Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-05-2018, 12:48   #11
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Patrick wzruszył ramionami, gdy drzwi za mistrzem Jonathanem się zamykały. Dla niego walka którą stoczyli w wieży była… ciekawa. Owszem polała się krew i ludzie ginęli. Ale takie rzeczy są normalne w bitwie. A Irlandczyk miał na karku doświadczania z kilkunastu takich bitew. Śmierć też go nie przerażała.
“Mistycy… za dużo filozofii… za mało konkretów. Gdybaniem nie zbuduje się nowego świata. Nie ulepszy tego. Dlatego Technokracja wygrywa… a oni lamentują.” - ocenił szorstko Mechanicles, samozwańcze wcielenie iskierki geniuszu.
Irlandczyk wzruszył ponownie ramionami.
- Idę się napić. I trzeba w końcu znaleźć jakiś porządny wodopój.- rzekł i do siebie i do awatara.
“I nowe lokum. Nie będzie nam Hermetyk patrzył przez ramię na palce. Nie zostaniemy w tym hoteliku, dłużej niż potrzeba.” - zgodził się z nim awatar.


Ciężko o dobry pub w Lillehammer. Było tu wiele miejscowych barów, ale te Irlandczyka nie interesowały. Podobnie jak miejscowe piwo. Niestety jego ulubionego “Kilkenny “ nie było, dobrze że chociaż “Guinness’a” zdarzało mu się znaleźć. Bowiem miejscowe piwo… nie budziło zaufania Patricka. Niemniej dość szybko udało mu się znaleźć przybytek, który pasował do jego gustów.


Nieduży pub, który miał bardziej światową niż norweską atmosferę. I Guinness’a. Lepsze to niż nic. Healy obszedł budynek z barem starając się otworzyć na to co nieludzkie i ukrywające się w mroku. By mieć pewność co do bezpieczeństwa owego miejsca.
Było tu pusto pod tym względem, Irlandczyk nie czuł żadnej nadnaturalnej obecności. Żadnego unoszenia się włosków na karku, żadnego uczucia gęstej atmosfery. Nic. Czystka.
Irlandczyk nie wnikał w to za bardzo. Choć taka sterylność była dla niego nieco… dziwna. Ale w tej chwili nie zastanawiał się nad jej powodami. Może zbyt długo przebywał w Belfaście, a może rzeczywiście coś tu było nie tak. Niemniej… na chwilę obecną, taka sterylność zwiastowała wieczór bez kłopotów. Coś idealnego po ostatniej jatce.


Po znalezieniu wodopoju, dla Patricka przyszedł czas na znalezienie towarzystwa. A że niewiele osób znał w tym mieście, to sięgnął po stylową komórkę i zadzwonił.
- Hej Mervi, nudzi ci się?- zapytał wesoło.
Do uszu Patricka doszedł głos Mervi poprzedzony krótką pauzą.
- Jestem zajęta. - ton technomantki brzmiał na mało rozradowany.
- Z pewnością. I potrzebujesz też upuszczenia pary, po tej całe nawalance w wieży i obsobaczeniu przez BIG J’a, po tym jak wyrwaliśmy się z tej matni.- odparł przyjaznym tonem Irlandczyk.- Znalazłem całkiem fajną knajpkę, by wypić dwa głębsze za poległych. Piszesz się na to?
- Nie brzmisz na poruszonego sprawą. - mruknęła kobieta.
- Nie pierwsza to taka akcja i nie pierwsi polegli kamraci w moim życiu.- wyjaśnił Patrick. - Gdybym miał się załamywać za każdym razem, gdy widziałem śmierć człowieka, to byłbym bardzo załamanym człowiekiem. Na polu bitewnym giną ludzie, to się nie zmienia od wieków. Jedyne co można zrobić, to uczcić ich pamięć.
- A tak to tylko jesteś samotny? - zapytała bez wahania.
- Samotny? Powiedzmy, że teraz… tak. A ty? - zapytał w odpowiedzi Patrick.- Siedzisz sama i rozpaczasz nad straconymi żywotami czy… robisz coś innego?
- Mam nadzieję, że nie uważasz, iż siedzę bezczynnie? Mam masę stuffu do digitalizacji, muszę zająć się swoim mieszkankiem, podłączyć sprzęt... J. szczególnie chce to pierwsze. I tak nie sądzę, aby mistycy pojęli jak się posługiwać tekstem przerzuconym na inny nośnik niż paper, ale co tam... Do tego mogę się zająć kwestiami matematycznymi, jakich jeszcze nie tknęłam. - urwała na moment - I czym chcesz to przebić?
- Dobrym piwem… w miarę dobrym w każdym razie, miłym towarzystwem i nawet niezłą atmosferą. I obietnicą pomocy jutro. - stwierdził wesoło Irlandczyk.- W tym całym digitalizowaniu. Fundacji i tak nie założymy w jeden dzień.
- Za pomoc w digitalizacji podziękuję, jak się Fireson tu zwali to szybciej pójdzie. A skąd ty weźmiesz to miłe towarzystwo, Patrick? - głos Mervi nawet nie zadrżał,gdy wypowiadała to zdanie.
- Ja się nie liczę jako miłe towarzystwo? Dzięki za informację.- odparł ironicznie Patrick i dodał po chwili.- I po co ja się narażałem więc zabierając staruszka z wieży, mimo że nasz J się temu opierał? Nie wiadomo zresztą, czy on przeżyje powrót do naszej sfery. Może czas go dogoni i… po prostu dosłownie się okaże, że śmierć tak czy siak na niego czekała.
Po dłuższej chwili ciszy przez telefon przeszło proste:
- Pierdol się.
- Dzięki za propozycję, ale nie skorzystam z niej.- odparł niezbyt przejęty jej słowami Haely. Przez chwilę sam milczał.
- Cóż… wolisz siedzieć i rozwiązywać matematyczne formułki? Twój wybór… Nie zamierzam cię zmuszać do niczego.
- Masz zamiar skontaktować się z Klausem? Czy może to już zrobiłeś? - zapytała beznamiętnie.
- Zamierzałem… a czemu pytasz? - zapytał w odpowiedzi Irlandczyk z nutką podejrzliwości.
- Bo jeżeli bym uznała, że chcę przyjść, aby ci ten ryj obić za przeszkadzanie mi... to chcę, aby był przy tym Klaus. - Patrickowi mogło się wydawać, iż Mervi była rozbawiona tym stwierdzeniem... chyba?
- Dwie sprawy które powinnaś wiedzieć. Po pierwsze jestem za równouprawnieniem, po drugie… próbowanie mi obicia ryja to wyjątkowo kiepski pomysł.- stwierdził obojętnym tonem Patrick. - Wierz mi… twardsi od ciebie próbowali.
- Ostrzegasz czy obiecujesz?
- Jedno i drugie…- odpowiedział Patrick.
- Jestem tak przerażona, że aż się skuszę. Dzwoń po Klausa i adres knajpy podaj.
Co też Irlandczyk zrobił.


Kolejny numer który wybrał Patrick należał do Klausa.
- Hej… nie nudzi ci się teraz? Znalazłem knajpkę, która nadaje się do obejrzenia i posmakowania.- zaczął przyjaźnie.
Klaus właśnie był w trakcie ustawiania kilku niezbędnych rzeczy w swoim domostwie kiedy zadzwonił telefon.
- Po dzisiejszym dniu… tak, przyda się osłabić na chwilę mój umysł… za dużo rzeczy mam obecnie na głowie. Gdzie ta knajpa?
Tu Patrick szybko podał mu adres owego przybytku.
- Ktoś jeszcze będzie? - Klaus odłożył jedno z wielu luster, które właśnie miał zacząć montować w piwnicy.
- Mervi… i może Hannah… nada się? Wyglądała na wstrząśniętą jak opuszczaliśmy wieżę. Ale może już jej przeszło.- zastanawiał się na głos.
- Wątpię, aby jej przeszło, ale może będzie na tyle spokojna, aby z nami porozmawiać. Na którą się umawiamy?
- Na teraz... ja tu na was poczekam.- odparł Healy.
- Gut, niedługo tam będę. - Po tym Klaus rozłączył się i ruszył na spotkanie
Po tej rozmowie Patrick wybrał kolejny numer i....
- Hannah? Jak się czujesz?- zapytał Irlandczyk po usłyszeniu, że odebrała.
- Na dzień dzisiejszy zakończyłam obowiązki służbowe. W razie pilnych wypadków proszę kontaktować się z Mistrzami - odparła chłodno i się wyłączyła.
- I to by było na tyle.- wzruszył ramionami Irlandczyk.


Healy czekał przed pubem, zerkając na co ładniejsze Norweżki mijające go i uśmiechając się do nich. Tych jednak o tej porze było niewiele i spieszyły się przemierzając miasto. Co jakiś czas Irlandczyk zerkał na zegarek kopertowy na łańcuszku, by upewnić się ile czasu zostało pozostałym Magom, zanim on stwierdzi że już nie warto czekać.
Niebawem przed pubem zatrzymała się taksówka, z której wysiadł Krugger. Był ubrany w podobne ciuchy co wcześniej, ale te były czyste. Podszedł do Patrika ściskając mu dłoń na przywitanie.
- To, to miejsce? Mam nadzieję, że masz co do niego rację. Czekamy jeszcze na kogoś?
- Na Mervi… Hannah chyba źle przeżyła tą awanturę w wieży. - ocenił Irlandczyk.
- Awanturę? Ciekawe określenie na absolutną klapę.
- Mieli przewagę liczebną i jakościową. Mieli umbralny okręt wojenny, ba mieli ich kilka. Przy takiej przewadze sił, wycofanie się w miarę żywym, można uznać za sukces. No chyba że uważasz, że lepiej zginąć z honorem niż zwiać z pola bitwy?- zapytał retorycznie Patrick przyglądając się drugiemu eterycie.
- Oczywiście, że nie. - Klaus bąknął - Wiesz co jeszcze mieli? Wiedzę, gdzie jesteśmy. To nie był losowy przypadek. Tylko strategiczne zagranie.
- Wieża wyglądała na cenną. To że uderzyli na nią, nie jest szczególnie podejrzane. To że uderzyli, gdy my tam byliśmy… to może być przypadek. Kim my bowiem jesteśmy. Kilkoma magami mającymi zakładać fundację w mieście na zimnej północy, gdzie Technokracja nawet nie próbowała zaznaczyć swojej obecności.- ocenił sytuację Irlandczyk.
- Wątpię, aby Technokracja potrzebowała szczególnego powodu, aby zaatakować bazę Rady. Obawiam się, że nie możemy ufać wszystkim w tym przedsięwzięciu.
- Nie nadajesz temu zimnemu zadupiu nadmiernego znaczenia? To nie Londyn, nie Kraków. Nie ma tu kamieni Shiwy, czy innych punktów mocy. Nie ma żadnego potężnego artefaktu ukrytego w piwnicach zamkowych. Nie ma nawet piwnic, o zamku nie mówiąc.- zaśmiał się Patrick przyglądając Klausowi.
- To czemu zakładamy tu fundację? - mruknął Niemiec.
- Bo nie ma tu Technokracji. Spokojny azyl dla magów, którzy sobie narobili kłopotów? - wzruszył ramionami Patrick.- Nie wiem po co zakładamy fundację, ale jest ona poskładana ze zbieraniny mniej lub bardziej doświadczonych magów, bez składu i ładu. Raczej kiepski materiał na siły inwazyjne na tereny Technokratów… nie uważasz?
- "Nigdy nie zakładaj, że wiesz wszystko. Inaczej staniesz w miejscu.". Jedna z pierwszych lekcji mojego mentora. - Klaus spojrzał w niego - Być może to nie miejsce jest tym co jest istotne, może nawet nie osoby.
- Nie zakładam. Ale też nie mam zamiaru dodawać sobie znaczenia…- wzruszył ramionami Healy dodajac żartobliwie. - Bo jeszcze zacznę głosić, że Technokracja mnie właśnie ściga.
- Wir können einen Spion haben, und er denkt, dass er uns "Bedeutung" hinzufügen möchte. Und wenn er jagt? - powiedział do siebie niemiec.
- Nie kummanem co ty mówinen… ewentualnie greki użyj. Nie żebym ja ją znał, ale Mechanikles zna… twierdzi że zna.- zaśmiał się Patrick.
- Was? Cholera, znowu… nieważne, myślałem na głos. Długo mamy zamiar podziwiać to cudowne półrocze norweskie, czy wchodzimy?
- Mervi pewnie stchórzyła, więc możemy wchodzić.- zgodził się z nim Irlandczyk zerkając jeszcze raz na swój kieszonkowy zegarek. Zamknął klapkę i ruszył pierwszy.
- Mam nadzieję, że lubisz dobre piwo… bo tu nie podają lokalnych sików.-
- Potrafię się poraczyć, ale na ogół stronie od osłabiania swego umysłu…. przed czym stchórzyła? - Klaus ruszył w stronę knajpy.
- Przed przyjściem tutaj. Chciała się bić?- zamyślił Irlandczyk dumając nad ich wcześniejszą rozmową. - Czy coś w tym rodzaju.
- Wirtualni…. jest piękno w ich chaosie. Dobra zacznijmy pić. bo poeta się we mnie budzi.
- Chaos to i moja domena. Nie mam… poukładanych rot. - wyjaśnił Patrick i ruszył wraz z nim do stolika. - Czaruję bardziej instynktownie, składając moje “czary” z przygotowanych wcześniej części.
- Ja tkam eter.. przynajmniej jego część. Kiedy odkryłem co naprawdę zrobiła technokracja, kiedy próbowała go zniszczyć, otworzyło to przede mną ocean możliwości. - Klaus usiadł przy stoliku rozglądając się za kelnerką.
- Nie mam pojęcia co zrobiła technokracja. To dyrdymały… jak określał mój mistrz. Historia i stare spory. Dyrdymały odciągające od wstąpienia.- rzekł w odpowiedzi Patrick, a gdy kelnerka podeszła, w imieniu obu mężczyzn zamówił po Guinessie.
- Nie tak dobre jak Kilkenny, ale nic lepszego nie dostaniesz w Lillehammer.- wyjaśnił.

Krugger zignorował opinię swego rozmówcy na temat alkoholu. Jego umysł był zbyt przejęty jego poprzednią wypowiedzią.
- Dyrdymały? Ty i twój mistrz tak określacie podstawę, esencję tego co oznacza bycie Synem Eteru? Unglaublich…
- Wiesz… my tam w Belfaście mniej czasu tracimy na naukowe dysputy, bo to Technokracja najeżdża nas dosłownie. W każdym razie najeżdżała, do czasu aż zrobił się tam prawdziwy magyiczny burdel… ale wcale to nie poprawiło sytuacji.- wyjaśnił Patrick z uśmiechem. - Tam była prawdziwa partyzancka wojenka. I ginęli ludzie... Śpiący, Przebudzeni. Dorzuć do tego zwabionych chaosem i paradoksem maruderów, infernalistów ciągnących do śmierci i przemocy jak muchy do gówna. I w takich to warunkach spróbuj pogrążać się w dysputach naukowych.
- Słyszałem o sytuacji tam, jednak podobne sytuacje są wszędzie gdzie Technokracja pójdzie na wojnę z nami. Po prostu nie pojmuję takiego braku szacunku, dla Dziesiątej Sfery… to powinno stanowić podstawę twego zrozumienia Magyi… inaczej nie jesteś Synem Eteru… jesteś po prostu technomantą.
- To nie brak szacunku.. bardziej… ani on jako mentor, ani ja jako uczeń nie mieliśmy głowy do historii naszej Tradycji. - westchnął w odpowiedzi Irlandczyk.- W normalnej szkole też byłem przeciętnym uczniem.
- Przeciętne oceny nie świadczą o przeciętnym umyśle. Historia to jedno, tu mowa o filozofii, gdybyśmy byli z Chóru to o religii… Więc… nie wiesz NIC o tym czemu nazywamy się "Synami Eteru"?
- Buduję etheroskop… duży.. mający pokazywać i dawać możliwość manipulowania eterem. Powinien działać już dawno, ale… na razie to buczy, bzyczy i syczy. Mechanicles mówi że coś pokręciłem, ale buduję wedle jego oświeconych wskazówek… ech te awatary.- zakończył ironicznym uśmieszkiem. - Nie jestem typem akademika Klaus. Niespecjalnie się przejmuję podziałami Tradycji. Czuję się Synem Etheru, ale nie dam wciskać w jakiś garniturek. Lubie swobodę.
- I słusznie, bycie Eterytą oznacza wolność od norm, sam powinieneś je ustalać. Jednak bez wiedzy CZYM jest eter, jak go definiujemy… będziesz miał trudności ze zbudowaniem czegokolwiek co go będzie manipulować. - Klaus upił łyk piwa - Co do awatarów… przynajmniej jesteś wstanie odróżnić swój od swoich myśli.
- Czyli twój awatar to Klaus bis?- zapytał zaciekawiony Patrick smakując piwa.
- Chciałbym… kiedy myślisz…. wiesz rozważasz… kiedy twój mózg mówi…. Robi to twoim głosem, w twoim języku… tak robi mój Awatar. Mogę rozważać co zjeść i nagle pojawi mi się myśl, o podgrzewaczu do jedzenia składający się z masy soczewek… i nie wiem czy to moja myśl, czy to mój Awatar coś wrzucił od siebie.
- Przecież awatary są częścią…- tu Patrick zamilkł bo jego własny awatar zaczął pyskować.- ...częścią nas. Więc czy to myśl awatara, czy twoja… to wszystko jedno. Skoro awatar i tak jest tobą.- zignorował głośne “Nie pochlebiaj sobie” Mechaniclesa.
- Wiem, ale kiedy słyszę jak inni magowie mają interakcje ze swoimi Awatarami… ty i twój.. Mechanicles? Ewidentnie jest spór, konflikt może doprowadzić do kompromisu, który będzie lepszy od oryginalnego planu. Ja jestem sam ze sobą, który mną jest i nie jest. Rozumiesz? Jestem jak cholerny schizofrenik, który słyszy głosy i wszystkie są jego.
- Acha.. jak…- zastanowił się Patrick, bo brzmiało to… niepokojąco. Czyżby jego teoria o zbiorowisku kłopotliwych jednostek, o miejscu zesłania była prawdziwa.

Nagle odezwała się jego komórka, co oderwało go od rozmowy.
- Słucham?- zapytał odbierając.
- Już jesteście pijani? - dość beznamiętny ton Mervi odezwał się przez komórkę.
- I zakochani. Leżymy w łóżku i mierzymy kto ma dłuższego. Chcesz sędziować?- zapytał ironicznie Patrick, dodając po chwili.- Co to właściwie za pytanie. Robisz za naszą matkę?
- Gdybym miała być waszą matką, to popełniłabym aborcję pourodzeniową na was. - mruknęła kobieta - A sędziować nie mogę. Nie mam niestety mikroskopu elektronowego. - w jej głosie brzmiała zimna nuta... niezbyt pasująca do rozbawienia.
- To Mervi… mówi że nas kocha.- rzekł z uśmiechem Patrick do Klausa.- Jak nasza wspólna matka której nie mieliśmy. Bo każdy z nas miał własną.-
Po czym zwrócił się do dziewczyny. - Jeśli pytasz czy jesteśmy na tyle pijani, by obmacać cię po pupie, to nie… musisz albo poczekać, albo sama nas rozpić. A piwo jest tu całkiem znośne… choć prawdziwy Guinness to to nie jest.
Klaus przyglądał się rozmowie Patricka unosząc bardziej brew z każdym wypowiedzianym słowem. Zastanawiał się, czy irlandczyk nie pomylił się z przeznaczeniem. Może powinien razem z Ekstatykami przedłużać sobie orgazm do godziny?
- Dorośnij. - parsknęła Mervi przez komórkę - Będąc miłą zadzwoniłam. Nie mogłam dołączyć, bo naprawdę mam co robić. Książkę czytam, kod piszę i przygotowuję się do instalacji Firewalla. To ważne sprawy.
- Naprawdę doceniam to że zadzwoniłaś. To miłe, że się o nas troszczysz. Aczkolwiek niepotrzebnie zajmujesz się robotą. Równie dobrze J może jutro zawieść i wywalą nas z tej fundacji na zbity pysk. - odparł Patrick wzruszając ramionami. - Z tego co do mnie dotarło, mamy dostać jutro burę. Nie wiem czy nie zakończy się to wezwaniem na dywanik u dyrektora i wydaleniem. Więc nie ma co się jeszcze rozpakowywać. I warto się cieszyć że Szpicbergen chyba należy do Techników. Tam nas nie poślą.
- Mówiłam ci już, abyś się pierdolił, jeżeli chcesz takimi tekstami rzucać? - mruknęła z tłumioną złością - Robotą bym się zajmowała tak czy inaczej, a ty sobie daruj takie gadanie.
- Nie wiem czemu chce ci się zajmować tą robotą. - odparł Patrick dopijając swoje piwo.- Ale skoro zadzwoniłaś, to… może jednak wpadniesz? I nie podsyłaj mi sugestii takich, bo uznam że mnie podrywasz na swój specyficzny sposób.
- Chrzań się, lamerze. - po tych słowach połączenie zostało przerwane.

- Zadzwoniła bo jest miła.- stwierdził Healy wzruszając ramionami. - I może, bo jest mimo wszystko ciężko ciągle siedzieć wśród cyfr i tylko nich.
- Nie znasz dużo Wirtualnych więc.- odparł Klaus - Jeżeli mamy założyć tą fundację, to pomoże jeżeli nie wkurzysz wszystkich jej członków przed pierwszym dniem.
- Gdyby naprawdę się na mnie wkurzyła, to nie dzwoniłaby.- stwierdził Patrick chowając komórkę.- Mam wrażenie, że ona po prostu ma taki sposób bycia.
- Dzwonić do ludzi, którzy ją wkurzają. Niezbyt zdrowe. Może po prostu dzwoniła, aby upewnić się, że mi nic nie jest. - zaśmiał się pod nosem eteryk.
- Więc dlaczego nie zadzwoniła do ciebie? - zapytał zamyślony Patrick.- Przecież twój numer też zna. I dlaczego miałaby pytać głównie o twoje zdrowie. Blisko ze sobą jesteście?
- Nie, jeżeli już to wydawała się na zaciekawiona Nauką. Czemu do ciebie a nie do mnie? No cóż, co jeżeli wbiłeś mi tulipana w gardło i właśnie wiozłeś, aby nakarmić mną Lupiny?
- Dlaczego niby miałbym to zrobić? I dlaczego właśnie lupiny? - zamyślił się Healy drapiąc za uchem.
- Bo wampiry nie jedzą mięsa, duchy nie jedzą w ogóle, a wróżki i mumie nie istnieją.- Klaus upił spokojnie kolejny łyk.
- Wróżki istnieją… są wredne i czasem strasznie dziecinne… ale istnieją.- stwierdził z przekonaniem w głosie Patrick.
- Słyszałem, że wymarły… czy coś takiego. Świat stał się zbyt nudny, aby w nim żyły.
- Powiedz to leprechaunom które truły mi dupę w dzieciństwie swoimi sporami.- zaśmiał się Healy. - Banda sknerusów w zielonych kubraczkach. Potrafiąca wycinać psikusy tym których nie lubili.
Wzruszył ramionami.- Mało ich już jest, ale nie wymarły do końca. Tylko trudno je znaleźć… lub.. trzeba się urodzić w miejscu, gdzie ukryły garniec złota. Nie żeby pamiętały, gdzie dokładnie go ukryły.
- Czytałem kilka ksiąg, mówiących o jakiejś formie "mieszańca". Śmiertelnicy z Awatarem, który jest wróżką. Ponoć mieli mieszkać na dziesiątej planecie Układu Słonecznego.
Patrik podjął ten temat dopiero po dostarczeniu przez kelnerkę kolejnych dwóch piw.
- One tak o sobie nie myślą. Zdecydowanie uważają się za prawowitych mieszkańców zielonej wyspy. A nas za niechcianych gości, których już nie da się wypędzić. I nie lubią świętego Patryka, który to wypędził nie tylko węże z wyspy.- zamyślił się Healy.- I tak.. moje imię nie bardzo przypadło im do gustu.
- Heh.. dowód, że jest na świecie jeszcze wiele… to dobrze. - Klaus spojrzał na piwo - Co sądzisz, że będzie z tym dzieciakiem? Tym uczniem, którego udało nam się zabrać?
- Jak się nie otrząśnie to… w najlepszym przypadku rzuci całą tą magię w pierony. W najgorszym… trauma zeżre mu psyche i albo zginie wywołanym przez siebie efekcie paradoksu, lub zatonie w Ciszy, albo skończy jako maruder.- ocenił Irlandczyk drapiąc się po policzku.- Takie zabawy z Technokracją, nie są dla uczniów. Musiałem być naprawdę twardy, zanim poszedłem na pierwszą akcję jako uczeń.
- A ja go poniżałem… Ich kann es nicht so lassen… Jutro zapytam Hannah, gdzie go trzymają. - Eteryta odstawił piwo, najwyraźniej mu wystarczyło na dziś.
- Wątpię by to teraz akurat zapamiętał. To całe poniżanie to pikuś w porównaniu z śmiercią jego kumpli na jego oczach.- Patrick zamyślił się nad tym popijając piwo.

