalnych gabinetów z dużym balkonem. W razie czego łatwiej się pozbyć ciała.
- Zaraz dwie minuty… - Vesper nie przeszkadzał Verze w jej działaniach będąc gotowym do przejęcia spraw w swoje ręce. Biorąc pod uwagę iż rozmawiali ze sobą jednymi, tymi samymi ustami, wyglądało to tyleż komicznie, co strasznie. - Wyciągnę z niej to szybciej, a potem w wapno… - Oczy Job wciąż wpatrywały się w blondynkę, ale patrzyły na nią dwie osoby.
- Zabezpieczenia? Phi, też mi coś… - w oczach kobiety przeleciała pojedyncza iskra, ale tego Vera widzieć nie mogła. - Jestem ekspertem od tego typu rzeczy. - oburzyła się, otwierając dłoń i ukazując trzymaną w niej iglicę pistoletu. - Możemy zakończyć dyskusję z pozycji siły i porozmawiać normalnie? - założyła ręce na piersi.
Nonszalancja kobiety wkurzyła Vespera. On był mniejszym terytorialistą i nie dostawał pierdolca, za to że ktoś wtargnął mu do sypialni, jak na całą sytuacje zareagowała Vera. Inna sprawa to włamanie, ominięcie zabezpieczeń i granie teraz pewnej siebie lali, która uważała się tu jak u siebie.
Uśmiechnął się drapieżnie, a na twarzy odmalowało się to jedynie po jednej stronie ust. Vera była wpieniona i zaciskała mocno szczękę, a nie chciał z nią walczyć. Wycofał się zresztą szybko i twarz wróciła do zaciętej miny.
- Rozmowy - wycedził - są przereklamowane. Zobaczysz skarbie, że włamania mogą nie być miłe - dodał skupiając wzrok na jej oczach i sięgając w ich głąb, do jej myśli i wspomnień.
W umyśle Vespera pojawiła się wizja blondynki rozmawiającej z Horatio pod budynkiem Sunshine Suits at The Pietro. Do jego uszu dobiegło pojedyncze słowo “kłopoty”, później kolejne, “finansowe”. Ventrue wyglądał na zmartwionego, a Horatio nie nawykł mieć takiej miny. Jego usta ułożyły się w kolejne słowo. “Sabat”. Wizja się rozmyła. Sięgnął do jej umysłu głębiej szukając tego kim była, skąd znała Horatio, płynął wśród jej umysłu kierując się nicią powiązanych myśli i wspomnień. Ujrzał moment, w którym Ventras uczynił ją swym ghulem, te kilka upojnych chwil, które spędził ze swoją sekretarką również pojawiło się w jego umyśle. Zobaczył panoramę Chicago, malującą się z dachu drapacza chmur. Oczyma blondynki widział, jak Horatio strzela do jakiegoś osobnika, po czym uciekają helikopterem z lądowiska.
Powoli wyszedł z jej umysłu.
- To ghulica Horatia. Jak to jego pomysł by tak nas naszła, to sukinsyna czeka solidny kop w dupę - powiedział z przekąsem, nie przejmując się, że mówi o księciu Chicago. Jako, że w pomieszczeniu była tylko szczupła brunetka i miss moro, mogło się wydawać, że Vesper kieruje te słowa do włamywaczki.
Ale nie do niej je kierował.
- No i już wiesz jak przeszła zabezpieczenia? - wymruczała Vera ironicznie. Jakoś nie mogła uwierzyć, że “phi to moja specjalność” przeszła bez zabezpieczenia taumaturgiczne. Jeszcze mniej mogła uwierzyć w to, że Vesper tego z niej nie wyciągnął. Paranoja wzmagała się z każdą chwilą tak jak i żądza wykopania laski z siedziby. Wkurw wzrósł - tym razem na Horatia - że nie umiał wychować swojego ghula by ten nie ładował się z butami do cudzej siedziby.
- Nie szukałem w niej tego - odparł Vesper.
- Raczej nie jesteś w pozycji do stawiania żądań. Kwestie twojego grande entrée omówię bezpośrednio z Horatio. - rzuciła tym razem do blondyny, uśmiechając się sadystycznie. - Gadaj po coś tu przyszła. Została Ci minuta... - dorzuciła wprowadzając kobietę do gabinetu i zatrzaskując drzwi. Nie miała najmniejszej ochoty być ani miłą ani pouczaną przez babę, która sama groziła jej bronią na początek. Kolejną myślą było, jakim cudem laska ma iglicę broni, którą kilka minut wcześniej miała gotową do strzału. Była pewna, że bezczel nie miał czasu na rozłożenie glocka. Niezależnie od tego, Vera nie potrzebowała broni, żeby sobie z nią poradzić... Wszystko to przeleciało błyskawicznie przez myśli wampirzycy, wciąż wpatrującej się w blondynę jak w wieczorną przekąskę.
- Moje, jak to ładnie ujęłaś, grande entrée jest moją tajemnicą. Horatio PŁACI mi za to, by być skuteczną. - posłała Verze krzywy uśmiech. - Przyszłam tu, bo mój przełożony prosi o twoją obecność na dzisiejszym spotkaniu. Ma tam swoich ochroniarzy, ale podobno jesteś, czy też jesteście najlepsi. - założyła ręce na piersi.
- Na kolana - wycedził Vesper. Blondynka upadła na kolana z wyraźnym grymasem na twarzy.
W pierwszej chwili chciał ją kopnąć w twarz. Opanował się jednak.
- Musiałaś mu zdrowo zajść za skórę dziewczyno, że zdecydował się Cię zabić - powiedział. - Bo chyba nie myślisz, że puszczę kogoś kto mi tak wlazł na chatę, prawda?
- Nie zabijaj mnie, błagam…
- blondynka się rozkleiła. - Ja… Ja tylko wykonałam to, czego oczekiwał ode mnie mój pan, proszę… - zaczęła drżeć. - Za-zapytaj go! Będzie w The Mayan, dzisiaj z Księciem! - powiedziała przez łzy, opuszczając głowę.
- O której? Co jeszcze Ci kazał przekazać? - warknęła Vera patrząc na zaryczaną pannę z niesmakiem - Że też nie mogłeś z niej tego wyciągnąć od razu… - zamarudziła rozdrażniona do Vespera.
- Może lubię jak klęczą przede mną zapłakane lale w moro i lateksie - zakpił Vesp. Spojrzałby zapewne przy tym na Verę ironicznie, ale z wiadomych przyczyn było to niemożliwe.
- Myślałby kto po tej Twojej ostatniej podrywce - prychnięcie Very zmieszało się z odgłosem tupania stopą o posadzkę.
- Eve to ty zostaw w spokoju. - Vesper zirytował się. Na chwilę na twarzy kobiety znanej powszechnie jako Jobb, w której głowie było zdecydowanie przyciasno, ironiczne skrzywienie ustąpiło irytacji. Emocje zmieniały się na obliczu równie często co usta wypowiadały słowa zdecydowanie nie dla osób trzecich. - Zresztą szokujesz mnie moja droga. Słowo “podrywka” wyczytałaś w internecie? Myślałem, że o ‘tych sprawach’ u Ciebie troszkę do tyłu.
- Podłapuje co nieco od tej twojej bladej glisty…
- syknęła Vera tonem, w którym brzmiała subtelna pogarda typowa dla wysoko urodzonych - Dziwne, “mój drogi” - dziewczyna zachichotała radośnie chociaż ton pozostał najeżony złośliwością - że jest coś na tym świecie co potrafi Cię jeszcze zszokować. Po ostatnich opowieściach, wydawać by się mogło, że już widziałeś i wiesz wszystko - W oczekiwaniu na odpowiedź Vera stanęła za klęczącą dziewczyną. Chwyciła gwałtownie za jasne pukle i próbowała pochylić się do jej szyi. Problem w tym, że Vesper się obraził.
Zblokował jej ruch, ale w krótkiej siłowaninie woli nie przeważył, toteż ciało Jobb jakby zwiesiło się nad moro-lady wciąż trzymając ją za włosy i tylko lekkie drżenie mięśni oraz napięcie na twarzy wskazywało na toczącą się gdzieś w głębi walkę.
- Nie denerwuj mnie od zachodu słońca! - wyzipiała brunetka przez ciasno ściśnięte szczęki. - Nie TY! - sykneła w kierunku przestraszonej moro barbie, szarpiąć ją za włosy.
- Damy ją Georgowi, niech wyciągnie… - wydyszał cięzko Vesper - … z niej jak to zrobiła.
- Damy… ale śniadanie samo przyszło…
- Vera napięła mięśnie karku i szyi próbując sięgnąć tętnicy pulsującej szaleńczo na szyi - Czemu zawsze zabierasz mi zabawki? - smuteczek przebił się przez jej wycedzone słowa. Przesadzała teatralnie. Wiedzieli o tym oboje, blondynka nie.
- Uch… - pulsująca tętnica była tuż tuż, przed oczyma, które były i jego. Nie był przesadnie głodny, ale… mhhhhmmr… aż czuł smak. - Ale tylko łyczek - wymruczał z wysiłkiem. - Potem ją do Georga i… - zwolnił opór i wycofał się z walki.
W jej szyję wpili się oboje.
- Spotkanie zaczyna się o dwudziestej drugiej trzydzieści… - wyjęczała blondyna, chwilę później mdlejąc. Vera spojrzała na zegarek. Była dwudziesta pięćdziesiąt trzy. Miała sporo czasu, by się wyszykować i dotrzeć na miejsce.

Krew miała… zaiste smaczną. Wciąż krążyły w niej nuty złości i strachu niczym przyprawy, stonowane, uszlachetniające smak, nieprzesadzone zbyt nadmiernymi emocjami. Zakropione adrenaliną krążącą jej w żyłach. To było… To było naprawdę dobre śniadanie.

- Viki!!! - zawył Vesper głosem Jobb gdy oderwali się od blondynki by nie ryzykować nazbyt wychłeptaniem zbyt wiele vitae.
Do pomieszczenia weszła cicho ciemnowłosa dziewczyna o lekko pustym spojrzeniu i smutnym, a raczej melancholicznym obliczu.
- Tak, Jobb? - Victoria rzadko zwracała się wprost do Very lub Vespera, związana krwią była z oboma jaźniami przez krew ciała które dzielili. Dla niej Jobb była Verą i Vesperem w jednym.
- Przyprowadź George’a.
Skłoniła głowa i wyszła po cichu.

- Kommen Sie herein! - powiedział głośno Vesper gdy rozległo się pukanie.
Do środka wszedł postawny mężczyzna koło trzydziestki z kaburą na czarnej koszuli. Victoria stanęła cicho obok niego w oczekiwaniu czy nie będzie do czegoś potrzebna.Kontrastowali trochę ze sobą. Pełen energii dryblas przez spaczenie zawodowe nie potrafiący utrzymać wzroku w jednym miejscu i drobna, szczupła, zamyślona dziewczyna o nieruchomym, jakby nieobecnym spojrzeniu.


- Możesz wyjaśnić George? jak to się stało… - Vesper mówił spokojnie, wręcz słodko kobiecym głosem, podczas gdy Vera się ubierała - że obudziłą nas ta tutaj pinda? - Wskazał niedbałym ruchem dłoni leżąca miss-moro. - Z gnatem. W sypialni. Wiesz coś o tym?
Szef ochrony zbladł.
- To niemożliwe.
- Ach! To świetnie, już myślałem, że ona jest prawdziwa… ale to przecież niemożliwe. DONNENWETTER! CZY TY SOBIE KPISZ GEORGE?!?!
- Ja nie rozumiem jak…?
- To zrozum. Weźcie ją w obroty by wyśpiewała jak ominęła systemy. Ja jak wrócę, zrobię to sam. Lepiej by obie te wersje nie różniły się od siebie.
- Vera zmarszczył śmiesznie nos przeglądając się w lustrze, przez co komunikat stracił wiele na twardości przesłania. - A i ma być nienaruszona, włos z głowy ma nie spaść. Bądź kreatywny.
- Zrobi się. Aaaa, jak wychodzicie to szykować ludzi? Jeden, dwa składy?
- Nieee, tylko Lorenzo jako kierowca, Viki pojedzie z nami i starczy. Spotkanie samej śmietanki, ochrony będzie aż nadto. Nie ma szans by cokolwiek się tam mogło wydarzyć by była potrzeba brać ludzi.


* * *

17 października 2016r., godzina 19:57
kawalerka przy Saticoy St, Los Angeles

Gangrelka szybkim ruchem zerwała się z łóżka i zlustrowała otoczenie. Tu, w tak odległych od centrum regionach, należało liczyć na siebie. I na życzliwych ludzi, którzy się nie zapuszczali w takie miejsca… czyli wyłącznie na siebie. Było bezpiecznie, przynajmniej względnie. Słońce zaszło już kilka chwil temu, ale Michelle nie była z tych, którzy zrywają się z pierwszą ciemnością. Spojrzała na ekran telefonu, zignorowała zaproszenie od ojca na kolację o osiemnastej trzydzieści, na którą się spóźniła i przeczytała smsa od Larsa.
Cytat:
Gdzieś grasuje Sabat. Pakuj się Mała, jedziemy o 21:00
Spojrzała na zegarek, właśnie wybijała 20:00. Miała godzinę, by spakować się i stawić na…? No właśnie, gdzie? Wiedziała, że dzwonienie do Szeryfa mija się z celem - był paranoikiem, nie odbierał od nikogo, poza Księciem. Pisał tylko smsy. Wzruszyła ramionami i poszła pod prysznic.

Czuła, jak ciepłe krople obmywają jej ciało, jak krwawy pot miesza się z wodą i spływa w dół. Owinęła się ręcznikiem i wtedy usłyszała dzwonek do drzwi. W pośpiechu nałożyła luźną koszulką z logo Clippersów, krótkie szorty, za którymi ukryła Berettę 92. Podeszła do drzwi i spojrzała przez wizjer, jej oczom ukazał się...


- Matt! - wykrzyknęła, otwierając drzwi. Wampir padł jej na próg jak długi, brudząc wszystko krwią. Brzuch miał rozorany czyimiś pazurami, był wycieńczony i niemalże nieprzytomny…
Zapach krwi drażnił i pobudzał. Wydawało jej się, że czuję go nim otworzyła drzwi, ale dopiero gdy Matt padł jak długi Michelle poczuła jak jej zmysły świrują. Złapała go za ramiączka podkoszulka i szybkim ruchem wciągnęła do mieszkania. Nie było czasu na strach, nie było czasu by się zastanawiać i wpatrywać w Matta. Nie miała łóżka, bo i po co? Stary materac wystarczył.
-W coś Ty się kurwa znów wpakował? - wycedziła przez zaciśnięte zęby kładąc wampira na materacu. Chwyciła koc leżący nieopodal i przycisnęła mu do krwawiącej rany. Żył, a to znaczyło, że powinien się wylizać z tego, mimo to ludzkie odruchy ratowania kumpli pozostały. Miała godzinę..ale Matt był tutaj. Kurwa, to wszystko komplikowało. Teraz nie było jednak czasu na rozmyślania. Starała się ocenić funkcję ży..nieżyciowe Matta i sprawdzić w jakim jest stanie, nim będzie myślała jak uporać się z tym burdelem.
Szybki rzut oka pozwolił stwierdzić, że nie została jej godzina, a niecałe czterdzieści minut. Rana mężczyzna przestała krwawić, ale nie zaczęła się leczyć. Brakowało mu krwi, by się wylizać z takich ran. Pozostawał jeszcze problem co zrobić z wampirem, gdy przyjedzie Lars…
Miała czterdzieści minut. To było niewiele czasu na znalezienie kogoś, na kim mógłby się pożywić Matt i doprowadzenie go do stanu używalności by Lars nie znalazł go tutaj. jeśli on go tutaj znajdzie Michelle nie była pewna co zrobi jemu, a zaraz po tym co stanie się z nią. Na plus było to, że mieszkała w dzielnicy na jaką było ją stać, czyli bez ogródek mówiąc nie najlepszej, jeśli nie powiedzieć złej. Mogła w zasadzie wyjść z mieszkania, pójść za róg i sprowadzić tu kogoś, by Matt mógł się posilić, ale to wydawało jej się takie barbarzyńskie. Z drugiej strony, czy ona rzeczywiście była w sytuacji, w której mogła tracić czas i zastanawiać się nad innymi rozwiązaniami. Zapach krwi, który unosił się wciąż w powietrzy drażnił ją. Mimowolnie zacisnęła pięści starając się skupić na czymś innym niż woń osocza. Wyprostowała się i unikając wzrokiem Matta ruszyła do wyjścia
-Nie ruszaj się stąd - nie była nawet pewna czy ją słyszy, wiedziała też, że nie miałby siły tego zrobić, jednak powiedziała to nim drzwi się za nią zamknęły. Przekręciła klucz w trzech zamkach i ruszyła ku ulicy, nie miała czasu.
Michelle wybiegła z budynku, znajdując się na skrzyżowaniu. Rzut oka pozwolił jej zauważyć pijanego meksykanina kilka kroków dalej, którego bez najmniejszego problemu mogła zaadoptować na potrzeby Matta.
Wolałaby nie poić go pijanym czy zaćpanym człowiekiem, ale chyba nie mogła wybrzydzać w tym momencie. Nie miała czasu też na subtelności czy zabawę. Rozejrzała się dokładnie po ulicy, upewniając się, że nie ma na niej nikogo, kto przypadkiem mógłby zadzwonić po policję. nie to, że bała się policji w LA, wszak dużą cześć znała, ale jednak, po co ściągać na siebie uwagę? Miała zamiar uderzyć meksykanina w tył głowy, by go znokautować. Tak by bez zbędnego oporu mogła go zanieść Mattowi.
Wszystko poszło wręcz perfekcyjnie - meksykaniec padł jak długi, a Gangrelka bez problemu zataszczyła go do swojego “apartamentu”. Jej kochanek siedział na materacu, przecierając oczy ze zdziwienia i gapiąc się na swoją ranę.
- Michelle? - zapytał, gdy weszła do pokoju. - Co… co się stało?
-To ja powinnam o to zapytać.-
Stwierdziła kładąc pijaka obok Matta. W jej spojrzeniu była troska.
-Musisz się odżywić trochę, a potem powiesz mi kto Cię tak urządził - Usiadła na materacu obok niego nie spuszczając wzroku z gangrela.
Mężczyzna przyssał się do karku “posiłku” i pił tak, jakby nie miał zamiaru przestać. Twarz zdobyczy stawała się coraz bardziej blada, aż Michelle dostrzegła, że człowiek jest już bardzo blisko “końca”...
Położyła dłoń na ramieniu Matta, na razie delikatnie.
-Już dość.
Wampir tylko warknął i wyszczerzył do niej kły.
- Masz szczęście, że jestem dzisiaj zdany na twoją łaskę… - westchnął i uruchomił vitae, które znalazło się w jego krwioobiegu. Po chwili rana zaczęła się zarastać. Rozsiadł się wygodniej i rzucił okiem na zegarek. 20:38. - To tak… Przyjechałem się pożegnać, bo opuszczam miasto. - Nawet nie zauważył, gdy pazury Michelle wysunęły się, choć nie oderwała wzroku od Matta - Wychodziłem z auta i ktoś… władował mi pół magazynku w brzuch. Taki… dziwny, wytatuowany meksykaniec. W sumie to mógł być nawet ten. - kopnął leżącego na podłodze człowieka.
-Ten jest pijany, to nie mógł być ten - W jej zwykle miłym dla ucha głosie dało się słyszeć nieprzyjemne nuty. Przyglądała mu się uważnie, poruszyła nosem jak pies który węszy, co nadało jej twarzy jeszcze bardziej zwierzęcego wyrazu. W końcu odwróciła modre oczy wgapiając się w zegarek. Nie miała wiele czasu.
-Co to znaczy, że przyjechałeś się pożegnać i czemu wyjeżdżasz?
Śmierdział krwią, tequilą i nikotyną. Ale żaden z tych zapachów nie był… jego, po prostu na nim osiadł.
- Wyjeżdżam. - wzruszył ramionami. - Tak zarządziła góra. Fajnie było w LA, ale… to nie dla mnie. - westchnął, choć było równie bezcelowe, co naturalne. - Będę daleko, mała.
Zacisnęła pięści, aż pazury rozcięły delikatną skórę dłoni. Gdy poczuła ciepłą krew pod palcami na moment się opanowała.
- Od kiedy, Ty, się kogokolwiek kurwa słuchasz? - Powróciła wzrokiem do Matta - Fajnie było, co to kurwa ma być, frazesy dla piętnastolatki? Czy ja Ci się kurwa z kimś nie pomyliłam? - była wkurwiona, choć nie wiedziała dokładnie co tak bardzo ją zdenerwowało, to, że Gangrel miał opuścić miasto, czy to, jak się w związku z tym zachowywał.
- Ej, spokojnie! - wyciągnął dłonie przed siebie niczym oskarżony o morderstwo. - Posłuchaj, sprawa jest ciężka. Mam pewne kłopoty na dupie, a wyjazd z miasta jest moją jedyną opcją. Jak się uspokoi, to wrócę, serio. - wstał z łóżka. Zegar wybił 20:45. Podszedł do Michelle i objął ją delikatnie. - Jakby ci to powiedzieć… Pali mi się pod dupą. Nabroiłem lekko i muszę, rozumiesz, muszę wyjechać.
Nie rozumiała. Ale gdy tylko ją dotknął rozluźniła się. Napięte mięśnie odpuściły, a Michelle w ludzkim odruchu westchnęła. Kątem oka spojrzała na zegarek, a gdy upewniła się, że Lars nie powinien pojawić się przez najbliższe kilkanaście minut odetchnęła, choć było to zupełnie bezcelowe.
- Nie dasz sobie pomóc, prawda? - Warkliwa nuta zupełnie znikła, a cichy głos powrócił do normy, co było dobrym znakiem. Uspokajała się.
- Michelle… - westchnął. - A niby jak mi pomożesz? Sprawisz, że wszyscy nagle zapomną o moim istnieniu? Ukryjesz mnie gdzieś? Powstrzymasz Lensa czy jak mu tam? - pokręcił przecząco głową.
- Larsa - machinalnie poprawiła go. To by wiele wyjaśniało i tego też się obawiała. - Wiesz, że wiem co i jak się dzieje w LA. Mogłabym.. - pokręciła w końcu głową - nie, to głupie. Masz rację - po wysuniętych pazurach nie było śladu, no może, poza spływającą po palcach drobną stróżką krwi - Co nabroiłeś? Powiesz mi?
Matt uśmiechnął się szeroko. - Wiesz, że nie mogę, prawda? - spojrzał na zegarek i pocałował ją w czoło. 20:49. - Zresztą, pewnie dowiesz się od Larsa niedługo. - uśmiechnął się w ten swój sposób, który jednocześnie uwielbiała i go nienawidziła.
Na chwilę położyła głowę na jego ramieniu by jego zapach osiadł na niej, by go nie zapomniała, by zakodowała go gdzieś w podświadomości, by mogła go znaleźć.
-Nienawidzę Cię, wiesz?
Posłał jej lekki uśmieszek. - Wiem. - puścił jej oczko i delikatnie wyrwał się z jej objęć. 20:51. - Muszę się zbierać.
Skinęła głową. Czas to skurwiel, wiedziała to od dawna, ale rzadko kiedy tak bardzo to odczuwała, szczególnie teraz, kiedy czas nie był ograniczeniem, przynajmniej tak się wydawało.
-Odzywaj się.. choć czasami - słowa były ciche, zupełnie jakby nie była pewna czy chce je wypowiedzieć.
- Będę. - puścił jej oczko i ostatni uśmiech. Wyszedł…
Kolejne kilka minut minęło jej w tempie dwóch godzin. Ciągnęły się strasznie, ale w końcu usłyszała dzwonek do drzwi. To był Lars.


