Mocna czarna z rana w połączeniu z laską, szczególnie tą robioną przez Lucię Paraja smakowała wyśmienicie. Suka wprawnie potrafiła operować ustami i językiem. Co prawda sprzedane informacje nie przybliżyły Oreja do celu lecz zakodował je w głowie. Na odchodne włożył jej za dekold woreczek dobrego towaru. Ćpunka podziękowała mu mokrym pocałunkiem a on musiał przed wyjściem spłukać smak swej spermy ostatnim łykiem kawy. Emilio Alava był bardziej przydatny. Informacje sprzedane przez niego wskazywały na wzmożoną aktywność Los Zetas. Fernandez Perez dobrze wiedział, że informacja nabiera na wiarygodności, jeśli jest potwierdzona z dwóch i to niezależnych źródeł. Dlatego rozmowa z Victorem Lobo Escolarem była jak najbardziej wskazana. Śliskiego Lobo nie mógł jednak spytać wprost jak Emilia o masakrę ludzi braci Ucozz. Śliski Lobo sprzedałby nawet własną matkę gdyby za tą starą dziwkę ktoś chciałby dać chociaż centavra. Ze Śliskim trzeba było rozmawiać ostrożnie, chociaż mógł być cennym źródłem. Gdyby nie to, że Oreja miał na niego haka, pedał sprzedałby i jego. - Gracias viejo amigo - Alvaro uścisnął dłoń Emilia a mały prezencik od chemika zmienił właściciela. - Dam ci znać gdy zacznie robić się gorąco. Przysługa za przysługę. Jak zwykle. Wychodząc z pełnym brzuchem z restauracji Alvaro Jesus grzebał nową wykałaczką w zębach, drugą ręką szukając telefonu. Szybko wyszukał numer Javiera Orozco. Jak wszystkich ćpunów miał go za śmiecia, lecz nigdy jak inni Serpientez nie okazał mu wrogości i jawnie nie nabijał się z niego. Javier potrafił być pomocny a Oreja cenił to sobie. Poza tym Alvaro Jesus wiedział, że gdyby przyszło co do czego, to by pomógł gówniarzowi. Był w końcu z SV a braci się nie zostawia - przypomniał sobie hasło z jednej z książek, które czytał, gdy jeszcze czytał książki. - Hola Javier! Cómo está? - rzucił Alvaro do słuchawki trochę niewyraźnie, przekładając w tym czasie wykałaczkę w drugi kącik ust. - Mógłbyś coś dla mnie sprawdzić w wolnej chwili? Szukam dojścia do tego pedała w sutannie Paco Angelo Sebastiano Vito Morenga. Jakbyś mi znalazł kto jest jego spowiednikiem i gdzie spowiada. Do zrobienia? - Hola… - wychrypiał cicho Javier, po czym chrząknął i powiedział głośniej: - Morenga? Czekaj chwilę. - widocznie googlował nazwisko, w tle było słychać niewyraźną muzykę i szum ulicy. - A, biskup. Słuchaj… nie wiem. To nie jest chyba informacja, którą podają gdzieś w sieci, oficjalnie czy nie. Musiałbym się włamać do diecezji albo samego biskupa i sprawdzić a teraz jestem trochę zajęty, no chyba, że to ma związek ze sprawą. Chcesz podszyć się pod spowiednika i załatwić kolesia w konfesjonale, jak na filmach, czy co? Nie wystarczy ci adres jego rezydencji? Oreja cmoknął z drugiej strony słuchawki, próbując pozbyć się z między zębów jakiegoś bardziej uporczywego kawałka kurczaka. - Nie, chyba nie - myślał głośno, - nie wiem. Nic pilnego. - Zerknę w wolnej chwili - powiedział Xavi. - Postaram się dzisiaj, ale no… w sumie nie wiem jak to tam u nich wygląda, więc nic nie mogę obiecać. Dam znać, mam drugi telefon na linii. - Bueno. Adios. - Nie czekając przerwał połączenie. Nie chowając telefonu wybrał kolejny numer. W słuchawce usłyszał automatyczną sekretarkę. - González Zamora. Aktualnie nie mogę odebrać telefonu. Zostaw wiadomość. - Hola Juan. Będę mieć dla ciebie brzytwę ale potrzebuję dostać się do Vito Morengi. Tej cioty od akcji charytatywnych. Poszperaj. co znajdziesz na jego temat. Ostatni telefon. Tym razem czas się z kimś spotkać. Wyszukał numer Escolara. - Hola Victor! Pacho's? Bueno... Pacho's był speluną niedaleko dziupli Escolara, prowadzona przez Pacho Servanteza zwanego Grubym. Nim wsiadł do samochodu otrzymał SMSa od Javiera. “Spowiednikiem Morengi był niejaki ojciec Ernesto Tavilla. Zmarło mu się kilka miesięcy temu, chyba nie wytrzymał ciężaru grzechów biskupa, he he. Chociaż w sumie miał 94 lata. O nowym spowiedniku na razie nic nie mam.” - Kurwa! - uderzył ze złości w dach samochodu. Jakiś kutas spojrzał na niego z zaciekawieniem. - Lárgate! - warknął na niego i wstukał w telefon odpowiedź: “Joder… Gracias amigo.” Gdy wsiadł za kierownicę dorzucił jeszcze. "Gdzie mieszka ten pedał Morenga?" |
|
Dario prowadził, skąpane w słońcu miasto przesuwało się powoli za oknami jego wozu, a Javier siedział na tylnym siedzeniu z laptopem na kolanach, prowadząc kolejne rozmowy przez telefon. Jeden z kilku aparatów na kartę, które posiadał. Tego używał tylko do rozmów z członkami gangu. Na pulpicie miał skrót do programu formatującego sim i kartę pamięci. Dwa zapamiętane ruchy palcem w kieszeni i telefon jest czysty jak łza. To samo swego czasu doradził Psowi i kumplom. |