- Mimo wszystko… trzeba mu pomóc.- Eteryta potrząsnął głową - Więc… jakie masz plany co do naszej fundacji? Jakieś projekty, które chcesz zaimplementować?
- Potrzebuję odpowiedniej… siedziby. Jutro się za nią rozejrzę, albo pojutrze.- zastanowił się Healy i podrapał się po karku.- Ja nie jestem typem… no… mentora. Ja wykonywałem polecenia, zadania, misje. Nie jestem mózgowcem. Raczej typem od brudnej roboty. Nie zdziwiło cię czemu rzucałem dynamitem na prawo i lewo?
- Zakładałem, że tak tworzysz Magye. Eter w czystym chaosie eksplozji i tak dalej. Nie byłaby to najdziwniejsza rzecz jaką widziałem.
- Nie… składam sprzęt z przygotowanych części. Jak klocki lego. Ale po co ryzykować paradoks, skoro laska dynamitu też zrobi odpowiednie kuku przeciwnikowi?- zapytał retorycznie Irlandczyk.
- Czasem odrobinę wulgarności tworzy piękno, ale masz rację. - Krugger oparł się wygodnie o fotel - Opowiedz mi więcej o tym Eteroskopie. Może uda mi się pomóc rozgryźć co idzie nie tak.
- To mechanizm Archimedesa, potem udoskonalany przez Leonardo da Vinci, a potem przez Newtona… każdy z tych magów dołożył cegiełkę, a Mechanicles twierdzi że teraz moja kolej.To bardziej jego projekt.. ja nie rozumiem nawet połowy z tego co dla niego buduję.- zaśmiał się Healy. Wzruszył ramionami.- A jak chcesz sobie ułożyć życie wśród Śpiących?
- Słyszałeś kiedyś o Czar Vargo?
- Nie bardzo.- zamyślił się Patrick.- Może i słyszałem, ale historia magiczna czy nie… to nie moja bajka.
- Jest jednym z nas, Gruzin. W wczesnych latach 20 wieku, stwierdził, że ma dość tego, że nasza tradycja przykłada się do śmierci Śpiących. Wiesz, tworzy bronie. Zrobił więc wielką flotę Zeppelinów i wysłał ją nad każdą stolice świata. Zażądał zakończenia I wojny światowej i oddania władzy mu. Najwyraźniej powiedział "Chrzanić paradoks, ja ustalę w co będą wierzyć Śpiący". Nie skończyło się to dobrze, jak sobie wyobrażasz. A paradoks i Technokracja zapewnili, że nikt nawet tego nie pamięta…. Ja mam zamiar zrobić podobnie. Tylko trochę subtelniej. Wprowadzić Eter z powrotem do konsensusu… chyba, że mówiłeś o naszej fundacji, to planuje generator świetlny.
- Szlachetny zamiar… pozbawić śmiertelników broni. Ale nie wiem czy dobry. Jest wiele koszmarów kryjących się w mroku. Wiele stworzeń… które mają w nosie w co wierzą Śpiący.- ocenił Patrick i podrapał się policzku.- Nie lubię Techników, są wrednymi dupkami którzy myślą że wszystko wiedzą najlepiej, ale obaj wiemy że chcą tego samego co Tradycje. Dobra Śpiących, na swój pokręcony sposób. Nie można tego powiedzieć o wampirach z którymi mamy się bratać ponoć.
- Ciekawe czy mają tam Tremere… Co do Technokracji… kiedyś może chcieli dobra Śpiących. Teraz… chcą nimi władać.Tradycje też nie są takie święte. Verbeny najchętniej wróciłyby do epoki kamienia łupanego, Mówcy też. Hermetycy już raz pokazali jak wygląda świat pod ich rządami. - Klaus przetarł oczy - Jedynymi, którzy naprawdę chcą dobra Śpiących to my i Wirtualni, ale Merwi i jej koledzy… oni chcą stworzyć utopię, a utopia jest dobra tylko na papierze.
- Technicy chcą dobra ludzi. Oczywiście pod ich oświeconą całkowitą kontrolą. Nikt nie lubi czuć się tym złym. No chyba że infernaliści, ale to czubki.- zaśmiał się Patrick i wypił trunku. - Niemniej…- uniósł kufelek z piwem. -Niech ci uda polepszyć świat. Wypiję za to.
I opróżnił kufel jednym haustem.
- Za lepszy świat… dla wszystkich.


Zdecydowanie za mało wypił i za dużo gadał. No, ale przecież rozmowa odbywała się pomiędzy dwoma Synami Eteru. Klaus znacząco różnił się od Patricka. Pochodzeniem, doświadczeniami, podejściem do wielu spraw. Ale dało się z nim dogadać, w przeciwieństwie do zadziornej i bojowo nastawionej Mervi i wyraźnie obrażonej na świat Hannah. Healy miał wrażenie że ciężko będzie się dogadać z nimi oboma, ale… teraz nie miało to znaczenia. Irlandczyk był zmęczony. Rozebrawszy się podszedł do łóżka planując jutrzejsze działania.
Oczywiście wpierw należało pójść na zebranie. Poranek zapoznawczy i przy okazji organizacyjny nowej fundacji. Przykry obowiązek, gdyż Healy nie czuł się człowiekiem stworzonym do spraw organizacyjnych. Wolał działać, szybko i skutecznie, z precyzyjnie wyznaczonym celem do osiągnięcia. Wolał wykonywać polecenia, niż je wydawać.
Przyjdzie mu więc siedzieć cichutko jak trusia i grzecznie potakiwać. Może nawet zdoła się zdrzemnąć. Bardziej interesowało go bowiem rozejrzenie się za budynkami do wynajęcia na nowe mieszkanie. Patrick nie lubił kupować kota w worku i osobiście sprawdzić miejsce w którym przyjdzie mu zamieszkać. Ogólnie Irlandczyk bardziej niż samym założeniem Fundacji, interesował sobie ułożeniem życia “na wygnaniu”. Bądź co bądź, nie ma co się spieszyć przy tak długofalowych projektach jak ten. No i należało zwiedzić samo Lillehammer. Poznać tętno miasta. Sama nazwa z czymś się kojarzyło Patrickowi. Nie odbyła się tu kiedyś jakaś ważna impreza sportowa?

Pokoje u Hermetyków były duże i wygodne. Po zdjęciu wierzchniej odzieży Healy przyjrzał się łóżku i ziewnął. To był wszak długi dzień.
3…
Zamiast się położyć, odwrócił się plecami do łóżka.
2…
Przymknął oczy i upadł… leciał w dół.
Pierwsze zderzenie z pościelą.
1…
Ciemność, opadanie, wrota...


Czas zwolnił… czas przyspieszył… czas stanął? Ciemność. Opadanie.
Otwarcie oczu. Leżał na wąskiej kanapie. W ubraniu. Niedbale zawiązany krawat zwisał mu z szyi.
Otworzył oczy szerzej, spojrzał dookoła.
Znane mu dobrze biurko, fotel, naleweczka już wlana do kieliszka. Wyciągnął paczkę papierosów i zobaczył ile jeszcze został. Nie palił ich co prawda tam, ale tu… konwencja zobowiązywała.
Wstał i podszedł do biurka. Wypił nalewkę jednym chaustem. Skrzywił się. Mocna była. Jak zwykle. Podszedł do wiszącego na wieszaku prochowca, najpierw założył szelki z tkwiącą w nich czarną jak noc czterdziestką piątką. Potem prochowiec. Kapelusz na końcu.
Ruszył do przeszklonych drzwi na których widniał napis.

 
ylaeH kcirtaP
ycąjukuzsoP


Uśmiechnął się do siebie, nim wyszedł na brudne uliczki pełne przesuwających się i kręcących zębatek.
Był… w domu
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 13-09-2019 o 11:36. Powód: byki i błędy, od groma jednych i drugich
abishai jest offline  
Stary 23-05-2018, 11:25   #12
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację
"To był ciekawy wieczór" pomyślał Klaus wracając do swojego domu. Dom na przedmieściach spełniał wszystkie jego wymogi. Wszystkie niezbędne pomieszczenia miały przynajmniej jedno okno, oświetlenie było łatwo dostępne i było podłączone do pilota. Wykorzystał tą funkcję kiedy tylko otworzył drzwi, momentalnie poczuł jak napięcie z niego odchodzi, kiedy zamknął za sobą drzwi.
" Dowiedziałem się trochę o swoich przyszłych towarzyszach w fundacji, mam materiał na kilka pytań pojutrze. Można by zamontować kwantowy oscylator lumino-elektryczny. To by zmniejszyło koszty za prąd. Do tego to CZEGO dowiedziałem się o swoich towarzyszach… Mają potencjał. Ale są niespełna rozumu. Więc pasuję do nich."
Klaus potrząsnął głową, aby odgonić myśli. Nie cierpiał swoich monologów z Avatarem… zawsze dochodził do wniosku, że mu odbija.
Postanowił, że na dziś wystarczy i bezceremonialnie padł na łóżko. Po kilku chwilach spokojnie spał… jutro może będzie miał kaca.
 
__________________
Mother always said: Don't lose!
Seachmall jest offline  
Stary 27-05-2018, 21:31   #13
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Nocne spotkanie.

Waleria cały czas miała zamknięte oczy, oddychała powoli głęboko tak jak zwykła to robić w trakcie medytacji. Skupiała się na informacjach płynących z innych zmysłów. Samochód stał, powietrze było zimne, a nawet mroźne a głosy otaczających ją mężczyzn był przepełnione skrywanymi emocjami. Słuchała i zapisywała sobie w pamięci Robert - czarownik czyżby brat krwi Dzika tyle było pustych pól w tej zagadce, a ona była tu sama, samotna, samiuteńka. Wprawdzie miała nadzieję, że uda jej się we właściwej chwili uciec ale nie była tego pewna … ale wiedziała co może jej to ułatwić. Z głębokich zakamarków jej umysłu wypłynęła zaklinanka, stanowiąca część ostatniego z rytuałów którego uczyła jej babka. W myślach kolejne słowa umykały, jedna po drugiej, jak krople wody sprowadzające ulewę kierowanego w stronę trzech mężczyzn fatum. Waleria wiedziała już co zrobić. Jej myśl bez najmniejszego problemu odnalazła porywaczy, przez krótką chwilę wiążąc ich ze sobą. Niektórzy mówil, że korespondencja jest niepraktyczną dziedziną, Waleria nie podzielała jednak ich opinii w tym temacie. Gdy miała już ich na widelcu, zaczęła tkać zgubę. Umiejętnie łączyła ze sobą nici entropii, tworząc sieć, którą planowała zarzucić na porywaczy. Na jej usta wypełzł uśmiech. Niektórzy powiadali, iż skrzywdzenie wiedźmy przynosi pecha. Jeszcze inni ostrzegali, iż wiedźmy nie odczyniają wzajemnie swych uroków. Nieważne jak było, trójka wampirów była prędzej czy później zgubiona. Powietrze stężało jak przed bitwą. Kierowca zaczął chodzić niespokojnie wokół wozu. Czarownik chyba coś konował gdyż nerwowo stukał palcami w karoserię auta.
Muzyka sfer?
Muzyka sfer pękła. Los zaciążył. Zrobiło się ciemno, jak ciemne będzie życie przeklętych.
Walerię przeszedł dreszcz, gdy poczuła jak wielką moc udało jej się uwolnić. Była z siebie dumna. Ten dzień był dla niej jak jeden wielki egzamin, który póki co zdawała etap po etapie. Gdzieś jednak w głębi zaczęła czuć obawę co będzie, jeśli egzamin będzie trwać o wiele dłużej. Niezależnie jednak od wszystkiego, pewną pociechę niosła jej myśl, że Ci którzy podnieśli rękę na Verbenę już zgubieni, nawet jeśli jeszcze o tym nie wiedzieli.

***

Gerard prowadził wsłuchując się w komendy Tomasa. Pożałował, że zaufał aniołom, zamiast udać się po wskazówki do Pająka Wzorca. Teraz w milczeniu zagryzał zęby. Miał ochotę komuś przywalić. Bardzo mocno. Kątem oka zerkał na stringi owinięte wokół rytualnego noża i dzierżone z niejaką czcią przez Tomasa. Nie zmienił swego zdania na temat magii umysłu. Czyniła mniej lub bardziej szalonym.

- Za kwadrans zjedź w polną drogę. Za zakrętem na niej stoi auto, w środku jest Waleria. I trzech nieumarłych. Normalnie optowałbym przy rozwiązaniu pokojowym, ale biorąc pod uwagę okoliczności, prowadź Inkwizytorze – stwierdził Tomas.

Prowadził. Cały czas prowadził. W głowie rozmyślał o tym co zrobić, gdy już będzie na miejscu. Piętnaście minut ciągnęło się w nieskończoność. Gdy zjeżdżał z drogi ekspresowej szybko zwolnił i wymusił napęd elektryczny w Toyocie. Zgasił też światła. Był niczym drapieżnik ruszający na polowanie. Pod tylnym siedzeniem, na którym z walizki nadal wystawał wygnieciony przez Tomasa stanik spoczywał potężny kondensator. Naładowany do pełna dzięki szybkiej jeździe po drodze ekspresowej i ostremu hamowaniu przed zjazdem. To mogło się przydać.

Świat stracił jakiekolwiek kolory, gdy sięgnął po magyę. Za to droga stała się wyraźniejsza mimo zgaszonych świateł. Był jak kot. Przytłumione światło gwiazd rozświetlało cały świat.

I tak oto niczym drapieżnik zbliżał się do swej ofiary. Czy miał ich pozbawić ich żałosnej egzystencji tej nocy? Nie. Celem było wydostanie Walerii. Oni nie mieli znaczenia. Tak jak fakt, czy przetrwają, czy też nie. Choć Gerarda wyjątkowo świerzbiły palce. Tomas nie usłyszał żadnych komentarzy, czy rozkazów. Powinien być dość rozgarnięty, żeby szykować się na ewentualną walkę.
W miarę zbliżania się do pozycji Walerii, poczuli ciężar powietrza. Tomas zrobił się żywszy i podenerwowany. Inkwizytor nie czuł wprost, lecz podejrzewał, iż kilka chwil temu miała miejsce jakaś magya. Silna i przerażająca. Eutnatos zdawał się wiedzieć wiedzieć więcej w tej materii. Jego wzrok był zbyt badawczy.

Hybrydowy Auris stanął za busem. Gerard zamrugał oczami, chcąc się upewnić, że nie zaszła pomyłka.

Był na miejscu. Nie potrzebował już noktowizji. A przynajmniej nie jako głównego zmysłu. Teraz potrzebował widzieć magyę. Widzieć wzorce. Znalazł je szybko. Silne wzorce z wolną kwintesencją.

Mag włączył długie światła i uchylił drzwi po swojej stronie. Nie powinni wiedzieć czy wysiadł, czy jest za kierownicą. To mogło się przydać, jeśli mieliby otworzyć do niego ogień. Zapalił długie światła oślepiając wszystkich którzy znajdowali się przed ich samochodem.
Jego oczom ukazali się porywacze. Najbliżej wozu stał ten, którego Waleria określała jako Czarownik. Szpakowaty, wytatuowany jegomość przypominał bardziej strach na wróble w zbyt dużej, workowatej koszuli. Jednocześnie było w nim coś niepokojącego. Ten spokój. Gdy rozbłysły reflektory przyglądał się sytuacji badawczo błądząc dłonią po kieszeni spodni.
Zupełnie inaczej wyglądali pozostali goście. Pasażer, wielki bydlak przypominał stereotypowego bywalca podłych spelun pomieszanego z punkiem. Tłuste, postawione na sztorc włosy, ziemista cera, zadarty niczym u orła nos oraz szpiczaste uszy czyniły zeń dziwadło z pokazów modyfikacji ciała udekorowane setkami kolczyków. Wielki bebech wystający skórzanej skórki oraz pokryte tłuszczem mięśnie jednak budziły respekt.
Najbardziej niepozorny wydał się Kierowca i nikt nań nie zwrócił uwagi.
Tomas również otworzył drzwi. Miał zmrużone oczy. Chyba medytował.
Powietrze wydawało się niezmiernie ciężkie.
I wtedy właśnie charyzmatyczny inkwizytor sięgnął po cały swój dar przekonywania i mistrzostwo w wystąpieniach publicznych w celu pokojowego rozwiązania sytuacji:

- Liczę do trzech. Oddacie nam dziewczynę, albo nie doczekacie jutra. Raz.

- Co to za pojeb? Bawi się w Strażnika Teksasu czy inne FBI?
Warknął Pasażer bez zbędnych ceregieli ruszając ku bagażnikowi. Czarownik wyglądał na skupionego. Lekko gwizdał acz mu nie wychodziło zbyt dobrze.
Waleria, słysząc odsiecz pomyślała, że po tak udanej klątwie szkoda będzie od razu zabijać Wampiry, Niby więc niechcący przez sen przyjęła pozycję wygodną do nagłej ucieczki w stronę zbliżających się w mechanicznych wehikule rycerzy. Skupiła umysł na zamku w tylnych drzwiach samochodu, upewniając się, że w razie konieczności łatwo się podda.

Gerard najpierw poczuł przyjemny dreszcz przepływu kwintesencji. Był on niczym pieśń Pana, która wprawiała w ruch cały kosmos. Jego oczy, które nadal dostrojone były do obserwowania zmian wzorca widziały jak delikatne białe światło rozjaśniło tatuaż na prawej dłoni. Światło przelało się się do różańca, który był ściskany przez inkwizytora. I stamtąd zawijając się w niemożliwą z punktu widzenia fizyki spiralę wsączyło się w deskę rozdzielczą samochodu. Gerard powiedział:
- Dixitque Deus: „Fiat lux!” Et facta est lux*

Mimo, iż nic oczywistego nie stało się, a świat pozostał takim jak przed kilkoma chwilami, rzeczywistość drgnęła. Światło reflektorów auta przeobrażone w prawdziwe promienie słońca dosłownie przypiekły krwiopijców. Wszyscy poczuli specyficzny zapach przypalonego mięsa, gotowanej posoki oraz… bólu. Tak, ból czuło się w powietrzu jako mdłą, niezdrową woń soków ciała. Powietrze przecięły wiązanki przekleństw tak wulgarnych, iż człowiek nawet minimalnej ogłady natychmiast wyrzucał je z pamięci. Pasażer klnąc i kuląc się za samochodem zaklął gdy bagażnik się zaciął. Spanikowany kierowca pobiegł pod drzewa i upadł smażąc się na leśnej ściółce i drąc się niczym zranione zwierze.
Twarz czarnoksiężnika pokryły bąble. Skóra z czoła zaczęła mu spadać.
Gwizdnął. Uderzył poczerniałym od słonecznego żaru palcem w dach.

Inkwizytor poczuł, iż Tomas pozostający w pełnym skupieniu, próbował odeprzeć udar kinetyczny. I chyba mu się udało, bo nie zginęli. Samochód poderwał się maską do góry i wystrzelony jak z procy przekoziołkował do góry nogami. Silnik zgasł. Eutanatos wyczołgał się z miejsca odcinając pasy sobie i Chórzyście, a następnie wyczołgał się z auta i wbił sztylet w ziemię. Waleria przysięgłaby, iż to las zaczął się poruszać, pod nią - korzenie i ściółka, jak zwierzę do ataku. Grunt falował. Poparzony kierowca ledwo wyskoczył z ruchomych piasków. Koła samochodu powoli zapadały się w upłynnionym gruncie. Kierowca niemal całkowicie już utonął. Eutanatos wyglądał jakby lepiej zniósł wypadek.
Czarnoksiężnik krzyknął.
- Pax Hermeticum!

Gerard otrząsnął się. Czuł ból w udzie i lewym ramieniu. Musiał przyznać, że miał sporo szczęścia unikając otwarcia poduszek powietrznych. Wtedy mogło skończyć się dużo gorzej. Tylko gdzieś w okolicy potylicy krążyło zabawne przeświadczenie, że nikt nie przejmie się rozrzuconą na tylnym siedzeniu bielizną po dachowaniu. Wyciągnął pistolet i poczuł mrowienie w tatuażu. Na szczęście różaniec nadal oplatał jego dłoń. Tym razem wolał być gotowy na działania czarownika. Zwłaszcza, że byli już po pierwszej prezentacji siły.
- Oddasz dziewczynę i każdy pójdzie w swoją stronę - powiedział inkwizytor.

Waleria nagłym, sprawnym zrywem poderwała się z siedzenia i wyskoczyła z samochodu okropnie przy tym trzaskając drzwiami. Stanęła nogami na mokrej ziemi lecz nie zapadała się w nią. Czego nie mógł powiedzieć kierowca, który szamotał się kilka metrów dalej tonąc w wodno-roślinno-błotnistej mazi gleby. Pasażer klął na czym świat stoi. Jego ruchy przyspieszyły, nie zwracał uwagi na Walerię. Wyrwał klapę bagażnika i dobył strzelby ku kolejnemu zawodowi. Gdy wycelował w auto, strzelba nie wypaliła.
-Kuuuuuuuuuurrrrrwwwwaaaa!
Doniosły okrzyk rozległ się echem po lesie, aż uciekającej Walerii zabrzęczało w uszach. Wampir odwrócił się, spostrzegł, iż ucieka, ciągle z tą samą, nadludzką prędkością i rzucił w nią strzelbą. Broń jeszcze leciała gdy grunt pod jego nogami zabulgotał, korzenie przebiły nogi, tors i zaczęły go wciągać pod ziemię. Zadowolony z siebie Tomas (najprawdopodobniej musiał być, był to dobry pokaz sztuki, Inkwizytor widział tylko ślady pierwszej siły, oblicze Eutanatos ciągle pozostawało śmiertelnie poważne) bez ogródek kroczył w kierunku Czarownika ze swym ostrzem w dłoni.
Strzelba doleciała do Walerii boleśnie uderzając ją w plecy. Verbena upadła twarzą w błoto. Czarnoksiężnik stukał palcami w maskę, stojąc jak stał. Spokojnie obserwował Tomasa.