Bardzo się starała by wyglądać normalnie, by nie dało się po niej poznać, że w środku wyje, ale nigdy nie potrafiła zachować pokerowej twarzy. Tym niemniej, nie mogła tego przedłużać, otworzyła drzwi.
- To gdzie dzisiaj?- zadała pytanie by Lars nie mógł jej zapytać o nic.
- Dostałem cynk, że Sabat zbiera się przy San Fernando. Planują grubą akcję, bo podobno w mieście znajduje się… - spojrzał na nią podejrzliwie i na leżącego na podłodze meksykańca. - A ten co tu robi? - zapytał.
- Długa historia- machnęła ręką jakby to było całkowicie normalne - Wyniosę go jak będziemy wychodzić. Ale kto się znajduje w mieście?
- Książe Chicago. Jakiś Horatio. -
westchnął. - Robimy za prewencję dzisiaj.
-Kurwa.. znowu? -
Rudowłosa nie była zadowolona. Nie lubiła takich akcji, jednak wiadomości, które przyniósł Lars były niepokojące, tym bardziej odczuła zdenerwowanie, gdy przypomniała sobie uśmiech Matta.
- A czy ten Twój informator, nie dał Ci znać, co planują? jakie siły mają? Bo taka akcja w ciemno, to nie to co lubię najbardziej.
- Wiem tyle, co i ty, młoda. -
klepnął ją w ramię. - Mogę tylko przypuszczać, że chcą jakoś namieszać… Wiesz, dwie pieczenie na jednym ogniu i te sprawy. - machnął ręką. - Ponoć spotykają się z Edem gdzieś w Mayan… Ech, szkoda gadać.
- W tym klubie? Nie no kurwa pięknie.. Co może pójść nie tak.. -
Michelle ucisnęła kąciki oczu - dobra, zbieram się.. Chyba muszę się przebrać - nieładny grymas wykrzywił jej twarz, gdy podeszła do komody, z której wyciągnęła coś, w czym mogłaby zostać wpuszczona do klubu, a jednocześnie, nie być zbyt skrępowana. Oczywiście wyglądała jak rasowy glina, koszula i spodnie.. no nikt się nie domyśli, nikt. Gdy zmieniła garderobę w łazience, schowała broń i przerzuciła sobie meksykanina przez bark była gotowa do wyjścia
- Proszę, prowadź - rzekła do Larsa puszczając go przodem. Dobrze zamknęła dom za sobą.

* * *

17 października 2016r, godzina 22:03
Klub The Novo, Downtown Los Angeles


Flo właśnie schodziła ze sceny, kończąc swój występ jako support Mamaleeka, swoistą gwiazdą Zachodniego Wybrzeża. Flo nie przepadała ani za ich muzyką, ani scenicznym wizerunkiem. A najbardziej drażniły ją nawiązania do arabskich klimatów. Było to dla niej szukanie odmienności na siłę, które nic nie wznosiło. Zmęczona schodziła ze sceny, gdy podbiegli do niej jej wierni fani, chcąc zyskać autografy na kartkach czy epkach, które niedawno wypuścili na rynek.
- Araginne, podpiszesz mi tutaj?
- Araginne, zajebisty koncert! Wpadniesz w przyszłym tygodniu do The Mayan?
- Araginne, kochamy cię!
- dało się słyszeć z grupki ludzi, która ją otoczyła. Podpisała kilkanaście kartek, cztery płytki i zgodziła się zagrać w The Mayan, podając agentowi swój numer telefonu. Służbowy, oczywiście. Z gracją ruszyła na backstage - zaczynała robić się głodna od tych występów.

Szybko wypiła lampkę vitae, gdyż usłyszała kroki na korytarzu. Gdy odwróciła wzrok, ujrzała młodego chłopaka z papierosem, ubranego w skórę i mającego słuchawki na uszach. Omal na nią nie wpadł.


- Ej! - zdziwił się, odrywając wzrok od smartfona. - Sorry, mała! Nie zauważyłem cię nawet. Chcesz fajka? - zapytał, wyjmując paczkę z kieszeni kamizelki. Pachniał smakowicie, ale wokół kręciło się zbyt wielu ludzi… - Też na Mamaleeka? I też nie lubisz tych dupawych supportów? - chłopak mógł mieć maksymalnie dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Ba, na pewno miał mniej. - Co, wbijamy w pogo? - wyciągnął do niej dłoń i uśmiechnął się szeroko. A, musiała to przyznać, uśmiech miał iście czarujący.
Wampirzyca wbiła wzrok w mężczyznę i przez chwilę się zamyśliła.
Naiwny podrywacz, czy jednak głupek?” - zapytała samą siebie w myślach. Jej sceniczny makijaż przecież wyraźnie wskazywał, że nie jest jedną z nastolatek, które przyszły na koncert. Postanowiła się zabawić i odpowiedzieć na jakże prostacką zaczepkę.
- Na pewno jesteś gotów na taniec z diabłem w świetle księżyca, chłopcze?
- W świetle księżyca, mówisz? Ha, dla ciebie, mała, zrobiłbym to nawet po ciemku. -
uśmiechnął się szarmancko i machnął zachęcająco ręką. - Dajemy do pogo czy nie?
- Odważny z ciebie młodzieniec -
odparła Flo, uśmiechając się dwuznacznie. Odwróciła się na pięcie, ruszając w stronę swojej garderoby. Po zrobieniu pięciu kroków odwróciła głowę w stronę chłopaka i ponownie posłała mu szeroki uśmiech.
Jeśli liczyła, że chłopak zdębieje i pobiegnie za nią, to miał stuprocentową rację. Młodzieniec nie wahał się ani chwili z decyzją - pewnie liczył na jakiś bonus tej nocy. A koncert, cóż… widać nie był tak ważny, jak “mała”, którą poznał przed chwilą.
- Do odważnych świat należy, no nie? - zapytał, uśmiechając się w ten swój rozbrajający, uroczy i szarmancki jednocześnie sposób…
Wampirzyca szła wolno korytarzem, aby zatrzymać się przed drzwiami do garderoby. Ponownie rzuciła spojrzenie w kierunku chłopaka, który podążał jej śladem. Weszła do środka, zostawiając lekko uchylone drzwi.
Usiadła na starej i zniszczonej, skórzanej kanapie z której odłaziły czarne płaty czarnego obicia. Oparła się wygodnie i założyła nogę na nogę. Jej czarne, obcisłe spodnie lśniły w blasku migoczącej jarzeniówki.
Gdy chłopak wszedł do środka, powiedziała do niego:
- Zamknij za sobą drzwi piękny młodzieńcze.
- Jestem Tommy -
powiedział, zamykając drzwi. - A ty, o piękna? W sumie, to… - rozejrzał się po pomieszczeniu i wtedy dotarło do niego, że jest w garderobie. - Ty grałaś jako support? - podrapał się po głowie, prezentując bicepsa. Uśmiechnął się słabo. - Przepraszam za tamto o supportach, po prostu… Ech… - westchnął, opuszczając ręce w dół. - Nie wytłumaczę się, co?
- Siadaj -
powiedziała krótko, jakby wydawała rozkaz. Klepnęła dłonią w kanapę tuż obok siebie. Gdy Tommy pokornie zbliżył się i usiadł, wampirzyca bez słowa zarzuciła mu ramiona na szyję i zaczęła całować. Jej zimne usta łapczywie pochłaniały ciepło jego ust. Jej stworzyciel mówił, że seksualne ekstazy kończą się wraz ze śmiercią, ale co on tam wiedział. Florence nadał pragnęła ludzkich przyjemności i rozkoszy, a nie tylko ludzkiej krwi. Chłopak odwzajemnił jej pocałunek zwiększając tylko podniecenie wampirzycy. Ciepło jego ciała, buzujące w powietrzu feromony i obłędny zapach krwi powoli zaczynał doprowadzać ją do cudownej ekstaza. Flo przesunęła się tak, aby usiąść na chłopaku. Złapała jego głowę w swe dłonie i spojrzała mu w oczy. Pragnęła jego ciała, jak i jego krwi. Uśmiechnęła się zalotnie i zaczęła go rozbierać.
W głośnikach zaczęła lecieć znajoma muzyka. Para utonęła w miłosnych objęciach… Aż do momentu, gdy Flo wbiła się w skórę chłopaka, a ten odwdzięczył się tym samym. Jakież było zdziwienie wampirzycy, gdy obudziła się kilka minut później z potwornym bólem głowy. Piosenka dobiegała końca, zaś Torreadorka znalazła w swej kieszeni liścik z krótką notką “Jestem Tommy, tak BTW. ”.

* * *

17 października 2016r., godzina 22:40
The Mayan, Los Angeles


W The Mayan byli dosłownie wszyscy. Vera z Vesperem mogli zauważyć prawie całą śmietankę elit, którą znali - jeśli nie osobiście, to przynajmniej z opowieści. W zasięgu wzroku Flo przemknął Książę San Diego, uśmiechając się do niej. Michelle z Larsem czujnie obserwowali otoczenie, podobnie jak kilku sługusów Księcia Chicago w eleganckich garniturach.


- Powiedz mi, mój drogi - Vera poprawiła krótkie włosy, które dzisiaj wyjątkowo ułożyła na luzie i nachyliła się nad grubym karkiem Ventrue - Ty bardzo lubisz pozbywać się ghuli w nietypowy sposób? Czy chciałeś sprawić mi nietypowy prezent? - uniesiona w pytaniu brew była rozjaśniona do tego stopnia, że prawie niewidoczna. Jedynym ukłonem w stronę jej kobiecości była szminka nałożona niedbale na usta, na co zresztą Vesper i tak srogo marudził. Wampirzyca przeszywała księcia Chicago błękitnym spojrzeniem.
- Vera, moja droga! - ucieszył się na jej widok. - Jak się miewasz? - zapytał, robiąc lekko zdziwioną minę. - Nietypowy prezent? Co znów odwaliła? - jego głos stał się szorstki.
- Nic za co by mocno nie żałowała - Vera uśmiechnęła się krzywo do przechodzącej obok harpii - Ale wiedz, że barrrrrrrrrrdzo nie lubię jak mi się grozi bronią w mojej własnej hacjendzie. - uśmiech poszerzył się, gdy wzrok spoczął ponownie na nalanej twarzy Horatio - Dziękuję za zabawkę, przyda się. Więc co chciałeś?
- Chyba za bardzo sobie wzięła do serca słowa, że musi zasłużyć na awans... -
pokręcił głową. - Mam drobny problem w Chicago, który, jak mi się wydaje, przywlókł się tutaj za mną. - westchnął, co było tylko pustym gestem. - Tzimisce.
- Coś tym razem nawywijał? Przyznaj się Verze, słodziaku… -
słowom kobiety przeczył poważny wyraz twarzy, charakterystyczny dla brytyjskiej klasy wyższej. Vesper rzadko włączał się w rozmowy Very z innymi kainitami. Ona raczej miał w poważaniu wszelkie niuanse i wampirzą politykę. Odpalił smartfona i zerkał na wiadomości kątem oka, aby nie było to ostentacyjne i by nie uraziło Horatia. Wyglądało to jakby kobieta pogrążona w rozmowie zerkała jedynie na telefon spodziewając się ważnych wieści.
- Pojawili się ruscy. A wraz z nimi, kilku wyjątkowo upierdliwych wampirów, między innymi Tzimisce. Był też jeden Malkav... - westchnął. - Sasha Ivchenko. Kojarzysz może gościa?
- Coś mi się obiło o uszy. -
Vera zrobiła krótki “młynek” dłonią zachęcając Horatio do dalszych wyjaśnień.
- To znaczy... - podniósł jedną brew. - Podaj cenę. - uśmiechnął się do niej, wiedząc co powinno teraz nastąpić.
- I co myślisz? - wampirzyca ugryzła paznokieć na kciuku mrucząc pod nosem w powietrze - Co chcę?
- Nie wiem, czy jest w stanie wynagrodzić jakakolwiek cena wpieprzanie się w sabat -
Vesper skrzywił lekko uszminkowane usta. - Kiepsko u mnie z wyobraźnią w kwestii tej ceny, nie obejmuje tak daleko.
- Nie marudź… -
zganiła Vespera prychając i wydymając usta - Horatio, cena u mnie zawsze podobna. Masz coś co mnie zainteresuje? - ujęła Ventrue pod ramię i oplotła je drugą ręką, wymuszając niejako na wampirze kilka kroków z dala od ciekawych uszu. - Masz dojścia zapewne. Wiesz co mnie bawi, czego szukam. Moje ostatnie poszukiwania spełzły na panewce. Dostarcz mi strony z księgi lub artefakcik z Gizy na przykład. - uśmiechnęła się szeroko, przy tym nie mrugając w ogóle. - A pomogę Ci na tyle na ile będę w stanie. Nic poza tym, nic ponadto.
Ventrue pokiwał głową. - Artefakt z Gizy? - wampir nieomal parsknął śmiechem. - Wiesz dobrze, że to nie mój teren, Vera. Jest zdecydowanie poza moim zasięgiem... No ale, coś uda mi się załatwić. Ja wiem... coś związanego z Garou?
- Nie, chodzi jej raczej o dildo Nefretete -
odparł półgębkiem Vesp ukarminowanymi ustami nim wykorzystała je Vera by odpowiedzieć coś księciu Chicago.
Właśnie przeglądał fotki na instagramie. Oznaczył jedną lajkiem i przyglądał się ciekawie. Kilka radiowozów, kilkudziesięciu policjantów i stojąca przed nimi, szczupła, blondwłosa, naga dziewczyna. Nagie selfie przed oknem za którym była policyjna rozpierducha,. Tak, to był jej styl.
- Nie zwykłam bawić się twoimi używanymi zabawkami - skwitowała Vera i wzruszyła ramionami, po krótkim siłowaniu się z własną ręką chowając komórkę do kieszeni. Uniosła oczy ku niebu z miną “boshhhhhhhh”.
- Co konkretnie, Horatio? - przeszła do konkretów ponownie koncentrując się na księciu Chicago.
- Oni. - ruchem głowy wskazał grupę, która właśnie weszła do pokoju. Jakiś blondyn w podkoszulku, gość z maską na głowie i drzwiami samochodowymi w ręce w otoczeniu kilku innych.

Michelle

Michelle nie wyglądała na zadowoloną. Stała oparta o jedną ze ścian nieopodal wejścia, by mieć drzwi na widoku. Miała na sobie za dużą, wyglądająca na męską koszulę i proste czarne jeansy. Rude, krótkie włosy, nastroszone jak sierść wilka, były w nieładzie, bo nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Jeżeli miała na sobie jakiś make-up, to na pewno nie było go widać. Wyglądała jak osoba nie na miejscu i tak też się czuła. Nozdrza drażniły zapachy różnego rodzaju alkoholi wymieszanego z tytoniem i drobną, acz wyczuwalną, wonią vitae. Starała się utrzymać kontakt wzrokowy z Larsem i tylko co jakiś czas kręciła głową na znak, że na razie nic się nie dzieje.
Gangrelka zauważyła po chwili Matta w towarzystwie kilku innych osób wchodzących do pomieszczenia. Jedna z nich wyglądała nad wyraz dziwnie, niosąc coś, co wyglądało jak drzwi z samochodu... I pałkę teleskopową. Oczywiście, to zawsze musiała być pałka…


Nabrała powietrza, choć nie miało to najmniejszego sensu w jej sytuacji. Wypuściła powoli z płuc, to co przed chwilą się tam znalazło i łapiąc kontakt wzrokowy z Szeryfem wskazała mu głową nowych gości klubu, niemile widzianych gości, wypadałoby dodać. Wsunęła dłonie głęboko w kieszeni jeansów i niespiesznym krokiem ruszyła w kierunku sabatników. Nigdy, nie nauczą się, że pałka teleskopowa pokazuje tylko, jakimi idiotami są. Oni nigdy się nie nauczą.
- Bal przebierańców, dwa kluby dalej - rzuciła do nich, a po ustach błądził enigmatyczny uśmiech.
- Posuń się, lalka. - warknął koleś z drzwiami samochodu, wpychając się przed Mata. - Mamy sprawę do załatwienia.
Modre oczy taksowały go oceniając jak dobrze jest uzbrojony i opancerzony, poza widocznymi drzwiami samochodowymi
- Ależ mi tu dobrze, a wam lepiej będzie na zewnątrz. Na razie proszę grzecznie… wypierdalać - kątem oka zerknęła na Matta.
- Jasne, jasne... - machnął tylko ręką, rozglądając się po pomieszczeniu. Gdy dostrzegł Horatia i Verę rozmawiających przy stoliku, pchnął Gangrelkę drzwiami, próbując przecisnąć się dalej.

Flo

Flo ubrana w czarną, skórzaną suknie, stała niedaleko loży na piętrze. Z tego punktu miała doskonały widok na cały klub, a na tym jej w tym momencie najbardziej zależało. Ku zdziwieniu wszystkich nie była sama. Obok torreadorki stała młoda dziewczyna o wyjątkowo bladej cerze.


Skromna różowa sukienka tylko podkreślała, tę cechę kobiety. Jej oczy nieobecne, wpatrzone w jeden punkt. Wyglądała niczym zahipnotyzowana. Flo, co kilka chwil nachlała się i szeptała jej coś do ucha.
Wampirzyca zaraz po przybyciu przywitała się z oboma książętami, jak i z pozostałymi osobistościami, które przybyły na spotkanie.
Cierpliwie czekała na rozwój wydarzeń.
Kilka minut minęło spokojnie. Po chwili wparowali do baru Anarchiści. Idący na ich czele blondyn i koleś z drzwiami samochodu nie zwiastowali nic dobrego...
 