Jechali niespiesznie ulicami Mazatlan. Angelo jak zwykle wymuskany i on w skórzanej kamizelce i jeansach. Za paskiem od spodni bezpiecznie spoczywały zatknięte dwie spluwy. Swym zimnym dotykiem dodawały Juanowi pewności siebie. Nie był pewien czego się spodziewać po znajomku Angelo, ale skoro ten prosił o wsparcie to wyprawa mogła skończyć się różnie. Poprawił pozycję w samochodowym fotelu i znów poczuł uspokajające muśnięcie zimnej stali. Może nie będzie konieczności używania broni, ale lepiej być ubezpieczonym. Do ruchania też zawsze ubierał gumę. Ot kwestia przezorności. Z Angelo pogadali luźno o nowych putas, które niedawno pojawiły się w firmie. Wiedział, że jego towarzysz nie korzysta z usług dziewczynek, którymi “opiekował” się gang, ale jemu to nie przeszkadzało. Sam lubił wpaść do nich i spuścić ciśnienie. Oczywiście musiał pamiętać, żeby było to wtedy gdy nie jest najebany w trupa. W takich chwilach nawet wyjątkowe starania kurewek nie zdawały się na nic. Za oknem mijał dobrze znane ulice swojego miasta. Miejsce gdzie się wychował i gdzie stał się mężczyzną. Miejsce, które nie było spełnieniem marzeń o spokojnym życiu w dostatku i wychowywaniu gromadki dzieci. Dlatego też musiał zrobić wszystko żeby jego rodzeństwa nie czekał podobny los. Miguel był zdecydowanie bardziej podobny z wyglądu do Juana niż do Angela. Z resztą wśród banditos ciężko było spotkać wielu gości, którzy byliby podobni do Angela, niemniej mimo zewnętrznej powłoki był to amigo, na którego można było liczyć. Właśnie to przekonanie uratowało sytuację gdy po wejściu do mieszkania zostali obrzuceni masą obelg. Juan nie należał do osób przesadnie cierpliwych, a już szczególnie nie wtedy gdy ktoś rzucał mu w twarz takimi określeniami. - Madre de Dios - rzucił w myślach - zaraz zastrzelę tego kutasa. Na całe szczęście dla ich “śledztwa” Miguel okazał się po prostu typem, który ma… specyficzny dobór słownictwa i to głównie w stosunku do ludzi, których zna oraz do ich towarzyszy. Co więcej już za moment pokazał się z lepszej strony lejąc hojnie tequilę. Teraz już Juan czuł się jak u siebie. Postanowił zostawić prowadzenie rozmowy swojemu partnerowi - w końcu to on znał typa z Los Zetas. Rozmowa jednak przebiegała inaczej niż można było sobie to wyobrazić. Imprezy, dziwki, balangi… nie to było celem ich wizyty. Martinez dawał jednak dyskretnie znać, że wszystko jest w porządku. To ponownie uspokoiło krewkiego członka Serpientes valientes. Tequila smakowało przednio więc można było na spokojnie śledzić rozwój wypadków. Jak się jednak okazało i to nie na wiele się zdało, gdyż Miguel albo nic nie wiedział, albo nie chciał gadać. Może to lojalność względem Zetas była tego powodem, a może po prostu był to fałszywy trop. Alvarez miał nadzieję że reszcie poszło lepiej w poszukiwaniach. On i Angelo mogli liczyć tylko na zaproszenie na dobrą imprezę gdy ich gospodarz będzie takową organizował. Alkohol i chętne cipki były niezgorszą perspektywą szczególnie kiedy nie trzeba było za nie płacić. Pożegnawszy się z Miguelem udali się do samochodu mając w planach zjedzenie czegoś po drodze do “gniazdka rozkoszy”. A wieczorem msza w parafialnym kościele pw Maryi Dziewicy. No i odwiedziny u padre Jose. W tym tygodniu Juan jeszcze go nie odwiedzał, a przecież wypadało widywać się regularnie ze swoim przyjacielem i spowiednikiem. Może do jego czujnych uszu doszły jakieś informacje. Gdy ruszyli poczuł wibrację telefonu w kieszeni. SMS od jajogłowego. - Madre de Dios - wychrypiał - Angelo, jedziemy prosto do nas, jeden z braci Ucozz nie żyje. |
MAZATLAN, 28 maja, popołudnie Wieści popłynęły eterem do setek tysięcy mieszkańców Mazatlan, powtórzono je w całym Meksyku, coraz bardziej trywializując informację. Jeden z szefów narco-biznesu z Mazatlan, i jeden z patronów Kartelu Sinaloa – Enrique Uccoz, został dzisiaj zastrzelony w swoim rodzinnym mieście. Policja nie podaje więcej szczegółów. Dla wielu ludzi ta informacja była zupełnie nieistotna. W wielu innych wywołała różne reakcje. Niektórzy ucieszyli się, czując że Bóg w końcu wymierzył sprawiedliwość jednemu z diabłów, kalających Meksyk swoim złem i chciwością. Dla innych była to zapowiedź nadchodzącej wojny. Czasu przelewu krwi i strachu. Czasu, w którym nigdy nie było się pewnym, czy przejażdżka samochodem, motorem, wizyta na grobach bliskich, czy zwykłe wyjście po zakupy, nie okaże się ostatnią czynnością na świecie. Wiedzieli, że niedługo Mazatlan wypełni świst ołowiu, wyśpiewujący śmiertelne