Waleria zaklęła pod nosem żałując, że nie ma swojej parasolki, ale ten skurwiel zaczął ją irytować. Zaczęła więc szybko mamrotać pod nosem. Życie zemściło się w okrutny sposób. Do tej pory wampir tylko szarpał się z korzeniami, teraz już tylko w potoku bluzgów walczył o swe życie. W momencie gdy korzenie drzew wystrzeliły z gruntu z pełnym impetem, dotarły do trzewi i gardła, jego krzyk przerodził się tylko w bulgot. Nie było nawet potrzeby ściągać go pod ziemię, w toń ruchomych piasków. Zwłoki zastygły bezwiednie, zmasakrowane jak nabity na gałęzie owad. Lewa ręka zwisała bezwiednie trzymając się na resztce ścięgien oraz plątaninie drewna. Z lewego oka kierowcy wyrastał pąk liścia.
Gerard musiał zacząć oddychać spokojnie aby nie zwymiotować. Chyba zbytnio stłukł sobie żołądek, skoro tak to nań podziałało.
Czarownik milczał. Płat spalonej skóry zszedł mu z twarzy i opadł na ziemię, odsłaniając zakrwawione, poparzone ścięgna. Teraz ujrzeli, iż chyba nie widzi na prawe oko, wskutek ataku słońcem. Jego poczerniała skóra ciągle parowała. Mimo to, zachowywał spokój i jakiś upiorny majestat.
- Pax, jak mówiłem - powiedział pewnie, acz głos mu lekko drżał gdy kątem oka widział towarzyszy swej niedoli.

Gerard wyprostował się. Świat przed nim pulsował. Życie przeplatało się z magią rozświetlając wszystko wokół. Nie specjalnie zachęcało go wejście na obszar jaki nadal brał za ruchome piaski. Ostentacyjnie schował broń pod marynarkę. Czarownik miał to zobaczyć. Inkwizytor nie zakładał, że wampir mógł stracić oko, czy wzrok. Cały czas pozostawał czujny zerkając na dogorywające wampiry.

Waleria spojrzała na nowoprzybyłych magów przelotnie.
- Warto rozmawiać - następnie odpowiedziała ocalałemu - jeśli chodzi o mnie pax, mówię jednak tylko w swoim imieniu i nie gwarantuje, że inni podzielają me zapatrywania… - zawiesiła głos - proponuje abyśmy się zebrali, zanim wpadnie tu twój kolega i przeszkodzi nam w rozmowie.
Tomas zatrzymał się kilka kroków od wampira, lecz nie schował broni, a tylko przybrał bardziej pokojową pozycje. Na tyle pokojową, iż nie wyglądał jak seryjny morderca, a po prostu facet który miał zły dzień. I chyba za zepsucie tego dnia winił wampira.

- Jestem Adam, Adam Klaus z domu Tremere. I muszę przyznać, iż nie tak miało wyglądać to spotkanie… - wampirzy czarownik westchnął spoglądając raz jeszcze na swych towarzyszy. Pasażer został doszczętnie zmasakrowany, a kierowca w bezruchu spoczywał niemal po tors w ziemi, mocno spalony. Sam Adam nie wyglądał jak okaz zdrowia. Gdy mieli okazję się mu lepiej przyjrzeć, wprost dostrzegli, iż przypomina bardziej spaloną kukłę, trzymaną na nogach jakąś nieziemską siłą oraz wysiłkiem woli. Waleria wprost dostrzegała, iż mimo ciężaru klątwy, ten jegomość mógłby przyjąć na swe barki los straszniejszy. A następnie uśmiechnąć się i wyjść naprzeciw zagładzie. Wszyscy magowie czuli, iż jest stary. Może to tylko ciężar doświadczeń go postarzał, może lata - trudno było powiedzieć. W dzisiejszych czasach jest niewielu ludzi z takiej gliny jak on. I chyba wampirów też.
- ...wybaczcie zarówno porwanie jak i samochód. Możemy się rozmówić?
Inkwizytor wyprostował rękę, a wokół dłoni pojawiła się mgła, z której zaczęła się formować broń. Minęła mniej niż sekunda i dzierżył wielki miecz. Nie odzywał się. On już raz stawiał warunki. Dziewczyna miała zostać uwolniona. Oni tego nie zrobili. Teraz nadchodził czas na konsekwencje. Być może dziewczyna będzie chciała rozmawiać. Być może Eutanatos zechce użyć “starej roty Eutanatosów, z której nie jest dumny”. Tymczasem Gerard musiał dokończyć to co zaczął. Ruszył powoli przez "ruchome piaski". Pierwszy krok był niepewny. Jednak gdy ziemia się pod nim nie zapadła, to później szedł już bez strachu. Niczym egzekutor podążający do swej ofiary. Gdy dotarł do potłuczonego wampira ostrze spoczęło czubkiem oparte o jego klatkę piersiową. Było tak zimne, że zaczynało pokrywać się szronem. Gerard spojrzał na dwójkę swych towarzyszy, a potem na czarownika-wampira.

C.D.N

--------------------------------------------------------------------------------
*Wtedy Bóg rzekł: „Niechaj się stanie światłość!” I stała się światłość

Całość posta popełniona z udziałem Wisienki w roli Verbeny i Johana Wathermana jako wszystkich innych od wampirów, przez światło słoneczne, furię lasu, aż po Tomas.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 28-05-2018, 13:52   #14
 
Wisienki's Avatar
 
Reputacja: 1 Wisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputację
- zamieniam się w słuch - Waleria zwróciła się do Tremere - możesz przedstawić nam więc swój punkt widzenia i wyjaśnisz czemu miało służyć to przedstawienie? I dlaczego zamiast pogadać musieliście próbować mnie zniewolić? Do czego jestem wam potrzebna? Bardzo mnie to wszystko interesuje, proszę o konkrety…

- Nie na wszystkie decyzje mam wpływ. Ale widziałem, że od kiedy zaczął nam szwankować silnik, nie spałaś. I nic nie uczyniłem. Poszukiwaliśmy kontaktu z tobą. Tylko metody…
Westchnął. Tak dziwnie po ludzku biorąc pod uwagę jego aparycję. Badawczo przyglądał się Geraldowi. Tym razem nie gwizdał, lecz wydawał się czujny. Tomas zmierzył Inkwizytora wzrokiem sugerującym aby ten się powstrzymał.

Gerard odrzucił miecz, który równie nagle jak się pojawił teraz rozpłynął się w powietrzu zostawiając kłębek pary. Odsunął się od wampira i w drodze do Tomasa masował lewą dłonią szyję przy zbolałym barku.

- Wstań, idź, rzekł Pan - wyszeptał i poczuł mrowienie w lewej dłoni.
Pan go nie zawiódł. Uleczył swego wojownika. Teraz Gerard będący w pełni sił oddychał głęboko. Powietrze było przesycone magią. Aż za bardzo.

- rozumiem, że tak jak mówił twój mistrz chodzi o problem z tymi z waszego rodzaju którzy są “oszalałymi na skutek przeżytych wieków, zbratanymi z demonami potworami”? Przybliżysz mi temat?

Gdy mówiła spojrzała na Toyotę a następnie na samochód wampirów zastanawiając się który z nich jest w lepszym stanie. Z dwojga złego obstawiła małego japończyka. Tylko czy odpali…, nie wiedziała ale nie mogła się dowiedzieć dopóki nie przewróci się jej na cztery koła. Czuła, że nie powinni tu długo czekać, odruchowo poklepała się po kieszeni w poszukiwaniu telefonu, pewnie najszybciej byłoby ściągnąć taksówkę, albo chociaż ubera. W przeciwnym razem trzeba będzie pobawić się z samochodem.

Tomas milczał, jednak wydawał się dziwnie i niepokojąco czujny. Przyglądał się wampirowi jakby dostrzegał w nim coś niepokojącego. Waleria mogła przypuszczać, iż jest to wpatrywanie się w ciężar spoczywającej na Adamie klątwy - jej autorstwa. Wampir oparł się o samochód, pocierał dłońmi o dłonie. Chyba go swędziały, ale walczył - nie mógł sobie pozwolić na zdrapanie spalonej skóry.

- Mistrz wyraził się bardzo precyzyjnie. Niewiele wiecie o naszym społeczeństwie, prawda? Ale cóż, większość z naszych, o was też nic nie wie. Temu się ciebie bali, po to ta szopka i środki ostrożności. Może zrobimy tak - spauzował na chwilę - w skrócie opowiem wam w czym rzecz, a potem podejmiesz decyzję czy zechcesz odwiedzić Dzka. Gwarantuję, że włos ci z głowy nie spadnie. Towarzysze twoi mogą też pojechać, acz nie gwarantuję, iż będą mogli wejść i rozmawiać.

Trudno było cokolwiek wyczytać z zmasakrowanej twarzy wampira..

- czekam więc - odpowiedziała - po czym poszła do samochodu po swoje rzeczy - będę cię słyszeć.

Inkwizytor stanął obok Tomasa i zaplótł ręce na klatce piersiowej. Był czujny, niczym stary żołnierz, który schwytał wroga. Wampir lekko stękając z bólu, otworzył drzwi auta i siadł na skraju siedzenia, wystając z samochodu, zapewniając sobie przy tym odrobinę wygody. Gerard zauważył w jego oczach coś niepokojącego. Skubany wygrał. Ba! Jego spojrzenie odzyskało pełnię pewności, kogoś kto nie tylko wygrał, kogoś kto nigdy nie przegrał. Pomimo tego wszystkiego, co zaszło.

- Może uważacie nas za potwory… I w zasadzie, pewnie macie racje. My to nazywamy Bestią. Nie pilnujesz się, nie masz dość woli, brak odwagi - staczasz się po równi pochyłej. Tylko, że my nie kończymy jak żule czy ćpuni, a potwory. To w ramach wstępu, może to wiecie. Teraz odrobina historii. Starsze wampiry są bardzo nieludzkie. To zabrzmi banalnie, bardzo banalnie, ale są po prostu złe. W naszym społeczeństwie wybuchła rewolucja. Część z nas pozostała wierna manipulacjom starszych. Inni utworzyli Sabat. Nie jesteśmy święci, sami wiecie, może się dowiecie. Jednak jeśli mamy wybierać życie, w pełni jego smaku, a także życie innych - wolnych od buta starszych i ziemi pożartej przez demony. Może w innych historiach jesteśmy tymi złymi. Ale jak to w bajkach bywa, czasem i czarny bohater jeden baśni jest bohaterem drugiej. Walerię nam polecono. Szukamy sojuszników....
[ktoś mu przerywa czy może dalej gadać?]

- Kto mnie polecił i dlaczego… - zapytała wyciągając torebkę, następnie zaczęła rozglądać się za parasolką - zresztą nie liczyłbym zbytnio na porady waszego wujka dobra rada w tym przypadku, czy ja wyglądam na mafioza który chce trafić za kratki żeby iść na współpracę? BTW za ile będzie tu Dzik?

Usłyszeli dobiegający z bliska dźwięk silnika auta. Nie był to coś, co miało prawo wywołać jakiś większy niepokój - wszak całkiem często uczęszczana droga znajdowała się niedaleko zjazdu - to jednak musieli odnotować ten fakt. I odnotował go też wampir. Palcami stukał o kolano w jakiś nieznany rytm. Zaczął mówić żwawiej i głośniej.

- Jesteśmy, znaczy byliśmy - spojrzał na martwego towarzysza - kurierami. Nie wszystko wiem, w tym od kogo dostali informacje o tobie i miejscu oraz terminie przybycia twego, Walerio. Za to wiem dlaczego. Bo tacy jak ty znają życie, ze wszystkich jego stron. I tej jasnej, i tej - wskazał na rozerwanego przez korzenie, w połowie zanurzonego w ziemi trupa pasażera - ciemnej. Ktoś nieco bardziej naiwnie nieskalany mógłby nie chcieć rozmawiać, nie podjąłby, iż my nie jesteśmy złem, a tylko bardziej dziką stroną życia. I to my walczymy z mrokiem. Wszak jesteśmy Strażnikami. Przynajmniej większość z nas.
Wampir spróbował się uśmiechnąć lecz ze względu na ból, przerodziło się to w grymas bólu. Zza zakrętu i kępy drzew wyłonił się samochód, mały dostawczak. Powoli dojeżdżał do zgrupowania.

- Pozwólcie mi rozmawiać.

Tomas zmierzył spokojnym wzrokiem wampira, dalej tak samo niechętnym i uczynił krok do tyłu schodząc z promienia reflektorów. Nie wyglądał na człowieka przekonanego. Inkwizytor czuł na skórze przyjemne mrowienie Pierwszej siły. Tak jakby kotłowała się na zapas. Tylko przed czym? Był pewny, iż nie wyczuwa ani prawdziwej magy, ani bardziej statycznych sztuk.
Waleria zacisnęła w dłoni parasolkę, była gotowa na rozmowę była również gotowa na dalszą walkę. Wierzyła że we trójkę dadzą sobie radę z dzikiem i zwampirzonym magiem..

Gerard obserwował i słuchał otoczenia. Widział ruch kwintesencji. Opływała wszystko wokół w większych niż zwykle ilościach. Prawdopodobnie wywołało to dotychczasowe działanie magyi. Nie był pewny. Nie słyszał jej muzyki. Inni Chórzyści zawsze mówili o melodii Jedynego. On jej nie słyszał. Widział, ale nie potrafił jej słuchać. Zawsze bał się, że wprowadzi dysonans w tę Wieczną pieśń. Cóż, tym razem nie powinien o tym myśleć. Nie powinien się rozpraszać. Stanął tak, że leżąca na dachu Toyota zasłaniała go częściowo przed światłem reflektorów.

- Niech pijawka mówi - powiedział tylko do Tomasa i Walerii.

Adam wystukiwał dziwny rytm rytm. Samochód zatrzymał się. Zgasił silnik i światła. Cisza. Mrok jakby zgęstniał. Z auta wyszło dwóch jegomości, każdy po jednej stronie. Po prawej, wyższy, ubrany chyba w marynarkę, łysy i blady. I co ciekawe, nie rzucał cienia. Po lewej niższy. Trudno było powiedzieć o nim coś szczególnego. Było zbyt ciemno. Lecz Waleria poczuła niepokój. Przypomniała sobie opowiastkę swej mentorki, o wilku co był owcą. Tylko, że w tej opowieści owca była potworem noszącym w sobie ciemność sprzed stworzenia i pierwotny strach ludzi - przed głodem, chorobą i burzą. Ten strach który był pierwszym bogiem i pierwszą ciemnością. Bogiem okrutnym. I takie to jądro ciemności pierwszego strachu nosił w sobie.
Adam stukał w kolano.

- Adam, co tu się odpierdala? - Nie szczędząc słów zaczął wyższy.

Czarownik stukał w kolano.

Gwizdnął.

Losy zastygły.
Karoseria przewróconego auta zatrzeszczała.

Inkwizytor poczuł nagły błysk kwintesencji. Nie tak silny jak prawdziwa magya, lecz równie przerażający. Sploty pierwszej siły jak pajęczyna oplotły okoliczne wzorce sił. Niższy mężczyzna momentalnie zniknął im z oczu niemal rozmywając się w powietrzu. Lecz nie znikając. Wystrzelił jak strzała wprost na nich.

- Spokój!

Warknął Adam, zaryczał jak zwierz, jak Bestia którą chyba gdzieś w głębi serca był (i pod spaloną skórą). Magów przeszła gęsia skórka. I nagle ciemność stała się jakby przyjaźniejsza. Wzorce sił - wolne. A wyższy, łysy jegomość stał niemal twarzą w twarz z Tomasem. Eutanatos trzymał na wysokości jego serca sztylet.

- Co tu się dzieje - zapytał przez zęby niższy jegomość. Był poirytowany, bardzo poirytowany.

- Drobne komplikacje w sprawie naszych gości, konkretnie to jej przyjaciele - odpowiedział spokojnie czarownik. Zbyt spokojnie i zbyt pewnie jak na gust Walerii i Geralda.

- Znaczy?

- Znaczy, jak widzisz, przyjacielu drogi - groźna nuta niewłaściwej ironii zawisła w powietrzu - zrobiono nam z dupy jesień wieków średnich. Co znaczy, iż zmieniły się reguły gry. Inna rzecz, że można było po dobroci. Jesteś w stanie zebrać to co zostało z chłopaków? My pojedziemy do Dzika. Trzeba się wytłumaczyć.

Przy tych słowach Gerarda uderzyła myśl, że przecież chciał po dobroci. To on pierwszy wyciągnął rękę na zgodę. A oni nie chcieli oddać dziewczyny mimo jego prośby. Teraz gdy słyszał te podłe kłamstwa sączące się z ust pijawki pożałował, że odesłał miecz i nie zajął się nimi tak jak na to zasługiwali. Tymczasem z rozmyślań wyrwał go kolejny wampir.

- Ale kim wy do stu diabłów - wtrącił powoli wyższy, wciąż z ostrzem niebezpiecznie blisko serca - jesteście?

„Jestem inkwizytorem, ostrzem Pana, Rycerzem Świątyni. Tym, który niesie światło w nocy i którego powołaniem jest chronić rodzaj ludzki przed plugawymi istotami mroku. Jestem wojownikiem, którego od dwunastego roku życia szkolono w tropieniu i zabijaniu takich jak ty Pijawko!” - Cisnęło się na usta Gerarda. Jednak nic nie powiedział. Mierzył wzrokiem oba wampiry. A teraz, gdy jeden z nich wspominał o diabłach przyciągnął uwagę Inkwizytora w sposób szczególny.

- Jesteśmy jej przyjaciółmi. Nie dosłyszałeś? - powiedział w końcu patrząc na wzywającego diabły wampira.

I jest nas więcej - dodała Waleria patrząc mu w oczy z odwagą, albo przynajmniej jej pozorem.

Tomas nie odezwał się ani słowem. Tylko minę miał jakąś dziwnie zamyśloną.

- To co, do Dzika i was dowieziemy po wszystkim - czarownik ponownie wysilił się na uśmiech. Tylko jakoś pozostałe wampiry nie podzielały jego entuzjazmu. Albo byli gorszymi aktorami.

- Nie wydaje mi się - odpowiedziała Waleria - w dobrym tonie jest uzgodnienie z gośćmi terminu i miejsca spotkania, ja jestem dość staroświecka i nie podoba mi się wasze pojęcie gościnności. Chyba że zrobimy większą imprezę i odwiedzimy was z przyjaciółmi. Rozumiem że nie macie nic przeciwko? Zresztą nie jestem tego typu kobietą która po nocy udaje się na spotkania z obcymi, martwymi lecz jednak mężczyznami.

- Wyjaśnij mi może, Adam - rzucił powoli niższy wampir z pewną silną nutą irytacji w głosie - czy ja dobrze widzę. Jeden z naszych kamratów leży po kolana w ziemi, poprzebijany i rozerwany przez jakieś zielono-brązowe-chuj-wie-co, drugi też w ziemi. Wszyscy wyglądzie jak zgniły grejpfrut który ktoś potraktował palnikiem, a ty to chyba najbardziej. Ten koleś celuje właśnie w serce Wasyla myśląc, iż coś mu to da. Karlica nam grozi, a ty sobie wygrywasz radosne rytmy i gadasz jakby nic się nie stało? Coś pominąłem? Bo dla mnie to wygląda na wała. Ale dobra, wsiadacie albo gadamy inaczej.

- powiedzmy że zapomnę o tym, że mnie porwaliście i dam się zabrać do waszego gniazda, mogę tak zrobić w sumie bo jestem ponoć dość lekkomyślna z natury, tylko wybaczcie ale wolałabym jednak nie zostać waszą przekąska. Potrzebuję gwarancji bezpiecznego powrotu. Możecie próbować zabrać mnie siłą, może wam się nawet to uda, tyle tylko że wy też ryzykujecie. Potrzebujecie mnie do czegoś jak widzę, jeśli w damy się w walkę i wyzionę ducha stracicie, jeśli nawzajem się po wykrwawiam, zabierzecie mnie na siłę i powiedzmy że na miejscu przekonacie mnie do współpracy obie strony stracą na tym interesie czas i siłę przede wszystkim.
Gdy to mówiła uruchomiła w telefonie ukrytym w kieszeni apkę alarmową która rejestrowała jej miejsce pobytu (głównie gpsowo, a jedynie trochę magicznie) i w równych odstępach czasu przekazywała tą informację do centrali. Żałowała tylko, że nie odpaliła jej wcześniej. Z drugiej strony lepiej jednak późno niż w cale. Świadomość, że komórka właśnie teraz łączy się z satelitą i przekazuje jej miejsce pobytu co 15 minut do centrali.

- To który z was podejmuje wiążące decyzje? - zapytał w końcu inkwizytor.

- Ten nas podwiezie. Naszą trójkę i Klaussa. Drugi może tu zostać oddać mój samochód do serwisu. Może też poskładać resztę burdelu.

- Masz moje słowo, słowo Alvara. Jest jednak trochę więcej warte od słów Tremere - odgryzł się - i nie wyglądam jak czarownica co uciekła ze stosu.

Waleria nie była zachwycona tym obrotem sprawy, ale niech się dzieje wola nieba, może uda jej się przeżyć i jeszcze przy okazji dowiedzieć się czegoś wartościowego. Bez słowa zgarnęła więc swoją torbę i zajęła więc najbezpieczniejsze miejsce w samochodzie, zaraz za kierowcą.
 
__________________
Wiesz co jest największą tragedią tego świata? (...) Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć. Ruchome obrazki - Terry Pratchett
Wisienki jest offline  
Stary 31-05-2018, 22:15   #15
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację

Jeszcze przed uruchomieniem przez Awatara tej karuzeli obrazów, Mervi wiedziała, że coś takiego nastąpi. Nie dość, że Glitch nie był istotą, która lekko znosiła krnąbrność, to jeszcze Wirtualna Adeptka najwyraźniej nie zgadzała się ze swoim Awatarem zbyt często jak dla tego bytu. Technomantka czuła się fatalnie, nawet mimo ustąpienia nudności, które przerodziły się tylko w irytujące piksele na granicy wzroku.
Próbowała ignorować Hannah, ale niezadowolenie Awatara nie pomagało. W końcu nawet, jeszcze na drodze przed Lillehammer, wyciągnęła niewielkie zielone Tamagotchi, którym zaczęła się "zajmować". Cóż, przynajmniej miała zwierzaka...

- Hannah... - odezwała się po chwili, nie patrząc nawet w kierunku prowadzącej samochód kobiety - Zatrzymaj samochód na poboczu, proszę.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Mervi westchnęła ciężko i nacisnąwszy przyciski Tamagotchi w zrozumiałej dla siebie sekwencji, uczepiła zabawkę do paska spodni.