Corrick jest offline  
Stary 01-11-2016, 22:23   #2
 
Corrick's Avatar
 
Reputacja: 1 Corrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwu
Michelle uniknęła pchnięcia “tarczą”, jednak jej cios nie doszedł do celu.
- Jazda, brać Ventrasa! - warknął Matt, przepychając się w stronę Horatia. W jego dłoni pojawił się pistolet, którym wystrzelił w sufit. Pośród bywalców klubu zaczęła zbierać swe żniwo panika... Potraktowany umysłem Very Matt stanął jak wryty, opuścił dłonie wzdłuż ciała i kiwnął głową. Jego spojrzenie odnalazło Malkaviankę i ruszył w jej kierunku mechanicznym krokiem. Chwilę później wpadła w niego Michelle, powalając go na glebę i przetaczając się kilka metrów dalej.
Pozostali rozbiegli się po pomieszczeniu, rozcinając wszystko, co znalazło się na ich drodze. Ktoś padł z rozciętym gardłem, komuś innemu pałka rozbiła głowę. Sabatnicy podchodzili ławą, nie licząc Matta, który szarpał się gdzieś z Gangrelką. Ochroniarze ustawili się przed Księciami, zasłaniając ich swoimi ciałami.
- Do boju! - krzyknęła wesoło Vera by dodać ochroniarzom animuszu - A my tymczasem, księciuniu wychodzimy! - popchnęła Ventrue w stronę tylnego wyjścia, napotkała jednak opór Vespera.
- Wstrzymajmy się, aż będzie pewne, że trzeba uciekać. Druga grupa, mogła obstawić tylne wyjście. Możemy się w nich wpakować - powiedział wyciągając telefon.
W tym samym czasie gangrelka weszła w zwarcie z Gangrelem sabatu. Oczy zalśniły jasną zielenią i zwierzęce warknięcie wyrwało się jej gdy próbowała założyć chwyt blondynowi.
Gdy tylko rozpoczęła się awantura Flo i jej towarzyszka kucnęły instynktownie. Wampirzyca skrzywiła się i rozejrzała po klubie. Jakaś banda idiotów postanowiła zaatakować na spotkaniu dwóch książąt. Z drugiej strony to dowodziło tylko tego, że mają dość słabą ochronę.
Flo popchnęła dziewczynę i szepnęła do niej:
- Nie wychylaj się mała.
Sama zaś rozejrzała się za konsolą dj-a. Gdy zorientowała się w sytuacji, ruszyła skulona w tamtą stronę. Gdy dotarła na miejsce, wprawny ruchem dłoni przestawiła kilka pokręteł na konsoli. Następnie chwyciła mikrofon i przyłożyła go do ust. Po chwili zaczęła cicho nucić do niego. Dźwięki były melodyjne, ale niezwykle irytujące. Wypuszczane przez Flo dźwięki wyraźnie osłabiały koncentrację zarówno jednych, jak i drugich strzelców. Nie byli w stanie porządnie wymierzyć, co przypuszczalnie uratowało byt niejednego wampira tej nocy...
Michelle utrzymała Matta bez najmniejszego problemu. Wampir był zbyt mocno pod wpływem Malkaviańskiego umysłu by nawiązać równą walkę z Gangrelką. Ochroniarze zaczęli strzelać do Sabatników, chowając się za stołami. Wampiry z przeciwnej drużyny uczyniły to samo. Środek sali zamienił się w miejsce regularnej strzelaniny.
Vera nie zamierzała czekać na środku, pociągnęła Horatio by schować jego i siebie przed strzelaniną.
- Czego oni konkretnie chcą od Ciebie? - powiedziała wybierając numer telefonu. Choć biorąc pod uwagę skoncentrowanie na Horatio zapewne komórką bawił się Vesper.
- Chicago! - warknął.
- Tak po prostu? Znowu? - zdziwiła się Vera pomiędzy wystrzałami i nawalanką. - Kiedy to się zaczęło?
- Ja wiem? Z miesiąc temu? -
Ventrue skulił się za stolikiem, wyjmując rewolwer z kieszeni. Wypalił w stronę Sabatników.
- No żesz kurwa mać….! - wyrwało się w odpowiedzi z karminowych ust gdy Vesp nie mógł się dodzwonić. Veronika nie odbierała. Do tego te dźwięki jakby ryjące gwoździami w mózgu. - Scheiße! Was is das zum Teufel?! - Vesper wyrzucił z siebie przykładając ręce do uszu.
Michelle radziła sobie zaskakująco dobrze, co przyjęła ze zdziwieniem, ale i lekkim zawodem. Chyba po cichu liczyła na rozruszanie się. Kiedy udało jej się, jako tako, unieruchomić Matta wywarczała
- Co wy odpierdalacie?! - w odpowiedzi dostała tylko lewy sierpowy na szczękę. Wampir zepchnął ją z siebie i wycofał się w stronę Very. Dziewczyna potrząsnęła głową, jak pies, który próbuje się otrząsnąć po upadku i nie dając za wygraną chciała pochwycić blondyna, tym razem pazurami, bo widocznie zabawa się skończyła. Kilka razy złapała chłopaka za spodnie, targając materiał tyle razy, że wreszcie wbiła się w jego nogę. Spojrzał na nią ze wkurwieniem w ślepiach i rzucił się w jej stronę, znajdując się u góry. Leżeli idealnie na linii strzału wampirów Camarilli. Rudowłosa złapała go za ramiona wbijając w nie boleśnie pazury, po czym próbowała nogami silnie odepchnąć, go by poleciał za nią.
- No teraz to mnie wkurwiliscie… - Vesper wywarczał i zaczął grzebać w torebce Very. Przez dziesięciolecia przyzwyczajał się do braku kieszeni czy kabur pod kobiecymi kreacjami. Vera wstawała wcześniej, ona ubierała Jobb. Z początku trzymanie rzeczy w torebce traktował z odrazą, ale przyzwyczaił się. Pomiędzy komórką, paczkami żelków, lusterkiem, kosmetykami, próbował dogrzebac się do beretty. Musiał przy tym opierać się próbom Very do spieprzania w kierunku tylnego wyjścia.
Michelle przerzuciła Matta przez siebie, poleciała za nim. Teraz ona znalazła się na górze. Vesper wygrzebał broń i przeładował, po czym zaczął pruć w kierunku napastników. Vera wcześniej sięgnęła ku mocy krwi, przez co jego ruchy były płynne i precyzyjne, teraz i on sięgnął po Vitae krążące w ich ciele. Pociągał za spust raz za razem, szybko jakby na oślep… ale jego umysł dostosował się do tempa, to świat wokół jakby zwolnił.
Pierwszy strzał wypuszczony przez Vespera trafił w stolik, ale druga kula poszybowała już nieco wyżej, trafiając wrażego wampira prosto między oczy. Trafiony przewrócił się na plecy, ale po chwili się podniósł i odpowiedział tym samym. Z dużo mniejszą skutecznością, bowiem wypuszczona przezeń seria nawet nie musnęła Jobb i Horatia. W tym czasie Michelle udało się obezwładnić Matta i rozpocząć mozolny marsz w stronę wyjścia. Nie wiadomo skąd pojawił się Lars, który wplątał się w walkę z taszczącym drzwi samochodowe wampirem. Kilka ciosów wylądowało na tej “tarczy”, ale jedynie ją wgniotło. Najłatwiej dla Michelle było, by pchnąć, raz, a dobrze Mattem w kierunku drzwi, jednak wówczas mógłby wyrwać się i znów jej przyłożyć. Coraz intensywniejszy zapach krwi unoszący się w powietrzu na pozwalał się jej skupić, choć starała się koncentrować jedynie na wykonywanym zadaniu. Gardłowe warczenie dało się słyszeć, gdy dziewczyna zmagała się z sabatnikiem, w końcu jednak podjęła ryzykowną decyzję i postanowiła używając całej swojej siły pchnąć Mattem w kierunku tylnego wyjścia. Wampir przeleciał przez framugę razem z drzwiami, wyrywając je z zawiasów. Gangrelka nie czekała na jego reakcję, wypadła za drzwi, zaraz za nim, lecz w przeciwieństwie do blondyna, ona stała na nogach
- Masz ostatnią szansę, spierdalaj - zwierzęce nuty zdenerwowania, tak dobrze mu znane były słyszalne w jej głosie.
Matt tylko spojrzał na nią, wstał z ziemi i spróbował się wepchnąć z powrotem. Wciąż działał umysł Malkavianki...Michelle chyba nie do końca rozumiała co dzieje się z Mattem, jednego jednak była pewna. Nie zachowywał się tak jak, powinien był się zachowywać. Postanowiła więc zadziałać, dość brutalnie i znokautować go, mocnym prawym sierpowym w okolicę jego skroni. Cios trafił idealnie w punkt, ale Matt postanowił oddać cios, jego pięść wbiła się prosto w brzuch wampirzycy. Zwalił się na podłogę, znokautowany. Michelle syknęła, gdy dostała w brzuch, bo tego się nie spodziewała, szybko jednak rozejrzała się po okolicy, chcąc zorientować się jak wygląda sytuacja poza klubem. Na zewnątrz było spokojnie, Gangrelka nie widziała nikogo w zasięgu swego wzroku. Jej węch też nic nie wyczuł, żadnych materiałów wybuchowych w pobliżu. W środku sytuacja też zaczęła się uspokajać, głównie za sprawą Vespera i Larsa, którzy wzięli sprawy w swoje ręce i zaczęli rozprawiać się z Sabatnikami. Lars kopnął gościa z “tarczą” w taki sposób, że ten wypadł przez główne drzwi.
- Uciekać! - krzyknął jeden z nich, podrywając się do biegu.
Vera jednak miała inne plany. Chciała dołapać jednego z napastników i przesłuchać. Ponownie użyła przyzwania, tym razem na najgłośniej wydzierającym się.
Za drzwiami za to była agentka służb federalnych miała jeden cel, zabrać głupiego blondyna z tego miejsca. Podniosła go i przerzuciła sobie przez ramię, po czym ruszyła w głąb wąskiej alejki za klubem, gdy była dostatecznie daleko wejścia podeszła do ściany sąsiedniego budynku i wybiła się mocno nogami chcąc doskoczyć do najbliższego gzymsu łapiąc go pazurami.
Michelle udało się wspiąć na budynek. Gdy była już z dala od oczu innych nieumarłych, położyła nieprzytomnego Matta na dachu, by zaraz samemu z niego zeskoczyć i wrócić w dość ekspresowym tempie do środka nocnego klubu.
Tymczasem wyzwolona z okowów moc Very zaczęła przyciągać do siebie sabatnika, który miał właśnie wybiec przez drzwi. Odwrócił się na pięcie i zaczął kroczyć w ich stronę. Jednak strażnicy nie bardzo zrozumieli zamiary Malkavianki i zaczęli strzelać do nieumarłego.
- Padnij! - powiedział z mocą Vesp, on rozumiał intencje Very, rozumieli się często bez słów. Głos wampira nie wyraził prośby, nie było to polecenie. Była to dzika wola idąca nie tylko głosem, ale i spojrzeniem.
- Wstrzymać ogień! - wrzasnęła na to wampirzyca do oszołomów obawiających się jednego sabatnika-marionetki - Wstrzymać ogień! Chcę go żywego!!! - wrzeszczała - No dobra, nie do końca żywego - wymruczała już pod nosem ni to do siebie ni do Vespera. Z jakiegoś powodu wydało jej się to niezłym dowcipem.
Vera podeszła do złowionego Sabbatnika podchodząc z miną jak kocur siedzący na złowionej myszy.
- Spierdalać! - warknęła do ochrony i osób, które ładowały się w pobliże.
- Horatio! Chodź tutaj! - rzuciła poleceniem również do księcia Chicago - Każ swoim przydupasom zapewnić nam prywatność. A ty - odwróciła twarz by spojrzeć na więźnia - usiądź sobie mój drogi. - uśmiechnęła się kącikiem ust, drugi był wygięty w zły grymas. Jedno oko zaś zezowało po sali. Vesper w tej chwili największą ochotę miał ojebać od góry do dołu księcia Greenwooda za to, że w ogóle dopuścił do tego co się stało. Fakt, że ochrona imprezy pozwoliła na wtargnięcie tej bandy do środka i zagrożenie trzem książętom… co tam książętom. IM! Złapany sabatnik posłusznie usiadł na stołku, otoczony przez obstawę “garniturków”. Po chwili zaczął się między nimi przepychać Lars - szeryf LA.
- Kurwa jego mać, chcę być przy tym przesłuchaniu! - warknął. - W zasadzie, to moja robota, ale jeśli już się do tego pchacie... - westchnął, rozpychając się obok Very na stołku.
Vesp już chciał zamiast księciu wygarnąć szeryfowi co leżało mu na żołądku. Nie był jednak na to czas. Trzeba było dowiedzieć się jak najwięcej… kłócący się do tej pory Vesp i Vera zaczęli działać wspólnie. Twarz Jobb przybliżyła się do twarzy jeńca, oczy dziewczyny wpatrywały się jego oczy. Vesp wpełzał do umysłu wampira. Mężczyzna ujrzał kilku wampirów, którzy spotkali się z typkiem z improwizowaną tarczą, którą były drzwi samochodu. To on wydawał rozkazy, to on przedstawił im plan działania. I to on dowodził.
- Kurwa, co tam widzisz? - zapytał Verę szeryf.
- Kurwa, odpierrrrrrdol się, jeśli Ci życie miłe - poradziła słodkim głosem Vera. - Twoja kolej przyjdzie za chwilę. - zmierzyła Szeryfa nijakim wzrokiem i zwróciła się do więźnia:
- Kochany, opowiedz mi kto was tu przysłał, jak się z nim skontaktować i jak go znaleźć. - musnęła policzek wampira zimnymi palcami - Przecież wiesz, że chcesz - mrugnęła do niego zachęcająco.
Działali razem wspomagając się wzajemnie swymi mocami. Gdy Vesper znalazł odpowiednie myśli mogące najpewniej mieć związek z napadem, nie buszował w głowie wampira sprawdzając wszelkie powiązania i odkrywając różne myśli zapisane w głowie. Uczepił się kilku z nich, i wsączył w jeńca swą wolę, krótkie ni to polecenie ni sztuczne uczucie. Uczucie chęci podzielenia się wszystkim związanym z tym co za mentalne lejce trzymał Vesp po odnalezieniu. Podzielenia się z najbliższą osobą na świecie. Nią. bo była mu przecież najbliższa. Musiał i chciał to z siebie wyrzucić. Przynajmniej Vesp tak starał się go omotac. Oboje wzrokiem i uśmiechem pracowali nad jeńcem. Vera od zewnątrz, Vesp od wewnątrz.

Starania Jobb krok po kroku spełzały na niczym. Widział kilka twarzy przypadkowych ludzi, kolesia który wystrzelił w powietrze wchodząc do The Mayan, tego którego Lars wykopał razem z drzwiami... Tego, który dowodził. Tego, który przekazał innym plan i informacje. W klubie mieli się spotkać Księciowie LA i Chicago. Sabat chciał przejąć trzecie największe miasto w USA, stworzyć z niego swoją fortecę. Przestępczość miała się tam dobrze, o tym wiedzieli wszyscy... Ale tamtejsi “buntownicy” nie mogli ruszyć się do przodu nie ucinając hydrze głowy - dobrze wiedzieli, że skłócona i nie trzymana za pysk Camarilla im ulegnie. “Anonimowy cynk” dał im znać, że Horatio leci do LA, gdzie będzie bardziej podatny na ataki…

Gdy strzały ucichły Flo i jej towarzyszka wyszły z jak się na szczęście okazało, bezpiecznej kryjówki. Wampirzyca rozejrzała się, gdzie są obaj książęta.
Książe Chicago stał otoczony kordonem swych wiernych “garniturów” przy stoliku, gdzie Vera przesłuchiwała pojymanego wampira. Znajdował się tam również Lars, miejscowy szeryf, razem ze swoją protegowaną, Michelle. Właśnie podchodził do nich Ed, Książe Los Angeles w towarzystwie kilku ochroniarzy i Księcia San Diego. Malkvianin rozmawiał o czymś z Torreadorem w niezwykle ożywiony sposób.