pieśni wszystkim tym, którzy byli chociaż umoczeni w sprawę. Za chwilę wszyscy związani ze światem przestępczym Mazatlan będą musieli wybierać, czy zostaną wierni starym patronom, czy staną po stronie tych, którzy próbowali wygryźć ich z panowania nad miastem. Pozostało pytaniem, kto zabił Enrique i jaki odwet wezmą bracia Uccoz. Bo, że odwet wezmą, było pewne. Na ile jednak utopią Mazatlan we krwi, nie było pewne. Ci z gangu SV, którzy mieli więcej oleju w głowie, już czuli że Pies wkroczył na drogę, z której trudno będzie się wyplątać. Tito Alvarez - Wiem – powiedział Pies. – Przyjedź szybko, tam gdzie miałeś. Potrzebujemy cię. Potrzebujemy cię. To wystarczyło, aby Tito poczuł jeszcze większy niepokój, niż wcześniej. - Zaraz będę – zapewnił, a potem, nie tracąc więcej czasu popędził, najszybciej jak to było możliwe w rodzących się korkach, skierował się do willi tia Perriy. Willa ciotki Perrity była miejscówką gangu Serpenties Valientes, w której spotykali się bardzo rzadko i tylko wtedy, kiedy chcieli zniknąć lub ukryć jakieś najpaskudniejsze sprawki. Jeśli trzeba było się przyczaić przed psiarnią, lub zniknąć na chwilę, willa była doskonałym ku temu miejscem. Leżała na uboczu, na obrzeżach Mazatlan, i wyglądała jak miejscówka biedoty. Przed domem stał jednak zupełnie nie pasujący do niego, wypasiony mercedes oraz wysłużony mini-van należący do Psa. Przed wejściem stał jakiś facet, w ciemnym ubraniu i z karabinem maszynowym przewieszonym ostentacyjnie przez ramię. Obok niego stał Gruby Alfredo. Obaj palili papierosa, nerwowo zaciągając się dymem. - Jesteś w końcu – Gruby Alfredo zaatakował Tito, kiedy ten opuścił samochód. – Szybko! Do środka. Tito spojrzał na gościa z bronią pytająco, ale Gruby Alfredo nie miał zamiaru nic wyjaśniać. Wszedł więc do środka willi tia Perriy. Wnętrze budynku wyglądało podobnie, jak podwórze. Biedne i skromne, by nie powiedzieć, ubogie. Tylko stół, kilkanaście krzeseł, lodówka, TV z satelitą, dwie sofy i kilka rozkładanych łóżek polowych. Zdecydowanie miejsce na przyczajenie. W środku Tito zastał jeszcze dwóch obcych z bronią, Psa, oraz jeszcze jednego człowieka, na widok którego poczuł, że zasycha mu w ustach. Każdy, kto znał półświatek Mazatlan, jak Tito znał tę twarz. To był Eusebio Uccoz. Jeden z braci, uznawany za najbardziej szalonego i okrutnego z całej gromadki Uccoz. Teraz jednak nie wyglądał za dobrze. Siedział na kanapie, blady i spocony, a jego prawe ramię i pierś spływały krwią. - To ten doktorek? – wychrypiał Eusebio spoglądając na Tito. - Si, patrone – odpowiedział Pies. - Ponoć potrafisz poskładać mnie do kupy – spojrzenie rannego zatrzymało się na Tito i mimo, że ten widział już wiele oczu – szalonych, złych, okrutnych, to jednak pod ciężarem tego faceta poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. – Bierz się do pracy. Pies spojrzał na Tito i kiwnął głową. - A wy, puta, nie stójcie tak. Przepakujcie tego jebanego mercedesa – wydał polecenie swoim ludziom Eusebio, a ci wybiegli w wyraźnym popłochu. - Lepiej, żebyś był tak dobry, jak mówił Pies, doktorku – wzrok bazyliszka Uccoz znów zatrzymał się na Tito. - Czegoś potrzebujesz? – Pies spojrzał pytająco na Tito. – Wiesz, kim jest nasz gość, prawda? Alvarez potwierdził skinieniem głowy i spojrzał na rannego. Rany nie wyglądały najlepiej i nadal krwawiły, mimo prowizorycznie i raczej byle jak założonych opatrunków Hernan Juan Selcado Rata i Tarantual wydostali się z samochodu. Obaj bladzi i jeden ranny. Z rozciętego łuku brwiowego Raty spływała strużka krwi, ale mały gangster zdawał się tego nie zauważać. Hernen wyjął komórkę i trzęsącą się ręką zaczął nagrywać wnętrze samochodu. Ciało „Narwańca”, krew i węża. Tylko, że tego ostatniego nie bardzo mógł namierzyć. Skurwiel pewnie wpełzł gdzies pod siedzenie. - Spierdalamy, hermano! Spierdalamy, bracie! To był Tarantula. Głos kumpla przywołał Hernana do rzeczywistości, jakkolwiek nie wydawała się ona popaprana. - Zamknij te pierdolone, drzwi – pisnął Rata – bo ten jebany wąż jeszcze wylezie. Hernan trzasnął drzwiami, nagle wyobrażając sobie, ze ten czarny, obślizgły kształt, niczym sprężyna, wyskakuje z samochodu i wbija mu się w usta, niczym kutas wielkiego czarnucha, a potem wpełza do bebechów, jak temu nieszczęsnemu frajerowi z „Narwańców”. Nawet nie wiedział, kiedy trzasnął drzwiami. I wtedy dopiero rozejrzał się po sklepie, w który się wpieprzyli. To był jakiś butik z ciuchami. Samochód staranował przednią szybę i wjechał do środka, na szczęście nikogo nie taranując. Wystarczyli ci, których skasowali na chodniku. - Musimy