- Hannah. Musimy porozmawiać. - tym razem już patrzyła w kierunku fotela kierowcy. Wolała nie próbować inaczej z hermetytką, więc dawała jeszcze temu szansę na mniej inwazyjne podejście - Dąsaniem i złością do niczego nie dojdziemy, a wiesz, że musimy.
Hermetyczka nic nie odpowiedziała. Po prostu zjechała na pobocze i bez słowa zmieniła fotel kierowcy.
- Czy od momentu, gdy wysiądziemy z samochodu mamy się unikać? - zapytała Mervi bez żadnego wydźwięku - Zero litości? Mam już nigdy nie pojawić się w zasięgu twojego wzroku?

Klaus spokojnie przesiadł się na miejsce kierowcy. Poprawiając jego odległość od pedałów i przestawiając wysokość kierownicy.
- Nie myśl, że jest nam obojętna utrata wieży. Czy też śmierci, które zostały tam poniesione. Jednak krzykiem, gniewem i atakowaniem wszystkiego wokół niczego nigdy nie wskóramy. Jak i ignorowaniem siebie nawzajem.

Hannah pokręciła tylko głową zrezygnowana.
- Porozmawiamy spokojniej na naradzie.

Tym razem to Mervi zachowała milczenie, jedynie zamykając oczy z nadzieją, że zaburzenie grafiki w nich nie będzie i tak widoczne mimo tego...
Wiedziała jednak jedno - na naradzie na pewno nie będzie spokojniej.




"Porozmawiamy spokojniej na naradzie."

Czy Hannah naprawdę liczyła nas spokojną rozmowę, czy raczej na wsparcie ze strony innych mistyków z przeświadczeniem, że ich spojrzenie na czyn technomantów nie będzie tak delikatne, jak to okazane przez Jonathana? Na pewno byłoby to dla niej dobrym ubezpieczeniem na wypadek problemów z wykrzyczeniem sobie drogi do racji.
Tylko czy jej nie miałaby i tak chociaż w niewielkim stopniu?

Mervi zamknęła za sobą drzwi swojego domu szczęśliwa, że nie jest już w towarzystwie Hannah. Nie miała ochoty musieć dłużej znosić wściekłej na świat hermetytki, która najwyraźniej miała zamiar pozabijać technomantów nagromadzeniem złości w powietrzu. Adeptka nie wiedziała czy w jej wypadku wystarczy dzień lub dwa na ochłonięcie, ale w danej chwili niezbyt ją to obchodziło. Nie będzie głaskać po główce urażonej pannicy i przepraszać jej za istnienie.

Nie zdążyła nawet zdjąć płaszcza, gdy rozbrzmiał przyciszony dźwięk nadchodzącego połączenia przypisanego numerowi jednego z eterytów, dochodzący z wrzuconej do kieszeni komórki.


- Hej Mervi, nudzi ci się? - po odebraniu połączenia rozległo się radosne pytanie ze strony dzwoniącego.

Mervi nie odpowiedziała od razu, będąc bardziej zajętą zdejmowaniem płaszcza niż chętną na rozmowę z Patrickiem. Niemniej Irlandczyk z jakiegoś powodu zdecydował się do niej zadzwonić, więc wypadałoby chociaż dowiedzieć się czego chce...
- Jestem zajęta. - ton technomantki nie sugerował, jakoby była ona rozradowana rozmową.

- Z pewnością. I potrzebujesz też upuszczenia pary, po tej całe nawalance w wieży i obsobaczeniu przez BIG J’a, po tym jak wyrwaliśmy się z tej matni.- odparł przyjaznym tonem Irlandczyk.- Znalazłem całkiem fajną knajpkę, by wypić dwa głębsze za poległych. Piszesz się na to?
Mervi przetarła oczy, wyglądając jakby w danym momencie zaatakował ją potworny ból głowy. Na pytanie Patricka mruknęła jedynie w odpowiedzi:
- Nie brzmisz na poruszonego sprawą.

- Nie pierwsza to taka akcja i nie pierwsi polegli kamraci w moim życiu. - wyjaśnił Patrick. - Gdybym miał się załamywać za każdym razem, gdy widziałem śmierć człowieka, to byłbym bardzo załamanym człowiekiem. Na polu bitewnym giną ludzie, to się nie zmienia od wieków. Jedyne co można zrobić, to uczcić ich pamięć.

- A tak to tylko jesteś samotny? - zapytała bez wahania, nim weszła na pierwszy stopień schodów tego dwupoziomowego domu.

- Samotny? Powiedzmy, że teraz… tak. A ty? - zapytał w odpowiedzi Patrick.- Siedzisz sama i rozpaczasz nad straconymi żywotami czy… robisz coś innego?

- Mam nadzieję, że nie uważasz, iż siedzę bezczynnie? - zastanawiała się czy eteryta dosłyszał w jej wypowiedzi nieufną nutę - Mam masę stuffu do digitalizacji, muszę zająć się swoim mieszkankiem, podłączyć sprzęt... J. szczególnie chce to pierwsze. I tak nie sądzę, aby mistycy pojęli jak się posługiwać tekstem przerzuconym na inny nośnik niż paper, ale co tam... Do tego mogę się zająć kwestiami matematycznymi, jakich jeszcze nie tknęłam. - urwała na moment, gdy znalazła się na górze w pomieszczeniu, jakie miała zamieszkiwać większość czasu - I czym chcesz to przebić? - postawiła walizkę obok kanapy, na którą zaraz ciężko padła, sycąc się tym ironicznym poczuciem komfortu.

- Dobrym piwem… w miarę dobrym w każdym razie, miłym towarzystwem i nawet niezłą atmosferą. I obietnicą pomocy jutro. - stwierdził wesoło Irlandczyk.- W tym całym digitalizowaniu. Fundacji i tak nie założymy w jeden dzień.
- Za pomoc w digitalizacji podziękuję, jak się Fireson tu zwali to szybciej pójdzie. A skąd ty weźmiesz to miłe towarzystwo, Patrick? - głos Mervi nawet nie zadrżał,gdy wypowiadała to zdanie.

- Ja się nie liczę jako miłe towarzystwo? Dzięki za informację. - nadeszła ironiczna odpowiedź Patricka - I po co ja się narażałem więc zabierając staruszka z wieży, mimo że nasz J się temu opierał? Nie wiadomo zresztą, czy on przeżyje powrót do naszej sfery. Może czas go dogoni i… po prostu dosłownie się okaże, że śmierć tak czy siak na niego czekała.

Gdyby Patrick widział teraz Wirtualną, zobaczyłby jak znużenie widoczne w jej oczach, przeradza się w lodowatą irytację, a później nawet konkretną złość. Mervi jednak wstrzymała się z odpowiedzią, a gdy w końcu zdecydowała się odezwać, wypowiedziała tylko proste:

- Pierdol się.

- Dzięki za propozycję, ale nie skorzystam z niej.- odparł niezbyt przejęty jej słowami Haely, który po nich zamilkł... na chwilę - Cóż… wolisz siedzieć i rozwiązywać matematyczne formułki? Twój wybór… Nie zamierzam cię zmuszać do niczego.

- Masz zamiar skontaktować się z Klausem? Czy może to już zrobiłeś? - zapytała beznamiętnie, ignorując temat "rozwiązywania matematycznych formułek". Ta zmiana odciągnęła ją od emocjonalnej reakcji, której wolała uniknąć.
- Zamierzałem… a czemu pytasz? - zapytał w odpowiedzi Irlandczyk ze słyszalną nawet przez komórkę nutką podejrzliwości.

- Bo jeżeli bym uznała, że chcę przyjść, aby ci ten ryj obić za przeszkadzanie mi... to chcę, aby był przy tym Klaus. - nuta rozbawienia w tonie Mervi była umiejscowiona tam, tylko dla złagodzenia efektu. Sama technomantka nie do końca żartowała.

- Dwie sprawy które powinnaś wiedzieć. Po pierwsze jestem za równouprawnieniem, po drugie… próbowanie mi obicia ryja to wyjątkowo kiepski pomysł. - stwierdził obojętnym tonem Patrick. - Wierz mi… twardsi od ciebie próbowali.
- Ostrzegasz czy obiecujesz? - zapytała nastroszona.
- Jedno i drugie… - odpowiedział Patrick.

Mervi jedynie parsknęła rozbawiona tymi słowami. Czy on próbował jej pogrozić na swój sposób, pokazać jakim to twardzielem jest?
- Jestem tak przerażona, że aż się skuszę. Dzwoń po Klausa i adres knajpy podaj.
Nie wiedziała po co w ogóle zasugerowała, jakoby mogła się pojawić... ale eteryta w końcu nie mógł wiedzieć, iż Mervi już w tym momencie wiedziała, że nie pojawi się w pubie.




To nie jest moja wina.
<, To nigdy nie jest twoja wina }



Sarkastyczna nuta w zniekształconym dźwięku wypowiedzi Awatara wbiła się bezlitośnie w myśli technomantki, według niej mając tylko na celu rozjuszenie jej; jednak Mervi nie odpowiedziała na zaczepkę Glitcha. Nie miała ochoty wysłuchiwać tego, co on sobie ubzdurał, a tym bardziej nie tęskniła za wchodzeniem w dysputy ze swoim złośliwym Awatarem szukającym najwyraźniej kogoś, komu może zatruwać życie.

Już wcześniej zapewniła sobie lokum. Mieszanie nawet jednego dnia z "mistyczną śmietanką Wstąpienia" wykraczało poza granicę jej tolerancji... i zakładała, że nie tylko ona w takiej sytuacji by cierpiała. Te relikty przeszłości zdawały się nie czuć najlepiej w obecności bardziej skomplikowanej technologii niż koło. Właśnie dla takich jak oni dodają obrazkowe instrukcje do wszystkiego. Pewnie większość z nich wpada w panikę, gdy ich stacjonarka nie daje znaku życia, mimo jej włączenia - przyciskiem zasilania monitora.

Nowe mieszkanie Mervi nie było willą, ale to nie willi potrzebowała. Lokalizacja także nie wpływała szczególnie na cenę wynajmu acz nie obyło się to bez konkretnego wertowania ofert w Internecie oraz sprawdzania oferowanego miejsca na odległość... oraz oczywiście dzięki wrodzonemu wdziękowi wcielonej upierdliwości, dzięki któremu ludzie dla świętego spokoju potrafili zejść z ceny.
Wybrany w końcu dom, znajdujący się w oddaleniu od centrum, wciśnięty był między dwa inne, bliźniaczo podobne, które tworzyły wraz z innymi dużą familię budynków jednorodzinnych... tylko w tym konkretnym zamieszkująca rodzina składała się z samotnej kobiety, elektroniki i zwierzaka-Tamagotchi. Mervi wątpiła, aby na tym zadupiu to było najdziwniejsze, co można było spotkać.

Przynajmniej komputery się nie przegrzewały przez pogodę, jak i ona sama na nią nie narzekać nie mogła.

Ostatni kabelek został właśnie podłączony, trinarka stacjonarna zbudzona do życia. Mervi przesunęła się z pomocą kółek krzesła dostawionego do szerokiego biurka ku niezastawionemu (jeszcze) elektroniką stołowi kreślarskiemu, którego blat ustawiony był poziomo. Zsunęła z blatu kilka pustych arkuszy B2, robiąc tym samym więcej miejsca dla laptopa. Zapatrzyła się na zmieniające się leniwie dane liczbowe zbierane i porządkowane, aby jak najdokładniej określić przestrzeń domu. Zobaczyła kolorowy artefakt, który mógł zdawać się niespodziewanie pojawić na ekranie, gdyby Mervi zdołała zapomnieć o "uszkodzonych pikselach", jakie zaimplementował jej własny Awatar na skraju jej naturalnego spojrzenia.

- Daj już z tym spokój. - fuknęła z irytacją do Glitcha - Nie bądź jak dziecko. Nie mam cię za co przepraszać.

Nie otrzymała odpowiedzi, a jedynie pojawiło się ziarno w całym polu widzenia, na chwilę przynajmniej... jednak ta chwila to i tak było już za dużo na nerwy Mervi.

- W dupę sobie wsadź tą swoją zranioną dumę, księżniczko!
Technomantka chwyciła leżącą obok komórkę, wybierając numer Patricka. Potrzebowała się uspokoić w tej chwili i miała nadzieję, że posłuchanie gadania irlandzkiego eteryty okupującego bar możliwe z drugim technomantą, będzie rozluźniającym doznaniem.

Nie musiała czekać długo, aby się dowiedzieć jaki będzie wynik tej rozmowy, jako że sam Patrick odebrał wystarczająco szybko, aby sugerowało to ilość wypitego alkoholu mniejszą niż spodziewana.
- Słucham? - głos irlandczyka nie był bełkotliwy, ku smutkowi adeptki.
- Już jesteście pijani? - zapytała dość beznamiętnie, zagłuszając rozmową myśli o Glitchu.

- I zakochani. Leżymy w łóżku i mierzymy kto ma dłuższego. Chcesz sędziować? - zapytał ironicznie Patrick, dodając po chwili.- Co to właściwie za pytanie. Robisz za naszą matkę?
- Gdybym miała być waszą matką, to popełniłabym aborcję pourodzeniową na was. - mruknęła kobieta - A sędziować nie mogę. Nie mam niestety mikroskopu elektronowego. - w jej głosie brzmiała zimna nuta... niezbyt pasująca do rozbawienia.

- To Mervi… mówi że nas kocha. Jak nasza wspólna matka której nie mieliśmy. Bo każdy z nas miał własną. - słowa Patricka skierowane do Klausa dotarły i do Mervi, która już powoli zaczynała żałować tej rozmowy - Jeśli pytasz czy jesteśmy na tyle pijani, by obmacać cię po pupie, to nie… musisz albo poczekać, albo sama nas rozpić. A piwo jest tu całkiem znośne… choć prawdziwy Guinness to to nie jest.

- Dorośnij. - parsknęła Mervi przez komórkę, wcale nie czując jakby uchodziła z niej irytacja jaką spowodował Glitch - Będąc miłą zadzwoniłam. Nie mogłam dołączyć, bo naprawdę mam co robić. Książkę czytam, kod piszę i przygotowuję się do instalacji Firewalla. To ważne sprawy.

- Naprawdę doceniam to że zadzwoniłaś. To miłe, że się o nas troszczysz. Aczkolwiek niepotrzebnie zajmujesz się robotą. Równie dobrze J może jutro zawieść i wywalą nas z tej fundacji na zbity pysk. - odparł eteryta - Z tego co do mnie dotarło, mamy dostać jutro burę. Nie wiem czy nie zakończy się to wezwaniem na dywanik u dyrektora i wydaleniem. Więc nie ma co się jeszcze rozpakowywać. I warto się cieszyć że Szpicbergen chyba należy do Techników. Tam nas nie poślą.

Mervi zacisnęła w pięść wolną dłoń, zamykając na chwilę oczy, aby pomóc myślom uspokoić się bez szalejących błędów graficznych na widoku.
- Mówiłam ci już, abyś się pierdolił, jeżeli chcesz takimi tekstami rzucać? - mruknęła z tłumioną złością - Robotą bym się zajmowała tak czy inaczej, a ty sobie daruj takie gadanie.

- Nie wiem czemu chce ci się zajmować tą robotą. - odparł Patrick, na moment pauzując, gdy najwyraźniej dopijał swoje piwo. - Ale skoro zadzwoniłaś, to… może jednak wpadniesz? I nie podsyłaj mi sugestii takich, bo uznam że mnie podrywasz na swój specyficzny sposób.

- Chrzań się, lamerze. - kobieta syknęła tylko przez telefon nim bez pożegnania przerwała połączenie.



Mervi prawie bezwiednie kreśliła ołówkiem na podniesionym z podłogi arkuszu papieru, w połowie zwisającego ze stołu. Proste formy geometryczne zamazywały w tym momencie nic nie znaczące obliczenia matematyczne, których rozwiązywanie miało tylko zająć technomantkę i pomóc odzyskać częściowo spokój. Jeżeli i tak miała czekać na wyniki...

Laptop wydał dźwięk oznajmiający zakończenie zbierania danych o pomieszczeniach mieszkania, co od razu odsunęło dziewczynę od projektowania kolejnej wielościennej niemożliwości.

Wiedziała, że i urażony Glitch wyszedł ze swojego sanktuarium dumy, aby móc zaangażować się w projekt... a przynajmniej móc zająć miejsce w pierwszym rzędzie dla najlepszego widowiska.

Przysunęła się bliżej laptopa, na którego ekranie wyświetlone były potrzebne Mervi dane, od razu posortowane i gotowe do wykorzystania.
Zdawało się, że przez moment komputer zastanawiał się nad opcjami analizując opcje wedle tych już poznanych, aby zdecydowawszy się na jedną, uruchomić jeden z wykorzystywanych częściej przez Mervi programów.
Gdy tylko narzędzie służące początkowo jedynie do komputerowego projektowania architektonicznego zostało otwarte, zgromadzone dane dotyczące przestrzeni mieszkania zostały zaimplementowane w komputerowej przestrzeni, tworząc tym samym potrzebny szkielet, jaki posłuży za pomoc w dokładnym nałożeniu Firewalla na rzeczywistą powierzchnię domu.

Glitch oczywiście nie był tylko biernym obserwatorem. Wspomógł graficznie barierę, którą Mervi budowała wedle zebranych wcześniej danych, z jakich wygenerowane zostały w programie rzuty 2D, później zmienione na pełnoprawną wizualizację 3D, opisującą całość kompleksu.

Kliknij w miniaturkę

Adeptka nawet nie miała sił już oponować, gdy jej Awatar wygłaszał złośliwe uwagi, odnośnie designu bariery czy samej jakości. Musiał wiedzieć, iż Mervi ma zamiar umocnić wszystko w ciągu następnych dni... jak i musiał zdawać sobie sprawę z tego, że technomantka po zakodowaniu Firewalla przestała reagować na zaburzony przekaz Glitcha.

...przynajmniej póki Awatar prawie jej nie ogłuszył, gdy zaatakował uszy Mervi dźwiękiem o wysokiej częstotliwości.

Tym razem zareagowała, więc dopiął swego.



Adeptka masowała palcami skronie, wciąż czując echa irytacji Glitcha. Ból głowy ustępował, teraz będąc już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem lecz dopiero, gdy była już od niego wolna, położyła otrzymaną księgę przed sobą na biurku.

Zaciekawiona skrytą w stronicach treścią, Wirtualna adeptka wczytała się w podarowaną jej książkę. Podarowaną oczywiście w celu przeprowadzenia procesu digitalizacji. Już na wstępie musiała przyznać, iż będzie to dzieło potwornie skomplikowane. Nie dość, iż te przeklęte, ręcznie zapisane literki mieniły się jej w oczach, rozpadały, układały na nowo i tworzyły dość skomplikowane obrazy run i innych „mistycznych szlaczków” gdy tylko zmrużyła oczy, w postaci przerw między wyrazami, to księga ciągle się zmieniała na dwóch płaszczyznach. Zupełnie inaczej tekst wyglądał gdy się nań patrzyło, inaczej zmieniał, a zupełnie różnie prezentował na filmach, acz dalej zachowując swą dynamiczną strukturę. Co ciekawe, w zależności czy filmując patrzyło się na tekst czy też nie, na filmie widoczne były inne cykle zmian treści.
Co więcej, treść zdawała się nie mieć żadnego większego sensu. Niekiedy składała się z mieszaniny liter i znaków różnych alfabetów, by po chwili wpaść w cytaty starych poematów (jak twierdził komputer trialny). Dopiero użycie typowej, hermetyckiej roty Umysłu ujawniającej teksty zakryte przez śpiącymi ujawniło nieco bardziej sensowne fragmenty. Znaczy sensowne dopiero po pięciu minutach na stronę filtrowania przez komputer który ze zbirów literowych które okazały się słowami z dodanymi lub wyciętymi literami. Słowami różnych języków, głównie martwych oraz przeklętego enochiańskiego w swej mistycznej wersji gdyż przy nim komputer trialny kompletnie zgłupiał.

W tekście od czasu do czasu, podczas kolejnej zmiany, pojawiały się cyfry, a nawet całe równania. Na pierwszych czterech stronach komputer zidentyfikował na pierwszym poziomie 153 cykle regularnych oraz minimalnie 89534 cykli nieregularnych skupionych wokół 2466 atraktór z czego zidentyfikowano dokładnie 67 z nich, 32 wykazywało zmienność charakterystyczną dla procesów stochastycznych, inne pozostawały stałe.

[media]https://sisbrazil.files.wordpress.com/2018/01/giphy5.gif[/media]

Liczby na drugim poziomie komunikatu osiągały monstrualne wartości i komputer stwierdził, iż będzie potrzebował dwóch dni pełnej mocy obliczeniowej na policzenie tego z pierwszych czterech stron. Aby było ciekawiej, przebudzona wpadła na ślady modulacji fazy w cyklach niosących informacje. Oznaczyła to jako poziom F odpowiednio 1F i 2F dla poziomu komunikatu. Komputer bez mrugnięcia zaakceptował nową listę etykiet.

Księga nie była sama w sobie talizmanem, tego była pewna, lecz ze względu na natłok informacji oraz wiek jej pierwszy wzorzec był wyjątkowo solidny. Badania rezonansu pseudoinformacyjnego (zwanego po prostu rezonansem podległym sferze umysłu przez ignorantów nie odróżniających rezonansu quasi-informacyjnego…) wykazały zmienność o cechach zbliżonych do białego szumu małej mocy. Komputer też wyliczył prawdopodobieństwo zaburzeń czasu na 0.76, przestrzeni 0.9 oraz prawdopodobieństwa na 0.98. Jednostka trialna na koniec wstępnych oględzin estymowała możliwą liczbę klas poziomu komunikatu na 586 o drzewiastej, hierarchicznej strukturze i silnym szyfrowaniu.

Któż by się nie uśmiechnął?



Mervi obserwowała jak oba komputery przeliczają niezliczony raz liczby zapisane w strukturze domowego Firewalla, szukając w nim luk, których adeptka nie zauważyła i nie planowała. Gdyby takowe znalazły technomantka nie czułaby się dobrze ze świadomością porażki na tym polu, choć z drugiej strony nie mogłaby zaprzeczyć, że sprawdzenie integralności zapory i statusu zabezpieczeń był ważniejszy od jej możliwego zranionego samopoczucia. W chwili obecnej nie czuła się także na siłach samemu sprawdzić każdej linijki kodu, a i czuła, że jutro także mieć sił oraz sposobności nie będzie. W końcu trzeba zająć się odszyfrowaniem tekstu tego tomu. Mimo przyjemności jaką miało to sprawić, niezależnie od stopnia skomplikowania, Mervi miałaby trudności ze skupieniem myśli i odpędzeniem od siebie nieistotnych bodźców; a wszak wzburzenie jedynie by przeszkadzało. Musiała wpierw sobie z tym poradzić. Musiała odpocząć.