Florence zbliżyła się do całej grupy. Uważnie spoglądała na wszystkie strony rejestrując otaczającą ją przestrzeń. Młoda dziewczyna szła za nią posłuszna niczym zahipnotyzowana.
- Książę - rzekła Flo kłaniając się z kurtuazją przed władcą San Diego oraz dwójką pozostałych władców - Cieszę się, że jesteś cały. Raduje mnie również, że i wam nic się nie stało - ostatnie słowa skierowała do władców LA i Chicago - Jak mogło dojść do tak potwornego ataku?
- Widzisz Ed, to jest Flo, opowiadałem ci o niej. -
powiedział Armando, Książę San Diego. Momentalnie znalazł się u jej boku. - To, co potrafi uczynić ze swym głosem... Wspaniałe, prawda amigo? - Greenwood tylko westchnął.
- Prawda. Zawdzięczamy jej to, że nie zarobiliśmy kulki dziś w nocy. Ed Greenwood, miło mi poznać. - wyciągnął bezceremonialnie dłoń przed siebie. - Myślę, że to jest sprawa dla Larsa, jak doszło do takiego naruszenia. - skinął głową w stronę stolika, gdzie siedział szeryf, Vera i przesłuchiwany wampir.
Flo uścisnęła dłoń wampira, jednocześnie robiąc delikatny ukłon niczym dworka.
- Cieszę się, że mogłam pomóc - odparła, skromnie schylając głowę - Jeśli tylko pan pozwoli, to chciałabym pomóc jeszcze bardziej.
- Za pozwoleniem książęcej mości, chciałabym zostać sam na sam z tym tam. -
kiwnęła w stronę przesłuchiwanego sabatnika. - Postaram się dowiedzieć czegoś więcej o tym niecnym ataku.
Vera powoli się prostowała korzystając z chwili na chwilę z mocy swej krwi.
- Zabieram go. - mruknęła zupełnie ignorując upierdliwe brzęczenie rozmów wkoło - Ed… Ty lepiej pomyśl jak zrewanżujesz się MNIE i swojemu dworowi za narażenie ich na atak Sabbatu. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że nie mogę tego pominąć w raporcie - rzekła znacząco i uśmiechnęła się paskudnie patrząc na Szeryfa - Zacznijmy od informacji jak zamierzasz ukarać niekompetencję Szeryfa i jego ekipy, potem przejdź do tematu Seneszala i Twojego Bicza, hm, gdzież on jest? - Vera nie przejmowała się zebranym tłumem, dając upokorzonemu i upodlonemu dzisiejszej nocy księciu LA na wyjście z sytuacji z twarzą Nie miała wątpliwości, że pozycja Greenwooda została dzisiaj podkopana tak, że wisiała obecnie na włosku. Paranoja w niej mówiła, że być może sam przyłożył dłoń do umożliwienia napadu, gdy cała wierchuszka Camarili znajdowała się w klubie. Rzuciła spojrzeniem w stronę Primogenów i Harpii kręcąc wodę na młyn tych ostatnich. Jedno słowo rzucone tu i ówdzie i stanowisko księcia przestawało być atrakcyjne w szybkim tempie. Zastąpiła drogę do złapanego Sabatnika na wypadek gdyby ktoś chciał się do niego zbliżać - Ty, mój piękny, - zwróciła się do Szeryfa lecz spoglądała na wampira nijako by przesunąć wzrok na Michelle - powiedz mi, gdzie jest ten śliczny blondasek, z którym tak efektownie tłukła się twoja córeczka. Uciekł może? - Po chwili ciszy ten sam głos choć zdecydowanie różnym tonem mruknął pod nosem: - Dobra, Ich gebe auf, włączcie to śpiewanie z powrotem, Wolę tamto niż te jej tyrady…
Książe gestem dłoni powstrzymał Flo w miejscu. Ed spojrzał na Horatia, na Verę, założył ręce za plecami i rzekł cichym tonem. - Z naszej strony zachowano najwyższy priorytet bezpieczeństwa. - rozłożył ręce szeroko, pokazując na otoczenie klubu. - Jak widzisz, jesteśmy tu wyłącznie my. Nikogo więcej tu nie ma. - powiódł wzrokiem po zebranych. Żadnych ludzi, żadnych wampirów poza ochroniarzami i kilkoma wyżej postawionymi wampirami. - Podejrzewamy, że od kilku miesięcy mamy wśród nas kreta, który pracuje dla Sabatu. Lars jest na tropie całej sprawy. To, co wydarzyło się tutaj było... pułapką. Mieliśmy wyłapać kogoś, kto będzie coś wiedział. - wzrok Księcia stał się zimny, kiedy spojrzał na Verę. - Powiesz w końcu co z niego wyciągnęłaś?
Verę zatkało nad tak idiotycznym wytłumaczeniem tego co się stało dzisiejszego wieczora. Wytrzeszczyła oczy wpatrując się w idiotę przed sobą jak wół na malowane wrota. Zaproszenie elity Camarilli do klubu, wystawienie ich na atak Sabbatu, “najwyższy priorytet bezpieczeństwa”, który polegał na jednej lasce i jednym debilu plującym się teraz o JEJ więźnia podczas gdy nikt inny nie raczył wykonać żadnych prób złapania, zatrzymania lub unicestwienia sfory. Zastanawiała się kto tu jest bardziej szalony ona czy zebrani. Miała wrażenie, że ogląda wariatkowo przez szybę akwarium i nie mogła się nadziwić absurdalności tłumaczeń tego kretyna!
- Następnym razem książę - Vesper wykorzystał chwile braku reakcji zaciętej ze złości Very, której nie rozumiał. Pułapka zdawała się mu logiczna, choć ryzyko jakieś może i faktycznie było. - Miło byłoby wiedzieć. Scheiße… Wziąłbym swoich ludzi, może udałoby się wyłapać wszystkich. Chyba, że byłem w podejrzeniu o bycie kretem? - Uniósł lekko brwi, po czym wskazał siedzącego sabatnika. - To płotka, dowodził ten osłaniający się drzwiami. Chcieli stuknąć Horatia, bo Sabat ostrzy sobie zęby na Chicago. Są gotowi przejąć miasto, ale łatwiej im będzie jak wyeliminują księcia i pierdolną w chaos. Bo będzie chaos jak zacznie się walka o władzę i stołek księcia. - Vesper skrzywił nieznacznie kącikami ust Jobb. - Ktoś dał cynk, że Horatio przylatuje do LA, chcieli go stuknąć poza jego terenem. Es ist einfacher niżby mieli zasadzać się w Chicago. Mogę nad nim jeszcze posiedzieć, ale nie zdziwiłbym się jakby to był jedynie świeżak zrobiony na akcję. - Pokręcił głową wydymając lekko uszminkowane usta.
- Chcesz im jeszcze również zdradzić rozmiar swojego buta? Czy zamierzasz opowiedzieć też bajkę na dobranoc, utulić i otrzeć łezki? - spytała wściekłym głosem.
- Czy Ciebie dokumentnie posrało? - Vesper był tyleż zły co zdziwiony. Szczupła brunetka definitywnie wchodziła w motyw rozmowy samej ze sobą.
- To chyba ja powinnam zapytać Ciebie. Poprzepalało Ci tę resztkę zwojów mózgowych? Dopiero Ci raczył powiedzieć, że kret. A Ty pierwsze co śpiewasz wszystko przy wszystkich?! Ta muzyka Ci przegrzała resztki trzeźwych myśli? Zidiociałeś do imentu?
Florence widząc gest księcia zatrzymała się, odpowiadając tylko lekkim uśmiechem i skinieniem głową. Z zaciekawieniem obserwowała to co się działo i czekała na efekty. Szepnęła tylko coś swojej towarzyszce na ucho. Po tych słowach młoda dziewczyna ruszyła w stronę drzwi.
Michelle nie mogła powstrzymać się od drobnych uśmiechów. burdel na kółkach, nie ma co. Niby takie, to żyje setki lat, a nie potrafi się nauczyć najprostszej rzeczy
- Nie wiem, z kim rozmawiasz i mam to w dupie- odezwała się w kierunku najwidoczniej mającej ze sobą problemy szczupłej brunetki - ale po takiej akcji, kreta zapewne już tu nie ma. Sabat może jest narwany, ale nie jest głupi, na pewno wpadli już na to, że całe zajście było ustawione. - wzruszyła ramionami - opcje są dwie, kretowi uda się zatuszować swoje potknięcie, lub też nie, w opcji pierwszej będzie dalej działał, ale będzie ostrożniejszy zaś jeżeli mu się nie uda to Biskup i jego sfora się nim zajmą. A co do Blondaska, to spieprzył, sabat zajebiście szybko potrafi uciekać, jak go się dobrze pogłaszcze pazurkami - rudowłosa dziewczyna stojąca nieopodal Larsa wzruszyła ramionami i uniosła do ust dłoń oblizując palce z powoli zasychającej krwi.
Vera uśmiechnęła się:
- Z kim rozmawiam to naprawdę nie Twoja sprawa - machnęła dłonią ciągnąc dalej z brytyjską flegmą - Czyli jeden z napastników, którego miałaś szansę dołapać uciekł cały i zdrowy, tak? Puściłaś go tak sama z siebie czy też ładnie Cię poprosił? - uśmiech poszerzał się, gdy spojrzenie wampirzycy ogniskowało się na popisach Gangrelki. - Skoro jesteś specem od Sabbatu to skąd założenie, że i tak nie wiedzieli, że pułapka była ustawiana? Jedna sfora na wjazd do klubu z trójką książąt i elitą LA? JEDNA? I to jakieś popłuczyny? - parsknęła.
- Lars, na chuj to było? Bo gówno nam dało, a jedynie sprawiło, że potencjalny kret będzie się miał na baczności i wytropienie go będzie jeszcze trudniejsze - te słowa skierowała już do swojego stwórcy.
- Dało nam to tyle, że wiemy, że papcio Ci nie ufa w temacie, złotko. - Vera zachichotała i spojrzała na Horatio - A Ty mnie rozczarowałeś - zacmokała wesoło łapiąc Sabbatnika za fraki. Ruszyła do wyjścia z klubu by sprawdzić okolicę wlokąc więźnia za sobą. Po kilku krokach zmieniła zdanie i puściła go jednak. Niepotrzebny ciężar.
Nim dziewczyna zdążyła opuścić bar, a zaraz po tym jak zasugerowała, że Lars ma podstawy by nie ufać swej protegowanej rudowłosa, bardzo szybko znalazła się przy brunetce, pochwyciła jej ramię w żelaznym uścisku i wywarczała przez zęby
- Coś sugerujesz kurwo?
Doszło do krótkiej szarpaniny między Michelle i Jobb, gdy Gangrelka wpierw szarpnęła Malkaviankę za rękaw, rozrywając jej ubranie, a później to Vera rozdarła koszulkę protegowanej Larsa. Złapały się za barki i mierzyły się wzrokiem.
Florence nie mogła uwierzyć w to, co się wyprawia. Spojrzała w stronę księcia i całej jego świty. Takiego zachowania mogłaby się spodziewać po członkach Sabatu, a nie Camarilli. To po prostu nie mieściło się jej w głowie. Zbliżyła się do księcia i zapytała:
- Z całym szacunkiem wasza książęca mość, ale to chyba zakrawa na lekką kpinę. Nie mówiąc już o tym, że to niewątpliwie bije w wasz majestat, władzę i prestiż. Więzień chyba powinien być zatrzymany i przesłuchany przez przedstawicieli władzy lub wyznaczone przez ciebie osoby.
- Jak zaraz mnie nie puścisz Mädchen… to urwę ci rękę -
tym razem ton i akcent był inny choć mówiła znów Jobb. - Nie żartuję słoneczko.
- Spokój! -
warknęli jednocześnie Lars i Ed, a kilku ochroniarzy podbiegło do szarpiących się dziewczyn. - Dość tego cyrku. Michelle, Vero, ochłońcie. - ton Eda nie zostawiał miejsca na negocjacje. Obecna w klubie elita zaczęła szeptać między sobą, widząc takie zachowanie i szarpaninę między Jobb i Michelle. - Myślę, że dosyć już pokazałyście. Na przyszłość proszę nie podważać moich decyzji. Czy to jasne? - zapytał już z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Naturlich Herzog Greenwood. Nikt nie zamierza mam nadzieję tego czynić - powiedział Vesper bardziej ugodowym, ale ni o gram miększym tonem. - Tradycja domeny - dodał nie zamierzając wskazywać faktu, że prócz dociekań dotyczących wiedzy pochwyconego, książe zadnej decyzji wydac jeszcze nie zdążył. - Aber, jeżeli ta ruda schlampe nie zabierze swojej ślicznej łapki, to ją straci. - Twarz Jobb nie obróciła się do księcia. Oczy wpatrywały się w Michelle, a odbijały się w nich różne uczucia, jakby zupełnie przeciwstawne sobie. Jednocześnie zimne i grzeczne stalowe zdecydowanie Vespera i gorące wkurwienie Very. Iście mieszanka tryskająca obłędem.
Toreadorka przyjęła reakcję księcia z wielkim zadowoleniem. Zbliżyła się do władcy LA i nachylając się w jego stronę rzekła półgłosem:
- Książę, czy aby ukrócić wszelkie waśnie i spory mógłbyś wyznaczyć osoby, które zajmą się przesłuchaniem więźnia. Wiem, że wedle prawa ten przywilej należy się szeryfowi, jednak śmiem twierdzić, że mogę się przydać przy tym zadaniu.
- Sprawą zajmie się specjalny oddział pod nadzorem Boccoba. - uciął dyskusję Ed. - On jeden wie jak wyśledzić każdego. - Malkav uśmiechnął się lekko. - Więc tak, sprawa jest pod kontrolą. - odwrócił się na pięcie i skinął na swych ochroniarzy. Ruszył powoli do wyjścia. - Horatio, zapraszam... - powiedział, gdy przechodził obok księcia Chicago.

* * *

4 listopada 2016r., godzina 21:17
Elizjum, centrum Los Angeles

Książę Greenwood wyglądał dziś wyjątkowo dostojnie. Jego siwa broda była zwyczajowo rozpuszczona, ale włosy zaplątał w warkocze. Drogi garnitur, który miał na sobie plus leżący obecnie na stoliku cylinder tylko dodawały groteski Edowi. W ręce trzymał wąski kieliszek z vitae, wykonany z misternie rzeźbionego szkła zdobionego drogimi kamieniami.


Odchrząknął, pociągnął niewielki łyk z kieliszka i spojrzał na siedzące przy stoliku cztery wampiry – dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
- Przybyliście tutaj, bo sprawa jest niezwykle... delikatna. - zaczął niepewnie. - Kilka dni temu, praktycznie bez zapowiedzi, zniknął primogen Nosferatu, Boccob. On też zajmował się sprawą kreta Sabatu w naszej społeczności... - Ed westchnął ciężko i odstawił kieliszek. - Ponadto, on miał dostęp do wszystkich naszych zasobów bezpieczeństwa. Dane naszych schronień, Elizjów, telefony komórkowe, skrzynki mailingowe, rachunki bankowe... Wszystko. W normalnych warunkach uznałbym że to on jest kretem i ogłosił Krwawe Łowy, ale sytuacja jest daleko bardziej delikatna. - sięgnął po kieliszek i opróżnił go jednym ruchem. - Boc ustawił maile, które podczas świąt Bożego Narodzenia trafią do wszystkich organizacji, które, łagodnie mówiąc, są nam nieprzychylne. NSA, FBI, Arcanum, Inkwizycja... - jego brew powędrowała znacząco w górę. - Pewnie nasuwa wam się milion pytań, prawda? Więc rozwieję wasze wątpliwości. Boc ustawił zabezpieczenia biometryczne – siatkówkę, odcisk palca i próbkę krwi. Dlatego potrzebujemy go w stanie używalności, by pozbyć się tych maili. - sięgnął po kolejny kieliszek, zakręcił nim kółeczko, upił odrobinę krwi i odstawił go. - Gdzie w tym wszystkim wy? - zapytał sam siebie. - Flo i Michelle są tutaj, bo się wykazały podczas kryzysu z Horatio. Jobb niestety poleciała z księciem do Chicago, by... pomóc mu wyprostować niektóre sprawy. Ale, ale. Wasza dwójka. - spojrzał tu na mężczyzn. - Jest tutaj, bo dostaliście kredyt zaufania. Zarówno od Jobb, jak i ode mnie. Nie spierdolcie tego. - szepnął. - Drogie panie, to jest Jerycho, a to Nathaniel. - wskazał najpierw wyższego z nich, później kolesia, który wyglądał trochę jak punk.
- Jeśli macie jakieś pytania... Proszę, śmiało. - uśmiechnął się przyjaźnie. - Pewnie chcecie wiedzieć co będziecie z tego mieli?
 
Corrick jest offline  
Stary 06-11-2016, 02:10   #3
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


Miał pytania?
Nathaniel nie był przekonany do pytań, on wiedział jak sprawa jest poważna. Ed nie taiłby niczego, co mogło im być potrzebne by dorwać brzydala. A jeżeli nawet pytania jakieś były potrzebne, to wolał zostawić je innym.
Siedział cicho.
W rękach obracał komórkę, od czasu do czasu zwalniając wygaszacz. Palec jakoś tak sam kliknął aplikacje gmaila.
w jedynej kopii roboczej wciąż były słowa jakie napisał, a nie wysłał.
I teraz nie wciskał send, dopisał tylko: "Helllooou??"
Wyłączył ekran i wspomniał poprzednią noc...


- Wilkommen Nathaniel. Jak zwykle przed czasem. - Jobb patrzyła na Tremera bawiąc się wisiorkiem zawieszonym na szyi. To znaczy Vera się bawiła, Vesper zaś mówił.
Obserwowali go za to uważnie oboje.
Nathaniel usiadł i milczał, choć grzecznie przywitał się skinieniem głowy.
Przez chwilę panowała cisza.
- Naprawdę nie mamy na to czasu. - Jobb fuknęła lekko zirytowana. - Trochę mamy - dodała zaraz.


Nat poruszył się lekko starając się ułożyć wygodniej na miękkiej kanapie w niewielkim alkierzu robiącym za miejsce VIP w restauracji “Le Bergère” w Chicago. Trzy godziny lotu w jedną stronę. Nawet nie czarter, a prywatny odrzutowiec podstawiony na lotnisko by go tu ściągnąć, jakby nie można było załatwić sprawy mailem lub zabezpieczonymi komórkami.
I teraz jeden milczy, druga twierdzi, że nie mają czasu. Pieprznięci oboje zdrowo i do bólu. Choć może jedynie jedna pieprznięta? Po prostu Jobb? Nath nigdy nie rozwikłał, czy to szalona Malkavianka miała rozdwojenie jaźni, czy może Vesper miał rację?
Zaklął w myślach.
Próby rozwikłania tego co dzieje się w tej główce o ślicznej ale ni to zbyt kobiecej ni męskiej twarzy, musiały prowadzić w rejony gdzie wylądować nie chciał. Lubił swoją równowagę psychiczną.
Współpraca jednak nigdy nie była nieopłacalna, poza tym pracował też na zaufanie.
Mieć szacunek, nutę zaufania i może szczyptę przyjaźni malkawiańskiego archona, a nie mieć… to robiło cholerną różnicę.



- Ale nie musisz przedłużać! - Vera była dziś w zdecydowanie kiepskim nastroju, coś musiało ją mocno wpienić. - Wiesz, że Boccob zniknął? - dodał Vesper spokojniej patrząc na wampira.
- Jak to zniknął?
- To jeszcze nieoficjalne, wie parę osób. Książę ma problem Nat. My... -
urwał - my leider zresztą też.
- Nie rozumiem…
- Schizol chce wsypać wszystkich, FBI, NSA, Leopoldowe gówna. Coś mu odbiło. -
Ton i akcent zdradzał, że głos zabrała śliczniejsza połowa Jobb. - Naturlich, to jest wiadomość tajna, wie raptem kilka osób. Aber, to poważna, bardzo poważna sprawa Nat. - Teraz Vesp. Można było się cholera zgubić. - Zagrożona jest trzecia część zachodniego wybrzeża, o maskaradzie nie wspomnę. Donnerwetter. To robota dla Justicara Nat. A Justicar jak wiadomo zleca takie rzeczy swoim cynglom. W grę wchodzi Maris, justicarka Malkavian, by sprzątać burdel w domenie księcia Malkaviana. Albo Petrodon, bo Boccob to Nosferatu. Zgadnij kim chcieliby wysłużyć się oboje?
- Chyba, że umyją ręce i przekażą to wewnętrznemu kręgowi… -
Nathaniel zastanawiał się na głos. - To afera na ten kaliber. Na alastora z ramienia samej góry.
- Tak. I zlecą to alastorowi, który najlepiej orientuje się w terenie. W swoim terenie. Piękny scheisse zbieg okoliczności, że jeden z alastorów ma siedzibę w L.A.. Kółko się zamyka, dla nas sytuacja się nie zmienia. -
Twarz Jobb skrzywiła się nieznacznie.. Przyjemniejszy w brzmieniu, ale bardziej zirytowany głos dodał: - My mamy zaś robotę tu. W Chicago. Dosyć osobistą.
Nathaniel pokiwał głową.
- Gdzie w tym ja?
- Książę będzie chciał posprzątać swoimi kanałami, zanim nie będzie miał odwrotu i będzie musiał powiadomić kogo trzeba. Albo już zmontował, albo zmontuje grupę, która będzie miała za zadanie dorwać tego hurrensohn. Będziesz w tym składzie.
- Greenwood tobie na złość mnie do tego nie wyznaczy. Nie zrobi tego przecież gdy będzie wiedział, że Ty tego chcesz. Niepotrzebny mu ktoś, kto ma dobre kontakty z archonem.
- Nat… Nat… Nat… -
Jobb pokiwała głową, w jednym oku pojawiły się iskierki rozbawienia, drugie powędrowało ku powale w geście “o boshhh…”.
Nienawidził jak trafiały im się momenty równorzędnej kontroli mimiki. To było naprawdę przerażające.
- Jeżeli Ed dowie się, że ja wiem, to specjalnie weźmie do tego Ciebie. O twoją lojalność obawiać się musi chyba najmniej z tych kogokolwiek wyznaczy, nicht wahr? I wykaże tym gest. Wrzuci w ekipę kogoś, kto ma z nami dobre relacje, byśmy mieli namiastkę poczucia, że wiemy co się dzieje. Ręka na pulsie. Wie, że inaczej możemy zechcieć zostawić Chicago i poszukać Boccoba sami. Ale jak znajdziemy go my, to przekażemy kręgowi… lub zażyczymy sobie sporych przysług oddając go w końcu Edowi. - Jobb uśmiechnęła się. - Uwierz mi, książę właśnie pieje z radości, że zezwalał na nasze kontakty i czasem współpracę patrząc na to przez palce. Sprawdzałeś maila?
- Od wyjścia z samolotu nie.
- Lubisz hazard?
- Jobb, w co Ty pogrywasz?
- Jeżeli masz na skrzynce maila od księcia, że oczekuje cię jutro po zmroku w ważnej sprawie, to …
- Nie będę się zakładał.
- In ordnung. Ale i tak sprawdź.

Nathaniel wyjął komórkę i wszedł na gmaila. Zaklął gdy zobaczył nieprzeczytaną wiadomość. Ponownie zaklął gdy zobaczył od kogo.
- Czego ode mnie chcesz? Jeżeli masz plan zrobienia ze mnie szczura…
- Proszę cię -
prychnęła Jobb - gdybym chciała… Um himmels willen, Vera… To się streszczajcie!... Jak będziesz nam przerywać, to nigdy…

Nathaniel spojrzał w okno, gdyby oddychał westchnąłby ciężko.
Ale nie oddychał.

- Chce, byś się przyłożył Nat. Mocno. Widziałem poziom planowania Eda - słowom towarzyszyło prychnięcie - widziałem komu może zlecić tę fuchę. Naprawdę, nawet ja byłem zażenowany. Nie potrzebuje szczura ni kreta, potrzebuje w ekipie kogoś, kto się naprawdę przyłoży, komu ufam, że nie skrewi. Verstehst du mich? - Jobb patrzyła tremerczykowi w oczy. Przy słowach o zaufaniu znów nastąpiło prychnięcie. Cóż, Nat nie miał go widać u Very. - Jak wam się uda, to nie będziemy ściągani z Chicago. Zależy mi na tym by tak było. A gdybyście spieprzyli i dostaniemy polecenie zajęcia się tym na last minute. Soooo, nie będziemy musieli tracić czasu na weryfikowanie dossier sprawy gdy dostanę je od ciebie. Tyle ile dacie radę zrobić.
- Nic więcej? -
upewniał się Nat.
- Nic.
Tremere kiwnął głową.
- Mogę liczyć na wsparcie?
- Możesz. Czego potrzebujesz.
- Kontaktów… -
Nat zaczął wymieniać.
- Och, halte deine Pferde! - wstrzymał go Vesp. - Nasze kontakty, nie mogą wiedzieć, że robisz to w porozumieniu z nami. Zapomnij. Ludzie, sprzęt? Tak. jakbyś potrzebował kasy, też dostaniesz.
- Ludzie? Sprzęt? Po co?
- Mamy informacje, że sabat też może chcieć go przechwycić. A poza tym… Boccob niezdrowo interesował sie futrzakami. Ma na nich trochę materiałów. Jeżeli odbiło mu na tyle by ujawniac wszystko, a pchlarze o tym wiedzą, to…

Nathaniel kiwnął głową.
Zrozumiał.
- Ilu?
- Dostaniesz cztery sekcje operatorów. Z puli dyżurnej, specjalnego przeznaczenia. Więcej nie da rady. Firma musi działać, my potrzebujemy siły ognia tutaj, a i ochrona rezydencji… Oprócz tego pełne wyposażenie bojowe, transport bez ograniczeń sprzętowych.

Nat nie komentował, kiwnął tylko głową.
- Kontaktować się będziesz z Enrique, jest uprzedzony o tym, że w określonym zakresie ma ci dać wszystko co potrzebne, choćby w środku nocy.
- Potrzebowałbym jeszcze… - Nathaniel uciekł wzrokiem do torebki Jobb, wiedział co w niej było. Nie dokończył.
- Dostaniesz. Naturlich… -
Jobb uśmiechnęła się słodko, a Tremere zagryzł lekko szczęki.

Był od niej pół wieku starszy nie potrafił zrozumieć jakim cudem Malkavianka… Odgonił te myśli.

- Masz tu adres mailowy z hasłem. Zapamiętaj, zniszcz. Będzie na nim notorycznie… ktoś. Tę jedną osobę myśle, możemy ci dać na wsparcie. Ale tylko w ten sposób. Wszelka korespondencja w kopiach roboczych, bez wysyłania ich. To bezpieczniejsze niż mailing, NSA trzepie każdą wiadomość słaną elektronicznie. Wpisz tam wszystko czego potrzebujesz ze… specjalnych zamówień. Dostaniesz odpowiedź gdzie odbierzesz. Możesz radzić się, możesz prosić o zdalne wsparcie. Możesz postarać się wykorzystać jego kontakty. Wydaliśmy polecenie, byś dostał co potrzebujesz.
Jobb wstała, a z jej ust wyrwało się coś w stylu: “no nareszcie!”.
- W aspekcie zasobów: Enrique, w aspekcie innych spraw: ten mail. Od momentu gdy zostaniesz przydzielony do sprawy, zero kontaktów między nami. Null. Verstehen?
Nathaniel kiwnął głową.

