Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 19-10-2019, 17:27   #11
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację
NARADA 1: Część 1



Natura najwyraźniej była sprzężona z nastrojem Vincenta, bo pokazywała tym deszczem jego uczucia. Przygnębienie, rezygnację i całkowity brak entuzjazmu.
Tarot tego nie ułatwiał. Dyndająca na linie w rytm podmuchów wiatrów zmumifikowana główka dziecka przebita trzema długimi szpilami. Forma której nie zmieniał od kilku godzin.

Zderzenie nastąpiło nagle i było zaskoczeniem dla Vincenta, który spoglądał na brata w nieszczęściu...


… z odrobiną zmieszania i lekkiej irytacji. Niespecjalnie zainteresowany skarbem owego mężczyzny. Miał wszak bowiem na głowie o wiele ważniejsze sprawy. Westchnął ciężko, czekając aż ów człowiek pozbiera swoje rzeczy i pójdzie w swoją stronę.
Tarot zaś obrócił pozbawioną oczy twarz w kierunku owego mężczyzny, puste oczodoły obserwowały go, a usta próbowały coś powiedzieć. Niemniej były całkowicie zaszyte. Poza tym… Vinc wiedział, że Tarot nie mówi. Nigdy.
Jego tamatebako, Katami no hako, jego skrzyneczka ze skarbem w środku. Zdobyta niecałą godzinę temu od cwanego japońskiego handlarza starzyzną. Oczywiście nie żaden oryginał, ale bardzo dobra podróbka...
...była nim ten...ten...niecnota, nie wpadł na niego jak baran na ceglaną ścianę.
Domino najchętniej opieprzyłby faceta od góry do dołu, ale zwrócił uwagę, że on też ucierpiał w tym zderzeniu urody z godnym szacunku wiekiem.
- Hej, kolego. Żyjesz? Nic sobie nie złamałeś? - Dominik pozbierał się z bruku podając tamtemu rękę.
- Żyję, nic sobie nie złamałem. Do widzenia.- rzekł uprzejmie, acz bez entuzjazmu Amerykanin ściskając pospiesznie dłoń drugiego mężczyzny. Po czym ruszył do magazynu, mając dość pogody, jak i tego miasta.
To było jak włożenie palca do kontaktu. Lekki, umiarkowanie przyjemny, wstrząs.
Przebudzony.
Gabriel wahał się może sekundę.
- Zaczekaj. Nie znamy się, ale miałbym do ciebie pytanie. Jak tam w Fundacji?
- Nie jestem stąd.- stwierdził krótko Vincent ruszając ku celowi i poświęcając drugiemu magowi/adeptowi/uczniowi większej uwagi.
- Jasne -mruknął Domino - No nic, Powodzenia w życiu...zaraz moment. Ty też przyszedłeś tu na wezwanie Odysa?
Vincent zatrzymał się i spojrzał na drugiego maga. Wzruszył ramionami i rzekł ruszając.- Tak. Ale pogadamy w drodze. Po co mamy stać w deszczu, skoro obaj idziemy do magazynu.
- Dobrze - ucieszył się Domino - Tak przy okazji, jestem Gabriel.
- Vincent LaCroix… miło mi.- odparł krótko Hermetyk nie wdając się w szczegóły. Przyspieszył kroku, bo bez parasola zaczął moknąć. - Więc… ile nasz dzielny i nieustraszony przywódca ci powiedział?
- W sumie nic. Usłyszałem tylko garść frazesów o wielkiej misji dla nowej fundacji, o szansie na odpuszczenie win, o tym że mogę być przydatny jeśli tylko popiszę pięcioletnią lojalkę - Domino machnął dłonią - Ale teraz przysięgam, wydobędę z niego więcej.
- To samo usłyszałem… - westchnął Vincent i wzruszył ramionami. - Z jakiego powodu cię wybrano, jak nabroiłeś?
- Długo by mówić, jestem bardzo niegrzecznym magiem. Ty pewnie też. Ale oto i nasz cel.
- Nie. Ja popełniłem straszniejszą zbrodnię. Miałem pecha.- stwierdził z enigmatycznym uśmieszkiem Vincent.
- Od kiedy pech to zbrodnia? - uśmiechnął się Gabriel - Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że zapuszkowali cię za niewinność. Jak dziewięćdziesiąt procent zbrodniarzy. Ech, bycie niewinnym ssie.
- Pech jest zawsze zbrodnią wśród magów. Bo co robimy zawsze wiąże się z ryzykiem.- odparł enigmatycznie Vinc.

***
Po posprzątaniu miejsca narady Ulisses postanowił wyjść przed budynek. Stał pod drzwiami wsłuchując się w miarowy stukot kropel o zadaszenie w postaci zardzewiałej, krzywo pomalowanej blachy. Ręce trzymał w kieszeniach, spoglądał gdzieś w dal i chyba myślał. Trudno było dwójce hermetyków stwierdzić czy czekał na nich, czy też wyszedł się przewietrzyć.
Może nie było między tym różnicy.
Vincent podszedł do niego i spojrzał na budynek magazynu, a potem na Odysa.
- Uroczo. - rzekł sarkastycznie, po czym wszedł do środka gdzie… było równie obskurnie, ale przynajmniej sucho. W miarę…
- Byleby nie było to uroczysko - Odys rzucił pod nosem wpatrzony w dal. Poinstruował Vinca gdzie spotka Morrisa.
- Przeżyję bez spotykania tego… typka.- mruknął krótko Vincent przez ramię.