Ułożyła się leniwie na rozkładanej kanapie, nie mając ani chęci, ani sił przenieść się do drugiego pokoju z łóżkiem. W sumie nie wiedziała po co go miała, skoro i tak zamierzała zastawić jego powierzchnię bardziej potrzebnymi w życiu elementami - większą ilością elektroniki między innymi,
Technomantka żuła resztkę ciasta, jakie żona Jacka Czackiego sprezentowała na odchodne każdemu z magów, którzy gościli w domu tego eteryty. Nie osłodziło to jednak gorzkiego uczucia gnieżdżącego się w niej od czasu wydostania się z wieży...
Będzie trzeba jutro porozmawiać z JMS'em, wyjaśnić kilka spraw, wywiedzieć się innych i zebrać odpowiednią ilość informacji pozwalających na choć pobieżną ocenę hermetyka. Czemu w sumie nie podał klucza do tego kodu, jakim zaszyfrowana była księga?
Nie mogąc się doczekać rozwiązania tej konkretnej kwestii, wysłała do Jonathana krótkiego SMSa, z nadzieją, że ten jeszcze nie poszedł spać... albo że odpowiedź nadejdzie już z rana.


hey M.J gr8 fun w/ txt. BTW y no key from u ?_? WFYR


Odłożywszy niepotrzebną już komórkę, sięgnęła do torby stojącej obok kanapy, z której wyjęła przekaźnik, a raczej jego cewkę, którą przyniosła Hannah jeszcze podczas pobytu u Jacka. Mervi zastanawiało czemu Porządek nagle taką miłością zapałał do Wirtualnej Tradycji, aby im oddać część urządzenia Alana Turinga; pomimo iż faktycznie ta rzecz była historycznie istotna właśnie dla byłych Technokratów, to czemu och jak szacowni SoB, mieliby się przejąć przekazaniem jej? W magazynach sprzątali i nie mieli co z tym zrobić?

I skąd do cholery to wytrzasnęły te dziady?

Adeptka wstała z kanapy i podeszła do kredensu, który w tym momencie służył za skład wszystkiego - nieznanego zastosowania kable wiły się wokół rozrysowanych planów architektonicznych (po co ona w ogóle je wciąż trzymała?), zakrywających części komputerowe. Mervi obawiała się zajrzeć głębiej. Nie dziś. Jutro.

Schowała starą masywną cewkę przekaźnika w drewnianym pudełku zawierającym jakieś pożółkłe już stare wyliczenia, których przeznaczenia nikt nie pamiętał... a wśród nich także znajdowały się imiona osób dawno zapomnianych, których istnienie potwierdzał tylko skrawek papieru.
Zabrała z tej samej półki także jeszcze jedną rzecz, niby piórnik na przybory kreślarskie, będący zwiniętym w rulon grafitowym materiałem. Na chwilę zawiesiła na nim wzrok, jakby niepewna dalszych kroków, jednak nie poniechała bynajmniej zamiaru. Jak by mogła?

Ponownie usiadła na kanapie, która już za chwilę miała posłużyć jej za łóżko. Powoli rozwinęła materiał i ostrożnie wyjęła skrytą w nim zawartość. Poczuła ukłucie wstydu, kiedy zorientowała się, iż dłonie zaczęły jej drżeć, prawie upuszczając zbyt delikatną ampułkę. Nie było tu nikogo więcej, kto mógł to zobaczyć. Jedynie Glitch... a jednak nawet w jego obecności czuła zażenowanie.

- Przecież nie okłamuję się. Nie ma sensu. Jest jak jest. - wyszeptała w przestrzeń pustego pokoju, choć nie wiadomo czy słowa zostały skierowane do Awatara... czy może do niej samej.

Przygotowaną strzykawkę napełniła zawartością ampułki. Wiedziała, że to jedyny sensowny wybór. Że w ten sposób się uspokoi.
I łatwo uśnie.
Jak zawsze.

Gdy sen w końcu zmógł Mervi, na monitory wciąż pracujących urządzeń wdarł się zglitchowany, niestabilny komunikat.




 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 02-06-2018 o 03:31.
Zell jest offline  
Stary 02-06-2018, 18:05   #16
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Leif znikając w objęciach mokrej ziemi czuł głód. Oczywiście nie ten prawdziwy, pełen głód niepohamowanej żądzy krwi. Taki mniejszy głód, głód rozczarowania. Bo jak inaczej określić fakt, iż ziemia wokół rzeźni nie zawierała w sobie ani kropli krwi, jeśli nie rozczarowaniem? Tak jakby miasto pragnęło krwi i nie pozwalało aby ani jedna kropla się marnowało. Sama ziemia kipała od jakiejś dziwnej rządy posoki.
Więc zszedł do jej głębin aby zaznać snu. Pamiętał, iż wiele wampirów wspominało, iż w ziemi nie mieli spokojnego snu jeśli nie sþlywało na nich błogosławieństwo bogini-matki, Frigg. Bez niego dręczyły ich koszmary. W ziemi zstępowali do krainy bogini Hel, o tej samej nazwie, gdzie dręczyły ich koszmary. Leif słyszał też od pewnego chrześcijańskiego wampira, iż w ziemi dręczą go diabły. Inny z uśmiechem na ustach opowiadał, iż przyjmuje rozkazy od samego Lucyfera. Pamietał też jak tego ostatniego spalił własny ojciec.
Leif nigdy nie słyszał nic w objęciach ziemi. Owszem, podczas tysiąca lat uwięzienia był w piekle. Lecz nie w piekle miejsca, po prostu w piekle nudy, bezczynności, hańby czy po prostu zaniku świadomości. Nigdy nie widział w połowie trupiej bogini Hel, nigdy też pragnął ujrzeć okrutnej bogini.
Może to wspomnienie dzisiejszego strachu pchnęło psychikę spokrewnionego w te mroczne rejony? Albo zbliżający się koniec. Wszystko umierało, umarła magia, runy już nie śpiewały wystarczająco mocno. Czasem miał wrażenie, iż umarli też bogowie, przynajmniej większość. Może zbierali siły? Jednak gdyby odeszli bez słowa, byłby to wyjątkowo mało satysfakcjonujący czas końca.
Śnił. Sceny z dnia mijały w sennych majach orszakiem, pochodem abstrakcyjnych dziwności. Była tam i niezbyt rozgarnięta nosferatka – wlekli ją za nogi do pieczary wiecznego ognia. Był i manekin-książę na czele zbrojnej armii, stojąc tym razem na własnych nogach i wydając rozkazy jak generał. Był i szeryf, stojący w książęcej gwardii, skupiony i pewny. Ostatecznie, były też szczury uciekające przed bitwą. Na koniec orszaku snów kroczyła Ona. Dziecina w której oczach odnalazł zapomniany strach. I uśmiechała się zbierając pamiątki z trucheł pokonanych.
Rzeczywistość trzasnęła pęknięta na pół, pochód scen runął złamany w poprzek. Leif stal na wzgórzu pośród nicości. Zapach ozonu mieszał się z kwaśną wonią strachu – tak jakby za kurtyną chmur u stów wzgórza ludzie pierzchli przerażeni przed swą zagładą. Gromy przecinały powietrze zupełnie bezgłośnie.
- Pokłoń się żywiołom.
Nieludzki głos rozgrzmiał się w okolicy i rozpłynął. Chmury przybrały barwę ognia. Zapachniało siarką. Płomieni języki zaczęły lizać powietrze, uderzenie gorąca wytrąciło Leifa z równowagi. Płonął. Płonęła skóra, plunęły płuca po zaciągnięciu się żywym ogniem, płonęły nerwy rażone czystym żarem niebios. Płonął nieśmiertelny duch Einherjara, lecz nie w bitewnym szale.
I wody spadły z nieba na wzgórze. Chrześcijańscy misjonarze opowiadali o potopie. Może były to wszystkie wody potopu? Słone i przerażające wdzierały się w ciało, wypełniały i przytłaczały. Wymywały krew.
Potem był już tylko pustka.
W pustce widział obrys nagiej kobiety. W połowie, pięknej krasawicy, a drugiej – zgniłego trupa mającego więcej nagich kości niż gnijącego mięsa. I bez tego śmierdziało potwornie. Bogini milczała przeszywając go spojrzeniem oczu. Jednego, zielonego, zdrowego i pięknego. I drugiego, szmaragdowego kryształu skrzącej się mocy.
- Jak na einherjara, nie grzeszysz odwagą. Wystraszył cię ledwo ruch tafli wody. Ledwo wystający grzbiet węża. Nawet nie zajrzawszy do odmętów. Ale to wystarczyło, Leif? Jeśli tylko tacy jak ty zostali, ragnarök jest przesądzony. Chodź, pokażę ci…
Weszli w głąb pustki. Wampir czuł niepokój, jak przed bitwą. Hel gestem trupiej dłoni ukazała mu swą stocznię. Umarli budowali wielki statek, nurzając się pośród wnętrzności, szczurów i jadu. Leif poznawał okręt. Zbudowany z paznokci umarłych. Zaprawiony ich krwią. Był już niemal gotowy. Zatem czy koniec był już bliski?
- Koniec rozgrywa się już od kilku lat.
Bogini rzuciła od niechcenia jakby czytając w myślach wampira. Nie wiedział od kiedy budują okręt lecz miał wrażenie, że skończą go w ciągu najbliższych zim. Okrutna bogini zaświatów zaśmiała się prowadząc go dalej, ciemnymi tunelami spróchniałego drewna. Bogini zatrzymała Leifa tuż przed przepaścią z której dobiegał smród tak ogromny, iż Leif podejrzewał, iż śmiertelni umarliby od niego.
- To łono Angerbody. Piękne, prawda? Jest znowu brzemienna. Ojciec się ucieszy. Prawdziwy Wszechojciec. Tak Leif, kto inny jest Ojcem. Kto inny posiadł mądrość, bez zapłaty za nią. Wiesz kto, prawda? Od kogo wywodzi się twój ród?

***

Po krótkich przepychankach o miejsce w samochodzie, nieco nazbyt kwiecistej przemowie Adama kontrastującej z jego przypalonym obliczem, pogróżkach które zdawały się być częścią jakiegoś tajnego rytuału Sabatu, ustalono, iż z magami pojedzie Alvar oraz Tomas. Wzięli furgonetkę ze względu na miejsce. Kiedy odjeżdżali, wydzieli tylko jak ostatni, wściekły wampir, przerzuca stojce na dachu auto, przewracając mu poprawną pozycje, przy tym nie obchodząc się zeń delikatnie. Zresztą, patrząc po zmaltretowanej karoserii czy masce, niewiele byłoby pociechy z tego pojazdu.
Pierwsze co rzuciło się w oczy, to taktyczna pozycja Tomasa. Odgrodzony bagażami od Adama, miał go od strony silniejszej ręki. Eutanatos wyglądał na nadzwyczaj spokojnego, trochę poirytowanego lecz nie ponad miarę.
- To magiczny sztylet?
Podczas drogi zapytał Adam w kierunku przebudzonego. Tomas powolnym ruchem obrócił głowę w kierunku wampira. I cała irytacja i agresja w głosie eutanatosa wyparowała. Był nawet… miły? Jeśli nie miły, to jednak profesjonalny.
- Adamie Klausie z domu Tremere. Radziłbym powstrzymywać serdeczność na wodzy oaz powstrzymywać się przy tak kwiecistym przestawaniu.
Alvar zaśmiał się z pozycji kierowcy na głos jakby zrozumiał jakiś żart. Tylko Tremere pozostał dziwnie speszony. Z blisko można było dostrzec, iż ma wypalony poblask na źrenicach. Reszta, niedługiej drogi, minęła im w milczeniu.
Dało to czas na zebranie w spokoju myśli. Magowie mieli świadomość, iż patrząc na sytuacje trzeźwym okiem, po przyjeździe dodatkowych wampirów, mieli niewielkie pole manewru. Albo stoczyć kolejną walkę, w o wiele mniej komfortowych warunkach, albo udać się na spotkanie. Waleria mogła sobie pluć w brodę, iż dała się wciągnąć w grę na przeczekanie. Świadomie czy nie, po czasie przyszła bardziej intuicyjna ocena stanu rzeczy, iż nie było to najlepsze posunięcie na jakie było ją stać. Inkwizytor porządkując wiedzę o spokrewnionych tylko pogłębiał sobie mętlik w głowie. W jego schematach zachowań funkcjonowali jako wróg. Mimo wszystko, niewiele było miejsca na wzajemne uprzejmości, rozmowę czy wymianę poglądów, a już tym bardziej z Sabatem. Mówiono, iż te wampiry same są infenalistami. Lecz czego tu nie mówiono o Sabacie? Z natłoku informacji trudno było odsiać ziarna.
- Ustami wróg zwodzi - a w sercu kryje podstęp. Nie ufaj miłemu głosowi, gdyż siedem ohyd ma w sercu; choć się zatai nienawiść podstępnie, to złość się wyda na zgromadzeniu.
Avatar Gelada wyrecytował mu to pośpiesznie i harmonijnie do prawego ucha niczym przyśpiewkę. Wygwizdywała melodyjny refren. Cisza. Tym razem anielica, jakby dla żartu, zaczęła tonem powolnym, do lewego ucha.
- Widząc, jak Pan jest z tobą, postanowiliśmy, aby istniała między nami, czyli między tobą a nami umowa. Chcemy z tobą zawrzeć przymierze, że nie uczynisz nam nic złego, jak i my nie skrzywdziliśmy ciebie, wyświadczając ci tylko dobro, i pozwoliliśmy ci spokojnie odejść. Niechaj ci więc teraz Pan błogosławi!
Linder’el zaśmiała się radośnie jak z dobrego żartu. Ostatnio ogólnie miała dobry nastrój. W przeciwieństwie do Inkwizytora, gdy spoglądał na spaloną twarz Adama. Wampir czy nie, czuł się, Po raz pierwszy od dawna, jakoś nieswojo, iż go tak urządził.

***

Patrick spacerował ciemnymi ulicami miasta. Chłodne, rześkie powietrze napływało z bezgranicznej pustki w której zawieszono miasto. Sprawnie ominął przemieszczające się ściany, wszedł wyżej po wsuwających się w grunt schodach tego wiecznego mechanizmu zegarowego (lub mechanizmu zegarowego) mijając aleję lamp gazowych. Im bliżej centrum miasta tym zmiany ulic były bardziej dostrzegalne. Dzisiaj Patrick widział to doskonale. Zaczynał drogę od prawie niezmiennych rubieży, przechodził przez rejony w których widać było delikatne, milimetrowe ruchy cegieł, aby ostatecznie trafić tutaj. Wchodząc do zatęchłego, zimnego pomieszczania słyszał wyłącznie ruch kół zębatych oraz bicie swego serca. Dokładnie w tym samym rytmie. Mimo ciemności doskonale widział obracający się filar centrum miasta. Piasta koła wieczności, jego osobiste axis muni. Dotknął filaru. Tryby przyśpieszyły. I czuł miasto.
I widział południową, zdewastowaną dzielnicę koszmaru. Widział położoną tuż obok dzielnicę dzieciństwa. Widział prawidłowość ruchów zegara, tak nieodgadnioną, a jednocześnie bliską. Stary gnom, Mc’Nible, wyłonił się zza koła zębatego i również dotknął piasty.
- Pora na przejażdżkę?
Miasto zniknęło w burzy odłamków. Pozostał tylko filar. I z okruchów powstało nowe miasto. Patrick dobrze wiedział, iż była to karykatura, iż będzie mógł powrócić do prawdziwego miasta. Lecz czasem trzeba było odwiedzić te kalekie odbicia, odległe echa, pogłosy drgań zegara wszechświata. Gdyż w ich trybach często zawieruszały się… rzeczy.
Byli daleko od prawdziwego miasta, na rubieży snu. Technomanta praktycznie nie poznawał ulic. Wymiały się mu stanowczo zbyt obce. Nie niepokoiło go to. Mimo wszystko, ciągle było to jego miasta, nawet jeśli dalekie od centrum – to jego. Nawet obcość wydawała się w pewien pokrętny sposób oswojona. Jednak nie do końca.
Minęli aleję powykręcanych drzew zostawiając za sobą odgłosy zegara miasta. Gnom wyglądał na podenerwowanego. Nabijał już chyba czwartą fajkę. Patrick ciągle nie mógł przypomnieć sobie czego właściwie szuka. Wiedział, tak, wiedział, lecz ta wiedza przypominała mu zapomniane słowo spoczywające na samym końcu języka.
Wzrok Patricka przyciągnął… miecz. Stary, szkocki miecz wbito w bruk ulicy jakby miał tarasować ruch uliczny. Ruch którego nie było. Gnom spojrzał na niego z odrobiną ulitowania.
- Spodziewałem się czegoś bardziej stylowego. Trudno, bierz miecz. Potrzeba nam jeszcze dwóch rzeczy zanim pójdziemy do ratusza.

***

Klausowi wydawało się, iż przespał ledwo chwilę. Obudził się gwałtownie, otwierając szeroko oczy. Serce biło mu jak dzwon. Jednak nie drgnął. Nie krzyczał. I co gorsze, nie pamiętał co go przeraziło. Świeżo przebudzone oczy przykrywała kurtyna mroku. Przebudzony czuł gęsią skórkę. Kropla wody spadła mu na czoło. Powoli odzyskiwał ostrość widzenia. Środek nocy. Za oknem tylko gwiazdy. Sufit czarny. Dziwnie pomarszczony. Chyba się spocił, całe czoło miał mokre.
Mamy przerąbane – nie wiedział czy to sam doszedł do tego wniosku czy to jego avatar. Co za różnica. Serce zabiło mocniej. Kolejna kropla śliny spadła mu na twarz – tym razem na policzek. Świat przyśpieszył. Mag z trudem rozróżnił kolejność wydarzeń gdy unikał pełnej ostrych zębów szczęki, odepchnięcie maszkary, podcięcie szponiastej łapy nachylonego nad łóżkiem potwora, odskok w kierunku drzwi, uchylenie się przed naciągającą zagładą ze strony wieloszponiastej łapy czy przyjęcie uderzenia łokciem w klatkę piersiową, które nawet nie zachwiało magiem. Odzyskawszy odrobinę przytomnego umysłu odskoczył od kolejnego ciosu bestii.
Pstryknął palcami. I w tej chwili dziękował za wiele, chociaż głównie sobie (i temu drugiemu sobie, nieco bardziej mistycznemu i upierdliwemu). Dziękował za zamontowanie czujników dźwięku i ich konfigurację. Był wdzięczny sobie, iż przed snem jednak wyjął z bagażu lampę UL-100 i zamontował ją w sypialni. I że nie zapomniał, mimo zmęczenia, o włożeniu w obwód czujnika, przekaźnika załączającego oświetlenie. I że tym razem nie schrzanił dźwięku palców, włączając bojowy tryb żarówki, zamiast zwyczajnego. Skóra go zapiekła, zmrużył oczy. Intensywny blask zmodulowanego światła do postali preeterycznej nie mógł uczynić nikomu trwałej szkody. Klaus jednak dobrze wiedział, iż nie w energii tego typu wiła ta siła. Pierwsza czyniła wzorzec światła okropnym dla istot które bardziej mistyczni magowie nazwaliby istotami ciemności. Zresztą, patrząc na napastnika sam chyba nazwałby go stworem ciemności wypędziłbym z jam jelit samego szatana albo innego diabelstwa.
Kulący się od świetlnego szoku potwór posiadał kilka par rąk o wielu palcach zakończonych szponami. Poza tradycyjnym umiejscowieniem, wyrastały w bardziej egzotycznych miejscach – z szarego, wydęto brzucha dwie pary, znad barku – jedno, długie ramię o wielu stawach, kilka par na plecach. Potwór posiadał niezdrową, ziemistą skórę pełna krwawy wybroczyn i napuchniętych, brązowych guzów. Całość obrazu dopełniała szeroka, rozwarta szczęka pełna igiełkowatych zębów. I oczy. Małe, złośliwe oczka. Po spojrzeniu w nie Klaus nie miał żadnych wątpliwości – istota była inteligentna.
Po pierwszym szoku spowodowanym światłem, potwór rozprostował się, przekrzywił głowę i gotował się do ataku.
Klaus spojrzał na swoje łóżko. Brązowa pościel. Kładł się spać – była biała? Chyba? Obraz na ścianie. Wzburzone morze, łódka rybacka miotana falami. Nie było tu obrazu.
- Co tu jest grane – pomyślał.

***

Im bliżej Mervi była decyzja zanurzenia się w narkotycznej uldze, tym bardziej jej avatar dawał się we znaki. Wizualne błędy, artefakty i feerie barw szturmowały z krańca wzroku , środek pola widzenia. Tuż przed wbiciem strzykawki zaczęła słyszeć narastające bzyczenie w uszach przypominającą sprzężenie głośników. Coraz głośniejsze, niczym czyjś krzyk.
I gdy zbawcza substancja rozlała się po żyłach przebudzonej, dźwięk ustał natychmiastowo. Z pola widzenia zniknęły jej wizualne artefakty. I tylko poczuła, iż właśnie bardzo skrzywdziła kogoś jej bardzo bliskiego – nawet jeśli w dziwny, pokrętny sposób. I że ten ktoś właśnie kuli się kącie jak ranne zwierze.
W błogim nastroju przeplecionym gryzącym poczuciem winy (niczym miejsce które swędzi lecz doń nie sięgamy) kobieta szykowała się do snu. I wtedy usłyszała dźwięk smsa. Podniosła telefon. Trwało to zbyt długo. Wszystko było trochę zbyt odległe. Sama była odległa – od siebie samej.
„Ładnie to tak stresować kalekę?”
Nieznany numer. Pewnie fałszywy, zmiana numeru nadawcy była banalna. Wirtualna adeptka zamrugała oczami. Tekst zniknął. Zmienił się.
„Czemu JESZCZE nie szyfrujecie połączeń?”
Mimo narkotycznej błogości, serce zdobyło się aby zabić mocniej. Ze zdziwienia. Nie wiedziała czy zmieniający się tekst to wina wziętych środków czy może faktycznie się zmieniał? Spojrzała przelotnie na drugi monitor leżący na biurku, podłączony do czuwającej jednostki trialnej. Monitory ruchu sieciowego ani drgnęły. Więc nie magya?
„Wpadnij do Pajęczyny. Klucz sektora uzyskasz po zbiorczym odszyfrowaniu całej naszych maili. wChar_111”
Zamrugała oczami. Nie miała żadnego smsa. Chciała po prostu spać. Olać to, zignorować, poddać się błogości, zapomieniu i temu cudownemu uczuciu absolutnej błogości. Jednak postanowiła działać. I chyba to ją nawet ucieszyło. Znaczyło to wszak, że dalej była sobą. Dalej była ciekawa.
Komputer bez zbędnego czekania przetworzył podstawowe polencie głosowe. Nie było dużo tych e-maili. Głównie śmieci. Zaproszenie do fundacji, informacje o późniejszym przybyciu, śmieci. Gdy Mervi założyła zestaw wirtualnej rzeczywistość, zdeszyfrowane klucze były gotowe.