spierdalać nim przyjadą gliny! – rzucił Tarantula. - To głupota – powiedział Rata. – Znajdą nas i zamkną. Jeśli nie zauważyłeś, mamy trupa w samochodzie. - Nie mam zamiaru trafić za kratki! – warknął Tarantula. – Jestem notowany i prowadziłem. - Znajdą cię, puta. Rozumiesz. Znajdą nas wszystkich. Uciekając, narazimy SV na problemy. - Puta! Engañar! To zostając tutaj narażamy SV na problemy! Lo entiendes! W sklepie był tylko właściciel, który przyglądał się im zszokowany. Nawet się nie wkurzył z tego powodu, że rozwalili mu sklep. Po prostu stał i patrzył, wsłuchując się w wymianę zdań, zmartwiały i przerażony. - Trzeba spierdalać! - Trzeba zostać! Rata i Tarantula nie mogli dojść do porozumienia. Hernan na moment zapomniał o puchnących jajcach. Przez dziurę w witrynie widział zaglądających do sklepu ludzi. Zbierali się gapie. Ktoś krzyczał, jakaś babka rozwrzeszczała się histerycznie. - Puta, amigo – Rata spojrzał na Hernana. – A ty co sądzisz? Zostajemy czy spierdalamy? Znów musiał zdecydować. W tym momencie jego telefon zasygnalizował nadejście smsa. Był od Juanity i zawierał krótki przekaz. Cytat:
Alvaro J. F. Perez "Oreja" Odpowiedź od Victora przyszła szybciej, niż sądził. Cytat:
Rezydencja leżała niedaleko Mazatlan, na obrzeżach miasta, w dzielnicy wypasionych hacjend i posiadłości, w których mieszkały szychy prowincji Sinaloa. Nie jego świat. Nie jego progi. Mnóstwo kamer, prywatne armie strażników, dozór – w świecie takim, jak Meksyk, jeśli ktoś chciał być na świeczniku, musiał płacić za bezpieczeństwo. Porwania dla kasy, zabójstwa na zlecenie za które płacili rywale polityczni i biznesowi, to była niemal norma. Jeśli chciał się dobrać do biskupa, potrzebował planu – takiego naprawdę dobrego. Działanie na gorąco, pod wpływem plotki z ulicy, nigdy nie było rozsądne i Ucho to wiedział. Poza tym podszczypywanie, jakiekolwiek podszczypywanie, takich szych, jak biskup, powinno najpierw uzyskać akceptację Psa. Jeśli chciał wciągać SV w polityczne bagno, podejmować się bardziej bezpośrednich działań przeciwko komuś takiemu jak Paco Angelo Sebastiano Vito Morenga – zadeklarowanego przeciwnika narkotyków, karteli i przemocy na ulicach miast meksykańskich, było wystawianiem się na celownik już nie tylko lokalnych glin, lecz federales. A to mogło pogrążyć gang. Jeden błąd Alvaro i wszyscy mogli za to słono zapłacić. Do tego te cholerne informacje. Mazatlańskie stacje radiowe ciągle trąbiły o śmierci jednego z braci Uccoz. A Oreja dobrze wiedział, co ta śmierć zwiastuje. Szaloną i krwawą zemstę reszty rodziny Uccoz. Ktoś dążył do wojny z braćmi, czyli do wojny z Kartelem Sinaloa. A wojna pomiędzy kartelami - bo chyba nikt inny nie był na tyle głupi, aby zadrzeć z Sinaloa - zawsze kończyła się rzekami krwi i stertami ciał. Ale też przynosiła zmiany, które jednych rzucały do dołów na trupy, a innych ustawiało wyżej na drabinie gangsterskiej hierarchii. Do Pachos nie było daleko, więc Oreja dojechał tam jeszcze przed Śliskim. Pogadał chwilę z właścicielem i zajął miejsce przy stoliku, czekając na Victora. Jego znajomy zjawił się też na chwile przed czasem. Śliski podszedł do stolika, usiadł wygodnie wymieniając się uprzejmościami na powitanie i spojrzał na Alvaro. Jak zawsze wyglądał na zmęczonego, ale i szczwanego. - Niezły pierdolnik, co Orejo? Kto by pomyślał, ze bracia Uccoz staną się celem. Co jemy? Mam ochotę na grubą tortillę. Taką, jaką tylko Gruby potrafi przygotować. Co tam słychać? Bo nie zakładam, że chciałeś spotkać się ze mną tylko, aby coś zjeść? Telefon Alvareza zasygnalizował nadejście SMS-a. To była informacja od Psa. Cytat:
Śliski cierpliwie czekał wpatrując się w członka gangu SV. Javier Orozco Javier siedział w samochodzie z Dario, który wyraźnie zaczynał się nudzić. Nawet informacja o śmierci jednego z Uccoz nie wystarczyła do tego, by na długo przykuć jego uwagę. W końcu Dario wyszedł na zewnątrz i zapalił papierosa, co nawet było na rękę Orozco. Mógł spokojnie serfować po sieci i wyłapywać informacje na temat tego, co działo się w Mazatlan. Układanka powoli zaczynała się układać. Kolejne fragmenty puzzli opuszczały pudełko. To nie była policja, tylko „lokalne porachunki” w świecie przestępczym. To nie znaczyło nic. Wyglądało jak pieprzenie oficjalnych „gadających głów”, które miało zamydlić oczy szaraczkom, pokazać jak to wszystko w Meksyku układa się w najlepsze. Poirytowany opóźnieniem ze strony Hernana, Raty i Tarantuli, sprawdził czy jego trojan zainstalował się na komórce Urenijosa. Niestety, ten dupek nie kliknął jednak w ten pieprzony link. Javier sprawdził, odruchowo, lokalizację