[Mag: Wstąpienie] Burza w szklance wody Burza w szklance wody Cienie kościelnych ław tańczyły w rytm rozedrganych płomieni ogniska rozpalonego tuż przed ołtarzem. Dzięki tej odrobinie światła, wiekowe wnętrze świątyni wydawało się jeszcze bardziej upiorne i tajemnicze. Cisze przerywało na przemian trzaskanie płomieni oraz chochla uderzająca o ścianki mosiężnego kotła. Trzy czarownice, każda w innym wieku, w milczeniu przygotowywały dzisiejszy wywar. Najstarsza, zeschnięta na wiór staruszka bardziej niż rozcieraniem ziół w młodzieży (gdyż w noc Walpurgii najlepiej sprawują się świeże zioła) interesowała się ołtarzem wlepiając stare, zmęczone oczy w krzyż. Oto bowiem była krew przymierza – jak mawiała jej nieżyjąca mentora. Staruszka, mimo bycia okrutną, potężną czarownicą (o aparycji starej dewotki), bardzo szanowała krzyż. Gdyż to właśnie ofiara potrafiła uczynić życie najpotężniejszym, a ostateczna ofiara – pokonać śmierć. Nie było to życie zmarnowane ani zaprzepaszczone. Osobiście uważała, że Jezus byłby tak samo dobrym pasterzem jak i opiekunem grodów Verben. Też był poganinem. Wzrok staruszki spotkał się z najmłodszą uczestniczką wiecu. Wymieniły porozumiewawcze uśmiechy. - Stasiu, ciągle mam wrażenie, że budzimy potwora – szeptem wtrąciła przebudzona w średnim wieku, w kierunku najstarszej. Głos jej lekko drżał. Była zbyt doświadczona aby się nie bać. I zbyt mało aby pokonać strach. - Rozmawiamy o tym. Nazywaj koniec czasów jak chcesz, ragnarök jest blisko. Moje pokolenie być może będzie miało szczęście go nie zobaczyć. On musi powstać i zabijać. W małych wojnach i wielkich bitwach. Stanisława cisnęła do wrzącej, gęstej cieczy żywą żmiję. Wydawało się, że gad piszczy agonalne. - Poza tym, prosiła mnie o to Freja. Nawet gdybym nie miała długów, bogini się nie odmawia. - Jeśli to była ona, a nie coś, co za Freje się podawało. - Zgoda, Marta, jeśli to była ona. Ja jednak wierzę – starsza mocno zacisnęła usta. Była poirytowana. - To czemu Freja nie poprosiła od razu o przebudzenie Odyna? Zrobiłby nam na początek taki holokaust, że Hitler zacząłby bić mu z zaświatów brawa. - To Odyn jest wampirem?! Wiemy gdzie leży?! - Niespodziewanie wtrąciła się najmłodsza z czarownic uniesionym, podekscytowanym głosem. Stasia uśmiechnęła się dobrotliwie. - Być może któryś z Odynów był wampirem. Tylko który? Jak się odpowiednie wsłuchać w legendy, to nagle okazuje się, iż jedno miano nosi ich setka... Lecz gdyby to był ten – staruszka skrzywiła się nieznacznie – musiałybyśmy go zgładzić. Zbyt stara krew jest jak wino. - Psuje się? - Kwaśnieje. *** Ziemia. Ja w ziemi. Ziemia mną. Ziemia ponad mną. Ziemia wokół mnie. Ziemia. Ziemia. Ziemia i tylko ziemia, a ponad wszystko ziemia. Leif nie był jak zakopana skała. Przez te setki lat on BYŁ myślącą skałą której egzystencję wypełniały skalne myśli. O ziemi. O erozji. O ziemi. O stopach nad sobą. O ziemi. O przyciąganiu. O ziemi. O ciekach wodnych. O ziemi. O malutkich żyłkach minerałów. O ziemi. O czasie który go nie tyczył bo skały nie rozumują w ludzkim pojęciu. O ziemi. I wreszcie o śnie. A może to wszystko było snem? Czasem śnił o krwi. Krwi w ziemi oczywiście. Wtedy jego kamienna świadomość słyszała czyjś głos. Głoś matki tego co żywe, tego co urodzajne i, ostatecznie, tego co niepojęte. Wtedy też nie pamiętał jak miała na imię. Wracał do kamiennych myśli. Lecz teraz było inaczej. Wampir słyszał krzyk. Jeden, wiek, rozdzierający krzyk. Krzyk duszy która spędziła tysiąc lat w letargu. Słyszał swój własny krzyk. *** Rzeczywistość była jak napięta struna, gotowa w każdej chwili zerwać się i uderzyć w twarz nierozważnemu mistykowi. Lecz mimo to, nic się nie działo. Największe miejsce kościoła, to gdzie mieszczą się ławy dla wiernych, przypominało miejsce wybuchu. Tylko, że wybuchły tutaj nie jakieś środki chemiczne, a natura. Korzenie rozsadziły kamień, mech porósł resztki drewna. Najmłodsza czarownica czuła, iż stoją jej wszystkie włosy na ciele. I jakby coś dyszało jej w kark. Zemsta rzeczywistości była blisko. - I tak technole powiedzą, że to wybuch gazu albo inne szuru-buru… - Ale ludzie zaczną myśleć. Nie da się zmienić świata… nie zmieniając go. Dwójka przybyłych wampirów nie wtrącała się w dysputy przebudzonych. I tak byli wyraźnie spięci i zaniepokojeni. Czy ktokolwiek obyty w temacie mógłby się im dziwić? Czyli się jakby budzili co najmniej przedpotopowaca. Wojna krwi trwała nadal. Czy budzili doi życia swój kres? Pana? Sługę? Lecz czasem trzeba podjąć decyzje których nie chce się podejmować. Gdy przychodzi do ciebie Piaskowa Wiedźma, nie odmawiasz jej, a słuchasz z zaciekawieniem jaki to interesujący układ ma do zaoferowania. Stasia uśmiechała się nieznacznie. *** Ciało Leifa przypominało bardziej mumię niż zwłoki. Nad kociołkiem każda czarownic upuściła krwi, a następnie uczynili to przybyli krwiopijcy. Ciecz zabulgotała przybierającą mętną barwę przypominającą błoto zmieszane ze śniegiem, krwią oraz ropą z jątrzących się ran niedobitków. Jezus z krzyża spoglądał na wyschnięte zwłoki swym cierpiętniczym wyrazem twarzy. - Czyń honory, dżentelmenie – poleciła czarownica w średnim wieku. Pod palcami ugniatała bluzkę. Jeden z obecnych gangreli dźwignął rozgrzany kocioł. I chlusnął cieczą w Leifa. *** - Już czas. Zbliża się koniec czasów. Zbliża się wojna. - Jestem kamieniem. - Już czas. Ragnarök wzywa. - Nie słyszę trąb. - Więc pij, tyj, poluj. Walcz, kochaj i niszcz co znienawidzisz. Przypomnij sobie o swej sile. Będę cię potrzebowała. *** Krew. Leifal czuł krew. Zupełnie tak gdy narodził się po raz drugi – dla nocy. Przebudzenie z wiekowego snu przypominało kolejne przeistoczenie. Ostygłe ścięgna odmawiały współpracy, serce zabiło tylko raz – ale z całą mocą nieśmiertelne furii przeklętego. Umysł wyłaniał się z mgły jak płomienie strzał podczas bitwy. Tak, był ogniem, płomieniem który myśli. Gniewem, potworem, potęgą, łowcą. Ogień zgasł. Popioły okryły gniew i to w popiołach odnalazł siebie. Dopiero teraz mógł skoncentrować się na tym co czuł. Krew przypominała w dużej mierze jego własną tylko bardziej rozwodnioną. Skażoną wiekami słabości, ukrywania się i porażek. Ale jednak – własną. Czyżby czuł krew swoich odległych potomków? Krew z jego krwi, dar z jego daru, gniew – z jego własnego gniewu. Czuł też smak (całym ciałem) krwi śmiertelnych. Stara, silna krew przypominała jad Jormunganda. Ona sama przypominała pradawnego węża. Potężna, zdradziecka, upiorna, a ponad wszystko – zakuta w ramach prawd których wampir nie do końca rozumiał. Jad jej krwi palił go pod skórą. Czuł jak wżera się w w mięśnie, jak wsiąka w mózg, wyżera wątrobę i spopielił płuca. Jak zagnieździł się w nim niczym klątwa. Druga krew była lepka, ciągnąca się. Nie mógł sobie przypomnieć jaka substancje mu przypominała. Oplatała ciało na równi z umysłem tak jak… pająk! Tak jak pająk oplata ofiarę, tak opleciono jego myśl, zakuto w sztywne wiary. Jakby coś chciało spętać jego siły. Trzeciego smaku szukał długo. Wiedział, że gdzieś jest, najmłodszy, najsłabszy, ale z drugiej strony – tak cudowanie pożywny. Młoda krew była silna w inny sposób. Gdy wreszcie ją poczuł, smakowała jak słońce padające na twarz – bólem za tym co utracone, palącą skórą ale też… jakby symbolem. Początkiem, życiem, kwitnącym kwiatem, nowym wilczym miotem, wiosną. I ta krew wpłynęła tuż pod jego serce. I czuł, że to jej powinien obawiać się najbardziej. *** Wspomnienia sprzed trzydziestu lat wracały do spokrewnionego z dziwną, niemal mistyczną siłą. Nie wiedział czy to czar pieszej wędrówki, dzisiejsza pełnia czy też urok przybywania do nowego miejsca? Krew w żyłach Leifala buzowała niemal samoistnie w jakimś dziwnym, niepokojącym podnieceniu. Krew to życie, a czy wspomnienia nie były esencją życia? Wędrówka na wzgórze opłacała się, widok był niesamowity. Lillehammer skąpane w światłach nocnego życia przypominało wielką kulę jasności usadzoną w dolinie wtórzy i gór porośniętych żółknącymi drzewami. Spokrewniony mógł zastanawiać się cz to była tylko chęć zobaczenia miasta z tej perspektywy czy też stary nawyk? Zima się zbliżała, a wybierając miejsce do przezimowania należało się mu dobrze przyjrzeć. Tylko, że to nie była decyzja Leifala, dobrze (i boleśnie) o tym wiedział. Szczególnie bolesny był widok przerażonej miny Hannah gdy przekazywała mu polecenie Verben. Doskonale pamiętał gdy dziewczyna powiedziała co miała powiedzieć i niczego nieświadoma dotknęła wampira ręką. A wtedy wszechświat eksplodował. Miał wrażenie, iż prawdziwy komunikat, jego serce wyryto wprost na jego wiekowych kościach, milimetr po milimetrze, wytrawiono w mięśniach, zapisano tuszem w szpiku i, na sam koniec, przypieczętowano woskiem na sercu. Nie potrafił tego ubrać w jednoznaczne słowa, gdyż mimo wszystko, komunikatowi bliżej było do do koncepcji. Idei. Jedź do Lillehammer, tam czeka cię bitwa której pragniesz. Znajdź ołtarz dawnej wiary. Spraw aby życie nim ponownie popłynęło. Tylko tyle i aż tyle. Zauważył też, iż od tego czasu częściej słyszy Ferye. Lecz co niepokojące, nie może zrozumieć jej głosu. Myśli wampira popłynęły w stronę Hannah. Przybyła do miasta kilka dni wcześniej i tradycyjnie zorganizowała najpotrzebniejsze rzeczy spokrewnionemu. Jontho jak zwykle włóczył się po koncertach lecz podobno miał zagrać i tu. Czemu nagle zechciał mieć ich przy sobie? - Miały dla oka widok, prawda? Spokojny, ciepły głos popłynął zza pleców Einherjara. Nie udawał nawet, iż był zaskoczony obecnością nieznajomego. Prawdę mówiąc wyczuwał go już od dawna. I nie miał też wątpliwości, iż śledzący go wampir wcale nie ukrywał swej obecności bardziej niż wymagałoby minimum szacunku do śledzonego. Właściciel głosu zrównał się Leifem, pozwalając przyjrzeć się mu. Wyglądał, mówiąc wprost – sympatycznie. Był jegomościem o ciemnej karnacji i długich, czarnych włosach upiętych w kucyk. Ciągle uśmiechał się lekko i wyjątkowo przyjaźnie, tak przyjaźnie, iż większość ludzi powierzyłaby mu swoje dzieci na opiekę. Przyodziany w luźną koszulę, noszący markowy zegarek jegomość wyglądałby w lesie niedrożenie niczym zagubiony, arabski turysta. Lecz bijąca odeń pewność siebie wymieszana z pewnym ulotnym, trudnym do określenie mistycyzmem (właściwym bardziej wędrownym wieszczom) sprawiały, iż wampir musiał wszędzie tak dobrze pasować jak wszędzie czuł się dobrze. - Nazywam się Nabhan. Wybacz najście, lecz z racji pełnionej funkcji oprawcy aktualnie panującego księcia, zmuszony jestem mącić wasz spokój. Po chwili dotarły do Leifa dwa fakty. Fakt pierwszy – akcent nieznajomego jest niemal niewychwytany. Fakt drugi – aura Nabahna usiana jest gęstą siecią wyraźnych, acz wyblakłych nici. Czarnych nici diabolisty. *** Trochę ponad tydzień pobyty na