***

- Wejdziemy jak Daniel do jaskini lwów czy jak Jonasz do trzewi ryby?
Wewnętrzny głos Inkwizytora w postaci jego anielicy zapytał w myślach odrobinę zbyt wesołym głosem. Przyzwyczaił się. Avatary na wiele spraw patrzyły inaczej. I chyba w ludzkich kryteriach musiały być szalone, jak szaleni są prorocy wpatrujący się godzinami w słońce dopóki nie oślepną, a wtedy w mroku swych oczu – wpatrują się w marzenie o słońcu. Jeśli Jedyny był jedynym, prawdziwym, ostatecznym słońcem, avatarom musiało trochę odbić od wspomnienia po nim. I chyba magom też, nawet jeśli świecili wyłącznie światłem odbitym.
Rezydencja do której ich zaproszono nie wyglądała tak upiornie jak można było się spodziewać po dziwnym, strzelistym stylu architektonicznym czy witających im pseudo-kamerdynerze o twarzy porytej setką rakowych narośli, aż cud, iż nie zasłaniały mu oczu i cokolwiek widział. Pomyśleć, iż takie rzeczy w sumie niedaleko centrum Lillehammer.
Podczas drogi krętymi korytarzami, nie mijali zbyt wielu osób. Mimo to, Verbena czuła, iż to miejsce żyje. Czy raczej – rusza się. Silny, entropijny cień zawisł nad budowlą. Przebudzona mogła stwierdzić, iż są w nim zarówno wampiry jak i ludzie. Chociaż… nie była pewna czy to ludzie. Życie tutaj płynęło w jakiś mroczny, dziwny sposób. Byla jednak pewna, iz zasadniczo budynek był opustoszały. To samo mógł stwierdzić Inkwizytor w materii ilości mieszkańców. Może wampiry zajęły to miejsce tylko na spotkanie? Minęli zamknięte pomieszczenie. Ktoś w nim nucił. Nie mogli zidentyfikować co to melodia.
Na pierwszym piątrze zaprowadzono ich do odrobinę zbyt zakurzonego salonu. Alvar i Adam wymienili między sobą kilka niewyraźnych zdań. Zanosiło się, iż towarzystwa dotrzyma im Alvar. I gdy Adam oddalał się, poczuli, iż chyba nigdy go nie zobaczą, ani nikt inny. I poczuł to Tomas, uśmiechając się lekko. Uśmiechający się eutanatos nigdy nie zwiastował niczego dobrego.
- Alvar, możesz przekazać, iż szanowny Adam Klaus z domu Tremere ma być naszym punktem kontaktowym? Wysoko cenię sobie współpracę z nim.
Adam kiwnął głową na pożegnanie. Drugi wampir miał przez moment minę jakby musiał przegryźć coś bardzo kwaśnego. Po kilku chwilach czekania, paskudny służący zaprosił Walerię za sobą, prowadząc ją na drugie piętro.
- My zostaniemy – rzucił przez Inkwizytorem – i pogawędzimy sobie z szanowym Alvarem.

***

W momencie gdy Waleria przekraczała próg pokoju na ostatnim piętrze rezydencji, była już sama. . I czuła niepokój. Podłoga zaskrzypiała, sługa zamknął za nią drzwi, samemu nie wchodząc. Wnętrze prezentowało się gustownie, acz w starym, stanowczo zbyt starym stylu jak na jej gust. Wazy, obrazy, drewniane ściany, rzeźbione stoły, skórzane fotele… Odrobina luksusu. W fotelu siedział naprawdę dziwny jegomość. W szarym, gustownie skrojonym garniturze (i zapewne drogim) zdawał się peszyć samą swą osobą. Nienaturalnie długie palce obdażone dodatkowym stawem splatał w piramidkę. Spojrzała w jego martwe, bladoniebieskie oczy. Zdawały się nie wyrażać nic. Nie to co reszta ciała. Kły, wielkie kły wystawały mu z wysuniętej, dolnej szczęki niczym u dzika właśnie. Dziwnie spłaszczony nos poruszał się jakby w rytm bicia serca. Rysy miał ostre, policzki zdobiły okrągłe dziury w skórze spod których dostrzec można było pulsujące zwitki mięśni, lśniących od krwi i jakiegoś śluzu. Dziwnie wielokątną czaszkę na swój osobliwy sposób zdobiła twarda, stercząca szczecina barwy czarnej, kontrastująca z ziemistą skórą jegomościa. Obok stał brodaty jegomość którego mogła spotkać w swoim śnie. Z pewnym zaskoczeniem mogła stwierdzić, iż był podobny do niej wzrostem , a co znaczyło, iż był po prostu potwornie niski. W snach leczył swe kompleksy?
- Witaj Walerio. Raczysz usiąść? – Przypominający dzika wampir wskazał jej wolny fotel. - Kamraci zwą mnie Dzikiem i tak możesz mnie nazywać. Mojego towarzysza miałaś już okazję poznać, jak sądzę.
- Rasmus po prostu, bez zbędnych tytułów – czarownik rzekł spokojnie nie racząc usiąść na drugim, wolnym fotelu.
Ton głosu Dzika wydawał się… dziwny. Niestały. Jakby w każdym słowie należał do odrobinę innego człowieka, lecz zarazem trzymając się pewnych ram.
- Wybacz mi dość brutalne metody. Jesteśmy jednak w stanie oblężenia, zależało nam na twym bezpieczeństwie. Tylko, że… - Dzik zbierał słowa - … nie wszyscy z naszych potrafią powstrzymać gorącą krew.

***

Alvar unikał dłuższej rozmowy z magami. Nie aby próbowali, chociaż Tomas uczynił pewne ogólne starania w tym kierunku. Czyli się nieswojo. Inkwizytor poczuł czyjąś zimną obecność… za plecami. Niepokojącą. Jakby trup pukał mu do drzwi. Tylko, że po uchyleniu bram komunikatu, trup okazał się pachnieć świeżymi ziołami i zdawać się dziwnie ciepły, jak ciepły był głos mentalnego komunikatu Tomasa.
- Na paterze trochę ruchu, maksymalnie trzy osoby, na drugim piętrze trzy. Tutaj tylko my. Jesteś w stanie wyprowadzić go z równowagi? Z wkurzonego łatwiej czytać co naprawdę mu chodzi po głowie.

***

Wirtualna adeptka znajdowała się w zaszyfrowanym sektorze Pajęczyny, czekając na przybycie wChar_111. Ziewnęła przeciągle. Sama nie wiedziała czy to podświadoma reakcja jej umysłu na stan zmęczenia podczas tej nocy czy też akurat teraz postanowiła się aktywować procedura maskująca mowę ciała, mająca utrudnić profilowanie jej zachować oraz, co musiała przyznać ze wstydem, przynajmniej częściowo ukryć ociężałość myśli objętych działaniem narkotyków.
Sektor przypominał plątaninę strumieni informacji jawiących się jako skrzące, seledynowe strumienie światła zawisłe w powietrzu. Chaotycznie ułożone ściany pulsowały w rytm pobrzmiewającej z daleka muzyki. Kawałki kodu źródłowego unosiły się w powietrzu jak dymki nad postaciami komiksowymi. Tak, ten sektor uległ niedawno przepaleniu. Lecz powoli wracał do normy. I jak tu nie kochać Pajęczyny za jej zdolności o odbudowy?
Zza rogu wyłoniła się całkowicie biała, lekko niewyraźna sylwetka humanoida. Z daleka wyglądała na dwuwymiarową. Kiedy podszedł, dopiero dostrzegła trzeci wymiar jego ciała skryty w gryzącej oczy bieli. Strumienie informacji eksplodowały, a oni niemal się w ich zanurzyli. Cóż, przynajmniej kamuflaż w postaci szumu informacyjnego mieli z głowy.
- Cześć. Normalnie nie męczyłbym cie o tej porze, ale sprawa wydaje się mi pilna. Gadałem przez telefon z Jonathanem po tej całej drace. No pięknie… Ale w sumie nie o tym. Też wydaje się mi podejrzewane, iż mieliście takiego pecha. Tym bardziej, iż dojrzałem to.
Fireson otworzył przed Mervi Laajarinne wyświetlacz pełen skomplikowanych równań. Nawet będąc w pełni sił umysłowych (i mniej zmęczona) potrzebowałaby się chwilę nad nimi pochylić. Teraz nie była w stanie. Procedura filtrująca zachowania zmusiła ją do ściągnięcia brwi i głośnego hmknięcia w zamyśleniu.
- Prawda, że dziwne? Sądzę, że mamy kreta. I jak widziałaś, chyba niekoniecznie będącego wśród nas. O moich przypuszczeniach wie tylko hermetyk i ty i na razie niech tak zostanie. Staraj się profilować ludzi i sprawdzać czy nikt was nie śledzi na odległość.
Za dużo słów. Wirtualne adeptce chciało się spać. Ledwo kiwnęła głową w potwierdzeniu. Czy może zrobił to za nią program? Nie wiedziała i było jej to zupełnie obojętne.
- Znasz teorię zakodowanego paradygmatu?
Wirtualna adeptka znała. Tylko nie mogła się kompletnie skupiać w tym momencie.
- Na tej podstawie wnioskuję, iż kretem jest albo ktoś skupiony na biologii albo, co prawdopodobniejsze, ktoś z tradycji Verbena. I to ktoś dobry.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 03-06-2018, 12:24   #17
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


- Wiem - Leif odpowiedział patrząc na władczynie krainy zmarłych. - Nie jest nim twój ojciec. Ragnarok jest zapisany w przeznaczeniu. Musi się jedynie odbyć, a wynik jest przesądzony.
- Zatem nic nie wiesz. - Bogini zaświatów wybuchnęłą śmiechem złowrogim. Śmiechem przed którym żywi uciekali, nawet jeśli był to pogłos. Leif znał ten śmiech. Jego echa odebrały ludziom odwagę przed bitwą.
- Ty zaś wiesz? - Był spokojny, został ofiarowany w śmierci komu innemu, córa Lokiego nie miała nad nim władzy. - Ty, która dasz swemu ojcu Nagelfara z rzeszą potępieńców i spuścisz Garma ze smyczy, sama nie staniesz do walki. Ty wiesz?
- Jestem boginią, Leif. To nie tylko funkcja. To moje sedno. Zdziwiłbyś się ile tajemnic zabierają za sobą martwi, do grobu, do grobu, do mnie. Zastanów się czy kto inny nie robi sobie z ciebie durnia.
- Jesteś boginią - przyznał Leif - bo Odyn cię nią uczynił. Dawniej zdeformowana dziewczynka na łasce Asów i Vanów, dziecię jotunki i olbrzyma ognia, który wkręcił się do Asgardu. Ale jesteś nią. A ja również jestem tym czym uczynił mnie Odyn, przez dar dany Canarlowi.
- A kto uczynił boginią Freję? Kto dał boskość Njordhrowi? Odyn? Kto? Kto był przed Wanami? Matka ziemia? Olbrzymowie? Może bezimienny olbrzym którego nie znasz, a którego lękacie się wszyscy, bo on was wszystkich nienawidzi? A może… nie. Nic nie wiesz Leif, kompletnie nic. Pokazałam ci łono matki. Mogę też pokazać łono prawdy.
- Pokaż zatem, córo Pana Ognia - Leif spojrzał Hel w oko, te po żywej stronie ciała.

Hel bez ostrzeżenia pochwyciła Leifa w ramiona i złożyła w jego usta brutalny pocałunek. Smakował wężowym jadem i rozkładem. Jej przegoniły, ropny język wdarł się mu do gardła i rozgościł w trzewiach. Oddychali jednym, tym samym powietrzem zarazy. Bogini wyglądała na zadowoloną. Po kilku chwilach puściła Leifa z ramion, a on z grymasem obrzydzenia targnął się w tył. Sam był nieumarłym, śmierć i rozkład były mu nieobce, ale człowieczeństwo, którego nie stracił reagowało obrzydzeniem.
Spodziewał się wizji. Nic nie nastało.
- To była moja przyjemność. Teraz prawda.
Bogini dotknęła trupią dłonią czoła Leifa. Świat zawirował. Dojrzał potężnego wojownika, Canarla którego Odyn obdarowywał swym darem. Wszystko wyglądało tak jak wyglądać powinno. Jak znał z opowieści. Tylko potem… Odyn odszedł. I zaśmiał się. Kurtyny czarów spadły. Zadowolony z siebie Loki ruszył na ryby.
Leif wyglądał na niewzruszonego.
- Jaki masz cel próbując karmić mnie tymi bredniami? - spytał znów spoglądając na Hel. - Zajedno czyś prawdziwą córką Wszekłamcy, nim samym, czy po prostu kimś kto mając moc, odnalazł drogę do moich snów?
- Ponieważ Azowie przegrają i przegrać muszą. Frigg też to kiedyś zrozumie, jak zrozumiała Freja. I ty… Zastanawiałeś się kiedyś po co ta bitwa? Dlaczego Loki wyruszy? Myślisz, że Ojciec byłby tylko marnym pionkiem opowieści, spętanym przez los? Dlaczego Sigyn go aż tak pokochała? Czy nie kocha się szlachetnych? I to nie ja przyszłam do ciebie, tylko ty do mnie. Od snu do śmierci jest bardzo blisko, Leif. A ja cię nawet lubię, podobasz mi się. W lepszych czasach mógłbyś być nawet moim kochankiem.
- A ja nawet lubię Lokiego - odparł starając się wyprzeć wizję ‘kochanka Hel’. - Nie jest niegodziwy. Uważasz, że można zmienić przeznaczenie odkryte przez Norny? Złote tafli przepadły, nawet bogowie nie są panami swego losu.
- Mylisz przewidywanie losu z jego spleceniem. Z losem jest jak z trupem. Kości zostają, ale ciało, ciało się zmienia, pęcznieje, schnie, gnije. I to ciało jest najważniejsze. A kości… - bogini pauzowała - można złamać. Pamiętaj. Wracaj do snów, Leif. I strzeż się starych ceremonii. Nie rób czegoś, czego nie rozumiesz.


W połowie trupia twarz Hel wciąż tłukła mu się w myślach, gdy ocknął się z letargu. Przypominało to przebudzenie się z koszmaru przydarzające się śmiertelnikom, lecz w jego przypadku było to bardziej nagłym wyrwaniem się jaźni z niebytu.

Wyjrzawszy na zewnątrz zrozumiał, że słońce nie skończyło jeszcze wędrówki po niebie oświetlając ziemię swym blaskiem, ale nie chciał ponownie pogrążać się w śnie w oczekiwaniu na zmierzch. Wizja wytrąciła go z równowagi, a dziewięć stuleci przymusowego letargu wzbudzało w nim odrazę wobec marnowania w ten sposób czasu z przyzwyczajenia i zwyczaju przeczekiwania tak dnia przez nieumarłych. Wprawdzie i on odczuwał pewien dyskomfort funkcjonując w czasie dnia, ale było to niewiele wobec ciężkiej ospałości odczuwanej wtedy przez większość wampirów. Poza tym choć upływające wieki odcisnęły na nim swe piętno, to i na tym polu potrzebował mniej snu niż liczący sobie stulecia lub więcej Kainici i Aftergangerzy, którzy ‘przeżyli’ swe kolejne stulecia w pełni, a nie pogrążeni w martwym śnie.
Sól jak się zdawało nie darzyła go taką nienawiścią jak większość mu podobnych, zatem Leif nie unikał czasu gdy królowała na niebie. Czas obszedł się z nim łaskawie, toteż Leif nie lubił go tracić. Stracił go już i tak zbyt wiele.

Jego myśli wirowały wokół wizji i zastanawiał się cóż mogą one znaczyć. Najpierw Freya, potem Hel. Czy jednak na pewno? Leif przez ostatnie dziesięciolecia miał nierzadko styczność z śmiertelnikami, którzy przebudzili sobie wszechmoc, zwącymi się Magami. Studiował zresztą uporczywie wiedzę nie tylko o nich, ale i o innych istotach, których istnienia tysiąc lat temu nawet nie podejrzewał, a przynajmniej nie w takiej formie w jakiej wspominały o nich sagi. Poznał też wiele mocy podobnych mu nieumarłych wskazujących swe pochodzenie od ‘pierwszego zabójcy’, oraz boga uznającego się za jedynego.
Władanie snami, tworzenie obrazów, wsączanie do umysłów swej woli aby pchać śmiertelnych do działania, nęcić, kusić, kierować ich wolę tam gdzie to pasuje. Wiedział wszak, że bogowie nie odeszli, miał na to nie tylko wiarę, ale i dowody, ale czy mógł być pewny, że to Władczyni Krainy Zmarłych okazała mu się chcąc odkryć rąbków tajemnic i ostrzec, czy też ktoś sączył mu obrazy aby pokierować niczym marionetką?

Jeszcze raz zastanowił się nad słowami Freyi i Hel, oraz tego co przez Hannah przekazała mu wiedźma. To wszystko było jedynie częścia układanki? Bogini miłości i Magii, oraz córa Lokiego chciały przestrzec go przed złą drogą służby wiedźmie? A może ktoś próbował go z tej drogi zawrócić dla własnych celów?

“Runy. Trzeba wejrzeć w runy.” - pomyślał.

Starożytna magia runiczna znana dawniej seidr, była tym co wydobyło go z wszechrozpaczy trzy dekady temu, po przebudzeniu rytuałem wiedźm w kapliczce króla Haralda. Magia run była darem Odyna i Freyi i to z nich czerpała moc i co najważniejsze wciąż działała na tej ziemi, na której tysiąc lat chrześcijaństwa zdawało się wyplenić z korzeniami starą wiarę.
Jak widać nie do końca skutecznie.
Choć moc runów była słaba, ledwie ułamkiem mocy względem dawnych czasów, to może kapryśna i wyblakła wciąż dawała dowód iż Odyn i Freja nie odeszli całkiem w niebyt zapomnienia.
“Trzeba spytać run…” - powtórzył w myślach orientując się, że musi na to poczekać. Wciąż trwał czas Sól, a nie był on dobry dla takiej magii i należało poczekać aż skryje się za horyzontem ustepując miejsca na niebie swemu bratu, blademu Mániemu.

Leif wyjrzał raz jeszcze i po długości cieni uznał, że do zmroku jeszcze kilka godzin. Nie chciał spać. Powoli ruszył w głąb Lillehammer rozciągniętego u stóp wzgórza Lysgårdsbakken.

 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"
Leoncoeur jest offline  
Stary 11-06-2018, 21:04   #18
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
- No co… chyba się nie boisz?- odezwał cicho niski staruszek, chowający się za plecami.
Trzeba było przyznać, że gnom był wysoki jak na przedstawicieli swojego rodzaju i dorastał Patrickowi do pasa. Leprechauny przerastał o głowę. Nadal jednak był gnomem, chudym i patyczkowatym.


Starym i posiwiałym gnomem goglami na głowie, z nieskończoną ilością tytoniu i miną sugerującą niezmierzony geniusz. Przynajmniej dopóki się nie odzywał.
- No weź…- ponaglał.
- Nie miałem dzisiaj w planach… no… tego… bitwy. Jedną już stoczyłem. Chciałem połazić po mieście. Wypocząć.- marudził Patrick podchodząc do broni.
- Ty wypoczywasz ciałem przecież… więc weź miecz… i zrób He-mana.- burknął gnom nadal schowany za Patrick.
- Podobnie jesteś starszy ode mnie.- odparł Irlandczyk.
- Konwencja obowiązuje. Styl obowiązuje. Dlatego jesteś Synem Eteru… a nie sztywnym białym fartuchem Technoludków.- przypomniał Mechanicles z dumą.
- Dobra dobra…- Patrick ostrożnie pochwycił rękojeść dłonią pociągnął w górę po czym uniósł miecz na głowę, wrzeszcząc.- Ja mam… o cholera.
Bo dłoń pokryła się czarną żelazną rękawicę, potem pojawił się metalowy karwasz okrył rękę Irlandczyka. A potem Patrick upuścił miecz na ziemię i przyglądał mu się podejrzliwie.
- Nie panikuj. Pamiętaj o stylu i konwencji.- odparł mu gnom. Patrick wziął więc miecz w okutą żelazem prawicę i ignorując dalsze przemiany znów uniósł miecz krzycząc.
- Ja mam moc!-
I wywołując kilka błyskawic przepływających po głowicy broni.
Przemiana zakończyła się na czarnym naramienniku.
- Widzisz? Mówiłem. Teraz połóż miecz na plecach swoich.- dyrygował już bardziej odważny Mc’Nible. A Patrick to zrobił, miecz na plecach otoczyła czarna skóra pochwy, która się macką objęła torst Patricka zmieniając się w pas z metalowym zapięciem w okolicy serca.
- Urocze…- skwitował ten fakt Irlandczyk i ruszył przed siebie kierowany instynktem i marzeniami.


Cmentarzysko…


Klasyczne cmentarzysko z nagrobkami, kręcącymi się jak węże ścieżkami i dużymi upiornymi drzewami rozświetlonymi migającymi światełkami. Wszystko wydawało się jakby z klasycznego horroru wyciągnięte. Nawet mgła. Ale diabeł tkwił w szczegółach.
Nagrobki były zdobione kołami zębatymi, nie krzyżami. A napisy na nich świadczyły, że nie upamiętniają ludzi, a idee. Pomysły, które już umarły w zakamarkach ludzkiej pamięci….
Drzewa zaś składały się ze splecionych ciasno ze sobą setek grubych sztywnych kabli, ukształtowanych na podobieństwo drzew, których “gałęzie” kończyły się migającymi żarówkami. Tu znajdował się kolejny potrzebny mu przedmiot. Jaki?
Tego Patrick nie wiedział… jeszcze.
Dlatego przemierzał to miejsce w poszukiwaniu wskazówki. Ta się do nich sama odezwała.
- Ooooo… turyści. Zainteresowani pamiątkami?
Poszarpany prochowiec okrywał kościstą sylwetkę… kościotrupa. Chodzącego szkieletu, który nie był zbudowany z kości, a z metalu. Żeliwna czaszka, miedziane zęby, metalowy kościec.
- Bo przecież przyszliście czegoś szukać… a ja mam wszystko.- po tych słowach rozchylił poły swojego płaszcza odsłaniając nagie.. “ciało” w postaci szkieletu wykutego ze stali.
- Niezły widok.- ocenił gnom, a Patrick stwierdził zaś.- Dużo tego.
Bo całe poły płaszcza, jak i kości były obwieszone kluczami. Dużymi, małymi, prostymi, ozdobnymi, ze złota, miedzi, ołowiu… różnymi.
- Ale wziąć można tylko jeden.- stwierdził szkielet.
- Tylko który…- zadumał się Mechanicles.
-Hmmm…- to było dobre pytanie. Patrick rozglądał się po nich wszystkich. W końcu zauważył jeden z nich.. wykonany z kości. I tym się wyróżniający. Ale to było… za proste.
- Ten. - wskazał metalowy klucz znajdujący się obok niego. Klucz uniwersalny… skeleton key.
To była właściwa, według Irlandczyka, odpowiedź.
- Na pewno ? - zapytał się się powątpiewającym tonem metalowy truposz.
- Na pewno.. dawaj go…- rzekł nieco zniecierpliwiony Patrick. - Mamy jeszcze parę rzeczy do znalezienia i mało czasu.
- Skoro tak… to powodzenia.- szkielet podał magowi wybrany przez niego przedmiot. Klucz przypominając wytrych pokryty znakami, który dostrzec się wzrokiem nie dało. Za to wyczuć pod palcami już tak.