Rozumiał

Pokręcił głową znów skupiając się na słowach księcia.
Solidne gówno się tu kręciło...
 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 06-11-2016 o 17:53.
Leoncoeur jest offline  
Stary 06-11-2016, 20:31   #4
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację
Florence siedziała wyprostowana jak struna. Głowę trzymała wysoko, a spojrzenie miała wbite w księcia. Gdy ten skończył mówić, wampirzyca postanowiła, jako pierwsza się odezwać i zadać pytanie:
- Czcigodny książę - zaczęła bardzo formalnie - skąd pewność, że Boccob nie był kretem? Przecież ujawnienie tych wszystkich danych będzie dla nas potężnym ciosem. Może uznał on, że zebrał dość informacji i teraz czas uderzyć.
- Nie, Flo. Boc borykał się ostatnio z dość dużymi... problemami emocjonalnymi. Wilkołaki zabiły jego ghula, którego sobie upatrzył i dosyć ciężko to znosił. - Ed westchnął. - Przypuszczam, że wyruszył na jakąś prywatną wendettę czy coś takiego, bo kilka razy prosił mnie o pomoc…
Flo zakryła usta dłonią, gdyż ledwo powstrzymała wybuch śmiech na wieść, że Boccob przeszedł załamanie nerwowe po śmierci ghula. Siedzący obok blady wampir o długich czarnych włosach, krótkim zaroście i wściekle niebieskich oczach, też się lekko uśmiechnął i uniósł brew przekłutą kolczykiem. Jego obramowane czarnym makijażem oczy zmrużyły się lekko, a palec prawej dłoni wodził wokół kilku zawieszek noszonych na rzemieniach sznurkach i łańcuszkach. Podobnie jak Flo, kainita przedstawiony przez Greenwooda jako Nathaniel nie parsknął śmiechem, choć tu ciężej ocenić było czy mu bliżej czy dalej. Nie odzywał się.
Wampirzyca opanowała jednak emocje i zapytała:
- Czy w takim razie, jak rozumiem, groźba ujawnienia tych wszystkich informacji, nie jest też zemstą skierowaną przeciwko tobie, czcigodny książę.
- Nie podejrzewałbym go o to. - Ed pokręcił głową. - Chyba, że obraził się o to, że nie chciałem go wspomóc... Wiesz, Flo, Boc był nieco... kapryśny. Ostatnimi czasy bardziej niż zwykle.
- Zastanawiam się - westchnęła wampirzyca - Co w takim razie nim kierowało? Dlaczego chce ujawnić te wszystkie dane?
- Powód jest dla mnie... niejasny. - Książę westchnął przeciągle. - Ostatnio w jego kręgu zainteresowań znalazły się bardzo mocno zachowania wilkołaków. Patrząc przez pryzmat jego historii z tymi zwierzętami, naszej historii... Przypuszczam, że chce zwrócić uwagę świata na ten konkretny gatunek, przez co chce doprowadzić do jego eksterminacji.
- Dlaczego, więc my mamy się obawiać? - zapytała bardziej siebie niż księcia. Władca najwyraźniej nie wiedział zbyt wiele, albo co bardziej prawdopodobne nie chciał zbyt wiele mówić. Zebrane tutaj wampiry miał być tylko “chłopcami na posyłki”. Mają wykonać rozkaz i nie zadawać zbyt wielu niewygodnych pytań. Sprawa śmierdziała na kilometr, a wyjaśnienia Eda tylko to potwierdzały.
- Dobrze, skoro tak się sprawy mają, czcigodny książe, to uważam, że potrzebujemy kilku informacji o Boccobie. Znałeś go i to dość długo. Znasz jego zwyczaje, kryjówki, powiązania. To wszystko będzie nam potrzebne, abyśmy mogli ruszyć jego śladem i go wytropić.
- Jego leża nie znał nikt, nawet jego dziecko, Albrecht. - Ed uśmiechnął się słabo. - Ale zwyczaje już owszem. Zwykł bywać na czatach, gdzie wyłapywał młode osoby z okolicy. Rozmawiał z nimi, nawiązywał więź, wysyłał kilka rzeczy i odwiedzał kilka razy. Czynił ich swymi ghulami. Oprócz tego, przesiadywał dużo, bardzo dużo na różnych forach internetowych, rozbijając wszelkie możliwe poszlaki o wampirach w okolicy. Czyścił nas w mediach społecznościowych, prawie wszędzie gdzie przez przypadek się znaleźliśmy. - Książę pociągnął łyk z kieliszka. - Jeśli chodzi o powiązania, na pewno miał jakieś udziały w tej cichej wojnie między Applem a Microsoftem, podkopał linuxa... Przynajmniej tyle mogę powiedzieć na pewno. Miał dużo swobody z mojej strony. - Ed wzruszył ramionami z przepraszającym uśmiechem.
- W innej sytuacji te informacje zapewne byłby bardzo cenne, ale teraz… No cóż… Niewiele z tego można wysnuć. - Flo zamyśliła się i spojrzała po zebranych - Chyba, że ktoś z państwa jest specem od informatyki.
Nat w pierwszej reakcji spojrzał na blondynkę, ale wciąż siedział cicho. Ponownie skupił się na władcy LA, jakby ciężko mu było oderwać odeń wzrok.
- A mamy chociaż jakiś ślad, poszlakę, gdzie on mógł uciec, albo dokąd. Albo chociaż w jakim celu? - Florence pytała księcia, ale jednocześnie intensywnie myślała niczym szachista nad kolejnym ruchem.
- Mamy. - Książe uśmiechnął się lekko. - Kamery uliczne zarejestrowały go pierwszego listopada, jak wyjeżdżał z LA. Jeszcze przed świtem był w Sacramento, w Motelu Anchor przy krajowej piątce. No i zarejestrowano jego hondę civic z dziewięćdziesiątego dziewiątego roku na stacji benzynowej kilka kilometrów wcześniej. Później jakby całkowicie zniknął z radarów…
Gangrelka do tej pory milczała. Przysłuchiwała się wymianie zdań i informacji pomiędzy Toreadorką, a księciem. Miała już swoje teorie, rozpracowywała powoli w głowie co mogło się zdarzyć i ile z tych opcji było prawdopodobnymi biorąc pod uwagę zmienne.
- Dobrze.. - Córka Szeryfa zaczęła niepewnie, rozważając jeszcze w głowie słowa, które chce wypowiedzieć. Gdy Michelle była spokojna, wydawała się być nawet sympatyczna - Co jest naszym priorytetem numer jeden? Znalezienie kreta czy Boca w obecnej chwili? Bo to najprawdopodobniej zupełnie dwie różne i niepowiązane sprawy i to takie, za które trzeba się zupełnie inaczej zabrać.


Jerycho kiwnął głową gdy usłyszał, że dano mu szansę. Cóż… prawdopodobnie jeszcze wielokrotnie usłyszy to hasło nim w końcu uznają, że już zasłużył. Trudno. Był gotów się z tym pogodzić, choćby dlatego, że do Sabatu na pewno go nie ciągnęło ani do Anarchistów. Więc zostawała tylko ona.


Przez początek spotkania przykucał na piętacjh, przy ścianie, z pochyloną głową. Nawet w takiej pozycji widać było, że rozmiarów mu matka natura nie pożałowała. Był wielki. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać bo krył ją kaptur i pochylona głowa. Jak ktoś się przyjrzał dostrzec mógł także maskę.



Dopiero gdy się wyprostował dało się dostrzec jak pięknego wykonania ona była i jak, na prawdę, był wielki. Sporo ponad dwa metry na pewno.
- Mamy coś co należało do niego? Moje ogary mogą nam bardzo pomóc dzięki temu. Odpowiedział coś na próby kontaktu? Przedstawił żądania?
- Twoje ogary mogą gówno zrobić. Wiesz, jak szybko niknie zapach? Jaki test ulotny? To nie rozkładające się ciało, które wydziela intensywny zapach leżąc w jednym miejscu. Po kilkunastu godzinach zapach jest niemal nie do znalezienia, jeśli padał deszcz to już sprawa godzin. Jeżeli pogoń odbywa się natychmiastowo psy to świetni kompanii w tropieniu, po dniu, dwóch na niewiele się już zdają, chyba, że szukamy czegoś co się nie przemieszcza- rudowłosa wzruszyła ramionami, a każde słowo wypowiadała z niezachwianą pewnością.
Nat spojrzał na zegarek dyskretnie, choć zauważalnie. Wyjął telefon i zaczął na nim coś pisać.
- Skoro wiesz lepiej… - wzruszył raminami Jerycho - ale z mojej wiedzy wynika, że w dogodnych warunkach wytrenowany ogar jest w stanie podjąć trop nawet po trzech tygodniach. I TO SĄ FAKTY - zaakcentował mocno, podważając wiedzę Rudej - Co innego, że najpewniej istotnie to by gówno dało - kontynuował już bardziej ugodowym tonem - bo tresura to zdecydowanie nie jest mój konik i wykorzystywałem je jako strażników a nie psy tropiące. Możnaby wynająć jakiegoś detektywa z wyszkolonymi psami. Fundusz dziesięciu-piętnastu tysięcy powinien dać nam specjalistę który da radę i nie będzie zadawać pytań. Choć najlepiej byłoby znaleźć kogoś wśród naszych. Podzwonię trochę, sypnę dolarami i powinno się znaleźć kogoś do pomocy.
Rudowłosa tylko przewróciła oczami
-Nie będę się powtarzać. Wytresowane psy policyjne, służą do wykrywania zwłok, bo mają intensywny zapach. Nawet w służbie więziennej, w przypadku poszukiwania zbiegów, po 2 dniach odwołuje się psy, bo w otwartej przestrzeni psy nie są w stanie podążać za zapachem, jeśli nie jest dostatecznie intensywny. Ale jeśli masz na zbyciu pieniądze, próbuj, choć za długo pracowałam z psami tropiącymi by nie wiedzieć jak działają. W pomieszczeniach zamkniętych pies do 3 tygodni jest w stanie odnaleźć rzecz..ba, nawet odciski palców, na zewnątrz czas się skraca, sam wiatr sprawia skrócenie możliwego terminu śledzenia. nie wspomnę już o tym, że poszukiwany przemieszczał się autem.. Serio, droga wolna, jak masz czas by go tracić, proszę bardzo -machnęła dłonią, bo nie miało sensu się dalej sprzeczać, bo jak ktoś jej mówi o faktach, a najwyraźniej nie potrafi ich dokładnie zebrać, to nie był jej problem by go edukować.
Jerycho wysłuchał ze spokojem jak, wbrew swoim słowom, Ruda się powtórzyła. Choć tym razem nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jednak rzeczywiście dziewczyna posiada większą wiedzą od niego.
- W porządku. Uznam twoje słowa, bo to najwyraźniej jest twój konik, a nie mój. Co nie zmiania faktu, że pies tropiący mógłby się przydać. Gdy już zbliżymy się bardziej do niego. Gangrelka uśmiechnęła się nieznacznie na tę uwagę, ale nie kontynuowała dyskusji z Jerycho.
- Czy ktoś ma jeszcze jakiś plan, czy w końcu może ustalimy, którą sprawą trzeba się zająć najpierw?
- Khem, przepraszam, że przerywam... - Książę mlasnął kilka razy. - Waszym priorytetem jest odnalezienie Boccoba. Kretem zajmie się kto inny. - wtrącił Ed, przyglądając się rozmowie Michelle i Jerycho.
Rudowłosa przytaknęła i zaraz zadała pytanie bezpośrednio Edowi
- Czy jego wszystkie konta zostały namierzone? Wątpię by był na tyle głupi, by używać obecnie któregoś, ale może ostatnie transakcje będą nas w stanie nakierować. Ponadto czy mamy potwierdzoną informację, iż to na pewno on był widziany w motelu i czy kamery zarejestrowały jego osobę w aucie na stacji benzynowej?
Cytat:
Napisał ”Nathaniel SMS”
Masz dziś dyżur w kostnicy? Będę potrzebował byś pogrzebała trochę w sieci i… popytała duchów. Czeka Cię kolejna lekcja Connie. W sprawie Maskarady.
Wciskając przycisk SEND, czarnowłosy zamyślił się nad czymś i lekko zniecierpliwiony ponownie przeniósł wzrok na księcia. Jak psiak wyczekujący cierpliwie uwagi.


Odpowiedź dostał prawie natychmiast:
Cytat:
Napisał ”Connie SMS”
Mam. Daj znać, co Ci potrzeba, Nat.
Uśmiechnął się do siebie i tym razem nie schował telefonu. Dzieląc uwagę między księcia i dyskusję między rudą, a zamaskowanym, zaczął przeglądać twittera. Tylko przez chwilę rzucił jedno spojrzenie z dyskretnym błyskiem uznania wobec blondynki siedzącej po kilku początkowych pytaniach w milczeniu.
- Namierzenie konta nie zawsze jest możliwe. Banki szwajcarskie plus kilka sztuczek których mnie kiedyś nauczono wiele lat kryły moje pieniądze. Boccob zapewne ma kilkanaście fałszywych osobowości istniejących tylko na papierach, z których conajmniej kilkoma nigdy się nie pochwalił. Jeśli to ktoś kto brał udział w powstawaniu internetu to niemal na pewno ma łatwy dostęp do swojej gotówki.
- Konto bankowe? - Ed uśmiechnął się. - Tak, znam jedno, na nazwisko Tobbias Shadowbane, ale nie było używane od piętnastu lat. - odwrócił się w stronę Michelle. - Tak, mamy pewność, że to on był w motelu Anchor w Sacramento. Nasi informatorzy to potwierdzili. - skinął głową, uznając temat za zakończony. - Poza tym, Boc miał pokaźne pokłady gotówki... Z tego, co wiem, zatankował pełen bak i jeszcze kilkanaście kanistrów benzyny i zapłacił gotówką...
- Co z żądaniami? - zapytał Jerycho - Czy Boccob dał nam jakąś alternatywę? Powiedział “powieście za jaja tego i tego to wyłączę te maile”, czy odwala pełnego renegata?
- Otrzymałem prostego maila z informacją. Nic więcej...
- Rozumiem. Czyli nie jest sojusznikiem który chwilowo stracił poczytalność, ale otwarcie wrogiem zagrażającym całej Maskaradzie. To pozwala i narzuca znacznie agresywniejsze działania...
- Żyw i sprawny. Boc ma być żywy i sprawny, Jerycho - Ed spojrzał na młodszego wampira ostrym spojrzeniem.
Jerycho nieco skrzywił się pod maską, ale pochylił głowę w geście posłuszeństwa.


Rozmowa jeszcze trwała. Dopytywano o kolejne elementy i padały odpowiedzi w granicach wiedzy księcia.

- Wróćmy do tematu naszego wynagrodzenia za to narażanie skóry i poświęcanie czasu. Czego możemy spodziewać się w nagrodzie? - zapytał olbrzym, choć sam miał dobry pomysł co by chciał i sądził, że Ed bardzo chętnie na to przystanie…
Ed spojrzał na Jerycho zdziwionym wzrokiem. - Wynagrodzenia? - zapytał, wpatrując się w olbrzyma. - Myślę, Jerycho, że to twoje najmniejsze zmartwienie…
Jerycho ucieszył się, że ma maskę na twarzy, bo z jego wyrazu zdecydowanie dałoby się wyczuć, że się choć trochę zdenerwował.
- No właśnie, Książę, to jest tego kwestia. Sam wspomniałeś o wynagrodzeniu na początku rozmowy, a teraz tylko się przypomniałem… I właśnie o moje zmartwienia chodzi. Chciałbym cię prosić, abyś, jeśli się spiszemy, wykorzystał swoje wpływy i… - Jerycho na chwilę się zawiesił dobierając słowa. Co jak co, ale mówcą to on nie był - postarał się, w miarę rozsądku, półoficjalnie nadać mi status… Jako ancillae. To bardzo uczciwe oczekiwania i pozostali prawdopodobnie będą oczekiwać znacznie więcej niż powtórzenia kilka razy o nich dobrych słów.
- Hm... - Książę podrapał się po brodzie. - Myślę, że akurat tyle da się załatwić dla ciebie. - posłał mu lekki uśmiech. - A jaka jest wasza “nagroda”? - zapytał pozostałych Nat na to nie zareagował, jakby naturalnym było , że to nie do niego pytanie.*
Michelle, nie miała na tyle czelności by zadać podobne pytanie, choć ona, jako córka szeryfa zapewne była w zupełnie innej kategorii “psów na posyłki”. Tym niemniej Jerycho rozbawił ją, choć starała się ukryć ten fakt. Poruszyła niespokojnie nosem, jak pies, który zwęszył zdobycz, po chwili jednak opanowała się i spojrzała na księcia.
Rozumiem, że całą sprawą zajmie się tylko nasza czwórka i nie dostaniemy jeszcze jakiś par rąk do pomocy?
- Ruszanie w pościg dużą grupą jest... idiotycznie z punktu widzenia strategii. Musimy wziąć pod uwagę, że Boc jest dobrym hackerem. Grupa kilku wampirów w podróży nie wzbudzi większych podejrzeń, zaś cały autobus podróżujący jego śladem... zapewne wzbudzi niezdrowe zainteresowanie z jego strony i tylko wzmoże jego czujność.
- Źle mnie zrozumiałeś Książe. Chciałam jedynie zapytać czy dostaniemy do pomocy kogoś na miejscu, bo jak na razie żadne z nas nie zadeklarowało, że potrafi poruszać się po sieci i czuje się wśród komputerów jak ryba w wodzie, a bez takich zdolności może być ciężko odnaleźć hackera.
- Connie. Ona się zna na komputerach. - spojrzał na Nata. - To protegowana Nata. Myślę, że on rozwieje pozostałe wątpliwości w tym zakresie.
 
Arvelus jest offline  
Stary 08-11-2016, 02:31   #5
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


Gdy większość pytań i wątpliwości została rozwiana, Flo poruszyła jeszcze jedną rzecz, która nie dawała jej spokoju.
- Książę jeszcze tylko jedna kwestia. Czy Boccob wysłał maila tylko do członków Camarilli, czy także innych stronnictw i jak mawiają niektórzy innych nadnaturali? Choć ja bardzo nie lubię tego określenia.

Nathaniel spojrzał jeszcze raz na wampirzycę. Ona też nie pytała o to co z tego będzie miała, jakby z perwersyjna ciekawością ładowała się w akcję dla adrenaliny. A granty? Konsekwencje? Były jedynie wartością dodaną. Taka ja zapamiętał gdy spotkali się po raz pierwszy.
Uśmiechnął się lekko do wspomnień.



The Gospel było dosyć przewrotną nazwą dla pubu z karaoke. Jednak była czymś więcej niż zwykła knajpa. Była to legenda w Santa Monica, a i ludzie przychodzili tu raczej nieprzypadkowi. Tu nie zdarzali się podpici gangersi, czy też zwykli studenci przychodzący pośpiewać przy piwie, tu bawiły się bardziej elitarne sfery żądne z jednej strony wyjścia w miasto i zwykłego luzu, a z drugiej nie chcące mieć wokół siebie kogoś przychodzącego w jeansach wyprodukowanych w Chinach.
Gospel było specyficzne.
Jak w nightkubach obowiązywał tu zakaz fotografowania, a szef ochrony przykładał się do nieinwazyjnej, ale obowiązującej selekcji.
Gospel było też ulubionym miejscem Kinkcardy’ego podczas jego wyjść na miasto.
Kinkcardy miał bowiem fetysz.
Piękny kobiecy głos.
Problem w tym, że był wysublinowanym snobem i zwracał uwagę jedynie na te kobiety obdarzone wyjątkowo pięknym darem wypływającym spomiędzy warg, które miały w sobie klasę. Nathaniel od dwóch tygodni siedział w gospel podczas wypadów Kinkcardy’ego i liczył na cud. Kuey-Jin funkcjonujacy przewrotnie w społeczeństwie śmiertelników pod szkockim nazwiskiem (tak kontrastującym z jego azjatycka aparycją), nie dawał się podejść. Czy to w jego siedzibie, czy w firmie, miał zbyt silną ochronę by go stuknąć. A Ed chciał go widzieć martwym. Największe szanse były wyhaczyć go gdzieś na uboczu ale jak go tam ściągnąć, tego nie wiedział nawet sam Nathaniel.
Do pewnego momentu nie wiedział.
Kilka dni temu Nat zauważył rysę, niewielką, ale mogącą być clue jego misji.

Przebudził się z apatii gdy usłyszał głos, piękny, wywołujący drżenie. Szczupła blondynka uciszyła swym śpiewem całe Gospel.



Nath zerknął na Kinkcardy’ego… jeżeli nim to wstrząsnęło to Kuey-Jinem też musiało.
Faktycznie.
Sukinsyn patrzył jak oczarowany.

Gdy dziewczyna kończyła śpiewać, Nathaniel przecisnął się do DJ’a i wcisnął mu w rękę kilka studolarowych banknotów aby ominąć kolejkę chętnych do wycia.



Wampir nie miał przygotowania muzycznego, nie był uczonym wokalista, ale jego głos działał podobnie jak głos blondynki. Urzekał, wywoływał ciarki, otumaniał.
Nath podczas śpiewania patrzył na nią jakby rzucając wyzwanie.
Kupiła to, była następna.