tropionego gangera. Nadal był tam, w tej części przemysłowej. Nie ruszał się z miejsca. Może odsypiał pracowitą nockę, albo wywalił telefon? A może leżał tam, martwy, a ci, co go załatwili, olali komórki? Nie miał szans przekonać się o tym siedząc na tyłku w samochodzie Z drugiej jednak strony nie miał zamiaru się stąd ruszać. A już na pewno nie na spotkanie z gangiem „Narwańców” – możliwie, że skacowanych i rozdrażnionych po nocnym odcinaniu ludziom głów piłą mechaniczną. Angelo Gabriel Martinez i Juan Maria Alvarez Jeden z braci Uccoz nie żyje. Proste zdanie które, niczym pocisk wystrzelony z pistoletu przewiercił im czaszki i serca. Niósł z sobą zapowiedź brutalnej wojny, przelewu krwi i masakry. Sangre por sangre . Krew za krew. Odwieczne prawo Meksyku. Odwieczne prawo ulicy. Tak stare, jak gatunek, który je stworzył. Angelo i Juan doskonale to rozumieli. Nie wiedzieli jednak, jak fakt, że Pies przyjął zlecenie od braci Uccoz, stawia ich w konflikcie, jaki bez wątpienia wybuchnie. No chyba, że to gliny rozwaliły członka rodziny Uccoz. Wtedy tylko psy ucierpią. I ich rodziny, przyjaciele, bliscy i przypadkowe ofiary. Kartele nie wybaczały. Jak w Allende, które pokazywało prawdziwą siłę karteli. W marcu 2011 r. to ciche ranczerskie miasteczko, liczące ok. 23 tys. mieszkańców, a położone zaledwie 40 min jazdy od granicy Teksasu, zostało zaatakowane. Sicarios z kartelu Zetas, jednej z najbrutalniejszych organizacji zajmujących się handlem narkotykami, przeszli przez Allende i pobliskie wioski jak gwałtowna powódź, demolując domy i firmy, porywając i zabijając dziesiątki, może nawet setki mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Bezkarni i niepowstrzymani. Angelo jechał szybko i pewnie. Omijał tworzące się przedpołudniowe korki, przejeżdżał niemal na czerwonym, wymuszał pierwszeństwo i w ten sposób, w naprawdę imponującym czasie, dotarł do ich „gniazdka rozkoszy”. W środku zastali czterech ludzi z gangu, których Pies wyznaczył do „dyżuru”, czyli zajmowania się bezpieczeństwem panienek i lokalu. Przy wejściu siedział Edelimndo Fidel zwany „Ede”. Ze znudzoną miną oglądał jeden z ich filmów na laptopie. - Hola, amigos. Ta Vera nieźle bierze w tu culo, a jak robi laskę. Drugi z SV wyszedł im na spotkanie. Musiał widzieć, jak wjeżdżali na posesję. Carmelo Norberto Gutierre był ich specem od dystrybucji filmów i zaufanym człowiekiem Psa. Wcześniej sam zaczynał w porno-biznesie, a potem przerzucił się na ochronę panienek w porcie. Tam wypatrzył go Pies i wciągnął do SV. Carmelo był w porządku. Nie pyszczył, za bardzo, nie marudził, i załatwiał dobre dupeczki na imprezy. - Słyszeliście. Całe Mazatlan trąbi tylko o tym. Ten {i]canalla[/i], Uccoz nie żyje. Ktoś rąbnął go w biały dzień na głównej ulicy. Psa nie ma. Dostał jakiś telefon i razem z Grubym Alfredo wyrwał gdzieś, w cholerę. Ja, Ede i Bliźniaki mieliśmy zostać i pilnować interesu. Ostatni dwaj członkowie SV - Carlos i Remigio Edelmiro wyglądali jak jeden człowiek. Byli bliźniakami i nikt z gangu nie potrafił ich rozpoznać, jeśli nie ubrali czegoś dziwnego. - A to kto? Jakieś pedzie? Przed budynkiem, w którym mieli swoje gniazdko zatrzymały się dwa motory, z których zeszło dwóch nieznanych im facetów. Obaj ubrani byli w kurtki gangu Azteca MC. Dużego ugrupowania motocyklistów z Meksyku. Znani z przemytu narkotyków dla kartelu Sinaloa. Jeden z jeźdźców wydawał się być kimś ważnym i budził uzasadniony respekt. Ubrany w bluzę z kapturem odkrywała wytatuowaną twarz. Angelo znał typa ze słyszenia. To był El Espectro – Zjawa. Przywódca oddziału motocyklistów z Mazatlan. - Kurwa. To Aztecowie. Czego tutaj chcą? Zagadajcie ich – rzucił Carmelo. - Ja zadzwonię do Psa. Nie podoba mi się to. Puta! |
- Lepiej, żebyś był tak dobry, jak mówił Pies, doktorku – wzrok bazyliszka Uccoz znów zatrzymał się na Tito. - Czegoś potrzebujesz? – Pies spojrzał pytająco na Tito. – Wiesz, kim jest nasz gość, prawda? - Patrone. - Tito z szacunkiem skinął głową Uccozowi po czym, bez słowa więcej, podszedł do rannego ze swoim podręcznym "zestawem naprawczym". Odlepił zakrwawioną koszulę i delikatnie uniósł prowizoryczny opatrunek. - Spirytus. Plastikowa zielona beczka w piwnicy. I zagotujcie mi wrzątek. Dwa osobne naczynia. - Rzucił w bliżej niesprecyzowanym kierunku za swoimi plecami. Gruby Alfredo zaczął przygotowywać wszystko, co było potrzebne. Pomagał mu jeden z ludzi Eusebio. Sam Uccoz obserwował Alvareza spokojnie, jakby właśnie nie wykrwawiał się na kanapie w obskurnym domu na przedmieściach. - Cigarrillo! - rozkazał. To co się ukazało