- Zabłądziliśmy.- rzekł pierwszy głos.
- Nie zabłądziliśmy. Dobrze wiem gdzie idę.- odparł drugi starszy głos.
- Mijamy te drzewa już trzeci raz. Kręcimy się w kółko.- stwierdził pierwszy głos.
- Mylisz się… idziemy dobrze. Tylko te drzewa wyglądają identycznie.- stwierdził drugi głos autorytarnie.
- Jak wszystkie tutaj… przyznaj się Mc’Nible. Zabłądziłeś. Nie wiesz gdzie idziemy i po co.- drażnił się z gnomem Patrick. - Zgubiliśmy się na cmentarzu i nigdy stąd nie wyjdziemy.
Z tymi kasandrycznymi przepowiedniami kłócił się wesoły ton glosu Irlandczyka. Dla niego ta wycieczka była zabawą i swojego rodzaju relaksem. To gnom traktował wszystko bardzo poważnie.
Nadal kręcili się po tym samym cmentarzu, na którym znaleźli szkielet “klucznika” pełnym grobów dawnych idei nie mogąc znaleźć drogi do wyjścia. W dodatku gnom upierał się, że tu jeszcze jest “coś”.
I jak się okazało… miał rację.
Kolejny zakręt wijącej się jak wąż dróżki ujawnił miejsce do którego “instynktownie” prowadził ich gnom. Olbrzymiego i pokręconego niczym bonsai dębu… prawdziwego drzewa tyle, że jego owocami były eliksiry. Dziesiątki fiolek z kolorowymi płynami zwisające z drzewa.
- Witaaaam….- spomiędzy gałęzi rozległ się syk, a po chwili wynurzył się spomiędzy liści… wąż, nieumarły stwór.
- Ja jestem strażnikiem drzewa cudów i kłopotów. Macie prawo wziąć sobie jeden eliksir… ale tylko jeden. I wyboru nie możecie cofnąć. Cud czy kłopot?- zapytał.
- To trochę kłopotliwe… nie znam się na eliksirach.- zadumał się Patrick, po czym zerknął na gnoma.
- Czy to prawda, że macie wyjątkowo czułe nosy?- zapytał Mechaniclesa.
- No wiesz…- oburzył się gnom.
- Niemniej ty z pewnością masz, jako wynalazca i alchemik?- dopytywał się Patrick.
- No… maaam…- rzekł z dumą Mechanicles.
- Więc pewnie wywęszysz właściwą fiolkę.- zamyślił się mag, wywołując oburzenie u gnoma.
- Co ja jestem… twój pies myśliwski?- obraził się Mc’Nible.
- Czyli nie jesteś w stanie?- zapytał retorycznie mag, a wąż przysłuchujący się temu ostentacyjnie ziewnął.
- Tego nie powiedziałem.- odparł Mechanicles. Zamilkł na moment. Po czym burknął. - Musisz mnie podnieść.
Było to zabawny widok z boku. Jak mężczyzna unosił gnoma w górę, a ten obwąchiwał cierpliwie kolejne flaszeczki, przy stoickiej obojętności nieumarłego węża.
- Ta!- siwobrody gnom wskazał w końcu.


- Bierz ją… Tutaj nie jesteś niematerialny.- stękał nieco już zmęczony Patrick. Dwa przedmioty już zdobyli. Pozostał jeszcze trzeci.


Dotarli do raju… małego i osobistego raju. Gnom i Healy dotarli bowiem do zielonych brzegów Irlandii. Tego mag się nie spodziewał. Oczywiście nie była to jego ukochana wyspa. Tylko wyidealizowana wersja irlandzkiego wybrzeża. Marzenie wewnątrz snu.



Za to śliczne i rozczulające serce Patricka. Do czasu aż rozległ głośny “mechaniczny” ryk.
I pojawił się smok… mechaniczny drakon, dyszący parą i skrzypiący tłokami.
- Kto śmie zakłócać spokój starożytnego wyrma Lig-na-Baste!!- ryknął potwór w ghaelic lądując przed magiem i jego awatarem.
Patrick był lekko przerażony… co prawda wiedział, że możliwości tutaj nie są tutaj tak ograniczane jak w Pierwszym Świecie, ale to był SMOK.
- Jestem Patrick z klanu Ó hÉalaighthe, smoku!- zebrał w sobie dumę i wyciągnął miecz ( a może ten pojawił się w jego dłoni?). Ostry oręż… wyraźnie zdeprymował żelaznego gada. Lig-na-Baste najwyraźniej znał ów miecz i się go bał. Spoglądał swoimi mechanicznymi ślepiami na miecz i w końcu rzekł.
- Acha… w czym… mogę pomóc rodaku świętego Murrougha?
Gnom dotąd kryjący się za Irlandczykiem, uśmiechnął się triumfalnie. Zdobyli trzeci “przedmiot”.


Strzelisty dach ratusza prezentował się upiornie. Upiornie i majestatycznie. Syn eteru wkroczył do środka, a za nim gnom i smok. Nawet nie musiał się zastanawiać jakim cudem wielki smok zmieścił się przez małe drzwi. Ani dlaczego ratusz we wnętrzu przypominał bardziej katedrę zdolną pomieścić wielkiego gada, nawet jeśli zbudowanego z metalu, a nie białka. Takie były prawidła świata snów i należało je akceptować.
Na niezliczonej ilości urzędniczych biurek, siwi jegomoście podpisywali testamenty. Szum kartek wydawał się nieznośny. Niesamowicie irytujący i złowieszczy. Jeden z nich podniósł głowę i spojrzał na Patricka surowo.
- Czego chce? Waszego testamentu nie podpiszę, niczego wartościowego nie macie.
Irlandczyk nie zamierzał tolerować tej impertynencji. Sięgnął po miecz, ostrze przecięło powietrze po łuku i dotknęła szyi urzędnika.
- Hej… trochę grzecznie. Nie tak się postępuje z petentami.- odparł ponuro Healy.

Cisza wypełniła salę. Urzędnik nawet nie drgnął, nie śmiał przełknąć śliny. Kropla krwi spłynęła mu po jabłku Adama. Wlepił puste oczy w druk. Powoli, starannie, z wielkim namaszczeniem. I ostrożnością. Ponad wszystko – ostrożnością. Podsunął magowi kartkę.

Cytat:
Patrick Healy 1984-2045
Nie posiadał nic.

Patrick Healy 1984-2050
Nie posiadał nic.

Patrick Healy 1984-2049
Nie posiadał nic.

Patrick Healy 1984-2030
Nie posiadał nic.

Patrick Healy 1984-2031
Nie posiadał nic.

Drobno zapisana lista nie zdawała się powtarzać, zawierając wyłącznie braki w posiadaniu. Poza jednym wierszem.

Cytat:
Patrick Healy 1984- ...
Posiadał szaloną odwagę. Odwagą zyskał wieczną chwałę. Wraz z przyjacielem przypuścił brawurową szarżę na psubratów. Miecz i szabla zatańczyła. A potem tańczyły kufle. Czy może odwrotnie. Jak w każdej bitwie, i w tej panował zbyt duży chaos.
Tymczasem poza zapisanym tekstem nastąpiła drastyczna zmiana. A dokładniej w samym budynku.

Tak szokująca że Patrick zamrugał oczami nie wierząc w to co widzi. W ratuszu, na podłodze leżała martwa, naga nastolatka. Ciemne włosy przycięte na pazia. Perkaty nosek. Pieprzyk na policzku i drugi na udzie. Krystal Mahon. Wyglądała jak ona, ale nie mogła nią być. Co prawda Patrick stracił z nią kontakt po collegu, ale z tego co wiedział od rodziny, wyszła za mąż i prowadziła rodzinny sklepik. Ta martwa istota nie mogła być Krystal. Ale wystarczająco ją przypominała by obudzić w Patricku współczucie. Mag przyjrzał się jej ciału. Niewątpliwie martwemu od kilku godzin. Plamy opadowe na jej skórze były już widoczne. Wokół kręcił się wychudły urzędnik i mierzył ściany. Scena wyglądała na niesamowicie bezsensowną, co jednak było logiczne w tym miejscu. Błękitne, rozwarte oczy dziewczyny przypominały martwy ocen. Spokojny, ukołysany, lecz martwa woda oznacza też wodę gotową w każdej chwili do sztormu.

Patrick wlał eliksir do ust dziewczyny licząc na cud wskrzeszenia i z początku wydawało się, że ów magiczny trunek zawiódł.

Napojona magicznym odwarem dziewczyna nie drgnęła. Do czasu. Szeroko otworzyła usta, od ucha do ucha, nienaturalna paszcza ukazała kilka rzędów ostrych zębów, wijący się język oraz bordową czerwień jak z wnętrza piekła. Wyciągnęła ku Patrickowi dłonie, nienaturalnie wydłużone. Słyszał jak pękają rozciągane ścięgna, kości wyginają się aby go dosięgnąć, a palce mutują w szpony.
I eliksir cudów zadziałał jak miał zadziałać. Cudem. Cud ów sprawił, iż potwór wybuchł w plątanie krwistych macek. Leżały na podłodze i wiły się jeszcze kilka chwil. Gnom docisnął ją butem.
- Przeklęte, zewnętrzne coś – burknął.
Smok przekręcił głowę. Tryby jego gardła zawirowały.
- Jesteś z ze mną czy z Patrykiem?
- Z tobą… raczej.- Healy nie był bowiem specjalnie religijny. Gdyby inaczej było, śpiewałby w Niebiańskim Chórku.
- Zapamiętam gdy przyjdzie czas.
Po czym nachylił pysk i szepnął do ucha Irlandczyka. I ruszył w miasto, by znaleźć sobie nowe lokum… Jego mechaniczny wzrok szczególnie skupił się na znajdującej się na obrzeżach miasta wieży zegarowej. Rozłożył skrzydła i pofrunął. A Patrick wychodząc z ratusza też czuł… że i na niego czas.


Patrick nie lubił kupować kota w worku. Nie lubił wydawać pieniędzy na to czego nie zobaczył lub nie dotknął. Dlatego dopiero szukał domu. Gdy Patrick już się wyspał (co zajęło mu tak do południa) i ubrał, to zabrał się za porządki w klamotach. Broń palną uzyskaną w Polsce sprawdził i przeczyścił. Do Steyra miał tylko jeden magazynek, resztę bowiem zostawił polskiemu Synowi Eteru do przestudiowania i skopiowania. Czynił więc to ów pistolet mało użytecznym codziennie. Świetna spluwa na akcje… pewna i skuteczna. Ale jak skończy się amunicja, bezużyteczna. Chaotyczny i niepewny rewolwer miał więc nad nią przewagę. Nie potrzebował magicznych pocisków, by zrobić magiczne kuku. Patrick ostrożnie wsunął pocisk za pociskiem do bębenka. Po załadowaniu obrócił nim sprawdzając czy chodził gładko. I pogłaskał lufę.
- Bądź mi grzeczna… moja śliczna panienko. - z tego co się zorientował, to u Polaków na “-a” kończyły się żeńskie imiona, więc ta cała “Ćwikła” która siedziała w broni, pewnie była też kobietą. Odrobina galanterii więc nie zaszkodzi, a może pomóc. Ubrawszy się Irlandczyk założył szelki na broń i wsunął rewolwer do kabury. Co prawda Norwegii daleko było do Ulsteru, to jednak… niedawno napadli ich Technokracji, a i były tu i wampiry i diabli wiedzą co jeszcze. Lepiej było mieć pod ręką broń, a może i rękawicę.
Tylko czy powinien?
Otworzył futerał w którym leżała. Jego małe dziełko. Skórzana rękawica bez palców przechodząca w okuty miedzianymi płytkami karwasz, składający się z połączonych drucikami gniazd na… komponenty. Jego podstawowa broń na akcjach. W zależności od włożonych w nią części mogła szybko miotać kule ogniste, wyciągać miecze z ziemi, służyć do czytania umysłów i mieszania w głowach. Patrick cenił sobie w swojej magyi elastyczność i improwizację. Choć zwykle ruszał na akcję z i kilkoma zmontowanymi urządzonkami ( i dynamitem, bo nic nie zastąpi porządnego “bum”), to rękawicę i komponenty zawsze miał w odwodzie.
Na razie Healy uznał że rękawica nie będzie potrzebna. Futerał więc zamknął i schował.
Uzbrojony w rewolwer i laptop wyszedł z Magnum Opus na łowy… własnego mieszkanka.


Wiedział gdzie się udać. Miał wszak umówione z spotkanie z pośredniczką nieruchomości.
Miał też konkretne wymogi, które dalece odbiegały od tego do czego kobieta była przyzwyczajona. Stan techniczny nie miał takiego znaczenia jak powierzchnia lokalu. Podobnie wygoda czy połączenie z siecią. Detale. Dużo ważniejsze dla Patricka były solidne ściany i drzwi. Dobre oświetlenie, zarówno naturalne jak i sztuczne.

Takie wymagania mogły być spełnione przez tylko jeden rodzaj budynku. Hala Przemysłowa. Nie za duża nie za mała. Nie za nowa. I wyposażona w łazienki dla robotników. Mały prysznic i działające ubikacje. To były wszystkie jego wymagania.

I znalazł taki budynek. Stara hala przemysłowa jeszcze z końca XIX wieku, później w latach 70 przerabiana pod nowe standardy, ulepszana w latach osiemdziesiątych. Zapomniana dekadę później. Dlatego w miarę dobrym stanie.
- To ile za nią?- zapytał Patrick kobietę po obejrzeniu wszystkich zakamarków budynku, łącznie z poddaszem. Uśmiech na obliczu pośredniczki był drapieżny i triumfujący.
Rozpoczynała się walka na argumenty, uśmiechy i półsłówka...


... która zakończyła się obopólnym zwycięstwem. Patrick zdobył mieszkanie, a kobieta dobiła interesu. Wszyscy byli zadowoleni. I mógł powoli zacząć planować dalsze kroki. Przechadzając się uliczkami miasta i nie zwracając na siebie uwagi przechodniów Healy zadzwonił. Czas sprowadzić sprzęty, meble i rzeczy Patricka, które do Lillehammer przybyły gdy Irlandczyk przebywał w Polsce. Czekały tu na niego. Teraz miały już miejsce.
Przebywając na ulicach miasta Healy nie czuł nadnaturalnego zagrożenia, ale przecież ponoć były jakieś wampiry? To norweskie miasteczko nie miało tak gęstej atmosfery jak Belfast. Nie czuło się tu tak mroku, jak na ulicach stolicy Irlandii Północnej. Nic dziwnego, wszak tamto miasto było strefą wojny z wymuszonym zawieszeniem broni. Tu… miało być spokojnie. Technokracja była gdzieś tam, a nadnaturali było znacznie mniej.
Kwintesencja… tej było sporo… znacznie wyższe stężenie niż w Belfaście. Irlandczyk czuj jej przepływ w powietrzu. Wiry jednak i ruchy jej były nieregularne… mało przewidywalne.
Inne niż w Belfaście.
Może to sprawiło, że Technoludki nie interesowały się tym miejscem? Nie było tu potężnego węzła, do którego można było się przyssać jak pijawka. Może było za “zdrowo”?
Patrick luźno kojarzył, że w tym mieście kiedyś zorganizowano jakąś dużą sportową imprezę. Rozmyślał o tym krążąc dookoła swojego nowego domu i czekając na ciężarówkę ze swoimi rzeczami. Czekał go rozładunek, urządzanie się i porządkowanie. Duuużo roboty. A co wieczorem? Tego… jeszcze nie wiedział.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 13-09-2019 o 11:40. Powód: poprawki as always
abishai jest offline  
Stary 20-06-2018, 16:17   #19
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Noc pierwsza, w drodze na spotkanie z Dzikiem.

Lin pojawiła się nagle. Jednak Gerarda to nie dziwiło. Ostatnio była przy nim coraz częściej. Lubił myśleć o tym, że więź z avatarem pogłębiała się wraz ze zbliżającym się Wstąpieniem. Czuł, że dzięki niej jest bliżej Pana. Bliżej Jedynego. Jej głos niósł w sobie JEGO melodię.

Gerard widział w wampirach tylko to czym były. Przeklętymi bestiami. Istotami skazanymi na potępienie. Gdyby nie konieczność ustanowienia fundacji i konieczność wykonywania poleceń Kurii nigdy nie byłby na tym miejscu w samochodzie z dwoma z nich.

Miał ochotę porozmawiać z Linder’el, ale gdyby zaczął mówić sam do siebie, to wyglądałoby to co najmniej dziwnie. Zamiast tego obserwował wampiry. Myślał czy je rozbroić. Mógł to zrobić tak, że żaden by tego nie zauważył. Czy spodziewał się walki? Oczywiście, że tak. Wszak stwory nocy sączą swe kłamstwa.

Ale czy na pewno? Twarz Adama była pokiereszowana. Czy sam wybrał taki los? Klan Ter… trem… tref… tremere. Długo starał się przypomnieć sobie nazwę Gerard. Nigdy nie walczył przeciw tym wampirom. Tak naprawdę do dzisiejszej nocy myślał, że są miejską legendą. Wampiry-magowie. Jeżeli sam wybrał taki los, żeby zmienić się w krwoipijcę, to zasługiwał na potępieni. Długą i bolesną śmierć. Ale co jeśli był magiem jak Gerard i przemieniono go tak poprostu? Dla kaprysu? Te potwory są zdolne do takiego okrucieństwa. Odebraliby mu wtedy szansę na uzyskanie jedności z Jedynym. Odebraliby mu szansę na Wstąpienie. Zabili nieśmiertelną duszę. Cóż… jeśli tak było, to zasługiwał na łaskę szybkiej śmierci. Tymczasem Gerard ukazał mu słońce prosto w twarz. Zastanawiał się, czy wampir czuł ból. Pytanie wprost było czymś nie do pomyślenia dla inkwizytora. Nie odzywał się, jeżeli naprawdę nie musiał. Magya zaś w takim momencie była wysoce nie wskazana. Choćby ze względu na niestabilne podwaliny ledwie budowanego wzajemnie zaufania.

Noc pierwsza, oczekiwanie na Walerię.

Inkwizytor był zawiedziony. Mieli chronić tę małą rudą dziewczynę. A jak mieli ją chronić nie będąc na spotkaniu? Może jeszcze nie było za późno, żeby zacząć zabijać tutejsze wampiry? Jakby w odpowiedzi na to pytanie natrafił na wzrok Eutanatosa. W tym momencie Gerard pomyślał o niewinnych ofiarach.

Po tym do jego głowy przybył Tomas. Gerard westchną. Minęły lata odkąd ktoś się z nim kontaktował mentalnie. Choć postrzeganie czasu przez inkwizytora było zachwiane od ostatniej epifanii. Jakże wspaniały dar od Lin.

Teraz Tomas oczekiwał od niego wyprowadzenia wampira z równowagi.
Być może nie wiedział, że zmieniały się w krwiożercze bestie, które nie panowały nad sobą? Cóż… opcje stojące przed inkwizytorem były dwie. Mógł wkurzyć go rozmową, albo od razu przejść do rękoczynów. Gerard nie znosił rozmawiać…

Spojrzał na Alvara i zbliżył się. Wyjął z kieszeni różaniec i owinął go wokół prawej dłoni.
- Skoro już tak sobie szczerze rozmawiamy - inkwizytor podsumował kilkanaście minut milczenia - to powiedz mi, naprawdę boicie się krzyża?
Wyciągnął dłoń przed swoją twarz, tak, że krzyż z różańca zwisał w niej wyraźnie widoczny.
- Słowa modlitwy ranią wasze uszy? Ave Maria, gratia plena. Dominus tecum, benedicta tui…
- ...muliéribus, et benedictus fructus ventris túi, Iesus. Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatóribus, nunc et in hora mortis nóstrae. Amen.

Inkwizytor dostrzegł na twarzy wampira rozbawienie. To samo wyczuł w jego emocjonalnym spektrum które niemal zafalowało jak brzuch w skurczach śmiechu. Alvar wyprostował się na krześle podpierając rękami głowę.
- Gdyby za każdym razem gdy ktoś mnie wypędza modlitwą… zresztą, dostawałbym coś, miałbym tego dużą. I jeszcze do tak młodej religii. Wstydź się, mości gościu nasz.
- Młodej powiadasz? Czyli masz wiecej lat niż przypuszczałem. To skąd ten niemodny ubiór? -
Gerard powoli schował różaniec do kieszeni.
Aura wampira zafalowała. Nawet jeśli mag zirytował wampira, chyba bardziej skomplementował go posądzeniem o aż tak duży wiek. Alvara wręcz rozpierała duma. Tymczasem Tomas siedział z założonymi rękami i oglądał paznokcie. Przypominał bardzo znudzonego człowieka który właśnie czeka na dostawcę pizzy.
Gerard był naprawdę kiepski w te gry. Nie był on salonowym lwem, który dyskusjami porywał tłumy i potrafił rozgrywać rozmówców jak pionki na szachownicy. Gdyby Tomas powiedział „trzeba ściąć mu głowę” to Gerard przyjąłby zadanie z radością. A tymczasem męczył się.
- Jak to jest umrzeć? - wypalił w końcu nie doczekawszy się odpowiedzi na zaczepkę o modzie.

Wampir zupełnie naturalnie zmarszczył brwi. Nabrał groźnej powagi, lecz mag nie zauważył ani iskry gniewu czy irytacji w nim. Natomiast dostrzegł, gdy wampir pochylał się do przodu, iż nie rzucał cienia.
- Przestajesz się bać. Nic straszniejszego już nie może cię spotkać. Nieśmiertelność wymaga wiele dyscypliny, młody czarnoksiężniku, który nie raczył się nam przedstawić z imienia. Ot, robaki...
Wampir uśmiechnął się. Nienaturalnie, drapieżnie. Lecz nie wrogo.
- Trzeba dyscypliny aby ich unikać. Kilka wieków po śmierci znika instynkt. Nie unika się owadów, brudu, zarazków, nie istnieje obrzydzenie. Wszak to tylko mechanizm obronny śmiertelnego organizmu. Gdy zagrożenie staje się niebyłe, atawizm słabnie. Teraz już wiesz jak to jest umrzeć. Będziesz dalej zawracać mi dupę?
- Tak -
odpowiedział bez wahania Gerard. - W końcu zostałeś naszą niańką na czas spotkania z Dzikiem. To efekt tak wielkiego zaufania? Czy uznania cię zbyt mało ważnym, żeby uczestniczyć w spotkaniu?
Alvar poirytował się. W zasadzie, to wybuchł płomiennym gniewem. Inkwizytor niemal niemal odskoczył kierowany zaskoczeniem. Lecz przypominało to wybuch petardy. Mimo to, był ciągle zły. Głośnej, lecz tlącej się krótko. Tomas drapał się w tył głowy.
- Lepiej bierz przykład ze swego towarzysza w zgłębianiu milczenia.
- Czyli jednak nie widzicie w nas zagrożenia, a ty jesteś tutaj bo jesteś zbyt słaby, żeby być tam. To zrozumiałe -
pokiwał głową jakby faktyczne ze zrozumieniem. Może Gerard nie był dobrym aktorem, ale na jego twarzy pojawiła się mina drwiny.
Wampir zamilkł. Ścisnął usta tak mocno, iż Gelard nie mógł uwierzyć, iż mogą być jeszcze bledsze. Tomas zupełnie niedyskretnie po prostu trącił Inkwizytora nogą pod stołem. Na tyle stanowczo, iż wystarczyło to do uspokojenia wampira. Przynajmniej częściowego. Jego aura wciąż falowała. Chórzyście zdawać się mogło, iż słyszy zeń trzaski płomieni.
Gerard spuścił wzrok na dłonie, które mimowolnie splótł.
- Wybacz. Często brak mi pokory - powiedział nieco ciszej. Po czym wyjął z kieszeni białe słuchawki, wcisnął jedną do ucha i włączył cicho muzykę w telefonie. Miał nadzieję, że nie będzie już musiał gadać z wampirami.
Nic wielkiego nie inkwizytor nie wykrył w zaburzeniach Pierwszej siły, może poza nudą. Zastanawiał się czy faktycznie słyszy melodię prawdziwego znużenia czy też jego zmysły wariowały. Nikt nie lubi bezczynności.