dworku należącym do Jacek Czackiego przypominał intensywną, wakacyjną pracę. Z jednej strony magowie musieli przedyskutować szereg spraw, załatwić formalności związane z przeprowadzką (wynajem bądź zakup samochodów, mieszkań czy po prostu zatwierdzanie ostatnich formalności związanych ze zwykłą pracą) oraz… zapoznać się. I z tym było najgorzej. Jacek był nazbyt natrętnym gospodarzem. Ten zbzikowany Syn Eteru potrafił godzinami przeszkadzać w pracy powiadając o historii swego kraju oraz wyższości kultury szlacheckiej nad każdą inną. Nie oszczędził też nikomu wykładu o starożytnym plemieniu sarmatów którzy wedle jego wizji mieli nosić najczystsze i najpotężniejsze avatary jakie znała ziemia. Sprawę pogarszał fakt, iż norweski Jacka był fatalny, a i angielski ucierpiał. Eteryk twierdził, iż nauczył się ich tydzień przed przybyciem ekipy i niestety taki był efekt uboczny eksperymentu. Całe szczęście, iż Mistrz Jonathan wraz z Hannah przybili na sam koniec tygodnia do heteryka, gdyż mimo ogólnej łagodności niepełnosprawnego przebudzonego, powoli puszczały mu nerwy. Jednakże każdy z przybyłych magów wyciągnął z tego czasu kilka interesujących wydarzeń – które zapamiętają na długo. *** Patrick Healy przybył na miejsce pierwszy i do czasu przybycia pozostałych magów mógł raczyć się przepyszną śliwowicą podczas długich wieczorów z Jackiem. Wtedy eteryk był całkiem miłym kompanem posiadającym jednak pewien unikalny dar gawędy wspomagany dobrą koleją trunków. Praktycznie do końca Czacki wyciągał Patricka na nauki szermierki. Z wielkim zainteresowaniem słuchał o walce claymore chociaż ciągle uważał go za broń zbyt ciężko. Pokazywał też Patrickowi podstawy opanowania szabli. Healy musiał przyznać, iż w opanowaniu szermierki, Jacek wyprzedzał go o całe lata świetlne. Miłym akcentem był też podarek. Siedzieli wtedy w centrum podziemnego warsztatu Syna Eteru. Huk bliżej niezidentyfikowanych maszyn obijał się po ścianach. Patrick dobrze znał już to miejsce, trzeba było przejść przez warsztat i zejść niżej aby dotrzeć do piwniczek – a alkoholem oraz konserwami. W tym z najlepszymi kiszonymi ogórkami. Pierwszy raz gdy Patrick zapytał o wódkę, wywołał spore oburzenie gospodarza. „Czystą wódkę przywieźli do ruscy. Właśnie zaborca rozpił potwornie polskie chłopstwo tanią gorzałą. Prawdziwy Polak nie pije czystej. Może dzisiaj piwo? Znajomy ma browar...” - wspomniał wtedy i jakoś dziwnie posmutniał. Jacek właśnie wykładał na stół dwa pakunki – ostrożnie i spokojnie. - Patrick, raczy waść podejść? Na początku wyleciało mi z głowy, ale nasza umiłowana, eteryczna rodzina przysłała dla was wyprawkę. Szlachcic wyłożył na stół pistolet. Przypominał lekko zmodyfikowanego Steyr M-1A. Czarna farba pobłyskiwała lekko na jego powierzchni. Obok leżały trzy pełne magazynki 9mm po czternaście sztuk. - Czekaj, znowu… - Jacek schylił się pod stół w poszukiwaniu swego szklanego oka. Ciągłe wypadanie tego przedmiotu dziwiło ludzi tylko na początku (wraz noszeniem do niego monokla) lecz potem przechodziło się z tym do normy. - Wiesz, że kiedyś wyhodowałem sobie organiczne? Ale miało zęby i trzeba było je karmić. Żonce się nie spodobało… no, mam! Fajna pukawka, co? Wykrywa słabe punkty celu, sygnalizując o tym lekkimi drganiami uchwytu. Jeśli pocisk będzie grzybkował, cel czekają sille zakłócenia eteru podstawowego. Miłe, nie? Zasilanie zawarte jest w każdym pocisku. I tu waść, mamy problem… Jacek zasępił się lekko. - Przysłali tylko trzy magazynki. Pozwoliłem sobie obejrzeć jeden, podstawowymi metodami nie byłem w stanie wyciągnąć z nich eteru podstawowego. Jeśli nie jesteś w tym dobry, raczej nie dorobisz kolejnych. Jeśli zostawisz mi jeden magazynek do badań, będę mógł nad tym popracować i albo wyślę ci kolejne pociski albo chociaż opracuję metodę na duplikację. Niby jest jakaś dokumentacja… ale pies mi zjadł. Coś dziwnego musiało się w tym momencie pojawić na twarzy Irlandczyka gdyż Jacek szybko zmienił temat. Nic dziwnego. Szlachcic nie miał psa. - Ale, dobry z ciebie kompan. Nie masz może polskich antenatów? Jakiś czas temu pracowałem nad pewnym prototypem. Zaszczytem byłoby gdybyś przetestował go w polu. Szlachcic wyjął na stół ciężki, nieporęczny i niesamowicie klekoczący rewolwer. Wprawne oko Patricka od razu oceniło, iż jest to konstrukcja bardzo nietypowa bo dziewięciostrzałowa. Drobne płytki okalające bęben oraz lufę poruszały się w cyklicznym porządku. - W środku znajduje się pojemnik zawierający pewną metapsychiczną obecność. Nazwałem go Ćwikła, ale spokojnie możesz go przechrzcić. Większość czasu się nie odzywa i można o nim zapomnieć. Ale czasem jak coś dowali to klękajcie narody, hahaha! No burak z niego. Broń lubi się zacinać i to w najgorszych sytuacjach. Trudno znaleźć mi jakieś prawidła w zachowaniu broni, efekty zdają się być procesem wysoce stochastycznym. Ale patrz! Polak wziął rewolwer i wstrzelił w kamienną ścianę swej pracowni. Czy właściwie – dawniej kamienną. Większość ściany rozpłynęła się na podłogę w kałuży kwaśnego mleka. I lekko świecącego. - A poza tym… lepiej nie trzymaj go z innym sprzętem. Czasem urządzenia przy tym wariują. *** Każdemu zapadła w pamięć Hannah, przybyła przed Mistrzem Jonathanem, młoda przebudzona Porządku Hermesa, gdyż prost nie dawała jej żyć. Nie aby szczególnie upatrzyła sobie rolę uprzykrzając życia. Hermetyczka od początku swego przybycia, do samego końca podrzucała wszystkim istne tony dokumentów dotyczących głównie formalnej strony zakładania nowej fundacji oraz bezwartościowych, nieaktualnych dokumentów opisujących ulicę. Należało jednak oddać jej sprawiedliwości, iż z pewnym powodzeniem zmusiła wszystkich do przyswojenia sobie podstawowych informacji. Był akurat wtorek gdy Mervi spędzała przyjemny czas na rozszyfrowywaniu kolejnej wiadomości od Adama Firesona (jak się potem okazało, uprzedzająca, iż do Skandynawii przybędzie z pewnym opóźnieniem). Wirtualna Adeptka musiała przyznać, iż wiadomości od tego hakera rzeczywistości stanowiły małe dzieła sztuki. Wprawdzie kosztem skuteczności zabezpieczeń, potrafiły zapewnić zabawę na długie minuty i był po prostu… piękne. Czuć było w nich rękę wykształconego matematyka. Gdy drzwi zaskrzypiały, były niemal pewna, iż zaraz stanie w nich Jacek, lekko jeszcze spocony po trwającym treningu z Patrickiem, wtrąci jakąś zabawną anegdotę, pogładzi wąsa oraz poprosi o asystowanie w kolejnym eksperymencie. Z jakiegoś dziwnego powodu Syn Eteru upatrzył sobie właśnie ją jako asystentkę, chociaż najpewniej po prostu bawiło gdy wszystkie włosy na głowie kobiety stawały dęba i przeskakiwały po nich iskry. Miast eteryka, Mervi ujrzała poważną Hannah. Jedno się zgadzała – też była spocona. Tylko, że potwornie. Otyła przebudzona systematycznie trenowała lecz jak widać nie uzyskiwała w tym procesie nic poza potem oraz dodatkowym atakiem astmy. - Nie przewracaj oczami – westchnęła hermetyczka jednocześnie kładąc przez hakerką wielki, ciężki tom w drewnianej oprawie. - Mistrz Schwarzvogel prosił aby jeszcze przed przybyciem do Lillehammer poddać go digitalizacji tak aby wszyscy magowie mieli do niego dostęp. Miał przy tym pomagać Fireson, dzieło nie jest łatwe, ale skoro go nie ma… Otyła dziewczyna spojrzała w sufit. - I jeszcze coś. Wybacz, że nie przy wszystkich ale… Porządek nie chce aby było to wszystkim wiadome. Wirtualna Adeptka mogła obejrzeć wyjątki z teczki, masywny elektroprzekaźnik. Był chyba wielkości pieści obu kobiet. - To fragment maszyny przy pomocy której Alan Turing odkrył Pajęczynę. Ma raczej wartość historyczną ale powinno należeć do was. Polecił mi to dać wam mój mentor. Pójdę już. *** Żona Czackiego gotowała niesamowicie wręcz dobrze, lecz podczas wczesnej, pożegnalnej kolacji przeszła samą sobie. Może to wyśmienite mięso bobra, może dobre trudni, a może po prostu kunszt gospodyni potrafiącej zwyczajny bigos czy kotleta schabowego uczynić ambrozją? Gospodarz właśnie wygrzebywał swe szklane oko z bigosu mając przy tym dość ponurą minę. Było mu żal żegnać Healya oraz Klaus Krugger. Od przybycia tego drugiego, Jacek był wręcz zafascynowany teoriami eteryka i pluł sobie w brodę, iż jakimś cudem ominął publikacje Klausa. Mistrz Jonathan w milczeniu znęcał się nad koletem. Hermetyk nie należał do szczególnie imprezowych ludzi, lecz dał się poznać jako człowiek pozbawiony charakterystycznej dla swej tradycji, napuszonej dumy. Oraz wyjątkowo celnym dowcipem gdy Hannah przywiozła go do dworku. Skwitował to krótkim – prowadził ślepy kulawego. - Muszę przyznać, iż Synowie Eteru byli bardzo hojni. Nie abym spodziewał się czegoś innego… Niepełnosprawny mag skierował wzrok w stronę solidnej, sporej gabarytowo, metalowej walizki opartej o ścianę. Klaus mógł pozwolić sobie na odrobinę słusznej dumy i radości. Wszak to właśnie na jego ręce oraz do jego dyspozycji oddano jakże ważną walizkę – tak ważną, iż to między innymi przez nią odpadała tradycyjna podróż. Musieli skorzystać z usług badawczo-akademickiej fundacji Porządku Hermesa w Hamar , a konkretnie – to z jej dziedziny horyzontalnej. Tak ważną, gdyż mieściła w sobie kolekcję wysokoenergetycznych próbek, czyli mówiąc wprost, haustów. Zdecydowana większość z nich wymagała przetworzenia przed użyciem. Lecz czy ilość dwudziestu czterech jednostek kwintesencji nie miała prawić robić wrażenia? Miała i robiła. - Panowie, mamy jeszcze godzinę do aktywacji tunelu. Zatem, zanim zaproszę wszystkich do piwnicy, proponuję wznieść toast. Za inspirację i… Macie coś do dodania, Mistrzu? - Za przeznaczenie które nas tu rzuciło. I za naszego gospodarza. - Zatem za inspirację i los! Brzdęknęły szkła. *** Gerard Guivre mógł mówić o pewnym szczęściu. Dzięki swemu przybyciu o dzień wcześniej w porwaniu do ekipy technomantów, ominął go wątpliwy zaszczyt przestrzenno-umbralnej podróży, eskorty haustów oraz jakże fascynującego rozwożenia wszystkich do domostwa i kwater. Wczoraj miał nawet okazję zamienić kilka słów z ojcem Iwanem który to nawet nie miał za złe braku obecności na przygotowaniu do wyprawy. Z pełnym zrozumieniem stwierdził, iż Inkwizytorzy muszą mieć swoje metody działania i nie pozostaje mu nic innego jak je uszanować. Gerard nie był do końca przekonany czy jest to tylko zręczna figura retoryczna czy faktyczne przyzwolenie na większą samodzielność. Nie wiedział też czy duchowny jest szczerze sympatycznym, starszym jegomościem czy też intrygantem w tak wprawny sposób pragnącym sobie zjednać Inkwizytora. W tej chwili nie był to jednak najistotniejszy problem. Szczęściem był też przytulny domek który chórzysta zajął już w pierwszy dzień swego pobytu w mieście. Miejscowa policja bardzo ucieszyła się z pomocy Interpolu w sprawie mordercy zwanego poetycko „Skórownikiem”. Przebudzony