Ludzie właściwie już nie ustawiali sie w kolejke do śpiewania, a Kinckardy nie mógł usiedzieć w miejscu. Parę osób spojrzało na Nathaniela, a ten znów podszedł do mikrofonu. Oboje mieli głos piękny do przesady, ale to ona górowała wręcz więcej niż profesjonalnym przygotowaniem. I była w tym cholernie naturalna.
Nawet przy swoim głosie Nat przy niej się raczej ośmieszał niż rywalizował. Ale przy jego głosie ta śmieszność jedynie balansowała na linii, a nie kreowała clowna.
Wziął mikrofon i dalej patrząc na blondynkę zaśpiewał:



Wybierał piosenki proste, mogące przykryć to, że jest jedynie amatorem. By działać samą emisją głosu, nie jego wytrenowaniem.
Nie miał szans, blondynka dość spektakularnie zakończyła tę “rywalizację”:



Zaśpiewała to tak, że Cyndi Lauper mogłaby prosić, aby ją uczono śpiewu.
Nath spasował obserwując jedynie Kinckardy’ego, a pod względem emocji Kuey-Jina było co obserwować.

Blondynka szykowała się do wyjścia. wraz z bladą, ciemnowłosą, młodą dziewczyna i dwójką innych znajomych. Żegnały ją ukradkowe, ale szczere oklaski.
Jakaś ruda własnie wyła znany przebój Whitney Houston, w porównaniu do jej… ich występu była to wręcz profanacja.



- Podwieźć was? - wampir uśmiechnął się wychodząc za nimi, dwójka znajomych właśnie żegnała się z blondyną i towarzysząca jej brunetką. - Jestem Nat.
Dziewczyna mierzyła go chwile spojrzeniem, nie było pod klubem wolnej taksówki.
- A zaśpiewasz po drodze? Mów mi Flo.
- Nie potrafię śpiewać, słyszałaś.

Roześmiała się.
- Źle nie było. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem. A Nat zauważył Kinckardy’ego wychodzącego z Gospel.
- Najwyżej pośpiewamy razem - zażartował.
Wahała się chwilę, ale skinęła głową. Poprowadził je do samochodu, który podjechał chwile wcześniej. Nowe BMW prowadził kierowca lekko spięty i czujny.
Nat władował się na tylne siedzenie przy Flo, jej koleżanka usiadła z przodu.
Kierowca ruszył.

Chwile jechali nie odzywając się do siebie, pierwsza milczenie przerwała blondynka:
- Nie spytałeś, gdzie mamy jechać - powiedziała dość spokojnie i z lekkim uśmiechem, jakby nie bała się zagrożenia czyhającego w takich sytuacjach na zwykłe dziewczyny.
Cóż, ona nie musiała się obawiać, nie była zwykłą dziewczyną, to najwyżej ci co chcieli ja podwozić mogli potrzebować się obawiać.
- Bo właśnie was porwałem - odpowiedział grzecznie Nat.
- Tak? - Flo roześmiała się. - Ciekawe…
- Zapnijcie pasy -
Nat powiedział miękko i sam je zapiął Mrugnął przy tym łobuzersko, ale w jego twarzy było coś mówiącego, że dziewczyny nie muszą się obawiać. Spojrzał w lusterko wsteczne samochodu. Wóz Kinckardy’ego i Van ochrony jechały tuż za autem Natha.
- Szykujesz dla nas jakąś imprezę?
- Życie bez imprezy, byłoby życiem straconym. Teraz Dave.
Dave wdepnął w gaz i autem lekko zarzuciło gdy zaczęli przyspieszać. Kierowca zaczął wymijać samochody z iście wariackim sznytem, ale i precyzyjnymi umiejętnościami.
- Jeżeli tak się zaczyna, to nie mogę doczekać się dalszej części - wampirzyca krzyknęła unosząc ręce w górę.
- Dalsza część - uśmiechnął się Nat - zależy od tego, czy dziś vana prowadzi Lee, czy Chong.
- Jakiego vana? -
zapytała lekko zbita z tropu.
- Ochrony tego co jedzie za nami. Cyngle Twojego najnowszego fana. Przyśpiesz Dave, jak to Chong, to nie dostoi. - Ostatnie słowa skierowane były do kierowcy.
Florence obejrzała się za siebie, a po chwili zapytała:
- A to my przed nim uciekamy?
- Nie powiedziałbym, że uciekamy… -
Nat znów się uśmiechnął, tym razem do siebie. - Weźmiesz udział w czymś Flo, ale obiecuję, że tobie i Twej miłej towarzyszce nic nie będzie grozić. Słowo. Ok? - Zerknął na nią lekko choć wciąż fokusował się na lusterku. Van zostawał w tyle, to chyba jednak był Chong.
- W co ty nas wciągasz, Nat? - zapytała Flo zdecydowanie poważniejszym tonem.
Nie odpowiedział, wyszczerzył się za to mocniej.
Kierowca vana wiozącego ochronę widząc, że ciężko mu nadążyć za samochodem szefa prowadzonego przez prawdziwego wirtuoza szosy, poszedł na całość… i zderzył się z jakimś samochodem… to była tylko część planu, wszystko zależało od tego momentu.

Ale samochód Kinckardy’ego jechał dalej. Nat w duchu zawył z radości.
- Nie lubisz niespodzianek Flo? - spytał odwracając się ku niej i po raz pierwszy właśnie na niej się mocno skupiając.
- Tylko te miłe, cwaniaku - syknęła - a nie takie w trakcie, których można sobie kark połamać. Trzymam cię jednak za słowa. Jak zawiedziesz, poznasz prawdziwą wściekłość divy.
Nat znów się roześmiał i zaczął nucić:



Wjeżdżali na wzgórza z których rozciągał się widok na nocne ‘el.ej’.
- To lepsze niż karaoke. Wściekła kobieta zapowiadająca konsekwencje złamania słowa. - Pokręcił głową z lekkim uśmiechem. - Przyjmuję to Flo. Nie boisz się krwi? - spytał nagle jakby bez związku z niczym.
- Krew? - powtórzyła. - Uwielbiam krew - syknęła wysuwając delikatnie kły.
Nathaniela lekko zamurowało. Do tej pory myślał, że obie wyssa do cna i zostawi w płonącym samochodzie, by nie zostawiać świadków.
Spokrewniona…
Teraz dopiero zrozumiał jak beznadziejny strzał zaliczył.
- Hmmmm, widzę rodzinka… - powiedział w końcu wpatrując się w jej kły. Sam wysunął swoje… raczej dla akcentu kim jest. - No to… źle trafiłem dziewczyno. Ale to… a może to i lepiej…?
- Pewnie, że lepiej. Jeszcze się o tym przekonasz. -
Flo uśmiechnęła się i obejrzała za siebie. - Ten z tyłu, to kto?
- Sabat, anarchiści, czy zjeby z Cam? -
spytał bez konwenansów spinając się. W każdej chwili w samochodzie mogła wybuchnąć rzeź.
Źrenice wampirzycy zwęziły się gwałtownie. Jej głos stał się chropowaty i nieprzyjemny, niczym dźwięk paznokci szorujący po szkolnej tablicy.
- Nie nauczono cię manier, kawalerze. Zapraszasz damy na przejażdżkę i nie dość, że sam się nie przedstawiasz, to jeszcze warczysz na nas niczym wściekły pies. Każ zatrzymać się kierowcy - zakończyła zdecydowanym tonem.
- Tak jest, pani... - W głosie nie miał szyderstwa, ale nie był zbyt poważny. - Dave, zatrzymaj.
Kierowca posłusznie zatrzymał wóz. Wokół było ciemno, z jednej strony zbocze wzgórza, z drugiej niewielka stromizna z widokiem na L.A.
Gdy samochód się zatrzymał Flo wyraźnie się uspokoiła. Opadła na siedzenie i spokojnym głosem powiedziała:
- Jeżeli liczysz na moją pomoc, muszę wiedzieć w czym biorę udział, kawalerze. Na randkę w ciemno jestem już za stara.
- Już pomogłaś Flo… -
wampir odpiął pasy i spojrzał na dziewczynę. - Bardzo pomogłaś, i dziękuję. - Uniósł dłoń dotykając jej policzka. nienachalnym, powolnym i bardzo ostrożnym gestem. Flo chwyciła jego dłoń i przycisnęła do twarzy, a po chwili polizała jego nadgarstek, Jej oczy błyszczały w ciemności.
- Nie musisz więcej, pozabijam i zaraz wracam - dodał otwierając drzwi. Choć ręki nie uwalniał spoglądając przy tym w jej oczy.
- Skoro musisz iść na wojnę, to ruszaj. Wracaj szybko, bo czekam na obiecaną imprezę - powiedziała uśmiechając się zalotnie do wampira.
Z tyłu widać było już światła samochodu Kinckardy’ego, Nat przymknął oczy i skupił się jakby miał zamiar usnąć. coś w nim wstrząsnęło, tąpnęło. Otworzył oczy i spojrzał raz jeszcze na Flo. Z kieszeni wyciągnął paczkę żelków, raczej domowej roboty patrząc po tym, że były w zwykłej foliowej torebce i przedstawiały czerwone dinozaury. Wychodząc otworzył ją.
- Będzie impreza… obiecuję.
Rzucił żelka w górę i złapał w usta, jego dłoń wciąż spoczywała w paczce, ale żelki były już przezroczyste.

Samochód Kinckardyego zatrzymał się za samochodem Nata i Flo, wysiadło z nich dwóch typów z których ruchów widać było casus specjalizacji w ochronie. Oprócz nich wyszedł sam Kinckardy, o facjacie Azjaty.
I wtedy Nat zaczął zabijać.
Brutalnie, strasznie. Rzucił się na nich wyrywając kończyny i skraplając jezdnię falami krwi. Był szybki, jego sylwetka rozmazywała się w ruchu. Gdyby miał stawać przeciw kilku więcej… ale nie musiał. Dziś prowadził Chong.

Zachlapany krwią i postrzelany z broni ochrony wrócił do samochodu. Kierowca trząsł się na swoim siedzeniu.
- Co do imprezy Flo… znasz klub gdzie mnie tak wpuszczą? - Nat spytał wsiadając do samochodu.
- Z klubem, to może być ciężko. Myślę jednak, że spodoba ci się moja sala prób. Powiem chlopakom, że wpadniemy. Postarają się o jakąś wodę i paluszki. Przebierzesz się, a potem możemy ruszyć w miasto.
- Noc jeszcze młoda… -
zgodził się. Chciał zabić Davea, tutaj… Chłopak marzący o formule jeden kupiony na jeden wieczór, miał nie przeżyć… ale.
Nat spojrzał na Flo.
- Stawiam przekąskę - powiedział dyskretnie, by tylko ona zobaczyła że wskazał oczami kierowcę.
- Nie ma co, masz gest - uśmiechnęła się. Wampirzyca nie zwlekała. Unoszący się w powietrzu zapach krwi tylko pobudził jej zmysły. Nie czekając dłużej, wbiła się w szyję kierowcy. Słodka vitea spłynęła jej do gardła. W umyśle eksplodowały jej istne fajerwerki. Przez kilka sekund piła łapczywie. W końcu przerwała i ocierając usta dłonią, powiedziała:
- Zauważyłeś, że mieszanka adrenaliny i strachu smakuje najlepiej.
- Jak przyprawa… -
Nat spojrzał na Davea i znów wysiadł.
Wyjął nieprzytomnego z ekstazy po wampirzym pocałunku kierowcę z jego miejsca i zaniósł do samochodu Kinckardy’ego, po czym wziął szmatkę do przecierania szyb, skręcił, podpalił i włożył w bak.
- Twoja dziewczyna umie dobrze prowadzić? - spytał powoli i grzecznie pochylając się przy drzwiach samochodu gdy do niego wrócił. Fakt, że zaraz z tyłu ma nastąpić eksplozja jakby nim nie wzruszał.
- Linda? Oczywiście. Siadaj kochanie za kółkiem. Jedziemy do chłopaków. Czas w końcu potańczyć.
Samochód prawie podskoczył gdy Linda ruszała, a wóz Kinckardy’ego wybuchnął.
Ale tym się nie przejmowali. Noc faktycznie była jeszcze młoda, a ktoś komuś obiecał imprezę.


Słowa księcia wyrwały Nathaniela ze wspominek.
- Z tego, co wiem, to mail był zaadresowany do mnie i do Fireborne’a, arcybiskupa - tu Ed skrzywił, wypowiadając to słowo - Sacramento. Żaden inny, jak to określiłaś, nadnatural nie był adresatem, choć znalazłem w załącznikach kilka filmów z wilkołakami.
- Jeśli na filmiku zdradza istnienie wilkołaków, możemy zakładać, dla własnego bezpieczeństwa, że również i do nich wysłał informację.
- Odezwała się Michelle. - Czyli na pewno będą próbowali go złapać przedstawiciele sabatu i bardzo prawdopodobnie przedstawiciele wilkołaków. Ktoś miał kiedyś styczność z kłakami? - Spojrzała po przebywających w pomieszczeniu wampirach. Nath nie odpowiedział. Usmiechnął sie jedynie drapieżnie, choć równie dobrze mógł byc to usmiech do czegoś co zobaczył na twitterze.
- Tylko w teorii - odpowiedział Kinabarak - ale mam w arsenale kilka rzeczy przeznaczonych na nich, włącznie ze srebrnym śrutem.]

Zapadła cisza. Wydawało się, że chwilowo nie ma już więcej pytań.
- Connie… - wypowiedział Nat melodyjnym i lekko hipnotyzującym głosem. - Bocc wyjechał. - Wampir jakby opierał się dłuższym wywodom zastanawiając się nad każdą frazą czy da radę ją skrócić. - Szukanie poza LA? Nie mogę jej zostawić.
- Zabierz ją ze sobą, Nat. -
Ed spojrzał na swojego protegowanego. - Myślę, że to nauczy ją więcej, niż będzie jej trzeba.
- Jest… trochę krnąbrna -
rzekł po dłuższej chwili jakby szukając odpowiedniego słowa. Nie był jednak zadowolony z doboru, jakby to co powiedział nie do końca odpowiadało faktom lub wręcz przeczyło. - Zadaje pytania. Najczęściej “dlaczego”. Pomówię z nią. - Skinął głową. - Ale jak poza miastem i zamieszany sabat… Będę liczył na mniej niezależności - zamyślił się - więcej posłuszeństwa. Myślę, że starczy krótki mail do niej, od Ciebie, sire.
- Przekaż jej to. -
Książę wręczył Natowi list. - To pisemne przedstawienie tego, co wam tu powiedziałem. I nakaz podróży u twego boku dla Connie. Plus zwolnienie z obowiązków z “przyczyn medycznych, wymagających przewlekłego leczenia”. Będzie też usprawiedliwiona w pracy. - Ed założył ręce za plecami i uśmiechnął się lekko do Tremera, który jedynie skinął głową. Nisko. Książę lekko skinął Natowi, dając znak, że rozmowa dobiegła końca.


 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 08-11-2016 o 02:49.
Leoncoeur jest offline  
Stary 15-11-2016, 20:10   #6
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację

Część wspólna
Kilka informacji było dość ważnych, kilka mało istotnych, Nathaniel jednak zapisał wszystko w komórce gdy wychodzili od Greenwooda. Potoczył wzrokiem po całej trójce, wzrok miał nieco zamyślony.
- Trzeba mi jak najszybciej znaleźć się na w tym motelu w Sacramento. A muszę załatwić jeszcze coś po drodze. Spotkamy się na miejscu? Co zamierzacie?
- Jak mi? - zapytała z lekkim zdziwieniem Flo - Chyba wszyscy zamierzamy się tam udać, czyż nie? - spojrzała wymownie po reszcie ekipy.
- Mi, bo rytuał. Mi? Wszystkim…? - Nat wzruszył ramionami jakby pod innymi aspektami niż taumaturgia nie miało znaczenia użyte słowo. - Muszę skoczyć gdzieś, muszę podjechać po Connie. Nie wiem ile to wszystko może potrwać. - Uśmiechnął się do Florence.
- Mam szybki wóz - rzuciła lekko Flo - Chętnie służę podwózką.
-Ja w czasie drogi chciałabym popytać o wóz i spróbuję dowiedzieć się w jakim miejscu zniknął z radaru - modre oczy przyglądały się każdej z obecnych w pomieszczeniu osób -Dobrze by było też gdybyśmy do Sacramento trafili razem.
- Jak dla mnie to oczywiste. Powiedzmy, że do drugiej, trzeciej pozbieramy to co nam potrzebne. Informacje, sprzęt i co tam sobie kto życzy. Około trzeciej spotkamy się w Elizjum i ruszymy moim wozem do Sacramento. To jakieś cztery, pięć godzin drogi. Mój kierowca poprowadzi samochód, a my w spokoju się przekimamy w środku. Mam nadzieję, że nikt z was się nie boi podróży w blasku słońca. - przy tych słowach Flo uśmiechnęła się do całej reszty bardzo wyzywająco.
-Mi pasuję. -stwierdziła krótko Gangrelica po czym wstała wyciągając telefon. Wybrała jakiś numer, gdy wychodziła z pokoju usłyszeli tylko jak mówi -Cześć Jack, jesteś w robocie?*
- Za późno. Bylibyśmy tam po ósmej i nie będę mógł zrobić małej abrakadabry, bo będzie już dzień. Ja zaś nie wiem czy wyrobię się do trzeciej. - Nathaniel potarł palcami nasadę nosa, nie miał zielonego pojęcia ile Connie będzie potrzebować czasu na swoje czary-mary. - Szybciej będzie helikopterem.
-Przepraszam Cię na moment - rzuciła do rozmówcy po drugiej stronie, po czym odsuwając telefon od twarzy i zakrywając mikrofon dłonią powiedziała -dobra, dajcie mi po prostu znać co ustalicie. Dostosuje się. -rzekła to do wampirów obecnych w pomieszczeniu, po czym ponownie przyłożyła słuchawkę do ucha -sorry, ktoś pytał o drogę..-wyciągnęła z kieszeni wizytówkę, właściwie zwykły podłużny kartonik na którym było jej imię i nr telefonu, położyła na stole wychodząc -słuchaj mam sprawę..-wyszła.
- Mam kontakty w półświatku - zaczął Kinbarak - Mogę wyznaczyć nagrodę za informacje. Zakazać jakiejkolwiek ingerencji aby nie spartolili. Możliwe, że to nam pomoże. Chcemy się w to bawić?
- Każda informacja dodatkowa będzie cenna. Wątpię, aby Boccob był na tyle nieostrożny, by zostawiać jakieś ślady mogące do niego doprowadzić w tym środowisku. Spróbować jednak nie zaszkodzi. Myślę, że lepiej jednak jak po prostu popytasz tu i ówdzie. Ogłaszanie tego tak wszem i wobec może przynieść chyba więcej kłopotów niż korzyści.
- Odpowiednio wielka nagroda skusi wielu profesjonalistów. Z miejsca mogę wyłożyć jakieś dwadzieścia osiem tysięcy.
- Osobiście uważam, to za zbyt duże ryzyko i rzecz niebezpiecznie ocierającą się o prawo Maskarady. Zrobisz jednak jak uważasz.
- Daj mi swój numer - Nath rzucił do mężczyzny w masce sam wklepując w pamięć smartfona numer do Rudej. Do Flo brać nie musiał. Miał. - Zmiatam zatem, przedzwonię za parę godzin by się zorientować jak i o której wyruszamy. Gdybyście woleli na mnie nie czekać, jedźcie sami, spotkamy się na miejscu. Kto chce zabrać się śmigłowcem, niech da mi znać.
Jerycho przemyślał sprawę na szybko i o ile śmigłowiec wydawał mu się bardzo wygodną opcją, to dla niego inna bardziej się uśmiechała.
- Alternatywą jest mój Hummer. Przyda nam się już na miejscu więc się nim zabiorę. Jak kto chce to da mi znać i może jechać ze mną. Planuję wyjazd za godzinę, aby nie być daleko za Nathanielem w helikopterze, ale jestem otwarty na sugestie jeśli to ważne dla sprawy.
- Nat, nie pamiętam abyś się chwalił, że masz śmigłowiec. Jeśli nie masz nic przeciwko, to się chętnie z tobą zabiorę. - rzuciła wyraźnie podekscytowana Flo - Jednak mój perkusista i tak ruszy do Sacramento. Na miejscu przyda się nam wygodny i bezpieczny samochód.
- Bo nie mam, ktoś użyczy. - Uśmiechnął się lekko do Florence. - za godzinę, może dwie, wyślę kilkunastu ludzi by obstawiło motel. Sabat, wilki… Przyda się wsparcie. Twoja ekipa może zabrać się z nimi i Jerycho. Ja Ty i Ruda śmigniemy powietrzem jak załatwimy tu co do załatwienia. Punkt zborny w motelu. - Spojrzał na Jerycho. - Popytać w półświatku nie zaszkodzi. Ale ostrożnie. Cena nie gra roli. Dam Ci sms miejsca gdzie moi będą czekać by, jak chcesz, pojechali razem z Tobą. - Spojrzał na Flo. - Masz coś do załatwienia? Chcesz jechać ze mną a potem tylko przechwytujemy Rudą i lot?
- Muszę tylko skoczyć do siebie po puder i kosmetyki na drogę. Spotkamy się na pokładzie twojej odlotowej maszyny. A tak z ciekawości? Kto będzie pilotował to cudo, bo ja licencji nie posiadam.
- Myślałem, że lubisz adrenalinę? - Nat znów uśmiechnął się lekko.
- Nade wszystko jednak cenię sobie swoje nieżycie, czy ja to tam nazwać. - odparła z szerokim uśmiechem toreadorka.
- Szkoda. trzeba będzie zatem wziąć ze sobą pilota. - Nathaniel mrugnął do Flo. Kiwnął głową Jerycho. I wyszedł.