Waleria szła schodami, powoli, dumnie tak jakby coś tu naprawdę od niej zależało, a nie tylko została tu ściągnięta cholera wie po co. Mocno zaciskała zęby, starając się nie dać po sobie poznać toczącej jej irytacji. Paskudny służący odprowadził ją do pozostałych magów. Tomas wyglądał jakby się na jej powrót nawet ucieszył.

McDonald

Eutnatos ze spokojem wysłuchał nowinek reszty magów sącząc przy tym przez słomkę już drugą colę. Mimo atrakcji dzisiejszego dnia, nie wyglądał na szczególnie strapionego. Machinalnie, lecz z jakąś tam iskrą troski, upewnił się, że Waleria dobrze przeżyła porwania, a następnie, siląc się na maksymalnie beznamiętny ton, oświadczył inkwizytorowi serią eufemizmów, iż jego działania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, a sam Tomas dowiedział się bardzo niewiele i woli nie szczerzyć przypuszczeń. Dodał, iż musi to przemyśleć w domu, a wtedy podzieli się dokładniej tym co uzyskał.
- Co udało ci się wyciągnąć z tego bez cienia? - zapytał Gerard znad pustej części stołu.
Na słowa o wampirze bez cienia zareagował zamyśleniem lecz nie skomentował tego. Wyglądał na człowieka który wie coś więcej lecz jest to wiedza którą nie powinno się przechwalać.
Wyraz twarzy inkwizytora nie wskazywał kompletnie na nic.Zdawał się on być dziwnym człowiekiem. On zasugerował nocną wizytę w restauracji, jednak sam nie kupił nawet napoju.

Dzień drugi.

Wrócili późno. Czy raczej wcześnie, według niektórych standardów. Noc dała mu do zrozumienia, że musi pozostawać w najlepszej formie. Gerard szybko zasnął. Następnego dnia wstał krótko po godzinie ósmej. Nadchodził czas na zabezpieczenie swojego lokum. I na modlitwę.
Guivere wyłaczył telefon, zamknął mieszkanie na klucz i zapalił świece. Potem rozstawił krzyż, biblię, wodę święconą i kadzidło. Wyjął też podręczny bicz.

Zaczął od czytania pisma na głos. Później recytował modlitwy z psałterza. Gdy skończył padł na twarz przed krzyżem i kontynuował modlitwę. Gdy uznał, że już czas rozpoczął umartwianie ciała. Rozebrał się do naga i rozpoczął biczowanie. Ofiarował Panu swój ból.

Kilka godzin później….

Ból oczyszczał. Gerard czuł się jak nowo narodzony.. Włączył telefon. Kwestia samochodu była najmniejszym problemem. Auto było z wypożyczalni. Z pewnością miało GPS. Z pewnością miało informacje o stłuczkach wysyłane do właściciela. Czy miało czujnik magii wampirów? Pewnie nie. W każdym razie było jednym z bieżących problemów. Jednak nie najważniejszym.

Kolejne godziny poświęcił na zaadoptowanie swojego biura. Wreszcie miał czas na zapoznanie się z dokumentami dla Interpolu. Miał nadzieję znaleźć jakiś trop pominięty przez zwykłych gliniarzy. W końcu na ścianie zawisła korkowa tablica ze sznurkami i szpilkami. Po chwili kolejne zbiory akt lądowały na tablicy okraszone krótkimi notatkami. Lubił to. Śledztwa miały w sobie ten przyjemny dreszczyk. Dochodzenie do celu, a później polowanie. W końcu gdy stwierdził, że nie jest w stanie posunąć śledztwa dalej doszedł do wniosku, że czas coś zjeść.

Przy późnym obiedzie myśli znów wróciły do tematu samochodu. Postanowił nie wychylać się w tej kwestii na ten moment. Kwestia Verbeny lawirującej między wampirami była zbyt ważna, żeby rozpamiętywać rozbite auto. Najgorsze dla Gerarda było to, że biedaczka zdawała się nie rozumieć powagi sytuacji.

Inkwizytor wrócił do domu. Wziął upragniony prysznic. Założył jeansy i skórzaną kurtkę pod którą schował broń. Wziął też ze sobą odznakę, żeby omówić wniesienie gnata z ochroną. Czasem bywali upierdliwi. W końcu zamówił taksówkę do miejsca w którym mieli się spotkać.

Na miejscu gdy znalazł dziewczynę powiedział tylko:
- Nie chciałbym, żebyś z którymkolwiek z nich rozmawiała beze mnie
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 21-06-2018, 17:34   #20
 
Wisienki's Avatar
 
Reputacja: 1 Wisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputacjęWisienki ma wspaniałą reputację
Spotkanie z Dzikiem:

Kliknij w miniaturkę

Waleria przywitała się grzecznie, aczkolwiek nie skłoniła głowy zbyt nisko nie chcąc wywoływać wrażenia, uległości. Następnie usiadła wygodnie opierając się na fotelu.

- Rozumiem, że mieliście swoje powody, aby mnie tu sprowadzić, wybaczcie ale jednak nie mogę pochwalić waszych metod działania, zniewolenie mnie zaś zamiast zaproszenie nie nastawiło mnie pozytywnie do waszej sprawy, pomimo że jeżeli dobrze zrozumiałam co wspominał mi jeden z waszych, Adam, jest ona w znacznej mierze zbieżna z moimi celami. - następnie zrobiła delikatną pauzę - oblężenia?

- Wszyscy mamy swoje sekretne wojny. Nie inaczej jest ze społeczeństwem spokrewnionych. Chociaż nie nazwałbym drugiej strony całkowicie… wampirzą. Raczej, jak może ci wspomniano, wysoce demoniczną. To będzie długa opowieść. - Dzik uśmiechnął się. Z jednej strony przyjaźnie, z drugiej jakoś tak śmiesznie i groteskowo, zadzierając usta o własne kły. - W takim razie zamieniam się w słuch - odpowiedziała Waleria odwzajemniając uśmiech.

- Niewielu śmiertelnych zyskuje wgląd w nasze sekrety. Znałem nawet takich którzy twierdzili, iż jakiekolwiek zrozumienie naszego świata niemożliwe jest nie będąc samemu nieśmiertelnym. Jestem inne zdania. Chciałbym tylko, abyś doceniła ten dar. Informacje są cenne. - Dzik mówił powoli, spokojnie lecz niebywale pewnie.Mimo groteskowej aparycji, wydawał się na swój sposób fascynujący. I potężny. Niekoniecznie w sensie mentalnym czy fizycznym. Potężny jak powinien być przywódca. Waleria dostrzegła w nim tę siłę. Siłę której należało się obawiać.
Czarownik kiwnął głową jakby w potwierdzeniu słów Dzika. Ten po chwili kontynuował, dając przebudzonej chwilę czasu na namysł.
- Jesteśmy z samej swej natury istotami drapieżnymi. Czy, mówiąc wprost, drapieżnikami najwyższymi. Ten fragment naszego jestestwa określamy mianem Bestii. Wiąże się z tym pewna smutna przypadłość. Jeśli nie trzymamy jej w odpowiednich ryzach, opanowuje nas. Czyni nie tylko potworem lecz wrogiem każdego życia. Im wampir starszy, tym jest to trudniejsze. Wiele pośród nas, starych, potężnych, przesypiających wieki, jest po prostu potworami. Złem jakiego świat nie widział. Niektórzy bratają się z demonami, usługują im i szykują nasz świat niczym stół na ich nieskończoną ucztę. Inni nie marzą o niczym innym jak samodzielnym utopieniu kontynentów w morzu krwi. Wytrwale snują intrygi i przygotowania, a są niebywale wręcz potężni. Jak nietrudno się domyślić, nasze społeczeństwo jest bardzo opresyjne. Starsi manipulują młodszymi, kontrolują strachem i przemocą. Lecz narodził się Sabat. Chcesz o coś zapytać?
Pomijając potworną aparycję, Dzik wydawał się niesamowicie wręcz miły. W pewien sposób przypominał Walerii jej mentorkę pod względem spokoju, wyrozumiałości oraz nieco flegmatycznym, powolnym lecz pełnym jasności przekazu, formułowaniu wywodów oraz wyjaśnień. Stwarzało to też niesamowity kontrast z zachowaniem innych wampirów. Wydawali się przy nim być jak stado szczyli, nie rozumiejące jeszcze wszystkiego.

- Napijesz się czegoś, Walerio? Rozumiem, jeśli odmówisz. Ostrożność jest cnotą.

Wtrącił trochę od niechcenia Dzik. Jego zachowanie pewna atencja, a także inwestycja w nią, poprzez dzielenie się historią swego gatunku (z grubsza fakty zgadzały się, na ile – trudno było jej powiedzieć) przyjemnie łechtały ego verbeny.

Waleria wiedziała, że znajduje się w rękach wampirów i w tej chwili jest od nich uzależniona i jeśli będą chciały będa mogły ją skrzywdzić bez uciekania sie do podstępów. Skinęła więc głową

- oczywiście, że doceniam okazane mi zaufanie - skinęła głową - i jeśli nie byłoby to problemem napiłabym się wody odrobinę wody.- po czym kontynuowała. - Czym jest zatem tak naprawdę Sabat? Słyszałam już o was co nie co, ale zakładam, że wiedza jaką posiadam jest skażona uprzedzeniami albo w najlepszym razie brakiem zrozumienia. Rozumiem to jako Verbena, gdyż nawet inne tradycje, nawet jeśli głośno o tym nie mówią uważają nas Verbeny za krwiożercze suki niespełna rozumu - zakończyła z uśmiechem - jeśli mamy więc współpracować musimy się lepiej poznać, aby znaleźć drogę która zrealizuje i Wasze i Nasze cele równocześnie.

Dzik klasnął w dłonie. Nie minęło kilka chwil gdy paskudny kamerdyner pojawił się w drzwiach, odebrał instrukcje i z pośpiechem wrócił z tacą na której leżał kieliszek oraz mała, nienapoczęta butelka wody. Ten z pietyzmem odkręcił ją przy przebudzonej i nalał wody. Butelkę zostawił, słonił się głową i odszedł cichym, niemal kocim krokiem.
Przez ten cały czas Waleria doznawała ciągłego dysonansu poznawczego. Z jednej strony porwano ją, uwięziono w śnie, a podczas wymuszonej, magicznej drzemki, wręcz próbowano zastraszyć. Świadczyło to albo o dość pokrętnej logice wampirów (acz do pewnego stopnia nie pozbawionej racji, jeśli zależało im na szybkim kontakcie) albo przejawie wewnętrznych gier połączonych z wręcz niebywałą zdolnością do adaptacji swych zachowań. Dzik kontynuował wykład.

- Będę z tobą szczery, Walerio. Ci co nas nienawidzą, mają ku temu powody. Historycznie ujmując, swe początki bierzemy w małej rewolucji jaka miała miejsce w społeczeństwie spokrewnionych. Wielu z nas nauczyło się zrzucać mistyczne więzy za pomocą których sterowali nimi starsi. Jak każda rewolucja, i ta wiązała się z rozlewem krwi i śmiercią. Sabat powstał właśnie z wampirów które zrzuciły jarzmo swych starszych. Dzik po raz kolejny spauzował, pozwalając Walerii, z dziwną wyrozumiałością w oczach, przetrawić to co rzekł. - Od Camarilli odróżniają nas dwie, zasadnicze kwestie. Po pierwsze, to my jesteśmy pierwszymi którzy przeciwstawią się przebudzenie przedpotopowców. Jesteśmy mieczem i tarczą tego świata. Rozumiem też, iż po przeistoczeniu zaczęliśmy się istotnie różnić od ludzi. Zachowywanie pozorów człowieczeństwa jest najszybszą drogą do poddaniu się bestii i staniu się tym, z czym walczymy. To jest też powód dlaczego się nas nie kocha. Wiem coś o twej tradycji, Walerio. Mam nadzieję, iż rozumiesz. W pewnym sensie jesteśmy jak antyczni herosi. Achilles też pohańbił kapłanki i wlókł ciało pokonanego aby go upokorzyć. Mimo tego, walczył w słusznej sprawie. Jego brutalność była jego siłą. Tak możesz na nas patrzeć. Nie proszę o zaufanie, proszę o sojusz. I doceń, iż proszę. W mieście spoczywa potężniejszy przeciwnik.
Mimo czegoś, co mogło przypominać groźbę, ton głosu wampira pozostawał tak samo miły.

Waleria uśmiechnęła się drapieżnie, po czym sięgnęła po szklankę z wodą poruszyła kieliszkiem, patrząc na poruszającą się wodę. Następnie zbliżyła kieliszek do ust. Z zadowoleniem nie dostrzegła ani nie wyczuła niczego niepokojącego dlatego jednym płynnym ruchem pociągnęła łyk.

- powiedz mi zatem proszę kim jest ten przeciwnik i dlaczego likwidacja leży również w moim interesie - powiedziała.

- Stary wampir pamiętający ziemię jeszcze sprzed wielkiego potopu. Trudno podać mi dokładne imię, gdyż imiona są złudne, a tacy jak on często giną w cieniach intryg i w historii trudno dostrzec coś więcej niż odcisk ich dłoni. Jednakże nie będę nalegał na bezpośrednią pomoc w tym dziele, to jest nasz obowiązek. Aktualnie prowadzimy wojnę z wampirami którymi zależy na jego przebudzeniu. Rządzą w mieście. Proponuję tylko sojusz. Przysługi za przysługi. Nie chcę cię Walerio wplątać w fizyczną walkę. Potrzebujemy niekiedy tylko twego kunsztu, wiedzy oraz innych sztuczek. Jesteśmy w stanie zrekompensować się podziałem wpływów mieście, częściom naszych sekretów oraz ochroną. Prawdziwą ochroną. W ramach szczegółów, możemy pozostać w stałym kontakcie.

-Wytłumacz mi jeszcze proszę ostatnią rzecz. Dlaczego ktoś kto śpi od tysięcy lat mógłby stanowić większe zagrożenie dla mnie i dla ludzi których chronię niż wy? - Zapytała się Waleria. -Moim celem jest chronić wszystkie gatunki. W zdrowym ekosystemie jest potrzebna i zwierzyna łowna i drapieżca. Rozumiem waszą rolę w przyrodzie. Do pewnego stopnia kontrolujecie nadmiernie rozrastającą się populację ludzką, jednak obawiam się, że mówicie o drapieżniku, który jest nieaktywny i nie wykazuje żadnych oznak życia, na jakiej podstawie twierdzicie, że się budzi, jakie mogą być jego cele, czy stanowić może czynnik zaburzający równowagę w naszym ekosystemie?
Wampir spokojnie wyprostował się na fotelu zakładając nogę na nogę.
- Jako Sabat,regulujemy, jak to ujęłaś, również populację innych spokrewnionych. Chciałem to zaznaczyć. Co do snu… Widzisz, po pewnym wieku wampir się zmienia. I jego ciało, i umysł ulegają swego rodzaj wypaczeniu. Musi spać, coraz dłużej i dłużej. Niektórzy zapadają w letarg i ze zdziwieniem budzą się kilkaset lat później. To nie jest świadoma decyzja wampira. Niekiedy utrzymuje pewną świadomośc otoczenia, włada mocami mentalnymi lecz sam nie jest w stanie ruszyć swego ciala. Pełne przebudzenie prastarego wampira porównałbym do niekończącej się katastrofy.
- skąd wiadomo, że się starszy się budzi i dlaczego to przebudzenie miałoby być katastrofą? - zapytała, miała bowiem wrażenie, że Dzik unika odpowiedzi na jej pytania. - wybacz jestem człowiekiem i nie wiem wielu rzeczy które dla Tobie mogą wydawać się oczywiste. - po chwili dodała - w jaki sposób można byłoby unieszkodliwić i konkretnie do czego jestem potrzebna.

- Pozwolę sobie nie zdradzać poszlak mogących doprowadzić do naszych informatorów - Dzik zaczął bardzo grzecznie. - Co do niebezpieczeństwa… Mało wiesz do czego są zdolne starsze wampiry. Znasz epizod Czarnej Śmierci? To było narzędzie jednego ze starszych wampirów. Powiedzmy, iż zaraza wymknęła się mu z rąk.
Waleria nie miała wiedzy na ile prawdziwe są słowa wampira. Czarownik milczał pokornie. Ciągle mówił Dzik.
- Na początek, proponuję tylko abyśmy zostali po słowie. Drobne przysługi, brak wzajemnej wrogości. Niewielki, wzajemny gest.
- mogę zgodzić się na brak złej krwi między nami - odpowiedziała Waleria - a drobne przysługi niech będą tego konsekwencją. Rozumiem, że kiedy już wszystko sobie ustaliliśmy, Twoi wybacz, że użyję słowa ludzie, ale nie wiem jakiego innego bardziej odpowiedniego słowa odwiozą nas na lotnisko *
- Gdzie tylko sobie życzycie. Chociaż proponuję po prostu zamówić taksówkę spod pobliskiej stacji benzynowej.
Dzik wstał wyciągając w kierunku verbeny dłoń. Jak poparzony wstał też drugi wampir, jakby bojąc się uchylić honorowi szefa.
Waleria pożegnała się z godnością, wspominając jednak grzecznie że w takim razie poczeka na podstawienie samochodu. Po czym zapisała sobie w komórce nr telefonu d dzika i jego służby. W sercu poczuła lodowatą złość. Nie zamierzała zamawiać taksówki, byłoby to okazanie zbytniej słabości, a na to verbena nie zamierzała sobie pozwolić. Jakby to zresztą wyglądało, porwali ją, w jakiś dziwny niezrozumiały dla niej samej sposób wykorzystali a teraz każą jej wracać taksówką jak taniej kurwie. O nie panowie, tak się nie bawimy...

Kolejny Dzień

Przed rozstaniem wstąpili do McDonalda na śniadanie. Gdy tak siedzieli i pili kawę Waleria zrozumiała jak bardzo jest już zmęczona i ile rzeczy ma jeszcze do zrobienia. Spojrzała na zegarek, było wcześniej niż się spodziewała. Ziewnęła, zamówiła ubera przez aplikacje, gdy kierowca był już blisko pożegnała się z towarzyszem i pojechała prosto do jedynego komisu w okolicy, który o tej godzinie powinien być już otwarty. Miała rację, witryna była otwarta, a na podjeździe stało kilkanaście samochodów. Skierowała się ku tym starszym, gdy była już blisko zamknęła oczy i szła dalej kierując się przeczuciem, które zaprowadziło ją do starutkiej żółtej skody octavii. Gdy skierowała się do środka była pewna, że interesuje ją tylko ten samochód. Zaspany dealer, zdziwił się, że tak szybko podjęła decyzję,a jeszcze bardziej że wybrała takie starocie… no ale gdy zobaczył dokumenty Walerii zmienił zdanie.


Wal zadowolona wsiadła w samochód i pojechała odebrać klucze do wynajętej i opłaconej już z kraju Hytty. Poszło jej to również całkiem sprawnie. Gps pokazał jej w którym miejscu powinna skręcić w niejszą drogę, później zaś w kolejną dróżkę i jeszcze kolejną i już po pół godzinie od wyjazdu z miasta była na miejscu.

Kliknij w miniaturkę
Chatka była maluteńka i składała się z małej ciemnej sieni i dużego pomieszczenia łączącego w sobie funkcje salonu i kuchni po prawej stronie. Natomiast po lewej stronie znajdowały się małe drzwiczki do schowka na drewno który jakas dobra dusza przerobiła na ślepą, mikro sypialenkę. Wszystko było czyste, ale w powietrzu czuć było, że żaden z gość nie zatrzymał się ty już od dawna. Waleria otworzyła więc okna chcąc wpuścić do środka jak najwięcej świeżego powietrza. Zostawiła walizkę przy drzwiach i wyszła. Obeszła domek w koło mrucząc coś pod nosem, od czasu do czasu coś podnosiła i chowała w lnianą chustę, a to grudkę ziemi, a to kamyk, a to jakieś lokalne zielsko, na koniec zebrała z kilku drzew po odrobinie kory. Gdy wróciła do domu, rozłożyła zdobycz na kuchennym stole, wyciągnęła z torby swój zestaw ziół i zaczęła coś ucierać w moździerzu mrucząc pod nosem. W powietrzu unosił się zapach ziół i wilgotnej ziemi. Gdy konsystencja wydawała się już dobra Wal wyciągnęła nóż i jednym śmiałym ruchem przecięła swoją rękę. Spokojnie patrzyła jak krople jej życia sączą się do moździerza. Nie tamowała jej, byłoby to bowiem ze szkodą dla rytuału, zamierzała zapłacić za bezpieczeństwo domu tyle ile trzeba.Cały czas nie przestawała ucierać. Gdy krew przestała płynąć położyła na rękę odrobinę utartej papki, tak aby żadna kropla się nie znarnowała. Następnie zabrała ją i znów włożyła do moździerza. Było to już prawie gotowe, postanowiła jednak na tym nie przestawać. Sięgnęła do walizki i wyciągnęła małą wytłaczankę, pełną prawdziwych wiejskich jaj. Wbiła jedno, ponieważ jednak ziemia łaknęła życia dobiła też drugie zanim osiągnęła właściwą konsystencję. Następnie zabrała się za utaczajnie jaj z żywiej ziemi. Na koniec owinęła je w tą samą lnianą chustę i wyszła. Trzy po trzy razy okrążyła szerokim łukiem chałupę. Za każdym razem prosząc ziemię i przodków o ochronę tej chaty, we dnie i w noce, w słońcu jak i w deszczu, tak w zimie jak i w lecie, aby domownik wiedział, o zbliżającym się niebezpieczeństwie i aby ten kto ma złe intencje wobec mieszkańców tej chaty zgubił drogę, aby drzewa zasłoniły mu drogę, aby korzenie podstawiały mu nogę, aby wszystko co żyje utrudniło krzywdzenie mieszkańca tej chaty. Ni to mrucząc ni to śpiewając zakopała cztery ziemne jaja na granicach, zaś piąte większe pod korzeniami największego z drzew. I tak oto podłożyła pierwszą warstwę czarów ochronnych, a następnie poszła spać jak stała, zamykając za sobą drzwi do chałupy.

Śniła

Gdy obudziłą sie było już ciemo, przez moment pomyślała, że zaspała spojrzała jednak na telefon i poczuła ulgę miała jeszcze czas aby dojechać na miejsce. Przebrała się szybko, zjadła wczorajszą kanapkę którą popiła wodą od wampirów i pojechała. Na szczęście w telefonie miała gps. Chociaż nie zapowiadało się na deszcz wchodząc do samochodu upewniła się, że zabrała ze sobą parasol.


 
__________________
Wiesz co jest największą tragedią tego świata? (...) Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć. Ruchome obrazki - Terry Pratchett

Ostatnio edytowane przez Wisienki : 22-06-2018 o 13:35.
Wisienki jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172