otrzymał na start trochę pokładanej w niego nadziei, tonę akt oraz… dom w którym aktualnie przebywał. Oficjalnie zajął je jako biuro Interpolu wobec bardzo intensywnych namów komendanta (stanowczo zbyt wylewnego jak na Norwega) tłumaczącego się, iż w przeciwnym wypadku będzie musiał przekazać dom rodzinie imigrantów. Tutejsza policja miała już dość problemów w muzułmańskiej dzielnicy aby jeszcze aktywnie wpierać zajmowanie przez wyznawców proroka kolejnych partii miasta. Kolejną porcję fortuny Gerard trzymał przed oczami w postaci skrupulatnie prowadzonych akt związanych ze sprawą Skórownik. Morderca miał podróżować po całej Skandynawii, zatrzymując się niekiedy w danym rejonie na dłużej. Skórownik nie czynił mordów zbyt często. Co prawda bywało, iż w przeciągu miesiąc znajdywano po kilka ciał, to jednak częściej morderca, podczas swych trzech lat działalności, praktykował długie, czasem nawet trzymiesięczne, przerwy. Skoro o ciałach mowa, Skórownik zawdzięczał swój pseudonim specyficznemu obchodzeniu się z ciałami ofiar. Dokonywał wiwisekcji (zwykle na żywo) poprzez którą usuwał z ciała ofiary wnętrzności i kościec. Pozostałą skórę z warstwami tłuszczu... wyrzucał gdzieś nie dbając o nią. W kwestii organów, zwykle znajdowany 20-30% ich. Mag nie zdążył doczytać o zabójstwach w Lillehammer gdyż do drzwi zapukał właśnie koniec szczęścia w postaci Tomasa. Nikt nie wiedział ile czasu eutnatos rezyduje w mieście ani gdzie się właściwie zatrzymał. Inkwizytor mógł stwierdzić, iż jeśli on sam był trudny do wykrycia z samego faktu swego istnienia (lub jak wolał Joshua: cuda zawsze przemykają oka) to Tomas był po prostu upierdliwy w tym zakresie. Doskonale pamiętał jak kilka miesięcy temu, cztery razy zapominał numer telefonu Tomasa po ich pierwej rozmowie. I wtedy przypomniały się mu inne słowa swego mentora. Szatan zawsze przemyka w ciemności, poza wzrokiem prawych. A może to były własne przemyślenia inkwizytora? Już nie pamiętał. - Miło cię widzieć – Tomas uśmiechnął się do chórzysty w sposób niemal przyjacielski. - Ruszamy? Mieli odebrać z lotniska Walerię Smog, młodą, utalentowaną przedstawicielkę tradycji Verbena. Inkwizytor mógł zadać sobie kwaśne pytanie kto w ekipie zakładającej nową fundację nie był albo młody albo utalentowany, a najlepiej wszystko naraz? Idąc w kierunku parkingu, minęli obskurną kamieniczkę pełną obscenicznego, obelżywego graffiti wśród którego dumnie przyciągał kolorowy napis „no future”, a leżący pod nim bezdomny dziad dawał potwierdzenie tej tezie – przynajmniej dla niego nie było już przyszłości. - Jak wspominałem, Waleria osobiście odpowiada za nasz kontakt z wampirzą społecznością. Nie zostałem wtajemniczony w dokładną naturę tych powiązań, lecz w razie kłopotów, mamy kontakt do innej verbeny. Tyle dobrego. Sposób w jaki ten człowiek powiedział o posiadaniu kłopotów był dość.. kłopotliwy. Mimo, iż żadne słowo, żaden gest, żadna metafizyczna nuta nie zostały zabarwione ponurą aurą, inkwizytor mógłby przysiąc, iż eutanatos ma na myśli zgon lub okaleczenie uniemożliwiające bycie przydatnym. Czyżby Larsen coś podejrzewał? *** Leif spacerował w kierunku samochodu spotkanego oprawcy, w celu złożenia kompletnych wyjaśnień i ewentualnej wizyty u szeryfa. Z każdym kolejnym krokiem malował mu się wyraźniejszy obraz Nabahna czy raczej obraz który Nabahna chciał mu sprzedać. Sprzedać gdyż arab bardzo przypominał mu arabskich kupców i podróżników. Nie widział ich co prawda nazbyt wielu, i z bólem musiał przyznać, iż bardziej kojarzył ten filmowy wizerunek, w który miał niedawno (ze swej perspektywy) okazję poznać. Wampir sprzedawał opowieści, dużo gestykulował, śmiał się, opowiadał, zauważał szczegóły otoczenia które raczył skomentować krótkimi zdaniami. I Leif mógłby powiedzieć, że wampir tym sprytnym sposobem wyciąga od niego informacje lecz czuł, iż nie byłoby to uczciwe porwanie. Poprawniej byłoby stwierdzić, iż Nabahan próbuje kupić wiedzę, płacąc swą gawędą, ciekawostkami oraz, mimo wszystko, dość miłym towarzystwem. - W normalnych okolicznościach posiedzielibyśmy przy ognisku. Ogniska są dobre jeśli się do nich przyzwyczaić. Oddzielają noc, las, pustynię, cały złowrogi świat od nas, karawany, grupy przyjaciół, nieznajomych, pogrążonych w swoich sprawach. To co na zewnątrz jest oddzielone od tego co intymne i bliskie sercu… Gangrel zauważył już od dłuższego czasu, iż jego rozmówca wpadał często w dziwny, niemal mistyczny patos pomiędzy kolejnymi partiami luźnej pogawędki. I wychodziło mu to całkiem naturalnie. Prawdę mówiąc, Leif spodziewał się takiej zdolności. Znał ją zbyt dobrze po spotkaniach obwoźnymi handlarzami rzekomo cudownymi, magicznymi przedmiotami, a w późniejszym czasie – relikwiami świętych. - Ale teraz są podłe czasy – arab kontynuował opierając się o maskę swego samochodu – nasz książę domaga się najwyższych środków bezpieczeństwa. Wybacz, przyjacielu, drobny podstęp. Leif zauważył dwie rzeczy i to dwie bardzo niepokojące rzeczy, z czego jedna była wręcz olśniewająco piękna. Na skraju parking, pod lampą stał najpiękniejszy mężczyzna jakiego kiedykolwiek widział. Gdyby nie zdecydowanie zbyt kontynentalne rysy twarzy, mógłby przysiąc, iż w gustownej koszuli stoi przed nim jakiś kuzyn Baldura. I uśmiechał się w sposób starego przyjaciela. Przez kilka pierwszych chwil Leif pragnął po prostu porozmawiać z mężczyzną. Być blisko. Mieć takiego przyjaciela. Tak jak cały świat wielbi Baldura. Zachwyt minął szybko lecz nieznajomy pozostawał ciągle nieziemsko, wręcz nienaturalnie piękny. Drugą rzeczą było.. coś. Coś na skraju wzroku. Jakaś inna obecność kryła się w ciemnościach. Wampir był niemal pewien, iż ów niewidoczny osobnik musiał uprzednio otulić całunem niewidzialności pięknisia. I chociaż mógł spokojnie stwierdzić, iż obroniłby się przed arabem bez większego wysiłku, nawet nie zmuszając się do poważnego zranienia tegoż, to coś mówiło mu, iż pseudo-baldur był przeciwnikiem innego, większego kalibru. - Witam cię, einherjar. Początkowo Nabahn miał faktycznie zwieść cię do mnie. Jednak gdy zorientowałem się kogo właściwie odnalazł, cóż, miałem szczęście akurat przebywać w pobliżu, zatem mogę przywitać cię osobiście. Nieznajomy uśmiechnął się urzekająco i wyciągnął dłoń w kierunku wampira w geście powitania. - Jestem Marek, tutejszy szeryf. Koniecznie musimy pogadać. *** Od początku lotu Walerii chciało się spać. Nierozważnie zrzuciła to na karb ogólnego przemęczenia oraz emocji, a miała czym się emocjonować. Wszak czy to nie na jej barki zrzucono odpowiedzialność za kontakt z wampirami? A konkretnie z jednym wampirem. I to ważnym wampirem skoro sam Ruta pofatygował się prawie osobiście (jednak wizytę jako odbicie w lustrze nie mogła określić jako w pełni osobisty kontakt), a nawet udzieliła cennych rad. Z charakterystyczną dla siebie pobłażliwością,wszak w oczach wiekowego maga wszyscy byli jak dzieci, urządził verbenie krótką, poglądową lekcję na temat społeczeństwa spokrewnionych. Postać w lustrze ciągle przy tym falowała. - Ów wampir został wybudzony i spętany przez moją dobrą znajomą. Zwana jest Pyłową Wiedźmą i nie znam cieplejszej osoby od niej. W pierwszej chwili Walerię zaskoczyło podobieństwo pseudonimu wiedźmy do pewnego powszechnie znanego ducha paradoksu, lecz nic się nie odezwała. Dopiero po tej rozmowie poszukała wiadomości o wspomnianej kobiecie. I szczerze mówiąc, czarownicy która potrafiła swoich wrogów zmienić w parujące kłębowisko kości, mięśni i nerwów zdolne zwijać się tygodniami w agonii zanim nie wykończy go niewiara lub znalazca okazujący miłosierdzie, stanowiła chyba najdalszą definicję bardzo ciepłej osoby. Potem Ruta opowiadała jej o Leifie. I o tym, że kazano mu przybyć do miasta i oczekiwać na bitwę. Ruta był bardzo septyczny co do tego, czy do jakiejkolwiek bitwy miałoby dojść. Jednakże podkreślał, iż ze względu na specyfikę miasta, kontakt ze spokrewnionymi jest niezbędny. Wyczuwała w głosie starego maga pewien niepokój. Po rozmowie ze swym mentorom, Waleria została z numerem kontaktem do Hannah Strædet przedstawionej jej jako łącznik z osobą Leifa oraz wierną akolitkę tradycji. Została też z klepsydrą wypełnioną bordowym piaskiem. Czyżby jakaś postać krwi? Ruta stwierdziła, iż gdyby chciała skontaktować się z Pyłową Wiedźmą, powinna postawić klepsydrę w misce świeżej krwi obsypanej piołunem i poczekać. Waleria była już na tyle uczonym magiem, iż wiedziała, że po prawie wystarczy dowolne, gorzkie zioło miast piołunu. Mimo ogólnych nerwów, pewien cień spokoju w Walerii budziła jej siostra, która postanowiła jeszcze zostać w kraju. Spokoju w tej materii dodawał jej Dziadek, jak kazał się nazywać dwumetrowy, porośnięty mchem odeszły w którego żyłach płynął biały sok. Dziadek próchniał od lewej strony, ze względu na swój powolny temperament, Waleria nie usłyszała dokładnych wyjaśnień. Dziadek po prostu spojrzał swymi czarnymi oczyma w ziemię i wybełkotał ze smutkiem – matka umiera. I właśnie dlatego, że matka umierała, sam znalazł Walerię w umbrze słysząc od innych duchów o jej problemie. Długo jej zajęło dojście do porozumienia z roślinnym golemem, nie zw względu na różnicę zdań lecz jego ociężałość. Lecz ostatnie słowa Dziadka były w pewien sposób chwytające za serce. Powiedział, iż już niczego nie chce. Że kiedyś ludzi przynosili pajdę chleba, czasem umoczoną w krwi, czasem przynosili miód. To były dobre czasy. Lecz teraz już nic nie chce. Tylko aby o nim pamiętano. W momencie gdy wysiadała z pokładu samolotu, potwornie chciało się jej spać. Potem pamiętała już tylko krzyk. |