***

Ostatnie dni były nader gorące. I nie chodziło wcale o klimat zachodniego wybrzeża. Kainicki światek dosłownie wrzał. Florence uwielbiała i ceniła swoje nieżycie i nigdy nie potrafiła rozumieć tego fanatycznego, wręcz umiłowania do intryg i manipulacji. Większość kainitów, których poznała dosłownie żywiła się tym i tylko to sprawiało im przyjemność
Dla niej to był absurd. Jakieś walki o władze, jakieś sekty i tajne stowarzyszenia. To wszystko było tak bezsensowne, że czasami aż sprawiało fizyczny ból. Jej pasją była sztuka, ze szczególnym uwzględnieniem muzyki.


Teraz chcąc, nie chcąc musiał wziąć udział w jednej z tych wampirzych gier. Fakt, że nie przepadała za tymi szachami nie oznaczał, że nie była wytrawnym graczem.
Zapewne z tego też powodu wraz z niewielką grupą innych kainitów została wybrana, aby rozwiązać poważny problem.
Problem, który wykwitł na ciele szlachetnej Camarilli, niczym wredny nowotwór. A rak ten nazywał się Boccob.

Stary i potężny Nosferatu o ponoć bardzo wrażliwej duszy. Fakt ten był niezwykle zabawny dla Florence. Widok potwora w ludzkiej skórze, który opłakuje śmierć człowiek. Biedną ludzką istotę, którą uzależnił od swojej przeklętej krwi. Flo zdążyła jednak przywyknąć, że wampirzy świat pełen jest podobnych absurdów.

Skoro jednak weszło się go gry trzeba było zrobić wszystko, aby w niej zwyciężyć. Po spotkaniu u władcy LA, które przyniosło więcej pytań niż odpowiedzi, Florence zaczęła intensywnie myśleć i planować.
Grupa, która miała odnaleźć Boccoba była nieliczna i trzeba było dobrze rozdysponować środkami, jakimi dysponowali.

Pierwszym i najważniejszym posunięciem Flo było sprawdzenie, co o zniknięciu Nosferatu wiedzą inni. Toreadorka nie liczyła na szczerość. Tej w wampirzym świecie było na lekarstwo. Jednak jak mawiał pewien mędrzec w kłamstwa ludzi powiedzą ci nie raz więcej niż ich najszczersze wyznania.
Idąc tym tropem Florence przeprowadziła kilka rozmów z najbardziej znaczącymi wampirami. Jak się okazało większość od dość dawna już go nie widziała. Nawet jego nieodrodny syn, Albrecht stwierdził, że od ich ostatniego spotkania minęło kilka tygodni.
Wszystko wskazywało, że Boccob bardzo starannie zaplanował swoje zniknięcie.
Ciekawą rzeczą okazał się też fakt, że Nosferatu skarżył się, że jego internetowi znajomi stają się jacyś marudni i nie chcą się z nim widywać. Biorąc pod uwagę wyjątkową nadwrażliwości potwora w tej materii, można było w tym upatrywać źródło jego dziwnego zachowania i działania.
Flo jednak czuła podświadomie, że to tylko rodzaj zasłony dymnej. Prawdziwe źródło frustracji Boccoba leżało o wiele, wiele głębiej. Poznanie przyczyn w oczach Flo było kluczem do całej sprawy. Widząc, co kierowało kainitą można było łatwiej przewidywać jego kolejne kroki.
Na tym jednak etapie wiedzieli zbyt mało, aby snuć jakiekolwiek hipotezy. Florence chętnie powęszyłaby jeszcze w mieście, ale trop jaki podsunął im tego wieczoru książę i tak nie był najświeższy. W związku z tym trzeba było czym prędzej ruszać do Sacramento.

Florence spotkała się ze swoim perkusistą. Mężczyzna był niemal ślepo zapatrzony we wampirzycę i był gotów zrobił dla niej wszystko. Nie chodziło tylko o ponętny wygląd kobiety, ani o jej hipnotyzujący głos. Regularnie podawana krew umacniała i tak silną naturalną więź i pozwalał toreadorce w pełni kontrolować poczynania mężczyzny.
Jack zabrał, więc furgonetkę zespołu i na polecenie kobiety udał się do Sacramento, w miejsce gdzie ostatnio widziano Boccoba.

Sama Florence pojechała do swego mieszkania i spakowała kilka najpotrzebniejszych rzeczy na kilkudniową podróż. Następnie ruszyła na spotkanie z Natem. Jego oferta lotniczej podróży była niezwykle kusząca.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.

Ostatnio edytowane przez brody : 15-11-2016 o 20:23.
brody jest offline  
Stary 23-11-2016, 11:47   #7
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację



4 listopada 2016, godzina 21:50
Pod Elizjum, centrum Los Angeles

Spotkanie u Greenwooda było średnio udane. Niby skalę przejebania tego zadania zdradziła już wcześniej Jobb określając mniej więcej czego będzie dotyczyło, u księcia jedynie potwierdziło się to co najgorsze. Samo namierzenie jakiegokolwiek Nosferatu gdy ten tego nie chce, było zadaniem w skali od “mocno upierdliwe” po “awykonalne”, tu zaś punktów zaczepienia było niewiele, a sam Bocc to nie był pierwszy lepszy brzydal w US. Do tego wiedząc co miał zamiar odpieprzyć walczył tu o swe nie-życie. To zdecydowanie nie było szukanie słomki w stogu siana z finałem pod tytułem: “Znaleźliście mnie… jestem pod wrażeniem, zo zatem mogę dla Was zrobić?”. Bocc nie miał innej możliwości niż wytoczyć tu najcięższy kaliber dział w swojej obronie. W takich okolicznościach szukanie jednego z najpotężniejszych Nosferatu w Stanach przypominało zrywanie jagódek w lesie na poligonie doświadczalnym nowych pocisków artyleryjskich. A by tego było mało równolegle mógł w to wchodzić Sabat, a może i Pchlarze.
Nathaniel wsiadł do swojego beetla targany niepokojem. Komórka rozdzwoniła się gdy trzasnął drzwiami. Odebrał jeszcze przed drugim sygnałem wkładając do uszu zestaw słuchawkowy.
- Hill, słucham.
- Mr Nathaniel, witam… - kobiecy głos po drugiej stronie był dosyć nijaki. Nie brzydki, ale zdecydowanie daleki od takiego jaki mógłby nazwać pięknym, czy nawet interesującym. Coś jednak w sobie miał. Ciężkiego do uchwycenia, mocno działającego na odbiorcę. - Jobb prosili bym skontaktowała się z Tobą Nathanielu.
Wampir ruszył włączając się w ruch uliczny. Głos leniwy, acz konkretny do bólu. Familiarne przejście na Ty od razu, by nie tracić czasu i zasugerować tym chęć do kooperacji nie jedynie przymus związany z poleceniem służenia Tremerczykowi jako wsparcie. Ton jednocześnie dosyć protekcjonalny znamionujący kogoś potężnego lub też przekonanego o własnej potędze. Wraz z ledwo wyczuwalną nutką ekscytacji, wskazywało to na nadzieje na rozrywkę i zabawę. Jakby rozmówczyni z zaciekawieniem włączyła sobie właśnie grę komputerową na kanale multi i liczyła na dobry fun. Jednocześnie lekkie rozleniwienie przebijające przez tę ekscytacje sugerujące iż jak będzie miała taką fantazję, to w najmniej odpowiednim momencie pójdzie robić sobie kanapki zostawiając partnera w grze w grze mano-a-mano w starciu z bossem questa. Końcówka w słowie określającym Jobb wskazywała też, że zna ją dobrze. Zna ich dobrze akceptując “go oboje” i nie przedstawiając tego pod wątpliwość.
Potężna wampirzyca dana mu na wsparcie od Archona Malkavian i Alastora Wewnętrznego Kręgu na zachodnie Stany w końcu zdecydowała się uczynić tę łaskę i nawiązać kontakt.
- Miło mi…
- Miło?
- …
- Nawet mnie nie znasz Nathanielu, z jakiegoś konkretnego powodu Ci miło?
- Cieszę się na współpracę.
- Ach tak… Jesteś pewny że się cieszysz?
- Nie.
Roześmiała się.
- Mądry chłopiec. Czego oczekujesz po tej interesująco zapowiadającej się znajomości, Nat? Tylko nie łóżko, proszę Cię. Jestem na to za stara…
Deja vu. W pamięci przebrzmiały mu prawie identyczne słowa Florence.
- Na początek miałem dostać paczkę.
- Nie ufam DHL. Może pobawimy się w podchody? Dam Ci jedną wskazówkę, osiągniesz to co w niej się kryje, dostaniesz kolejną.
- Myślę, że mamy odpaloną dość bardziej interesującą grę niż rzucanie mnie z jednego końca miasta na drugi.
- No dobrze, to jedna wskazówka. Posłuchaj zatem uważnie:
Nie pójdę na biały mecz tenisa
Dziś wieczór jestem Twój…
Wciąż czekam choć już późno
By pokazać Ci dziś świat mój
.
- Swoje imię tez dasz w formie zagadki?
- Hm, czytujesz Kinga?
- Ledwie kilka książek.
- No to pobawmy się dalej…: SSDD?
- Dreamcatcher.
- Same Shit Different Day - potwierdziła i roześmiała się. - Zwij mnie Łowcą Snów. Miejsce odbioru zrozumiałeś?
Zamyślił się.
Jeżeli tak to ma wyglądać przez cały czas, to lepiej żeby była pomocna.
Biały mecz tenisa. Nawiązanie do czasu gdy ten sport uprawiali tylko gentelmani w Europie? A może gdzieś w LA właśnie odbywał się jakiś mecz turniejowy lub choćby lokalnych list gdzie grali dwaj biali zawodnicy, albo zawodniczki? Bez sensu. Siostry Williams? Kilku innych niżej notowanych ciemnoskórych zawodników? Wyjątki… Ten sport wciąż był zdominowany totalnie przez białych. To jakby szukać czarnoskórych konotacji w NBA. Może zatem miejsce? Korty tenisowe z “White” w nazwie? Też bez sensu. W rymowanej wskazówce nie było określonego miejsca dokładnie, nie mogła liczyć że przeszuka cały ośrodek tenisowy jeżeli nawet jest jakiś “Whitecośtam” w obrębie LA. Białe stroje tenisistów, białe ręczniki w tym sporcie gentelmanów i dam. Myśli przeskoczyły mu… Białe prześcieradła, “Gdzie spędzasz sylwestra? - Na białej sali” gdy chciało się delikatnie zasugerować, że nie wyściubia się nosa z łóżka zamiast poszaleć. Biały mecz tenisa… seks z tenisistką?
Kurwa…
“Dziś w nocy jestem Twój”.
Bailamos.
Enrique Iglesias i Anna Kurnikova.
Enrique…
“Świat Mój”, korporacja zarządzana przez Vespera rękami swego ghula. Późno już jak na CEO w firmie. A on wciąż czeka w “swoim świecie”.
- Jadę do niego. Miałem tylko zadzwonić, ale… dobrze się składa.
- Sprytny miś. Do usłyszenia.
- Pogrzebiesz w kwestii informacji o Boccopie?
- Zawsze prosisz o grzebanie, dziewczyny na pierwszej randce?
Rozłączyła się.
Nat wypruł samochodem kierując się na Pasadenę.




4 listopada 2016, godzina 22:40
siedziba główna Inter-Con Security Systems, Pasadena

- Mr Hill! - Enrique Hernandez III, syn multimiliardera Enrique Hernandeza Juniora wyraźnie ucieszył się z wizyty. Szef Inter-Con miał lekko rozbiegane spojrzenie i pokiereszowane dłonie.
A raczej same palce, głównie na opuszkach. Na niektórych widniały blizny w różnych stadiach gojenia się, na niektórych zaś dyskretne cieliste plastry.
- Napije się Pan czegoś? - ghul Jobb spojrzał z napięciem.
Nathaniel uśmiechnął się lekko. Krew szalonego Malkaviańskiego archona ryła mózgi ich sług niczym dłuta. Enrique na ten przykład też zdrowo w czaszce przez to nie miał. Ubzdurał sobie, że sam potrafi wiązać krwią ludzi przez co wielu partnerów w interesach dostawało drinki z wkładką. Dla wampira byłoby to nawet przyjemne, ot nutka vitae w Coca-Coli lub Peroni. Gdyby nie zatracił w sobie umiejętności przyswajania pokarmów i innych płynów niż krew.
- Dziękuję, nie trzeba. Podobno ma pan coś dla mnie.
- Tak, oczywiście!
CEO Inter-Con przesunął po swoim biurku pudełko o czerwonej wstążce opasającej je w znanym prezentowym sznycie i fantazyjnie zwijanej kokardzie. Przyczepiony był do niej bilecik przedstawiający…:



Na odwrocie był pusty.
W środku było kilka paczek żelków domowej roboty. co do jednego barwionych na czerwono. Rybki, dinozaury, kruki, nagrobki, duszki… ten ostatni motyw specjalnie zastanowił Nathaniela. Przypadek? Aluzja do…
- Wszystko w porządku Mr Hill?
- Tak, oczywiście. - Wampir wygrzebał spod paczuszek trzy magazynki po których lakierem do paznokci namalowano dośyć precyzyjnie czaszeczkę, slad wilczej łapki i nietoperza. - W zupełnym porządku.
- Ze swojej strony mogę zapewnić, że dam najlepszych ludzi…
- Najlepsi, Mr Hernandez, to zostaną chronić jej leże lub też polecieli do Chicago.
- Niekoniecznie - CEO uśmiechnął się lekko. - Dał mi listę kogo skierować do pomocy panu, musi mu zależeć.
- Ilu?
- Cztery sekcje Uzbrojenie i wyposażenie nie odbiegające od standardów SWAT. Tu jest numer telefonu. Henry Hill. zabawne, prawda?
- Był dobierany by to było zabawne?
- Był dobierany, bo to profesjonalista. On i jego ludzie czekają od kilku godzin.
- Będę potrzebował też transportu. Śmigłowiec. Na użytek podczas całej misji. Będzie ze mną kilka osób, ale dobrze jakby prócz tego zmieściła się tam prócz nas przynajmniej jedna sekcja.
Hernandez III kiwnął głową.
- Na kiedy?
- Na już.
- Za trzy godziny na dachu U.S. Bank Tower.
- To wszystko. A przy okazji… - Nath uśmiechnął się. - Pana żona jest może tenisistką?
- Nie… - Enrique zdziwił się. - Alison jest byłą skoczkinią o tyczce.
- Ale byłą sportsmenką i przy tym pewnie modelką?
- Tak, to ma coś do rzeczy?
- Nie, ot zwykła ciekawość. - Wampir zawirował bilecikiem.
Łowczyni Snów widać lubiła bawić się takimi smaczkami.



Gdy wysłał sms z czasem i miejscem spotkania do Florence, Michelle i Jerycha, wybrał numer dany mu przez CEO korporacji najemniczo-ochroniarskiej Vespera.
- Hill, słucham.
- Same here - odpowiedział wampir. Nie wierzył, że Vesper nie zakpił z niego przydzielając do grupy uderzeniowej akurat tego dowódcę.
- Jestesmy gotowi.
- Wyślij jedną sekcję operatorów na lądowisko U.S. Bank Tower gotowi do lotu. Trzy pozostałe wraz z tobą niech zabezpieczą teren wokół Motelu Anchor w Sacramento. Przynajmniej jeden snajper na wszelki wypadek. Weźcie wyposażenie na działanie bez kontaktu z zapleczem.
- Zrozumiałem.
Zrozumiał, bez zbędnego pieprzenia.
Może jednak w tym człowieku kryło się coś więcej niż ‘nazwiskowy żarcik Malkavianki’.




4 listopada 2015, godzina 23:55
California Hospital Medical Center, Los Angeles

Zszedł na poziom prosektorium szpitala i wszedł zaraz do kostnicy.
Connie akurat robiła sekcję.
Lubiła robić sekcje bo szkoliła się właśnie w anatomii. Była konsekwentna i ciekawska, żądna wiedzy. Ale jednocześnie przedkładająca tę wiedzę specjalistyczną nad wiedzę o rodzinie. O Tradycjach… To sprawiało problemy.
Być mentorem kogoś, kogo żywa inteligencja pracująca na trochę innych falach niż ten świat nie było proste.
“Dlaczego”, nawet bez chęci kontestacji per se. Ciągłe i upierdliwe, choć w swój sposób urocze.
I była niebezpieczna.
Nawet stare wampiry traktowały ją z ostrożnością przez to kim była i co potrafiła.
dla Nathaniela niebezpieczną w dwójnasób, bo odpowiadał za nią i jej czyny.
- Nat! - zauważyła go i ucieszyła się.
Zdjęła maskę porzucając trupa i chwilowo odrywając od niego uwagę.



Wampir uśmiechnął się i dał jej list od Greenwooda, a sam zbliżył się do ciała. Drobny Azjata miał dziurę w czole. Ołowica była naprawdę bezlitosną chorobą.
- To znaczy… że jadę z Tobą? Ale gdzie? Po co? - spytała w końcu.
“Dlaczego?” przedrzeźnił ją w myślach z humorem.
- Pamiętasz co mówiłem Ci o tradycjach? Maskarada? Musimy żyć w ukryciu?
- Tak, ale wciąż nie rozumiem dlaczego…
“Na litość boską…”
- ...jest to takim wielkim tabu. Oglądałam ostatnio True Blood i tam…
- Connie…
- Nat, ja nie mówię, że wszystkim zaraz mówić. Ale ujawnić się przed górą instytucji rządowych - łapała pasję. - My możemy pomagać w zamian za parasol federalny, rządowy. Kontrola podziemia, utrzymywanie przy życiu naukowców. wiesz ile dobrego mógłby zrobić taki Steve Jobbs gdyby nie?
- connie… akurat góra tego bałaganu to dobrze wie o nas. A spora część jest pod wpływem niektórych z nas. Zacieśnianie relacji byłoby drogą do rozszerzania kontroli, Agencje chciały by nas kontrolować lub wytłuc, my kontrolować agencje. A Steve… myślę, że może być i tak, że go kiedyś spotkasz. Takie mózgi są rzadko przegapiane przez rodzinę. Steve mógł po prostu dostąpić zaszczytu wejścia w rodzinkę, to wymaga wycofania się z życia publicznego. Śmierć to dosyć sprawdzone rozwiązanie.

Na chwilę zamilkła z lekko otwartymi ustami.
- No dobrze, a weźmy pod uwagę inny aspekt…
- Connie, nie mamy na to czasu. - Nathaniel przetarł dłonią twarz. - Na razie przyjmijmy, że Tradycja obowiązuje. Możemy? Tak czysto roboczo?
- No tak, ale…
- Skup się. Boccop ma informacje o rodzinie w całych zachodnich stanach. Zapowiedział specyficzny comming out, wyślę wszystko agencjom. Nasz comming out na ich zasadach. Nie negocjacje, a SWAT rozstrzeliwujący ghule i wpadający w dzień do leż. Łowcy mający adresy. Możemy nazwać to roboczo pewnym problemem?
Skinęła powoli głową.
- To będzie lekcja pod tytułem: Prewencja w ramach ochrony Maskarady”. musimy znaleźć Boccopa, a on opuścił Los Angeles. Jak Cię tu zostawię samą, to Giovanni i van Dijk popłaczą się ze szczęścia krwawymi łzami. Jedziesz ze mną.
Na jej twarzy odmalowała się ostrożna ekscytacja połączona z zaniepokojeniem. tyle pracy będzie musiało być odłożone. Nat wiedział też, że CJ nie lubiła opuszczać LA.
- Po pierwsze odpraw rytuał kamienia, chce wiedzieć gdzie ten Nosfer jest. Pogrzebiesz też w sieci, kompleksowo. On sam, jego kontakty. On sie sporo udzielał w sieci, to pewnie wiesz, mijaliście się tam zapewne nie raz.
Kiwnęła głową i zamyśliła się.
- Kiedy chcesz ruszać?
- Za półtorej godziny mamy lot do Sacramento.




- Jest w Portland - powiedziała gdy skończyła. - Fizycznie nie było po niej widać zmęczenia, choć jedynie cienie pod oczyma się pogłębiły.
- Jebany… To ponad 500 mil od Sacramento - Nathaniel pokręcił głową. - Jest tam, czy porusza się dalej?
Connie bezradnie rozłożyła ręce.
- To ustalimy w Sacramento… - wampir zamyślił się. - Zbieraj rzeczy. Sieć przetrzepiesz po drodze i… spytaj CJ? Może ona coś wie o tym sukinsynie?




5 listopada 2016, godzina 1:30
U.S Bank tower, Los Angeles

73 piętrowy wieżowiec był dziewiątym najwyższym budynkiem w USA i mieścił się w czterdziestce najwyższych świata. Wedle prawa wszystkie wieżowce powyżej 25 piętra musiały być przystosowane do przyjmowania śmigłowców, ale ile Enrique musiał dać w łapę by załatwić lot ciężkiego pasażerskiego helikoptera w dwie godziny właśnie stąd? Ot zagadka.
Gdy wyszli z Connie na dach ich transport już czekał.