po odsunięciu prowizorycznego opatrunku wywołało na twarzy Tito niewesoły grymas. Uccoz oberwał w ramię i pierś. Kula w piersi - niegroźna, ale trzeba ją wyjąć, chociaż przydałoby się prześwietlenie, ta w ramieniu - utkwiła w kości, rozwalone mięcho - poważna sprawa. Alvarez czym prędzej wziął się za przemywanie, prowizoryczne szycie i ponowne nakładanie świeżego opatrunku. - Powiem krótko, senior Uccoz, to wygląda gównianie. - Dociągnął nić kątem oka obserwując na ile bolesne było to dla pacjenta, nie z troski, a z potrzeby monitorowania jego funkcji życiowych. - Jeśli chce pan żyć, nie możemy robić operacji w tej melinie. Za pańskim pozwoleniem, zadzwoniłbym do mojego człowieka w szpitalu, potrzebujemy sali zabiegowej, a przynajmniej sprzętu. - Czy to zaufany człowiek? - Tak. - odpowiedział Tito po prostu. - Daleko do niego? - Clinica Juan Pablo II, ma też własną praktykę na obrzeżach miasta, ale nie jestem pewien czy ma wszystko czego mi trzeba w gabinecie. Ręczę za tego człowieka. Jeśli patrone wyrazi zgodę, logistykę ustalimy już gdy się z nim skontaktuję. - Dzwoń. Człowiek Uccoz podał szefowi papierosa. Alvarez wstukał numer Telefonu, po czym po wymianie uprzejmościowych powitań przeszedł od razu do rzeczy. - Palbo, jest bardzo pilny temat. Mam tu ciężko rannego, potrzebuję sali operacyjnej na jakiś czas. Przydałby się też rentgen. Dyskretnie. Najwyższy priorytet. - Teraz. W dzień? Cholera. Będzie trudno. I może kosztować. - Tak, też wolałbym zaczekać do nocy, ale obawiam się że nie mamy tyle czasu. Posmarujemy komu i ile będzie trzeba. - dla formalności pytająco spojrzał na Psa. - Pieniądze nie są problemem. - wtrącił Eusebio Uccoz. - Powiedz twojemu kumplowi że dostanie, ile będzie chciał. Powiedzmy sto tysięcy dolarów na początek i dwa razy tyle, jak zamknie temat. Węże też mogą liczyć na moją wdzięczność. Jeśli sprawa zostanie załatwiona dyskretnie dostaniecie pięć milionów dolarów. Na początek. Przez chwilę nawet przywykłemu przez dekady pracy w kartelach Tito kwota odebrała mowę. Odchrząknął i na spokojnie podjął rozmowę: - Sto tysięcy na wejście i drugie za zamknięcie tematu. Tak, dolarów. Amerykańskich. - Dobra. Szykuję salę. Podjedź od strony podjazdu dla karetek. Za kwadrans. Tito pożegnał się i rozłączył. Rozejrzał się po pomieszczeniu. - Pojedziemy furgonetką, potrzebuję czterech chłopaków, użyjemy materaca jako noszy. Jadę z senior Uccozem na tyłach, potrzebujemy sprawnego kierowcy, ale nie wariata. - Rozejrzał się po ochroniarzach. - No dalej panienki, mueve el culo, stół operacyjny czeka. |
|
Czekając na Śliskiego Fernandez Perez zamówił butelkę tequilli. Mając chwilę wstukał wiadomość dla Javiera. Cytat:
- Jedyne co w tej dziurze nie wykręca flaków to tequilla - Alvaro nalał po kieliszku, - ale nie krępuj się. Wrzucaj śmiało. Podsunął mu kieliszek, swój uniósł do toastu. - Za interesy amigo! - Za to zawsze chętnie - udawany uśmiech zagościł na twarzy Śliskiego i również wzniósł toast. - A jakie to będą interesy. Bo, jak na razie, amigo, to mimo że fajnie się je z tobą robi, to jednak zawsze czuję potem, jak boli mnie dupa. Liczę na coś, co zmieni trochę ten nasz układ po takim czasie, co? Zaczniemy sobie bardziej ufać? A ja zacznę zarabiać? To była taka tradycyjna gadka-szmatka w wykonaniu jego znajomego. Normalnie, zawsze narzekał i próbował zarobić więcej. Alvaro stuknął głośno pustym kieliszkiem o blat barku. - Oczywiście amigo. Obaj liczymy na to, że nasza współpraca przyniesie zysk i nikt z nas nie zacznie wyskrobywać brudów zza paznokci. Zarechotał, udając rozbawienie jego żarcikiem. Zrozumiał co miał na myśli, ale udawał, że nie. - Dobra, amigo, a w czym mogę ci pomóc? - Mówiłeś coś o braciach Ucozz - rozlał drugą kolejkę. - Co słyszałeś? - Coś ci się pokręciło, Ucho. O braciach Uccoz gada teraz całe pierdolone Mazatlan, ale nie ja. Ani razu nic nie powiedziałem o żadnym pieprzonym bracie Uccoz. Bo niby czemu miałbym coś o nich mówić? Nie moja liga. Ja robię biznesy w cieniu, z daleka od rekinów. Tak się bardziej opłaca, bo jest bezpiecznie. Szczególnie, że teraz ktoś odstrzelił jednego z Uccoz. A obaj dobrze wiemy, co to oznacza dla Mazatlan i ludzi, którzy będą zbyt blisko sprawy. Pechowców, którzy chociażby wdepną w gówno pozostawione przez któregoś z psów braci Uccoz na chodniku. Nie, Oreja. Rozsądny biznesmem będzie trzymał się z daleka od braci. Szczególnie teraz. Westchnął i spojrzał na Alvaro, jakby próbował zajrzeć mu w duszę. Oreja nie skomentował tylko wetknął mu pełny kieliszek w rękę. - Wygląda to trochę tak, jakby ktoś próbował przejąć interes