Krzyk, wszędzie krzyk. Krzyczało bordowe niebo rozrywane przez nienazwane hordy spoza pojmowalnej rzeczywistości. Krzyczał bezkresny horyzont falując pod wpływem nieziemskiego gorąca. Krzyczały uschnięte drzewa wyginając swe poczerniały konary w stronę umierającego słońca. Wrzeszczała bagnista ziemia w której po kostki zatopiona stała Waleria. Czuła w nozdrzach zapach zepsutej krwi. Powietrze stało w miejscu. Też chciała krzyczeć lecz godność czarownicy nie pozwała jej na to. Spojrzała w prawo – upadały góry. Spojrzała w lewo – oceany posoki wrzały. Jeszcze raz w prawo – ciągnął się bezkresny, zamglony horyzont czerwieni. A przed nią stał brodaty jegomość w długich, rytualnych szatach. Czarnych jak noc o której zapomniał księżyc, bordowych jak kafle opuszczonej rzeźni, zielonych jak zatruty staw, granatowych jak niebo przed burzą i białych – jak wilk w owczej skórze. Gdy podniósł głos, zdawało się, że czas się zatrzymuje. - Witaj młoda czarownico w mej domenie. Moi panowie zapragnęli zaproponować ci użyczenie twych mocy na korzyść naszej sprawy. Oczywiście, nie za darmo. Są wstanie dać wiele, takie nasiono jak Ty będzie miało prawo rozwinąć się. Jednak… Krew pod jej stopami zabulgotała. - Nie każde ziarno wyrasta. Verbena, do tej pory skołowana, poczuła jasność myśli. To był sen, tego była pewna. Wiedziała, że to nie do końca było pociechą, sny potrafią być groźne, a w samej dziedzinie marzeń można znaleźć koszmary starsze niż ludzkość. Jednak była w tym pewna pocieszająca świadomość, że jej ciało musi leżeć gdzieś tam, bez ducha, lecz jednak po tej stronie rękawicy. Jej rozmówca podniósł dłoń do góry i krwawe niebo runęło na przebudzoną. Omiótł ją zimny wiatr, lecz rześki i spokojny. I wiatr szeptał. - Tyś jest drzewo, nie ziarno. I była drzewem, i podtrzymała całe niebiosa jak atlas – nie podnosząc przy tym ani palca w górę. Na doskonale anonimowej twarzy jej rozmówcy przez ułamek sekundy wymalował się cień przerażenia. Ta ulotna chwila wystarczyła. - Nie dajesz się wystraszyć, to dobrze. O kogoś takiego nam chodziło. Krzyk całej domeny lekko się uspokoił. Spadł rdzawy deszcz. *** - Straciła przytomność, zabrali ją przyjaciele… Pracownik obsługo lotniska tłumaczył się Tomasowi oraz Gerard. Właściwie to chciał dalej tłumaczyć co zaszło gdyby nie przeszkodził mu eutanatos. Tomas niepozornie rozejrzał się po okolicy, a następnie chwytając otwartą dłonią na wysokości oczu pracownika, z całym impetem cisnął jego głową w ścianę. Gerard mógłby przysiąc, iż tamten po prostu rozbił mu głowę. Lecz nic takiego się nie stało, miast tego Tomas przymrużył lekko oczy. Gdy puścił przesłuchiwanego mężczyznę, ten był wyjątkowo blady i drżał jak w febrze. - Mam numery rejestracyjne. Zapomnieli bagażu rejestrowanego, stary Olaf na sortowni przesyłek pewnie się do niego dobiera. Mam też numery rejestracyjne. Ruszył w kierunku sortowni znając trasę. W drodze pozwolił sobie jeszcze rzucić w kierunku Inkwizytora: - Stara rota Eutanatosów, nie jestem z tego dumny. Niebański Chórzysta jakoś do końca nie mógł mu wierzyć. Tomas stanowczo zbyt mało się wahał, a zadziałał po prostu jak maszyna. *** Jonathan, Hannah Riis, Klaus, Patrick, Mervi musieli przeżyć mały szok. Dopiero co wchodzi zza elektryczną kurtynę maszyny teleportującej Jacka, postawioną w zatęchłej piwnicy pełnej technicznych gratów, a teraz właśnie stali mając za plecami falującą taflę lustra w wielkiej, białej sali urządzonej w antycznym stylu. Przywitał ich pomarszczony, łysy hermetyk. Jeśli długości brody należało mierzyć oświecenie, ów jegomość świeciłby blaskiem mądrości. Miast tego zakaszlał próbując zebrać głos. - Mistrz Einar Jørgen Blackhammer bani Verditius, Pedagog i Kanclerz Fundacji Seledynowej Wieży, Prorok Kości – mag skłonił się lekko – miło was spotkać, w szczególności mistrza Jonathan. Uśmiechnął się lekko i… skonsternował. Jego zdumiony wzrok padł na Mervi. Był bardzo zdumiony i bardzo rozpromieniony. Powolnym krokiem ruszył ku niej i prawdziwie, po przyjacielsku uściskał ją. - Miło widzieć was, adeptko. Naprawdę, miło… Poklepał ją po ramieniu, a następnie udał się w kierunku korytarza zapraszając wszystkich za sobą. - Przygotowanie przejścia do Hamar nie powinno zająć nam dłużej niż godzinę. - Myślałem, że macie stały portal do miasta – wtrącił lekko zdezorientowany Jonathan. - Mieliśmy, piętnaście lat temu. Od straty tamtejszego węzłuna rzecz Unii, fundacja przeniosła się całkowicie do umbry. - Tego mi już w Doissetepcie nie powiedzieli… - Jonathan westchnął rozgoryczony. *** Klaus oraz Hannah dane było spędzić czas oczekiwania na jednym z niższych pięter wieży. Hermetyczka pomagała dwojgu młodych uczniów kończyć rzeźbić pieczęcie potrzebne do otworzenia portalu. Jeden z młodych magów, pucułowaty, blady blondyn nie dawał mu spokoju. - Mistrz Einar koresponduje tutaj Paradigmę, czytałem pańskie artykuły – przyznał się wreszcie odkrywając wzrok od kręg u na podłodze – bardzo ciekawe. Przed przybyciem znałem tylko wasze imię, ale jak się pojawiliście, trudno pomylić. - Ekhem – wtrąciła się Hannah – wybaczcie. Fundacja od dawna jest taka opustoszała? Ilu właściwie was jest? - Z mistrzem to będzie sześciu, z czego Adept Knut jest poza dziedziną. I chyba będziemy ostatni… *** - ...i tak odchowuję ostatnie pokolenie uczniów nim dziedzina całkowicie upadnie. Unia przez lata ograbiała nas ze wszystkich węzłów zasilających. Obecnie nie mamy ani jednego. Mistrz Einar zakończył wyjaśnienia dla Jonathan. W tym czasie Patrick oraz Mervi mieli okazję, poza oczywistemu przysłuchiwaniu się rozmowie dwóch hermetyków, podziwiać okolice wieży. Z tarasu na jej szczycie malował się imponujący, acz dość przerażający widok szarych, pylnych pustkowi ubogaconych równie szarymi, ostrymi głazami rzuconymi w nie w jakimś dziwnym porządku. Wiatr na dole szarpał i porywał pył tworząc przeciwne zawirowania przypominając kształtem pomieszanie geometrycznych pomieszanie figur oraz sylwetek zwierząt. Nad ich głowami górowano ołowiane, zamruczanemu niebo świecące własnym, bladym światłem. - To nie jest do końca dziedzina horyzontalna, prawda? - bardziej stwierdził niż zapytał Jonathan. - Nie. Prawdę mówiąc, nie wiadomo do końca gdzie jesteśmy. Dość dawno wieżę stworzył Porządek Hermesa wraz z Ahl-i-Batin. Dlatego też celem naszej fundacji, poza edukacją młodych magów jest badanie tego miejsca. - Miło, że pomyśleliście o windzie – uśmiechnął się żartobliwie stukając palcem w kółko swego wózka. Brodaty staruszek zasępił się spoglądając na rozstępując się chmury. Mervi na moment pociemniało w oczach, a po chwili świat w jej oczach wybuchnął feerią barw, prawie nic nie widziała. I przestała słyszeć. Kolory zrobiły się jeszcze jaśniejsze, jeszcze bardziej irytujące - na skraju wytrzymania. Wirtualna adeptka pobladła. Słyszała głos swego avatara. „Odpuść – trzask jak rozregulowanego odbiornika – dziś odpuść dane. Są rzeczy których się nie dowiesz. Po prostu odpuść i uciekaj” - zakończył. Świat wrócił do normy. *** Do ceremonialnej sali z impetem wywarzania okutych drzwi wdarło się coś… Coś metalicznego, o mniej-więcej ludzkich kształtach wpadło do pokoju, pochwyciło jednego ze studentów, sądząc po krwi – chyba nabijając go na pazury, a następnie wyrzuciło przez wielki witraż przedstawiający archanioła Fanuela. Wraz z całym witrażem. Hannah krzyczała, drugi uczeń skulił się w kącie. Klaus zareagował instynktownie. Nawet nie przyjrzał się z czym walczy, po prostu zmienił strukturę napastnika w proszek porwany przed dmący w dziurze po oknie wiatr. Sam nie wiedział dlaczego wybrał akurat proch. Może to te tumany kurzu poniżej wieży? *** Chmury rozdarły się w zielonym blasku z którego wyłonił się srebrzysty kadłub okrętu technokracji. W powietrzu dało się poczuć woń ozonu. Ikry elektryczne przeskakiwały pomiędzy metalowymi fragmentami balustrady. Chyba nikt z magów nie mógł uwierzyć w to co wodzi. Dla Patricka i wirtualnej adeptki obraz wydawał się stanowczo zbyt niemożliwym. Takie zbiegi okoliczności po prostu się nie zdarzają. Mistrz Jonathan podniósł brew i zaniemówił. Mieli już przed sobą już połowę okrętu. Wyczuwali silne zaburzenia przestrzenne. Okręt unii musiał teleportować desant wprost do wieży. Einarowi drżały ręce. Staruszek wyglądał na śmiertelnie bladego i przerażonego. Lecz w jego bladych oczach nie było strachu, wyłącznie ponura determinacja. Sięgną jedna rzędną ręką do nieba, biała rękawica na jego dłoni zalśniła szarym blaskiem. Niebo poczerwieniało. - Ewakuacje uczniów, zabierzcie ich ze sobą. Dam opór, cała Wieża jest ze mną… Niebo nabrało jeszcze czerwieńszej barwy. Krwiste błyskawice poczęły uderzać w dłoń maga, aż pozostali musieli schować głowy. Huk był przeraźliwy. Staruszek ledwo trzymał się na nogach. Wskazał palcem w kierunku wyłaniającego się okrętu. *** Kapitan Roland z całym impetem uderzył głową o konsolę dowodzenia w momencie gdy kilodżule energii rozchodziły się po kadłubie krążownika. Pobliskiego operatora impet uderzenia wyrwał z fotela i wprost wprasował w podłogę. Gdyby nie buzująca adrenalina, w mig Roland poczułby intensywny zapach krwi i wnętrzności. - Stan, meldować – rzucił w kierunki podoficerów. - Przyjęliśmy dziesięć koma dziewięć procent udaru. Tetratron sprzęgnięty z sideratorami – warknął młody oficer. Dowódca wlepił spokojny, martwy wzrok w konsolę. Dostrzegał jak wściekle czerwone słupki przeciążenia powoli opadają zmieniając barwę na żółtą, aby ostatecznie opaść w zielone rejony. Prawie jedenaście procent. Przy trzynastu nie byłoby co z nas zbierać – pomyślał wściekle. Nie spodziewali się tak nagłego i potężnego ataku, więc zagrali najwyższym atutem. Tarcza z wału grawitacyjnego była niemożliwa do przebycia w tym kosmosie, nie przy tych prawach fizyki, niczym poza inną osobliwością. Lecz niemożliwe byłe jej ostre ogniskowanie. Roland zacisnął usta. Pobladł. Nie podobał się mu obecny rozwój sytuacji. Jako dowódca krążownika alfa odpowiadał za sukces całej operacji. Ta stosunkowo mała jednostka była czołem szarzy – miała wdzierać się na dany teren i zapewniać wsparcie w postaci tunelu przestrzennego dla cięższych jednostek, w tym nawet – w razie potrzeby – pancerników klasy omega. Był w tym jakiś dziwny romantyzm. Alfa i omega. Początek i koniec. Alfa przybywa jak anioł pański – anioł zagłady. Omegę wzywało się tylko gdy sytuacja była beznadziejna. Omega – koniec. Jam jest Alfa i Omega. Jam jest początek – i koniec. Kolejna fala uderzeniowa, tym razem wybroniona z dużo większej odległości, rozeszła się po poszyciu. Wskaźniki mocy wariowały. - Rozpiąć tetratron. Sideratory na tunel. Procedura czasu pożyczonego. Oficerowie krzyczeli, gdzieś za mostkiem słyszał konturujące desant cyborgi – aby zmiękczyć obronę naziemną. Niepokoił się. Jako okręt alfa i tak mieli wielką przewagę, od początku wejścia w ten wymiar poruszali się w strumieniu tachionów zyskując na czasie względem reszty wszechświata. Teraz trzeba było wycisnąć co się da z tetratronu. Pozostało mu czekać. Wiedział, iż podczas pożyczonego czasu można wykorzystać tylko z jednego sideratora. Jednakże zwiększenie ilości operatorów pozwalało skutecznie obchodzić to ograniczenie. Spojrzał na konsolę. Zostało im dwanaście minut nim wrócą do rytmu okolicznego kosmosu. Operatorzy nie odzywali się. Oficer korpusu inżynierów odpina pasy i biegnie na dolny pokład. Coś się dzieje. Każda chwila dłuży się w nieskończoność. Zostało dziesięć minut. Tunel gotowy w 14%. Okręty od A-1, A-2 i B-3 gotowe do skoku. Operatorzy milczą. - Przepalił się tetratron! Oficer krzyczy. Katastrofa. Roland przełyka suchą ślinę. Tetratron istnieje w przesunięciu fazowym względem reszty wszechświata o kilkanaście minut. Więc mimo, iż przepalony TERAZ, jeszcze działa, jeszcze zapewnia im czas – gdyż jakaś siła zniszczy go ZA CHWILĘ. Było źle. Roland nie przypuszczał, iż rutynowa acz widowiskowa akcja może przerodzić się w taką katastrofę. Był wszak prawdziwy rycerzem – obrońcą. Nie zginął podczas bombardowania Wielkiego Smoka Pychy (nie lubił oficjalnej nazwy – obiektu HD 188753 A b), nie zginął w walce z nieopisanymi koszmarami przed którymi chronił świat. Strata tetratronu była katastrofą. Trudno mu było wyobrazić sobie siłę zdolną przeciążyć to urządzenie. Zatem na każda szlachetną walkę przypadało kilka wymordowanych wsi. Roland przyjmował to jako ciężar swego rycerskiego etosu. Nie sądził jednak, że zginie w takiej misji. To było poniżej jego honoru. Za kilka minut zniszczony tetraron realnie przestanie działać. Sideratory zwariują. Operatorzy może je utrzymają ryzach, lecz jeśli nie ochronią ich inne okręty – będą bezbronni. Czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę. - A-1, A-2, B-3, po skoku pełna tarcze na alfę. Wdech. - Wszyscy operatorzy do sideratorów. Obciążenie krytyczne na tetatron, sprzęgnąć do kreacji tuneli. Wydech. - Pełna moc. Desant kontynuować. *** Kolejne trzy okręty wyłoniły się z chmur. Natychmiastowo pierwszy, najmniejszy okręt otoczono pół-przeźroczystą bańką tarcz. W sam raz aby fala uderzeniowa potężnego wybuchu paradoksu nie zmiotła pozostałej floty. Okręt alfa zapętlił się w sobie, przednia część okrętu zdążyła pordzewieć, podczas gdy tylna przypominała wczesny etap konstrukcji. Następnie wszystko zwinęło się w jakąś pokraczną wariacje na temat wstęgi Möbiusa, a następnie wybuchło. - Uciekajcie – warknął Einar celując mocą Wieży w kolejny okręt. |