Bell 214 mógł zabrać do 14 pasażerów, co dawało niezłą sferę komfortu dla wszystkim nawet mimo czterech operatorów z sekcji przeznaczonej na lot przez Henry’ego Hilla.
Chłopaki wyglądali dziarsko, choć niepozornie. Ubrani byli jak turyści, ale widać było akcenty nieco łamiące ten 'first look' dla wprawnego obserwatora, choćby mocne wojskowe buty. Spore sportowe torby podróżne były mocno wypchane, broń, sprzęt, kamizelki kuloodporne, diabeł jeden wie co jeszcze. Jeden z nich wysforował się do przodu.
- Rodriguez, sir - rzucił dosyć lakonicznie. W jego i wzroku pojawiła się kpina na widok niewielkiego plecaka Nathaniela i jeszcze mniejszego Connie, wobec braku sprzętu przybyłych zrozumiał, że ma robić za ochronę, nie wsparcie. Drobna blondynka również samą fizjonomią odbiegała od wyglądu kogoś, kto potrafiłby pójść na bojowa akcję. Rozglądała się nerwowo ściskając w rękach pokrowiec na laptop.
Dwóch pilotów przybyciem Nathaniela zainteresowało się tyle o ile.
Palili właśnie szlugi i czekali jedynie na znak czy mają rozkręcać maszynę.
znaku nie było, to leniwie palili dalej.
Mamy jeszcze chwilę Rodriguez, czekamy na kilka osób, ale bądźcie w gotowości.

 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"

Ostatnio edytowane przez Leoncoeur : 23-11-2016 o 16:18.
Leoncoeur jest offline  
Stary 28-11-2016, 12:02   #8
 
Lunatyczka's Avatar
 
Reputacja: 1 Lunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputację
- Cześć Jack, jesteś w robocie?
- No siemanko. - Jack odezwał się w słuchawce. - Pewnie. Co jest?
- Przepraszam Cię na moment - rzuciła do rozmówcy po drugiej stronie, po czym odsunęła telefon od twarzy zakrywając słuchawkę dłonią by Jack nie usłyszał wypowiadanych przez nią słów. Po chwili ciszy znów się odezwała -sorry, ktoś pytał o drogę. Słuchaj mam sprawę, wiem, że to bardziej do drogówki i w ogóle, ale wiesz, że im nie można ufać by wykonali dobrą robotę- zaśmiała się cicho po czym kontynuowała -Potrzebuję namierzyć pewne auto, myślisz, że udałoby Ci się coś z tym zrobić?
- Hm... - Jack zamyślił się. - Pewnie. Masz cokolwiek czy tylko markę i kolor? - zaśmiał się.
- Wiem gdzie zniknął i gdzie był widziany ostatnio. Mam rocznik i blachy, mogę Ci to podesłać na maila, o ile nie zmieniłeś.
- Podeślij, spróbuję coś wyczarować. - Michelle mogła sobie wyobrazić jego uśmiech.
- Jesteś boski! -niemalże wykrzyknęła do słuchawki.- Masz u mnie browara jak będę w mieście.
- Trzymam cię za słowo. - zaśmiał się. - To coś pilnego? - zapytał.
- Trochę. Ale spokojnie, nikt mnie nie okradł, czy coś podobnego. Powiedzmy, że jest to dla mnie ważne i na wczoraj w zasadzie - nie brzmiała na zdesperowaną, ani zdenerwowaną. Mówiła spokojnie tak jak kiedyś, gdy rozmawiała ze starymi znajomymi, ze swojego starego życia zawsze się uspokajała - Opowiem Ci przy piwie, dobra?
- Jasne. Jak tylko się czegoś dowiem, dam znać. - odchrząknął - Dobra, biorę się za robotę. To narka.

Michelle otworzyła aplikację maila na telefonie, w utworzonej wiadomości napisała dane auta Boco i wszystko co wiedziała w związku z jego zaginięciem po czym wysłała na maila swojego starego partnera. Schowała telefon do kieszeni i podeszła do starej Hondy Africa Twin.


Ze skrytki pod siedziskiem wyciągnęła kask, który zaraz założyła na głowę i dobrze zapięła. Usiadła na motocyklu i pieszczotliwie pogładziła jego karoserię. Odpaliła maszynę, a silnik przyjemnie zamruczał. Ruszyła w kierunku swojego mieszkania, bo musiała zabrać kilka gratów nim będzie gotowa by wyruszyć do Sacramento.


Weszła do mieszkanie, gdzie zapach krwi wciąż był dobrze wyczulony. Poruszyła niespokojnie nosem jak pies, który wywęszył zwierzynę. Rozejrzała się uważnie po pomieszczeniu i podeszła do materaca, który robił za jej łóżko. Z dezaprobatą popatrzyła na zakrwawioną pościel. Westchnęła ciężko, co było starym, ludzkim nawykiem. Schyliła się ponosząc zakrwawiony koc, który kilka godzin wcześniej jak gąbka spijał vitae z rozoranego brzucha Matta. Uniosła go do nozdrzy chcąc coś dodatkowo wyniuchać, jednak zapach krwi był zbyt intensywny i nie pozwalał innym woniom się przebić. Okłamał ją i ona o tym wiedziała, choć on mógł sądzić inaczej. Rozpoznała ranę i wiedziała, że nie zrobiła jej bron palna, nie miała jednak wówczas czasu by się o to z nim kłócić. Teraz zapewne nie będzie już miała okazji. Cicho zaklęła w myślach, powinna była zapytać, nie powinna zostawiać takich spraw nie zamkniętymi i nie rozwiązanymi. To mógł być inny Gangrel, ale równie dobrze to mógł byś jakiś wilkołak. Chociaż, gdyby Matt spotkał tego drugiego zapewne w ogóle by do niej nie dotarł.Wiedziała o tym, ale sama świadomość, ze był nikły cień szansy, iż sabat sprowadził im na głowy łaki był niezbyty przyjemny.

Rozwinęła worek na śmieci i wrzuciła do niego zakrwawiony koc, nie było sensu go prać. Podobnie też zrobiła z zakrwawioną pościelą. Zawiązała worek i rzuciła nim w drzwi wejściowe, by nie zapomniała go zabrać gdy będzie wychodzić. Podeszła do szafy, w której wisiało pięć ciuchów ka krzyż i wybrała swoją starą ulubioną koszulę, którą zaraz na siebie założyła, uprzednio zdejmując zwykłą czarną koszulkę i wyrzucając ją do prania. Jeansy mogła na sobie zostawić. Wzięła stary plecak z dolnej półki i wpakowała do niego trochę ubrań na zmianę, amunicję do broni, którą wciąż trzymała za pasem i czerwonego notebooka. Później dołożyła tez ładowarkę do komputera i komórki oraz nóż sprężynowy.

Dojechanie do domu, posprzątanie, spakowanie się i przebranie zajęło jej dwie godziny i gdy miała opuścić mieszkanie jej telefon zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa kontaktu był to Jack. odebrała.
- Michelle... W co ty się wpakowałaś? To auto znaleźli spalone w Sacramento.
-Kurwa..-wymsknęło się jej. Westchnęła po czym powiedziała ze spokojem- Chyba w jeszcze nic poważnego, skoro mnie w tym aucie nie było. Trzeba patrzeć na pozytywy nie? -zaśmiała się dość niepewnie.
- Heh... - Jack był ewidentnie sceptycznie do tego nastawiony. - Pewnie tak…
-Dobra, dobra, spokojnie. W nic się nie wpakowałam. Szukam właściciela auta, który bardzo chcę zgubić trop. Podejrzewam, że w aucie nie znaleziono ciała?
- Nic. - mężczyzna pewnie pokręcił głową. - Nawet włosa czy naskórka. Ale wiesz, to Sacramento, te patałachy pewnie nic nie umieją zrobić same…
-Taaa… jak przy sprawie Gunmana, ale dobra, nieważne. Grunt, że nie było ciała, to tylko oznacza, że koleś bardzo nie chce być znaleziony i zmienił środek lokomocji. Mówiłam, że byłeś moim ulubionym partnerem?- uśmiechnęła się, choć on nie mógł tego widzieć.
- Jasne. - uśmiechnął się. - Ty moim też, Michelle. Słuchaj, muszę wracać do roboty, bo komendant łazi i obcina wszystkich... - westchnął. - Odezwij się, jak będziesz w LA, ok?
-jak tylko będę w mieście -powiedziała stanowczo i zaraz dodała- Dzięki. Na razie -rozłączyła się i wrzuciła telefon do kieszeni wyświechtanej zielonej kurtki, w typie wojskowym. Przeczesała dłonią rude włosy rzucając ostatnie spojrzenie na swoje mieszkanie. Ukontentowana, przerzuciła plecak przez ramiona, chwyciła torbę ze śmieciami i wyszła dokładnie zamykając za sobą drzwi. Teraz jedyne na co czekała to smsm z informacją gdzie ma się stawić.
 
Lunatyczka jest offline  
Stary 29-11-2016, 18:15   #9
 
Corrick's Avatar
 
Reputacja: 1 Corrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwuCorrick jest godny podziwu
5 listopada 2016, godzina 1:40
U.S Bank tower, Los Angeles

Michelle i Flo w końcu dotarły na lądowisko. Nat tylko kiwnął głową na pilotów, ci wskoczyli do pojazdu i odpalili silniki. Przekładnia zacharczała nerwowo, widać maszyna potrzebowała lekkiej renowacji. Ale lot do Sacramento powinna wytrzymać...

Wytarte zębatki trzymały ich w niepewności przez całe dwie i pół godziny lotu. Gdyby kainici wierzyli w jakiegokolwiek boga, pewnie całą podróż spędziliby na modlitwach. Maszyna nie była w najlepszym stanie, ba! Większość z nich była w stanie założyć się, że po wylądowaniu w miejscu docelowym, rozpadnie się na kawałki. Connie lekko wtulała się w ramię Nathaniela, jakby mogło jej to w jakiś sposób pomóc.

5 listopada 2016, godzina 4:15
Prywatne lądowisko w Sacramento

W końcu śmigła ustały w tej nierównej walce, sadzając helikopter na lądowisku na obrzeżach miasta. Kainici wraz z załatwionym przez Nata zespołem opuścili pospiesznie maszynę. Mieli kilka tropów, które należało sprawdzić. A najważniejszy prowadził do motelu Anchor... gdzie udali się od razu. Do świtu mieli jeszcze jakieś dwie godziny, w sumie wystarczająco by zbadać przynajmniej to miejsce...

5 listopada 2016, godzina 4:51
Motel Anchor


Samochód z piskiem wjechał na parking. Jeden z ludzi Nata jeździł niczym wariat, mało ich nie rozbijając kilkukrotnie. Nie, żeby wywarło to na nich większe wrażenie...


Motel był najzwyczajniejszy w świecie. Nie wyróżniał się zupełnie niczym – ot, zwykły motelik przy trasie stanowej, z przystępnymi cenami i w miarę wygodnym wyrkiem do spania. W recepcji siedziała młoda dziewczyna o rudych włosach, wyraźnie znudzona swoją „pracą”. Ostentacyjnie żuła gumę i gapiła się w telefon, nie zwracając w nawet najmniejszym stopniu na czwórkę, która właśnie przekroczyła drzwi...


Gdy w końcu ktoś odchrząknął, spojrzała na wampiry znudzonym, lekko przyćpanym wzrokiem i zapytała:
- Taaa?
 
Corrick jest offline  
Stary 01-12-2016, 20:09   #10
 
Arvelus's Avatar
 
Reputacja: 1 Arvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputacjęArvelus ma wspaniałą reputację



- Tak jest, książę - odpowiedział Jerycho, z ledwością unikając wywarczenia tej odpowiedzi. Tak niewdzięcznego polecenia dawno nie otrzymał, a w służbie Ruse’a i w ostatnich miesiącach już u Camarilli bardzo się starali te rekordy pobijać.
Ochrona… też coś.. aby jeszcze jakaś sensowna, ale nie… magazyn rybny. RYBNY! A do tego dodajmy jeszcze ostatnią awarię zasilania chłodni i nagle okazuje się, że oczekują od niego siedzenia na dupie w nieziemskim smrodzie. Tak nisko jeszcze go nie posłali.
Klął i złorzeczył pod nosem wychodząc na ulicę.
- Ja wam dam ochronę…
Gdyby jeszcze na coś się zanosiło, ale nie… po prostu jakaś cholerna plotka… W ostatnich miesiącach wiele było takich ‘plotek’ które uznawano za doskonały powód by udupić mu kilka nocy. Jakby tylko starali się go złamać. Sprawdzali jak krótko mogą smycz chwycić nim zacznie się buntować.
- Davy! - półwarknął w słuchawkę.
- Whoah… Jerycho, tak to my nie będziemy rozmawiać!
Kinbarak zaklął w powietrze i odpowiedział już spokojniej.
- Wybacz. Słuchaj, potrzebuję czterech ludzi na cztery dni pracy. Ochrona magazynu. Podwyższone ryzyko. Budżet: po pięćset dolców za noc. Znajdź mi najlepszych co mogą być za tę kwotę.
- Żaden problem…


...trzy dni później…
- D-dwó… ign… ali… trzy razy ich trafiłem - umierającemu udało się wykrztusić więcej słów - al… wciąż bie...li...
- Śpij, człowieku… Spełniłeś swą powinność - półszepnął Jerycho do opadających mu w ramionach zwłok.
Kinbarak wstał o wytężył zmysły. Cztery zwłoki. Urywane kończyny i miażdżone kości jak od ciosów potężnych pięści. Tylko jeden ze strażników zarobił kulkę, ale to nie ona go zabiła a jedynie otworzyła na atak. Wielkie lodówki z gnijącymi rybimi truchłami były otwarte. Zawartość wysypana po ziemi i rozsypana. Czegoś szukano wśród nich. Czy znaleziono? Tego nie wiedział. Szukał dalej. Śladów. Czegokolwiek, co pomogłoby mu się dowiedzieć co tu zaszło. Znalazł.

- Witaj Nathanielu, jestem Venture Mariduk. Mam dla ciebie propozycję...

Nathaniel przybył. Dzielnica portowa. Magazyn na czternastej [zmajdę lepszą nazwę potem]. Śmierdziało. Zdechłe, zastałe ryby. Nie wyczułby nic, nawet wanny krwi w tym zaduchu.
Wszedł bocznym wejściem i dopiero wtedy smród uderzył go z pełną mocą. Gdy już spojrzał wgłąb dostrzegł czekającego na niego wampira z dwoma niewyrośniętymi ogarami.
- Nathaniel? - zapytał - Ja jestem Jerycho, ale większość zwie mnie Kinbarak.
Wampir o dość przeciętnej budowie ciała i długich czarnych włosach jedynie kiwnął głową na przywitanie.
- Moje psy podłapały już trop. Czekałem tylko na ciebie.
- O co w tym wszystkim chodzi?
- Ktoś zaatakował, odporny, albo częściowo odporny na kule. Zabił moich strażników i skradł coś co było w tych lodówkach. Mnie nie doinformowano co to mogłoby być, ale teraz trzy dni będą zostawiać za sobą swąd za któym nawet ja bym podążył.
Tremere kiwnął głową, patrząc z ciekawością na zamaskowanego kainitę.
- Sam?
- Bardziej trzech.
- Zabili czterech ludzi i zwiali. Hmmm… rany strażników? Postrzały, cięcia? Gorzej?
- Brak cięć. Jeden postrzał, ale nie śmiertelny. Urwana jedna ręka w barku i stopa. Miażdżenia i złamania kości. Te ktosie były sporo nadludzko silne.
- Ale bez śladów po pazurach. Hm. Dobrze, od czego chcesz zacząć?
- Ogary mają trop. Ktokolwiek to był prześmierdł tym smrodem niemożebnie - wskazał rozrzucone, wyraźnie przeszukiwane gnijące ryby - sam bym za nim podążył. Mam czuły węch. Zobaczmy gdzie nas to zaprowadzi. Dalej plan będzie trzeba dostosowywać. Mój wóz czeka dwie alejki dalej.
- Prowadź.


Dwie godziny później obaj opuszczali Los Angeles w potężnym, czarnym hummerze. Piękna bestia.
Trop zapachu gnijących ryb prowadził w las. Tam łatwiej było znaleźć, bo ślady opon były już wyraźniejsze…


...kilka godzin wcześniej
- Dostałaś.
- Nic mi nie jest - odpowiedziała kasztanowłosa kobieta. Koszula na jej piersi nasiąknęła krwią, ale rana już nie krwawiła. Nie z takich ran wychodziła.
U ich stóp leżły cztery ciała. Zatłukli ich gołymi pięściami. Rwali kończyny i roztrzaskiwali czaszki. A teraz… trzeba było znaleźć pryz.
- Panie przodem? - zaśmiał się Danny wskazując wielkie, niedziałające trzeba dodać, lodówki z rybami.
- Pieprz się! - odwarknęła Rokko i płynnym ruchem złapała jednego z martwych strażników za nadgarstek, zakręciła się w całkiem zgrabnym piruecie i miotnęła zwłokami w jedną z lodówek przewracając ją i wysypując zawartość na podłogę. Smród który ich uderzył był nieziemski. Z ledwością zachowała śniadanie w żołądku. Dannemu to się nie udało.
- Na pewno tu jest? - zapytał ocierając usta wierzchem dłoni, z nadzieją, że jednak da się uniknąć przeszukiwania rybich trucheł.
- Nie - odpowiedziała pobladła z obrzydzenia Rokko.
- A na pewno musimy tego tu szukać?
- Tak.

* * *

- W porządku. Kolejne instrukcje od Gawrilla przyjdą niedługo - powiedziała Rokko odkładając komórkę i kończąc wycieranie się po prysznicu, nie krępując się swą nagością przed Dannym.
- Czyli trochę czasu dla siebie? - zapytał z bezczelnym uśmiechem.
- Niedoczekanie twoje, teraz musi… - zatrzymała wypowiedź - martwiaki!
Szybkim ruchem Danny chwycił długą maczetę która stała przy stole i wyjrzał przez okno, gdy Rokko obstawiała drzwi.
- Może to przypadek? - zaproponował, ale kobieta, dzierżąca teraz podobne ostrze, nie miała nawet czasu go wyśmiać. Tytaniczna sylwetka Jerycho, na wzór kuli armatniej, wybiła sobie drogę na wprost przez dębową ścianę, zasypując cały pokój w odłamkach
- Danny! - warknęła nieludzko, z dzikim strachem, ale było już za późno. Lufa AA-12 już mierzyła w powalonego mężczyznę. Dziesiątki śrucin wbiły się w jego ramię, wyrywając mu z gardła okrzyk bólu.
- Stój w miejscu! - tyknął do Rokko już w nią mierząc - Ty! Pod ścianę! - rozkazał mężczyźnie.
- A teraz pogadamy o pewnym rajdzie który sobie urządziliście...
* * *
- Książę Greenwood…
- Tak Jerycho? O co chodzi? Wszystko dobrze w magazynie? - zapytał wyczuwając nutę poddenerwowania w głosie Kinbaraka.
- Nie do końca. Mieliśmy włam… - i opowiedział wszystko. O ludziach których wynajął do pomocy (nie wspomniał, że całą robotę na nich zwalił) o napadzie gdy na chwilę go nie było (sugerując, że na to właśnie czekano), o tym, że odnaleźli ich i teraz ma jednego z nich skrępowanego, a druga jest rozsmarowana na ścianie. Oraz o tym, że na daną chwilę więzień twierdzi, że nic nie znaleźli… i teraz Jerycho prosi o instrukcje.
Odpowiedź znów go rozzłościła. Książę wyjaśnił mu, że istotnie w magazynie nic nie było i całość była farsą która miała odwrócić uwagę od czego innego. Generalnie subtelna gra na wyższych poziomach niż Jerycho jest dopuszczany i wszystko poszło zgodnie z planem, a teraz, skoro nadarza się okazja, to ma pilnować jeńca póki ktoś po niego nie przyjdzie.


Jerycho spojrzał na Dannego. Noga już się leczyła. Musiało go to dużo kosztować, ale zakuty w grube stalowe łańcuchy nie mógł liczyć, że się uwolni. Kinbarak uklękł przy nim z grobowym wyrazem twarzy. Jeniec jedynie patrzył mu w oczy z taką dumą i wyższością jaką tylko udało mu się wykrzesać w tej sytuacji.

- Kiedyś cię zabiję. I to wcale nie będzie długo - warknął gdy stał już na nogach, a wokół niego leżały łańcuchy które Jerycho zerwał.
- Będę czekał. A teraz spieprzaj i nie oczekuj, że następnym razem będziesz miał tyle szczęścia.
- Jerycho… - głos księcia brzmiał groźbą - zechcesz mi wyjaśnić czemu, do stu czortów, złamałeś mój bezpośredni rozkaz?
- Bo. Nie jestem. Twoim psem - wyrecytował powoli, z wyzwaniem - Jestem sojusznikiem. Jestem cennym członkiem Camarilli. Każdy inny z moimi osiągnięciami dawno zostałby nagrodzony statusem ancilli, a ja wciąż jestem dla was szczurem i nawet mnie nie informujecie, że realna groźba jest ataku nadludzi na obiekt który ochraniam…


Dyskusja była jeszcze długa. Momentami agresywna. Ale nim dzień nastał obojgu udało się wypracować jakiś konsensus. Choć Jerycho “ugrał” dla siebie kilka rzeczy to i tak wyszedł z wrażeniem, że dał się przegadać i znów owinąć wokół palca. Miał tylko nadzieję, że mniej niż ostatnio...
 
Arvelus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:16.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172