Sinaloa - podsunął pomysł. - Bardzo prawdopodobne. Lecz tacy biznesmeni jak ja, czy twoja organizacja, nie przejmują się tymi kwestiami. Nie przynależymy oficjalnie do nikogo, tylko odprowadzamy odpowiednie podatki i darowizny. I nikt się nie czepia. Każdy kręci pessos. Więc nawet, jak kopnięto jednego z Uccoz, to mi to koło mojego kondora lata. I tobie też powinno. Jak zwykle Śliski działał mu na nerwy po pięciu minutach rozmowy. Wąż zabębnił palcami po blacie. - Normalnie gdybym był zwykłą pizdeczką - wycedził przez zęby, - która trzęsie dupą na myśl o graniu w pierwszej lidze to by mi to też koło szpary latało. - Spojrzał wymownie na Escolara. - Ja po prostu wolę wiedzieć czy na ringu pojawi się nowy gracz. - Wychylił drugi kieliszek. - Pijesz kurwa? Bo widzę, że marnuję czas a zamiast dużej forsy wolisz wąchać te miejsca, w które pedały wsadzają swoje krótkie kutasy. Śliski wypił. Szybko widząc, że Ucho zaczyna tracić cierpliwość. Nie był głupcem. Czekał na kolejne pytania. Alvaro nie dał wyschnąć kieliszkom. - A teraz się skup amigo. - Przysunął twarz do Victora. - Jeśli ktoś ma zamiar wykończyć braci Uccoz, to nie robi tego bez powodu a powód… - podniósł kieliszek drugi podsuwając do rozmówcy - może być tylko jeden. Przejęcie interesu. A skoro jakiś pedzio chce przejąć ten jebany interes, to będzie potrzebować lokalnych camarados takich jak TY amigo, więc… - wychylił kieliszek krzywiąc twarz. - Dasz mi coś co sprawi, że ten parszywy dzień będzie pachniał niczym młodziutka cipka? - Możesz powąchać moje paluchy, Oreja - Victor zaśmiał się obleśnie. - Bo nim do mnie zadzwoniłeś były w takiej dwudziestoletniej szparce. Ale powiem ci coś, amigo. Jakiś czas temu skontaktował się ze mną pewien lokalny gang. Szukali dojść do konkurencji i chcieli, bym przerzucał towar pod nosem Uccoz. Oferowali niezłe pieniądze. Odmówiłem. - Kto taki? - spytał Oreja lecz już bez nadziei, że dowie się czegoś szczególnego. Ktokolwiek wykańczał braci Uccoz, wyglądało na to, że jego motywem nie było przejęcie schedy po kartelu Sinaloa. - Taki jeden pedzio. Przedstawił się jako Alfredo i przyjechał razem z jednym motocyklistą z Aztec MC. Chyba Diego, ale ja ich tam nie rozróżniam za bardzo. Wszyscy tak samo brudni i zarośnięci. - Dzięki amigo. - Trzasnął kieliszkiem o blat. - Butelka dla ciebie. Słyszałem o Los Zetas, że są chcą rozwinąć skrzydła. Może cię to zainteresuje. - Wstał, najwyraźniej zbierając się do wyjścia - Gdybyś coś usłyszał wartego mojej uwagi na temat Uccoz, dzwoń. Za dobrą, potwierdzoną informację płacę. - Jasne - Śliski wyraźnie odetchnął, chociaż trzymał fason. - Zadzwonię. Oreja wyszedł na ulicę. Wkurwiony. Alkohol trochę pomagał. Tłumił emocje rozlewając się przyjemnym ciepłem. Przynajmniej będzie trochę znieczulony przed spotkaniem z Psem. Tym bardziej, że przyjedzie kurwa z niczym. Był prawie pewien, że ani Los Zetas ani Aztec MC nie maczali palców w likwidacji braci Uccoz a jedynie rozpychali się łokciami w pełnym rekinów stawie uważając przy tym aby żaden z nich nie ujebał mu ręki. Gdyby było inaczej, informacja zapewne by się potwierdziła. Oczywiście mogło być tak, że dopiero zaczynali się rozglądać co jednak przy tej skali przedsięwzięcia byłoby mocno spóźnione i nierozsądne. Nie zamierzał oczywiście niczego zatajać przed SV... Odczytał wiadomość od Javiera. Cytat:
|
To nie był zwyczajny dzień z życia Javiera Orozco. Jego zwyczajny dzień upływał na dłubaniu przy stronce oraz szpiegowaniu kontrahentów i płatników haraczy, niekiedy na zdobyciu dla szefa jakichś informacji. To wszystko zajmowało mu zwykle nie więcej niż kilka godzin. Resztę czasu spędzał na nabijaniu leveli w World of Warcraft, lub graniu w inne gry, rzadziej na nasiadówkach z chłopakami. Czasem jeszcze korzystał z usług panienek. |
Angelo Gabriel Martinez i Juan Maria Alvarez “Zagadajcie ich” - Angelo więcej nie potrzebował. Dobrze znał tę robotę. Dyskretnym ruchem poprawił giwerę za paskiem, po czym odpalił szluga, i na pełnym luzie ruszył w stronę motocyklistów. Kocie ruchy i zawadiacki krok - nikt tak nie chodził jak Angelo - niczym prawdziwy anioł, który zstąpił z nieba. Anioł zemsty. - Piękna maszyna - wskazał od niechcenia na jedną z maszyn - Ładniejsza niż chica, którą wczoraj obracałem. - Pies jest na miejscu? - Zapytał Zjawa. Miał cichy, chrapliwy głos, jak ktoś, kto miał poważne problemy z gardłem. Najwyraźniej nie zwracał uwagi na komplementy Angelo skierowane w stronę ich ukochanych maszyn. Juan ustawił się przy drzwiach wejściowych by w razie potrzeby osłaniać swego amigo. Ręce trzymał na widoku by nie powodować