|
Spotkanie z Klimowem było dziwne. Gerard nadal nie przywykł do statusu inkwizytora. Zazwyczaj Mistrzowie patrzyli na niego z wyższością. Teraz wszystko się zmieniło. Co nie znaczyło, że młody Inkwizytor przestał patrzeć na Mistrzów z szacunkiem. Iwan w pewnych kręgach był legendą. Anioły i demony podporządkowywały się jego woli. Miał nadzieję kiedyś osiągnąć poziom mistrzostwa w tej sferze. Nic więc dziwnego, że właśnie ten mistrz przewodził ich jakże zróżnicowanej drużynie. |
Scena W Wieży SCENA W WIEŻY, część pierwsza Einar się bał. I miał pewnie rację. Patrick przyglądając się statkowi nie odczuwał strachu. Ciekawość i może ekscytację. Ale nie strach. Nie miał powodu się bać. Wieża nie należała do niego i nie był z nią emocjonalnie związany. Einar się bał bo mógł stracić coś cennego. Patrick zaś z zafascynowaniem patrzył na wynurzający się statek i dopiero po chwili zareagował na słowa staruszka. - Tak jest. - rzekł z uśmiechem Irlandczyk sięgając dłonią do kieszeni pełnej metalowych części i mechanicznych komponentów. - Jakieś sugestie co do drogi jaką mamy obrać i pomocnych miejscówek lub przedmiotów w Wieży? Przypuszczam, że paru adeptów Techników już się mogło przedostać do budowli. Mervi obserwowała zbliżające się statki Unii, których pojawienie się nie pomogło w uspokajaniu żołądka jakiego zawartość została wrzucona do jaskrawego blendera przez Glitcha. Adeptka zmrużyła oczy, licząc pod nosem dla uspokojenia myśli, jednak kiedy Einar robiący za artylerzystę zwrócił się do nich i przebrzmiały już słowa Eteryty, Mervi podeszła bliżej Mistrza Jonathana, zwracając się do niego. - Ehm... Mistrzu JMS? - odezwała się bez ogródek - Potrzeba nam czegoś więcej niż tylko artylerii... - uśmiechnęła się krzywo - Może ma Mistrz ochotę na trochę zabawy? Hermetyk na wózku zignorował nawet zwrócenie się doń skrótem przypominającym symptom chorobowy. Wzrok miał oddalony. Mimo, iż odwrócił się w stronę wirtualnej adeptki, wydawało się, iż patrzy za nią. - Za chwilę… Mervi jedynie wzruszyła ramionami, uznając że w takim razie zajmie się kolejną sprawą. Wyciągnęła z kieszonki w koszuli bezprzewodowy bluetooth, który założyła na ucho. Odsunęła się dwa kroki od hermetyty i ustawiając jakość dźwięku w umocowanym urządzonku, zgadując jak wysoko są nad poziomem pozostałych na dole magów, postarała się nawiązać kontakt z, możliwie, żywymi magami... a dokładniej wybierając eterytę na swój cel. Klaus spojrzał na dziurę przez którą niedawno wyleciał jeden z uczniów, oraz ich niedoszły oprawca. - Scheiße! - zaklął, po czym spojrzał Hannah i pozostałego ucznia. Momentalnie sięgnął do płaszcza wyjmując trzy grube latarki, oraz jakieś urządzenie, którym wskazał w elektryczne pochodnie. Po kilku chwilach podał każdemu po latarce. - Lichtschwert… znaczy Miecz Świetlne. Działają jak w filmach, nie celować w siebie, nie zaglądać do ostrza. Środek ciężkości jest bliżej rękojeści więc uważajcie. Celować w kończyny. - Sięgnął do kieszeni i po chwili nałożył na oczy parę grubych gogli. Nacisnął włącznik latarki, światło nieśmiałe wyłoniło się i powoli (jak na światło) osiągnęło długość około 120 cm po czym zatrzymało się. Nie było okrągłe, ale spłaszczone przypominając faktyczne ostrze. Klaus spojrzał na pozostałą dwójkę westchnął, wskazując urządzeniem którym skalibrował eter, aby uformować światło w klingi, uruchomił latarki pozostałej dwójki i pstryknął im palcami przed oczami. - Ej, pobudka, nie mamy teraz czasu na podziwianie kiczowatych urządzeń technokracji. Ruszamy, czy mam was pogonić? Hannah otrzeźwiała, spojrzała na ucznia. I chyba coś im zaświtało lecz nie w tym kierunku, w jakim chciałby. Odezwał się uczeń. - To jedyny gotowy portal, może lepiej dokończyć i spływać? Główne bramy dziedziny pewnie roją się od Unii.. Hermetyczka kiwnęła potwierdzająco głową. Za ścianą, z głębi piętra, usłyszeli buczący odgłos jakiś urządzeń. Klaus się zastanowił sekundę. - Nie bez ustalenia stanu pozostałych. Jeżeli walczą trzeba im pomóc, jeżeli nie żyją trzeba się upewnić, że ta instalacja nie wpadnie w ręce Technokracji. Pierwsza zasada wojny, chodzi aby tamten przegrał. Macie jakąś metodę na kontakt z pozostałymi piętrami? - Krugger zerknął w stronę buczenia i skierował w tamtą stronę ostrze - Odpowiadajcie szybko możemy mieć towarzystwo… - przerwało mu dzwonienie telefonu w jego płaszczu. Trochę bojaźliwie sięgnął po niego i spojrzał na wyświetlacz - Computer Hexenmeister? Czego ona chce… jak ona… - odebrał telefon - Ja? Mervi, jak ty… - Klaus! Jak miło cię słyszeć! - głos Mervii brzmiał bardzo pogodnie - Jak tam u was? Dobre widoki? Bo u nas jest super! - Jeden uczeń nie żyje, więc nie mam nastroju na podziwianie krajobrazu. Zatomizowałem jakieś… coś, technokratyczne mam nadzieję. Zgaduję po brzydocie. Hannah i drugi uczeń jeszcze zbierają szczęki z podłogi. - U nas za to jeden ze statków został popsuty. - ton Wirtualnej udawał smutek - Ale były ładne fajerwerki z niego chociaż. - Statek? Jeden z? Co się tam dzieje? - Klaus oparł się na mieczu jak o lasce. - Technosy przyleciały nas odwiedzić. - parsknięcie przeszło przez kanał komunikacyjny - Gospodarz wysyła rakiety wieża-powietrze i ogólnie mamy tu life-size bitwę morską. A, Technoski nie mogły się doczekać party z nami, to aż jaki desant nam robią. Czemu pytasz? - Bo chyba jest ich kilku tutaj. Słychać jakieś buczenie. Hannah i młody chcieli wiać, jaki mamy plan? Czy mamy plan? - eteryta zaczął obserwować ostrze swojej broni, westchnął dostrzegając kilka niedoskonałości w kształcie i przepływie eteru. - Och, śmietanka Tradycji chciała nawiać? Więc jesteśmy zgubieni... - słowa Mervii ociekały trucizną złośliwości - A plan? Oczywiście, że nie mamy. To survival mode. - sekunda ciszy - Głosuję za fragami na punkty. - Priorytety Mervi, priorytety.Zabrać przyszłe pokolenie magów w bezpieczne miejsce najpierw, teleportowanie bomb nuklearnych na statki technokracji później. Zaległa ponownie cisza, gdy Mervi zwracała się do innej osoby, co brzmiało przez komórkę jakby zasłoniła na chwilę swoją słuchawkę, ale Klaus mógł wyraźnie usłyszeć słowo "zjeżdżalni". - Za mało czasu aby ustawić zjeżdżalnie, która wystrzeli bomby nuklearne w statki. Po za tym nie wiem, czy wieża jest dość wysoka, aby dać nam dostateczną prędkość. - Klaus westchnął, że musiał tłumaczyć tak oczywiste rzeczy. - Jakie bomby? Przecież on na wózku jeździ. Naprawdę... I czy ty chcesz Mistrzem JMSem rzucać w statki technokratyczne? - westchnęła zrezygnowana pomysłami eteryty. - Bomby, jakie mógłbym skręcić z tego co widzę tu… potrzebowałbym tylko naładować energią eteryczną trochę surowego materiału. Przyznam wózek pomógłby w osiągnięciu odpowiedniej prędkości… Dobra. zbaczamy z tematu, o co wam chodziło z zjeżdżalnią? - Klaus popukał delikatnie w ścianę, aby upewnić się, że dobrze wycenił jej walory energetyczne. Hannah i uczeń stanęli na brzegu wyrwy po drzwiach wpatrując się z niepokojem w korytarz. Hermetyczka poczęła szeptać dziwnie brzmiące zaklęcie (bardziej przypominające modlitwę). Powietrze we framudze falowało. Nucąc pod nosem Patrick poprawił przewieszoną przez ramię torbę i zaczął wyjmować z niej nieduże elementy. Soczewka została opleciona metalowym drucikiem, tworząc monokl, do którego to Irlandczyk doczepił nieduży rezystor i połączył z małą diodką. Wszystko to wzmocnił za pomocą plasteliny ignorując wrzaski swojego niezadowolonego awatara. Wszak nie mieli czasu na bardziej finezyjną robotą. Kilka minut nucenia przy prostej roboty i ta daam! Monokl wykrywania zagubionych duszyczek i zagubionej drogi był gotowy. Oby jeszcze zadziałał. Irlandczyk założył monokl na twarz i spojrzał na okręt w ramach testu. Patrick przymknął jedno oko i widział cały wzorzec okrętu, jego plan. Szkoda że nie miał szkicownika ! A i talent do rysowania też by się przydał. Dostrzegał syletki oblekające świadome umysły magów, ale było tam coś więcej. Inne umysły, bardziej statyczne, więc o nikłej poświacie entropii. Roboty! Tych się tu nie spodziewał. Tradycje miały zbyt wiele doświadczeń z tymi tworami Technokracji, by nie być przygotowanym na ich unieszkodliwienie. Niemniej Healy nie zaprzątał sobie tym głowy, bo spojrzał na samą wieżę przenikając przez jej wzorzec i przeszukując wzrokiem dwa piętra poniżej. Nie wykrył tam umysłów na razie były puste. Na razie… Syn eteru sięgnął do torby i wyjął z niej laseczkę dynamitu. Miał słabość do tego środka wybuchowego, mimo że istniały zdecydowanie lepsze i nowocześniejsze rodzaje materiałów wybuchowych. Niemniej w lasce dynamitu było coś… romantycznego. A że wolał nie tłumaczyć się na granicach z posiadanych środków wybuchowych, to cały zapas miał przy sobie. Ciekawe czy któraś z rot magów technokracji zabezpiecza ich przed eksplozją dynamitu pod nogami. - Możemy pomyśleć nad zmianą schodów w zjeżdżalnię. Pytanie tylko czy powinniśmy go stąd ruszać. - zapytał Patrick podrzucając wyjęty z torby przedmiot. Owe słowa skierowane były do Mervi. Mervi spojrzała na stojącego obok eterytę, gdy Klaus zapytał o zjeżdżalnię. - JMS musi na dół zjechać, ale o zjeżdżalnię to Patricka pytaj. - mruknęła jeszcze wyraźnie do Klausa po drugiej stronie Bluetootha, po czym skierowała słowa do bliższego z miłośników Eteru, jednocześnie przekazując je też do drugiego - Ruszać to powinniśmy, chyba że ma tu za cel dla statków robić, ale darujcie sobie zjeżdżalnię. Szybki portal, szybkie sprowadzenie Mistrza na dół i pozostaje nam cofnąć się po odstawieniu Mistrza na wózku, aby pozbierać dzieciarnię. Bo wiadomo, technomanci są lepsi niż ci, co by zostawili innych chcąc tylko swoje zacne tłuste dupska chronić. - chyba chciała urwać w tym momencie, ale dodała jeszcze - A, i nie widzi mi się władować w Techno-party, to ja tak na ślepo portalu nie chcę… - Nie są wcale tacy twardzi… ten cały technochrom na pyskach to tylko ta nooo… zagrywka psychologiczna. Ale portal… jeśli zdołasz wyczarować to wycało… byłoby miło, gdybyś go zrobiła Mervi.- odparł Irlandczyk układając kolejne laski dynamitu w torbie tak, by mieć je pod ręką. Tylko gdzie była zapalniczka? - I możliwy Przebudzony toster. - odparła lekko, zerkając na Mistrza na wózku. Wieża drżała u podstaw gdy Mistrz Einar ściągnął całą moc konstruktu w wściekle czerwone błyskawice uderzające w kołujące nad budynkiem statki technokracji. Na dole kotłowało się w burzy pyłu. Co ważne, statki nie atakowały Wieży bezpośrednio. Tylko tarczami odpierały atak, skupiając się na desancie. Widać bardziej zależało im na przejęciu budowli niż jej zniszczeniu. Jonathan wreszcie wybudził się z transu. Był lekko spocony, lecz nie z wysiłku, lecz od nagłego uderzenia żaru którego źródło mieściło się tuż za plecami hermetyckiego mistrza. Po chwili i oni poczuli niesamowite gorąco. Powietrze falowało, rozjaśniło się w nagłym, kontrolowanym wybuchu płomieni. Natychmiast płomienie uformowały się w humanoidalną sylwetkę ciemnoskórego jegomościa w złotym, lecz pordzewiałym (kiedy indziej trzeba było się zastanowić jak złoto może rdzewieć) pancerzu na wzór antycznego rynsztunku. Oczy miał czarne, twarz pokrywały mu poruszające się płomienie. Skinął główą na powitanie. Wyraz twarzy miał srogi. - Pyriflegeton, Umarły Strażnik Zgasłego Pieca Gwiazd. Prawda, że poetyckie? - Mistrz uśmiechnął się lekko. - Prawdziwa forma mego dobrego konsora byłaby jednak w tym przypadku drobnym nadużyciem. Lecz zobowiązał się pomóc. Hermetyk uśmiechał się ciągle w delikatny sposób. Zatem podczas transu szukał ducha, negocjował pakt lub wykłócał się z nim o interpretacje starej umowy? Któż mógł wiedzieć? Na koniec Mistrz Jonathan machnął kilka razy wokół swego wózka, a ten… uniósł się lekko w powietrzu. NIe było to najlepiej uplecione zaklęcie i raczej nie oferowało dobrej szybkości, to jednak rozwiązywało część problemów. - To powinien być latający dywan… - Hermetyk westchnął. - Ehm... Tak... Poetyckie, przyznam. - brakowało w zdaniu Mervi stwierdzenia, że w tej poezji za mało liczb - Ładnie, że wózek lata, pomoże, ale na dół do dzieciarni lepiej portalem. - zerknęła na statki Technokracji i dodała - No i mam nadzieję, że Mistrz JMS nie ma za dużo przeciw bombie atomowej w wieży? Bo te tostery nad nami to chyba ją chcą, a Klaus gadał o atomówce na Eter... Hermetyk zignorował Wirtualną Adeptkę. Nie był w nastroju na żarty. Eteryta z dolnego poziomu westchnął patrząc na framugę przy której majstrowała dwójka dzieciaków. - Za ile będziecie? - odezwał się przez komórkę - I proszę nie wprowadzaj naszego drogiego mistrza w błąd. Nie zrobię "atomówki na eter". Po prostu wykorzystam pra-substancję do transmutowania jakiegoś surowca w materiał radioaktywny, który szybko osiągnie masę krytyczną. Wystarczy wtedy w czymś zamknąć i dostarczyć na statki Technokracji. - Grobian kann versteht nicht Kunst. - mruknął pod nosem eteryta. Spojrzał na barierę, którą stworzyła Hannah. Zwykłe proste falujące powietrze, ale etergogle pozwalały mu zobaczyć wady w jej konstrukcji, ale będzie musiała wystarczyć na razie. Zauważył, że buczenie, które do tej pory było tylko drobnym nie dogodnym hałasem trzecioplanowym, zaczęło się nasilać. Klaus zastanawiał się, czy Technokracji może wysłali jakiś czołg, albo ciężkiego cyborga na silnik antygrawitacyjny… Mervi jedynie pokręciła oczami, nie wiadomo czy na słowa Klausa, czy na reakcję hermetyka. Mruknęła jedynie do eteryty po drugiej stronie komunikacyjnej "zaraz będziemy", nie precyzując jednak mało konkretnego określenia czasu. Wyciągnęła z kieszeni koszuli niewielki przedmiot na pierwszy rzut oka wyglądający jak MP3 z małym wyświetlaczem, na którym zaczęły pojawiać się liczby, po spojrzeniu na które, Mervi zaczęła "projektować". |
Scena w wieży #2
|
SCENA W WIEŻY, część trzecia Najpierw zgromadzeni walczyli o przetrwanie mieczami świetlnymi i laserem zza ściany ze światła... aby po tym z przestrzeni, jaką wcześniej witraż zajmował... wypadli zaginieni magowie. Dosłownie. Portal utworzony został praktycznie w dziurze po witrażu, a jego ustabilizowaniu się prawie od razu towarzyszyło pojawienie się Mistrza Jonathana... za którym podążył po chwili wciągnięty Mistrz Einar oraz Patrick i Mervi.... oraz płonący... duchowy jegomość. Na pożegnanie rozbrzmiał wybuch zza portalu, który w jednym momencie zatrzasnął się i rozpłynął w niebyt. - Co dalej? - spytał Patrick bardziej obecnie podtrzymując niż trzymając staruszka. Klaus spojrzał na nowo przybyłą grupę. - Co tak długo? Ta dwójka już chciała chyba uciekać bez was. -wskazał na Hannah i ucznia - Młodzik potrzebuje chyba terapii. Zapadł chyba na PTSD, Post Technocratic Stress Disorder. - To potwarz. - Hannah zacisnęła usta. Nie było jej do śmiechu. W oczach momentalnie pojawiła się jej czarna nienawiść. Z głębi korytarza dochodził dźwięk strzałów, laserów oraz… walki? Całkiem możliwe. Brodaty mistrz ledwo dyszał. Pierścień na jego dłoni rozwiał się w pył. Wieża momentalnie przestała drżeć u podstaw. Jonathan westchnął. Ciężko, powoli, spokojnie z pewną niewypowiedzianą irytacją. Właściwie, to niewypowiedzianą do czasu. Bo po tonie jego głosu można było usłyszeć, iż jest zdenerwowany na magów, a w szczególności na Patricka którego potraktował wgniatajacym w ziemię spojrzeniem. - Drodzy państwo, przyjaciele - spojrzał na Einara - kamraci - zwrócił się do ekipy - oraz obecni wśród nas ludzie którym zamarzyło się bohaterstwo. Mamy przejebane. Korzystając z czasu podczas którego szanowny konsor - wskazał na ducha - szukał mej świadomości, aby dotrzeć w to miejsce, badałem strumień czasu. Za dokładnie minutę burza na górze rozwieje się. Za minutę i piętnaście sekund od kiedy skończę wypowiedź, technokracja ześle tutaj przebudzone cyborgi oraz wykorzysta pełnię środków wsparcia zdalne. Za dwie minuty szanowny Klaus będzie trupem. Wybacz dosadność, Klaus, jeśli mogę po imieniu. - uśmiechnął się dając do zrozumienia, iż nie chciał obrazić eteryka ani nie ma ku niemu pretensji. - Aby było ciekawiej, tutejsza konstrukcja… jest jakby szpilką w przestrzeni. Szpilką wbitą pomiędzy warstwami… Nieważne. Na pocieszenie, mamy jednak spore szanse na przeżycie, nawet szanowny Patrick. Tylko proszę zdawać sobie sprawę z zagrożenia. Za kilka chwil postaram się wygenerować pole ochronno-maskujące jeśli nikt nie ma obiekcji. Hannah, podaj mi klepsydrę… Mevri otrzepała ubranie, jednocześnie zdając się coś liczyć. Spojrzała po wypowiedzi hermetyka na niego, aby zabrać głos. - Jeden problem na raz. Trzeba w końcu nie tylko przeżyć, ale przedszkole zebrać i rozwalić to miejsce... nie dokładnie tak, jak chciał Mistrz na górze. Mniej dramatyzmu, więcej chłodniejszej oceny może? - spojrzała w górę - Kwiatów na pogrzeb Klausa nie mamy, więc może jeszcze niech nie ginie, co? A z wieży Technosy to skład kabli i tosterów zrobią, a to jest nie-nie. Pole maskujące zawsze w cenie, oczywiście. - dodała, kierując spojrzenie na Hannah - Hej, rada dla ciebie słonko. Poczytaj o psychologii rozładowywania stresu. Świetna sprawa. Klaus westchnął i spojrzał na hermetytkę. - Jesteś świadoma, że toczymy wojnę dziewczyno? Jeżeli ten młodzieniaszek pozwoli, aby coś tak trywialnego jak ten atak teraz, podczas którego nic się tak naprawdę jemu nie stało, wstrząsnęło nim tak mocno. To może nie być mentalnie gotowy na borykanie się z cięższymi aspektami Sztuki. - westchnął ponownie - Rozumiem, że jest młody i to może go trochę przerastać. Moje słowa nie miały na celu urażenia go, ale nie możemy teraz sobie pozwolić na bezczynne stanie. Za półtorej minuty mam być martwy więc, może się zabierzmy stąd. - Skoro już wszyscy pokazali jacy są mega twardzi i ile to bitew stoczyli z Technokratami to może… skupmy się na przeżyciu i wydostaniu.- zaproponował polubownie Patrick.- Musimy otworzyć przejście do reala i wysadzić wieżę. Miała być jakaś bomba atomowa czy coś w tym stylu? - Rzeźbię pieczęcie. - warknęła Hannah na słowa o portalu do rzeczywistości. Co raz z trudem dopytywała ucznia o szczegóły. Do tego dołączył się Einar lecz nagle ożył, słysząc o wysadzeniu wieży. Spojrzał na Syna Eteru z rezygnacją. - To awykonalne. Fizyczna obecność Wieży to tylko powłoka. Należy odessać całą Vis ze struktury oraz użyć pewnych mechanizmów. Inaczej zniszczymy tylko… - starzec rozkaszlał się - tylko formę. Delikatna mgiełka rozeszła się po pomieszczeniu gdy Mistrz Jonathan zakończył swe zaklęcie. Magowie poczuli na skórze specyficzne mrowienie jakże charakterystyczne w przypadku silnego nagromadzenia energii kinetycznej w otoczeniu. Dało się też odnieść wrażenie, że tutaj z czasem coś miało być nie tak… - Hmm… to niepraktyczne. Gdybym ja był… twórcą wieży…- zadumał się Patrick studiując jej struktury monoklem.