niepotrzebnych, nerwowych reakcji jednak był pewien, że jeśli dojdzie do czegoś to zdąży wyjąć broń i odstrzelić tych dwóch pedziów. - Najpierw wypada się przedstawić, chico, jeśli nie chcesz zadymy na dzień dobry. Angelo spojrzał na gościa bez złości, ale ze znaczącym zmarszczeniem brwi. Jego ręka musnęła delikatnie gnata, niby udo kochanki. - Nie znasz mnie? - zapytał Zjawa tym swoim chrapliwym głosem. - Nie wiesz kim jestem? - Nie wiem po co tu jesteś. - odparł Angelo, nie dając się wyprowadzić z równowagi. - Pies ma ostatnio wielu interesantów. - Ja i Ramirez możemy zaczekać. Napijemy się, pobawimy z którąś z waszych dziewczynek. Zadzwoń tylko do Psa, że jesteśmy nieco wcześniej niż chciał. Jak nas dobrze ugościsz, nie będzie musiał się spieszyć. Ramirez lubi czarne. Ja wolę Azjatki. Macie taki asortyment, amigo? Przystojniak w garniaku zmrużył oczy. Nie wiedział od kiedy Pies knuł coś ze Zjawą i nie podobało mu się, że nie jest w temacie. Z tego co pamiętał, ci dwaj raczej się omijali - coś musiało się zmienić. Nie podejrzewał wszak, żeby szef Azteców miał aż tak duże jaja by przyjechać do ich gniazdka tylko z jednym mięśniakiem i łgać w żywe oczy o spotkaniu z liderem SV. Jakby nie było, wraz ze śmiercią Uccoza wybuchła wojna, a na wojnie nie wybrzydza się przy doborze sojuszy. Byleby jakoś przetrwać... i się obłowić. Angelo zaciągnął się porządnie szlugiem, po czym rzucił go na ziemię i zadeptał butem. - Amigo, w takim razie zapraszamy do najlepszej poczekalni w Mexico! - rzucił z jowialnym uśmiechem, po czym zwrócił się do Juana - Wybierzesz coś naszym gościom? Masz nosa do słodkich cipek... choć to raczej nie nos. Mrugnął do kumpla. Sytuacja wyglądała na w miarę opanowaną więc Alvarez pozwolił sobie na uśmiech po komentarzu kolegi. Nie zamierzał jednak tracić czujności. Ci którzy przestali być czujni wąchają kwiatki od spodu. - Coś się dla was znajdzie, wchodźcie do środka. - Po tych słowach stanął obok drzwi i gestem wskazał wnętrze budynku zapraszając do środka. Nie chciał zostawiać odsłoniętych pleców. Weszli. Takim swoim, kaczym chodem motocyklistów. Kiedy Zjawa mijał go w drzwiach Alvarez poczuł dziwny zapach. Motocyklista pachniał benzyną i papierosami, ale ponad to wyczuł od niego jeszcze coś. Jakąś nieuchwytną woń, trudną do opisania czy zidentyfikowania. Jakby stara krew, psujące się zęby lub mięso, ropiejąca rana? W każdym bądź razie słodkawo-mdlący odór, nie tak jednak intensywny, aby był nieznośny. Jednak ta nutka nieprzyjemnego smrodu spowodowała, że Alvarez poczuł niepokój. taki dziwny. Nieco irracjonalny. A może to była kwestia tego, że Zjawa w przestępczym świecie Mazatlan miał opinię krwawego i okrutnego sicarios? Może. W każdym bądź razie ten niemal dwumetrowy koleś wytatuowany jak sam diavolo budził lęk i szacunek. Ramirez był zwykłym zbirem, chociaż naszywka na jego kurtce wskazywała rangę zabójcy dla klubu. Weszli do środka i przez chwilę rozglądali się ciwkawie. - Gdzie te panienki? - Usiądźcie tu na dole, zaraz załatwimy chickas które będą odpowiadały waszym upodobaniom. Na początek napijmy się tequili. - Juan zaczął pełnić rolę gospodarza. - Carmelo, zadzwoń do Psa i powiedz, że amigos z Azteków przyjechali i czekają u nas, Ede, skocz na górę i każ przygotować się Juanicie i Dolores. - Juan starał się zachować spokój choć przeczucie mówiło mu że nie może pozwolić sobie na choć chwilowe rozprężenie i brak skupienia. Wiedział, że o ile nie da się zaskoczyć to powinien poradzić sobie z Aztekami choćby wręcz. Dodatkowo z pogotowiu byli jeszcze pozostali SV, którzy mogli przeważyć szalę zwycięstwa w ewentualnym konflikcie na “właściwą” stronę. - Juanita i Dolores - prychnął Ramirez. - Żadne z tych imion nie brzmi jak imię Azjatki. Szefie. Mówiłeś, że Pies mówił, że mają najlepsze cipki w Mazaltan. A tu, puta, jakaś bieda. - Zachowuj się - prychnął Zjawa. - Mam nadzieję, że jakaś dobra wóda też się znajdzie? Na to pytanie Angelo tylko czekał, bo w wrodzona gracją wyciągnął spod biurka butelkę tequilli, rozstawił dla każdego po kieliszku, po czym płynnym ruchem zaczął nalewać. - Siniores, jest taka zasada - o cipkach, jak i o wódzie mówi się po, a nie przed. Skosztujecie, to się wypowiecie. Powiem wam tylko, że renoma sama się nie zrobiła. Ktoś musiał pociągnąć tego loda, a nasze panny robią to po mistrzowsku. To co, za dobrego lodzika? Angelo uniósł swój kieliszek do góry. - Za lodzika - zgodzili się chętnie. Post stworzony wraz z Mirą i Armielem |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:00. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0