- To wbudowałbym w nią zabezpieczenie na taką sytuację. Kamień którego usunięcie wywoła lawinę i sprawi, że wieża rozwali się jak domek z kart. Z korytarza dobiegały coraz intensywniejsze dźwięki. Zza drzwi wyłoniły się kolejne roboty, sprawnie znokautowane przez przyzwanego ducha. Teraz oczy płonęły mu prastarym gniewem. Odwrócił się w kierunku hermetyka i poczynił kilka kroków do przodu biorąc na siebie… boczny ogień. Magowie nie widzieli kto strzela, ale sądząc z kalibru broni oraz skutków - ciało ducha ledwo nadążało z egeneracją, tak, iż niemal cały przypominał już tylko żywy płomień z resztkami - ciała - był to zmasowany atak. Ognista fala wywołana przez Pyriflegetona w prawo chyba dała spoko szturmowi z tej strony. Rzucił się z impetem na lewo. Do pomieszczenia zaczęły wdzierać się się kolejne, znane magom ze szczytu, roboty. Rozbijały się o tarczę hermetyka. Był to doprawdy zabawny widok gdy ich pazury odbijały się od powietrza, a następnie pękały od nagromadzonych drgań rezonansowych. Do czasu. Poczuli silny podmuch nieznanej energii. Wszystkie ostre kształty w pomieszczeniu zdały się rozpływać jakby od żaru, lecz nie czuli ciepła. Klaus zrazu poczuł, iż nie ma mowy o fizycznej materii. Coś zgięło przestrzeń, a następnie, korzystając z jej energii, zdmuchnęło całą magyę z pomieszczenia. Szable świetlne wyłączyły się, jedna z nich niemal nie wybuchłą gdy rozgrzała się do czerwoności sypiąc iskrami na podłogę. Tarcza hermetyka ostatnim tchnieniem, pękając, odrzuciła napastników na korytarz, większość niszcząc - lecz za chwilę mieli przyjść kolejni. Tak silnego strumienia kontramagy nie widzieli nigdy w życiu. I chyba mieli nadzieję, że nigdy nie zobaczą. Przytłaczający, statyczny rezonans wypełnił pomieszczenie. - Ok… ma ktoś głośniczki? Możemy użyć moich wzmacniaczy, by posłać falę dźwiękową. I powiadomić uczniów, by zbiegali się do nas. Technokracja i tak wie, gdzie jesteśmy. - zaproponował Patrick, szukając w torbie modułów które służyły mu do wzmacniania efektu ze Sfery sił. Wszystko jedno jakiego rodzaju sił. - Najpierw musimy znać ich lokacje... - westchnęła Wirtualna. - To dźwięk.. rozchodzi się falą wszędzie. Nie musimy znać ich lokacji. Wystarczy że będzie donośny. - wtrącił Partick nie zgadzając się z dziewczyną. Mervi spojrzała z irytacją na eterytę. - Czy naprawdę uważasz mnie za debilkę? Nie dlatego o lokacji mówię. Nie chcę fali wysyłać przez CAŁĄ wieżę, która też zaalarmuje Technosów o uczniach. Chcę ich znaleźć i dzięki temu wysłać im wiadomość, bez powiadamiania każdego tostera w okolicy. Otwarcie szczeliny do danej przestrzeni to nie problem, jak szczelina ma być malutka, co wystarczy na wiadomość, a w razie czego mogę kombinować tym sposobem, jakim z Klausem nawiązałam połączenie. - Tak. Bo nie bierzesz pod uwagę, że nie mamy czasu by ich szukać. W ogóle… ani jednej zbędnej minutki. Albo przebiją się do nas. Albo...zginą, a my też czekając na nich. - wyjaśnił smutnym tonem Patrick. - Jak ktoś tu zdaje się zauważył. To jest wojna, a na wojnie są ofiary. Poza tym Technokraci wiedzą pewnie i o uczniach, a fala dźwiękowa nie zdradzi gdzie są. - Bo przeglądanie kilku lokacji na raz jest złym pomysłem? - machnęła ręką - Ja i tak będę starała się pomóc tym, co spróbują uciec... Chociażby ich kierując tak, żeby omijali Technoli. - Sami… nie wiemy, gdzie są. - westchnął Healy wymieniając wypalony dzyngiel, na nowy gadżet tarczy. Oby zadziałał równie dobrze jak poprzednik. - Nie mów, że się poddajesz. - fuknęła Mervi, po czym spojrzała na wymęczonego Einara. Podeszła do niego i przyklęknęła na podłodze obok hermetyty pomagającego z runami. - Pomóż nam, Mistrzu... Nie, pomóż swoim uczniom pomagając nam. - poprawiła się - Chcę ich znaleźć i wspomóc w bezpiecznym dotarciu do nas, ale potrzebuję wskazówek co do możliwych lokacji, obszarów; najprawdopodobniejszych, w których mogli się skryć.* Mistrz Einar bardziej skupił się na pomaganiu przy kreśleniu pieczęci mających otworzyć istniejący w Wieży portal. Wyglądał na człowieka załamanego lecz jego pomoc przyspieszyła prace. Spojrzał na adeptkę. - Nie wiem… - i poczuła, iż powiedzenie tych słów bolało starego hermetyka u podstaw. Martwe, płonące, podziurawione ścierwo Pyriflegetona runęło korytarzem. Przez wyrwę po drzwiach zobaczyli tylko lecące ciało. Do pomieszczenia wrzucono pęk granatów. Błysk i huk eksplozji został urwany w połowie. Mistrz Jonathan wyciągnął dłoń i dosłownie zamroził w czasie wybuchy. Gorące, nieruchome fale uderzeniowe, plazmy oraz odłamów spoczywały na podłodze w liczbie ośmiu niczym surrealistyczne dzieło sztuki. Z trzaskiem łamanej przestrzeni otworzył się seledynowy portal. Hannah niewiele myśląc, wyrzuciła zań ucznia. Mistrz Einar wyglądał na skołowanego. Do pomieszczenia przedzierały się kolejne maszyny w niezliczonej fali srebrzystych pazurów. Jednak, czuć było w ich działaniach większą koordynację. Z oddali dobiegały strzały. I zza pleców. Uzbrojony w plecak odrzutowy żołnierz przepuścił serię celując w Klausa. Pierwsze pociski zobaczyły toru, następne powstrzymał mistrz Einar. KIlka ostatnich raniło Klausa w nogę. O dziwo nie czuł bólu. Trudno powiedzieć czy to była adrenalina czy coś innego. Nie czuł również dziur. I nie krwawił. Kule rozpłynęły się jak sen złoty. Mistrz Einar drżał i zataczał się. Cyborgi wskakiwały do pomieszczenia, żołnierz przymierzał się do kolejnego strzału. Irlandzki Syn Eteru ponowił swą taktykę, rzucają laski dynamitu w kierunku wrogów. Głównie dlatego, że nie było czasu na nic innego. Ani na przygotowanie min, ani na zbudowanie mechanicznego wsparcia, na nic… A wpadający kupą wrogowie przynajmniej czynili laski dynamitu szczególnie skutecznymi. Nie dość, że ciężko było nie trafić w coś, ale też każda eksplozja mogła wywołać odpowiednio duże zniszczenia. Irlandczyk opuszczać zamierzał “pokład” wieży jako ostatni, przed wyjściem podrzucając wiązkę pięciu lasek w ramach prezentu pożegnalnego. Aby go Technokraci zapamiętali. Mervi nie była w stanie już skupić się na niczym innym, jak tylko na działaniu... wymuszonym sytuacyjnie. Działaniu TERAZ. - Klaus! Jonathan! - krzyknęła do eteryty, mając tylko nadzieję, że ten pojmie zamiar. Patrick chciał zapewne jeszcze prezent tosterom zostawić... Byle to nie był on. Wirtualna pochwyciła zmęczonego i skołowanego Einara, którego bez oczekiwania na jakiekolwiek słowa po prostu wepchnęła w portal, którym i sama podążyła. - Ja, lessen die Wissenschaftle von bürde... - Eteryta sapnął pod nosem i podbiegł do mistrza Jonathana. - Komm her, keine Zeit. - szybko zaczął pchać wózek mistrza i przebiegł z nim przez portal. Patrick był ostatni… jeszcze doszedł do jego uszu odgłos eksplozji ostatniej wiązki dynamitu. - Sayonara suckers- szepnął do siebie z uśmiechem. |
|
Portal za magami zamknął się w zupełnej ciszy. Nie dodarł do nich jakikolwiek odgłos wybuchu, ani to materiałów wybuchowych, ani granatów zamrożonych w czasie, nie słyszeli strzałów. Nic. Tylko powiew gorącego powierza w kark świadczył o tym, iż zostawili za sobą małe piekło. Ten ostatni zefir pełen majestatu walki z Technokracją, trudnych wyborów, portali w przestrzeni oraz lasek dynamitu musiał im wystarczyć do przełknięcia prozy brudnej rzeczywistości. Wraz ze swymi walizkami wyglądaliby jak grupa turystów. Tylko, że turyści zwykle nie stoją w brudnym, śmierdzącym moczem zaułku. Jeden z nich, w osobiście rozedrganego, jedynego ocalałego ucznia nie wymiotuje żółcią na ziemię wprost na nogi bezdomnego, zbyt pijanego aby zareagować. Wśród turystów nie znajduje się brodaty, wiekowy hermetycki mistrz od którego niemal było czuć, iż ta płaszczyzna egzystencji bardzo go nie chce nosić. I wreszcie, zwykli turyści nie czują, iż adrenalina przestaje im buzować w żyłach gdy czują, iż są względnie bezpieczni, a śmierć nie czai się za każdym rogiem. Oczywiście, nie każdy miał świadomość groźby śmierci. Na twarzy Jonathana malował się potężny wstyd. Nie wstyd za siebie, wstyd za Mistrza Einara. Chociaż niepełnosprawny hermetyk ukrywał swe emocje za maską opanowania, jego oczy zdradzały wszystko. Zdawały się mówić, iż Mistrz Einar swą niemocą, słabością, skołowaniem, może też starością – podważa wszystko czym powinna być Piramida. Z drugiej strony widać było i Jonathana wielki szacunek do starego maga. Tak jakby było mu przykro, lecz nie był nań zły. Było mu wstyd, iż Porządek pokazuje się od tej strony. Uchwycił Mistrz Einara za dłoń. Spojrzał w oczy. - Mistrzu… Proszę pamiętać. Prawo, Tablice, Zakon – trwają. Einar spojrzał załzawionymi oczami na niego i chyba jakąś resztą siły woli zebrał się na powtórzenie starej, hermetyckiej sentencji. Tej samej którą członkowie tego starożytnego zgromadzenia powtarzali jak mantrę podczas każdego kryzysu i upadku, a było ich już wiele. - Tak, Prawo, Tablice, Zakon, trwać będą. Na koniec lekko załamał się mu głos. Jonathan zwrócił się do reszty magów. Opanowany, spokojny lecz jednocześnie, jak dało się zauważyć po głosie, lekko zakłopotany. Podparł ramię o oparcie swego rozkaz inwalidzkiego. - Na początek, wybaczcie drodzy przedramatyzowany ton na jaki zebrałem się w Wieży. Oczywiście, sytuacja była poważna lecz nie był to czas ani miejsca na tak melodramatyczne dyskusje. Pozwolę sobie wytłumaczyć. Podjąłem się pewnych szachów z losem. Jak sami wiecie, przekazanie przepowiedni może ją wzmocnić lub osłabić. Znamy Przykład króla Dariusa oraz wyroczni Pytii, wy, technomanci tworzycie swe skomplikowane modele w teorii informacji, wspominacie o superpozycjach stanów kwantowych i jednolitości przekazania informacji z energią. Zatem mą przemową lekko odchyliłem prawdopodobieństwo czyjegokolwiek zgonu – uśmiechnął się lekko jakoby dodając sobie otuchy. - Co nie znaczy, iż szanowny Patrick wraz z drogą Mervi ułatwili Technokracji działanie oraz narazili pośrednio nasze życie. I to jest zabawne – niepełnosprawny mag skrzywił się lekko – będą was krył. Chodźmy już, dwie przecznice dalej mamy podstawione samochody. *** Waleria mogła być zadowolona z siebie. Jak do tej pory niemal wszystko działo się tak jak zechciała. Pomijając już wyswobodzenie się z sennej uwięzi, to przerwanie więzów czy rzecz uszkadzająca silnik należały do godnych podziwu. I jak tu nie mówić, iż współcześni magowie kroczą pośród wielu, małych cudów? Porywaczom chciało się za to mówić co innego. Kierowca oraz drugi jegomość wyklinali na czym świat stoi, z przewagą pasażera w tym zacnym kunszcie używania wulgaryzmów. Ostatnimi podrygami stalowej maszyny, zjechali na leśną drogę, nieopodal drogi ekspresowej. Wtedy też samochód odmówił posłuszeństwa. Przez otwarte drzwi Waleria poczuła zapach leśnego, trochę już przemarzniętego runa. Słyszała odbiegające z dali odgłosy nocnych zwierząt, głównie ptactwa i gryzoni. Zdążyła już trochę zorientować się w porywaczach. Mężczyzna który siedział przy niej musiał być kimś w rodzaju czarownika (raczej st stycznego). Pasażer siedzący obok kierowcy wydawał się odpowiedzialny za kontakt z mocodawcami i bardzo agresywny. Kierowca natomiast… wydawał się nijaki. Wyszli z samochodu, zostawiając ją w wnętrzu. Lecz bez trudu słyszała rozmowy. - Nie masz może jakiegoś mambo-dżambo aby naprawić silnik – ciągnął pasażer podenerwowanym głosem – albo ją w trans wprowadzić? Dziwne, ale problemy zaczęły się gdy w dupę kopany czarnoksiężnik stracił ją z sideł. Na pewno śpi? - Tak, śpi – spokojnie odparł czarownik z cieniem irytacji w głosie – proponowałbym zadzwonić do Dzika po pomoc, może to ograniczy jego irytację. Pasażer zadzwonił z prośbą o odbiór innym autem. Odszedł na bok, sądząc po niedobiegającym z oddali głosie w którym usłużnie przyjmował, mówiąc delikatnie, poniżające wyzwiska. Czarownik i kierowca ucięli sobie interesującą rozmowę, zainicjowaną przez tego drugiego: - Robert, dlaczego pozwalasz sobą tak pomiatać? Nie mówię teraz, ale... kurwa… robisz lepszą robotę niż my wszyscy… - Nie czuję się poniżany, bracia z krwi nie mogą poniżyć się wzajemnie. Wszak czy rzucając złe słowo na brata nie rzucamy go na siebie? - Zaczął dyplomatycznie. - Moja bytność tutaj to zaufanie. - Dobra… a ta, wiedźma. Na pewno nic nie kombinuje? Wiem, że śpi, ale kuźwa, to zbytni przypadek. I jakoś wymachnęła się twemu mistrzowi, nie? - Gdyby nie spała, wyczułbym to – Waleria wyczuła w tych słowach ciężką nutę fałszu. Czarownik coś kręcił i być może na jej korzyść. - Jak to się nazywa? Ta wasze senne macanki? - Oniromancja, dar Morfeusza, czwarta nauka Ferii, istnieje wiele nazw. - Dobra… Dzik ją potem zostawi? Szanuje was, magów, ale.. - Zostawi, jak powiedział. Więcej zaufania – czarownik uciął krótko. *** Tomas nie był dobrym przewodnikiem. Gerard po pewnym czasie przestał liczyć ile dokładnie tracili czasu na fałszywych tropach czy trudnościach w złapaniu sygnału przez przebudzonego (słowo tropu było jednak nie na miejscu biorąc pod uwagę, iż ślad zapewniała im bielizna, na szczęście eutanatos nie tropił na węch). Przejeżdżali akurat drogą ekspresową gdy Inkwizytor dostał całkiem solidny powód do irytacji w postaci piskliwego głosu anioła rozbrzmiewającego w głowie. Anioł był tak podniecony nowymi odkryciami, iż praktycznie nie powstrzymywał się. Chórzysta myślał, iż w pierwszej chwili rozsadzi mu głowę. Omal nie doszło do wypadku. Tron z entuzjazm opowiadał o procedurach przedwczesnego lądowania, czasie trwania lotów czy nawet możliwości wcześniejszego przylotu. Było to dlań całkiem nowe źródło wiedzy przypominające odkrycie przez ducha nowego smaku w starym narkotyku od którego był uzależniony – wiedzy. Kilka dobrych chwil zajęło Inkwizytorowi wydobycie od anioła informacji, iż samolot Walerii wylądował wcześniej. Dodatkowo, jedna z pasażerek zasłabła. Sama Waleria wychodziła z pokładu półprzytomna. Na koniec anioł się wygrażał, iż w zamian za tak bezcenne informacje należy mu się do miesiąca spłata. Inkwizytor wiedział, iż może zignorować roszczenia ducha, a nawet, przy najbliżej okazji, poskarżyć się Archaniołowi Tajemnic. W połowie drugiej godziny poszukiwań, gdy zdawało się, iż są na dobrym tropie, Gerald zaczął odnajdywać na trasie delikatne, niemal niewyczuwalne zaburzania kwintesencji. Trudno było mówić w tym wypadku od przebudzonej magy czy nawet statyczny sztukach – coś jednak było na rzeczy. I chyba coś niedobrego. *** Nocne miasto żyło własnym, nieśpiesznym rytmem. Im bliżej centrum podchodził stary Gangrel tym mocniej dało się zauważyć typową dla większych miast zgniliznę. Bezdomnych, prostytutki, bandyci. Można było powiedzieć, iż jest to typowy, miejski widok. Ludzie mawiali, iż było tak zawsze. Wampir wiedział, iż nie była to prawda. Gdy miasta i osady były mniej ludne, wyglądało to inaczej. Każdy wiedział kto gotuje halucynogenne grzybki, kogo wyrzucono z ojcowizna, a która kobieta użycza swych wdzięków. Lecz wydawało się to bardziej swojskie, naturalna, a nawet – intymne. Coś upiorne przeszło nad światem przez ostatnie tysiąc lat. Czyżby kończył się czas? Leif minął tandetny neon klubu nocnego, nawet zignorował zaczepki bandy arabów którzy zapuścili się trochę zbyt daleko od swej dzielnicy. Czuł, iż ktoś go śledzi. I wtedy spotkał ją. W ciemnym zaułku, z dala od spojrzeń ciekawskiej ulicy, z dala od miejskich kamer, poza zasięgiem nocnego życia miasta, drogę zastąpiła mu dziewczyna. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście wiosen, może nawet mniej. Ubrana w luźnym sportowym stylu, przetarte dżinsy, gruba bluza mająca złagodzić zimno nocy, trampki. Twarz miała nie wyrażającą żadnej emocji. Ciepły, rumiany i zasadniczo ładny owal jej oblicza otoczony burzą rudych loków. Trochę piegów. Leif poczuł, od bardzo, bardzo dawna ciarki na plecach. Zimny metal w kręgosłupie. - Czy przyszedłeś mnie zabić, Einherjar? Nie wiedział czy to język odmawia mu posłuszeństwa czy też myśli. Czuł strach, od wielu nocy czuł te zimne macki kiełkującego przerażenia. Rozumiał swą wewnętrzną Bestię, prawdę mówiąc, w pewnym sensie – sam był Bestią. Zrodzoną do wielkich i chwalebnych czynów, dzikością, szałem i furią. Lecz właśnie, w ciele tej dziewczynki odnalazł większą bestię, starszą i o wiele bardziej groźniejszą. Leif był przerażony, śmiertelnie przerążony. Był na tyle przerażony, iż nie czuł nawet wstydu z tego powodu. Nieopatrznie spojrzał na jej rumiane lica, twarz bez kaszty emocji, w oczy. Wydawały się błękitne. Ciemne. Jak ciemny ocean. Granatowe jak burzowe niebo. I wtedy, w źrenicy dojrzał grozę. Niemal poczuł jak jego wewnętrzna Bestia załkała, skuliła się w sobie i zawyła żałośnie. Dotknął pierwotnej grozy. Pamiętaj już tylko, iż uciekał na oślep. *** Ostatnie co Leif pamiętał, to jak wpadł do wyschniętego koryta rzeki, pod mostem na którym dział się nieśpieszny, miejski ruch aut. Dalej czuł strach. Leżał oparty o beton, spocony krwią. Wokół niego kłębiły się szczury. Szczury zlizywały krwawy pot Leifa. W zamglonych czerwią oczach widział sylwetkę. Czy to była Freja? Nie był przekonany. Lecz jakiś spokojny, acz surowy głos rozbrzmiewa mu w czaszce. W taki sposób mówiła tylko bogini. - Przyszedłeś ją zabić. Nie dodam ci odwagi, nie będzie pocieszenia. Nie uda ci się. Ale… - głos Freji stał się łagodny, niemal matczyny - wierzy w ciebie sama bogini. Czy masz prawo zawieść? Spojrzał na boginię, zaćmienie zmysłów wraz z niknącym głosem bogini, odchodziło. Przed nim czuwał kolejny potwór, lecz tego potwora się nie bał. Była to swojska maszkara w postaci pokrzywionej gęby przedstawiciela klanu Nosferatu. Trzymał na ramionach dorodną szczurzycę, przytuloną do swej odzianą w łachmany piersi… Trzymała. Ona. I głaskała szczura z czułością zdeformowanymi palcami, pokrzywionymi niczym dzieła ze szczytu formy Picassa. - Ledwo żem cię dogoniła. Chyb nie miała złych zamiarów, wszak czuwała przy nim. Był to kamień z serca. Leif nie był przekonany, czy mógłby teraz sprawnie bronić się. Prawdę mówiąc, ciągle się bał. Lecz teraz już nie na tyle aby czuć wstyd. - Z kuzynem śledzimy cię od początku nocy. Trzeba dbać o wywiad, rozumiecie. Jak i wy macie prawo biegać po lasach tak my mamy prawo mieć wszędzie oczy – uśmiechnęła się ukazując groteskowe, prostokątne zębiska. - Czemu tak uciekali, he? Widzieli co, e? Bo ja nie. A! Monika, miło żem ci poznać pana. *** Pierwsze z aut prowadził Patrick. Czekała ich około godzina drogi z Hamar do Lillehammer. Z przodu, jako pasażera miał Jonathana. Z tyłu siedział uczeń, od którego po opuszczeniu dziedziny nie dało się wydobyć ani słowa oraz przybity Mistrz Einar. Podróż do hotelu mijała na spokojnej rozmowie Einara z Jonathanem. Hermetycy ustalali między sobą, co właściwie zaszło w dziedzinie. Patrick niewiele rozumiał z ich rozmowy gdy schodzili na tematy stricte metafizyczne. Po raz pierwszy od dawna poczuł co znaczy hermetycki język w odniesieniu do ograniczania dostępu do wiedzy. Mimo tego, iż podczas normalnej rozmowy mógłby podjąć z nimi dyskusję, to gdy ci zaczęli używać terminów własnej tradycji, w tym tych nie znanych na zewnątrz, eteryka musiał odpuścić próby zrozumienia rozmowy. Natomiast w pełni zrozumiał rzecz najistotniejszą. Jonathan zabiegał aby Einar jak najdłużej wstrzymał się z wysyłaniem jakiegokolwiek raportu oraz rozmawianiu o tym co zaszło z innymi magami. Wydawało się, iż brodaty mag i tak nie ma na to sił i nie jest w jakiś jawny sposób zły. Jednakże, był bardzo rozgoryczony. Kilkakrotnie wspominał, iż miał tam umrzeć, iż nie udało się im ocalić pozostałych uczniów, a Unia tępa siłą wydarła mu to co badał. Do hotelu dojechali przed drugą ekipą magów. Jonathana już na początku powiano ciepło przez zarządcę hotelu. Wymienili między sobą kilka uprzejmości pośród których znajdowały się niemal na pewno sekretne znaki przekazywane przez Porządek swoim akolitom. Chociaż sądząc po ich dosadności, zarządca nie należał ani do najgorliwszych akonitów ani zbytnio wtajemniczonych. Wjechali windą na ostatnie piętro, zostawiając Einara z uczniem we własnym pokoju, tak aby starzec mógł się w dalszym ciągu opiekować podopiecznym. Przed wejściem Patrickado jego pokoju, zatrzymał go Jonathan. - Pozwól na słowo. Osobiście, nie mam za złe wydarzeń z wieży. Każdy na swej ścieżce popełnia błędy. Wiem, to truizm, ale chyba właśnie na tym to polega, aby pamiętać o truizmach. Chciałbym cię jednak adepcie poprosić o jedną rzecz. Miej trochę więcej zaufania do mej osoby. Nie bez przyczyn jestem zastępcą dowódcy tej wyprawy i posiadam jednak trochę większe doświadczenie. Proponuję też nie rozmawiać do czasu zebrania z Iwanem. Dobrej nocy. Tymczasem w drugim aucie którym podróżowała reszta, panowała cisza wypełniona ciężkim powietrzem. Zdenerwowana Hannah rozpętała we wnętrzu samo chu małą awanturę, iż niemal powątpiewali czy młoda heretyczka będzie w stanie ich bezpiecznie dowieść do mieszkań. Wirtualna adeptka jak na siebie, od początku siedziała dość cicho. Przez pierwszą połowę drogi wizualne atrakcje zapewnione jej przez własnego avatara niemal nie doprowadziły jej do wymiotów. Teraz tylko na skraju pola widzenia widziała kolorowe artefakty oraz nieprawidłowe piele. Wygalałoby to nawet ciekawie gdyby nie była człowiekiem którego wzrok jednak nie operuje na pikselach… Klaus czuł lekkie zdegustowanie sytuacją skierowane w stronę przewrotnego losu. To właśnie przez podarowany mu zestaw haustów wybrali, zdawało się bezpieczniejsza, drogę podróż, unikając lotnisk i wsze obecnego systemu Echelon. Wszystko poszło źle. Klaus nie mal czuł, iż świat w jakiś pokrętny sposób zakpił sobie z niego w bardzo okrutny sposób. Czy też, zakpił sobie z logiki. Na nic plany, na nic sztywny umysł, gdy kilkanaście minut po wejściu do cudzej dziedziny pojawiają się krążowniki Technokracji. Absurdalne. Nie do pomyślenia. A jednak stało się, a na jego oczach nadziano na szpony człowieka i wyrzucono za okno. Na bucie naukowca znajdowała się zaschnięta kropla krwi. Czy należała do tamtego chłopca który tak bardzo oczekiwał uczonego? Czytywał jego teorie i już w tak młodym wieku mieszał to co mistyczne z tym co naukowe. Poczuł smutek. *** Tomas wyrwał się z głębokiego transu, lecz wyglądało na to, iż dalej utrzymuje kontakt na Walerię. I Waleria czuła już teraz, że ktoś mana nią oko, lecz wewnętrzna świadomość mówiła jej, iż jest to oko przyjazne. - Za kwadrans zjedź w polną drogę. Za zakrętem na niej stoi auto, w środku jest Waleria. I trzech nieumarłych. Normalnie optowałbym przy rozwiązaniu pokojwym, ale biorąc pod uwagę okoliczności, prowadź Inkwizytorze – stwierdził Tomas. - Kurwa kopana nam problemów narobiła – warknął pasażer po skończonej rozmowie – czarownica narobiła nam problemów. Za dwadzieścia minut będzie drugie auto z tym dupkiem, Jonem. |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:43. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0