***
Nie. To nie mogła być prawda.
Jules zamrugała próbując wyostrzyć wzrok. Liczyła, że ułamek sekundy potrzebny na to, sprawi, że widok przed nią ulegnie zmianie.
Jej ciało było jedną, wielką wibracją, w jaką wbijały je napięte do ostateczności mięśnie.
Strach i zaskoczenie przemieniły się w gniew już po trzecim mrugnięciu.
Gorąca krew jej przodków pchnęła skołowaną i naćpaną kobietę do działania.
Ile razy musi go zabić, by poczuć się bezpieczna?
-Ty… - krzyk uwiązł brunetce w gardle, gdy prawa dłoń nabrawszy własnego rozumu macała w poszukiwaniu broni. Zacisnęła się na czymś chłodnym… Jules nawet nie zauważyła, że to butelka. Szepty… szepty wokół narastały gorączkowo. Czuła ich radość, podniecenie. Ruszyła do biegu, nie mogąc znieść zadowolonego z siebie uśmieszku na twarzy Chrisa - Ty nie żyjesz! Nie żyjesz, ty gnoju!
Chciała wydrapać oczy temu, który przysporzył jej cierpienia.
Atak Jules był gwałtowny i całkowicie zaskoczył Alexa, który jedynie zdążył się lekko odsunąć... nie zmieniło to jednak faktu, iż butelka trzymana przez kobietę uderzyła go w bok głowy. Chociaż cios nie był okrutnie silny, to samo uderzenie spowodowało, że ekstatyk spadł z krzesła, a potężny ból głowy wirował mroczkami.
Zanim zrobiła to butelka, burza myśli przeleciała przez głowę Alexandra. Czyżby zbrzuchacił tą dziewuchę? Nie był w tym mieście dostatecznie długo. Jakaś członkini jego kultu? Nie kojarzył jej. Jedna z jego…? Wtedy mniej więcej poczuł ból głowy spowodowany atakiem butelki. Ekstatyk spadł łapiąc się za głowę, czując drobną wilgoć i wyciągnął do kobiety rękę w obronnym geście.
- Spokojnie! Spokojnie, proszę!
Strąciła go z kamiennego tronu!
Jules ledwo łapała powietrze zaszokowana, że znowu spadł.
W ułamku sekundy stało się jednak krystalicznie jasnym to, że przecież poprzednim razem upadek skończył się jego powrotem.
Nie da mu szansy teraz.
Jules skoczyła na leżącego, sięgając ku jego szyi. Nie pozwoli mu nawiedzać siebie. Zetrze ten pewien siebie uśmiech.
-Zamknijcie się! - z jej ust dobiegł niemal warkot gdy siedząc okrakiem pochylała się nad mentorem - To wszystko przez Ciebie skurwielu… - wycharczała mu w twarz.
Wiedział, że nie miał co się kłócić z oszalała kobietą. Na razie starał się upewnić, że nie zrobi mu więcej krzywdy.
- Przepraszam!
Pub zamilkł, wyraźnie zainteresowany tym zajściem... jednak nikt z bywalców wyraźnie nie zamierzał reagować. Nawet obsługa wydawała się ostrożna, acz poniekąd rozbawiona.
- Przepraszasz? Teraz? Za co konkretnie? Co?! - Jules żałowała, że nie jest jak Roberta. Ten jeden raz chciałaby móc po prostu odrzucić swe człowieczeństwo. Na chwilę. Szarpnęła Christophera z widocznym wysiłkiem - Za to, że mnie zdradziłeś? Czy za to, że chciałeś zabić? Za co?! - krzyczała mu prosto w twarz.
- Za to. - z całych sił odepchnął kobietę od siebie i z całą prędkością tchórza wybiegł z pubu. Na zewnątrz, szybko oddalił się i jeszcze raz sprawdził swoją głowę, starając się oszacować zniszczenie.
- Stój! - wysapała Jules łapiąc głębokie hausty powietrza i zbierając spomiędzy krzeseł na czworakach.
Nie widziała tłumu, jedynie cienie. Głosy wokół niej przekrzykiwały się za to głośno i wyraźnie. Część zachęcała do pościgu. Część kpiła a część podrzucała pomysły na załatwienie mentora.
Jules wypadła z pubu rozgarniając cienie ramionami. Ustępowały chętnie.
Ruszyła za Chrisem na pełnym biegu, choć serce kołatało w piersi. Tyle dobrego, że pompowana adrenalina szumiała już w uszach i tłumiła wszystko inne.
Dopaść, powalić, unicestwić. Zniszczyć jak on zniszczył ją.
Gnała ile starczało jej sił w kruchym i nafaszerowanym dragami ciele.
Skręcił tutaj?
Słyszała go niedaleko przed sobą?
Biegła póki nie poczuła kłucia w okolicach serca a białe mroczki nie zaczęły wirować przed oczyma.
Zamrugała by się ich pozbyć. Łapała powietrze spierzchniętymi ustami.
Gdy znowu wyostrzyła wzrok, mentor zniknął. Zamiast niego gdzieś w oddali znikał jakiś facet zupełnie do Chrisa niepodobny.
Jules przejęło lodowate zimno.
Przywidział się jej?
Tak realnie? Przecież czuła go, rozbiła… mu…
Jules objęła się ramionami i skuliła w pół rozglądając wokół nerwowo.
Jeśli to zwidy, to komu zrobiła krzywdę?!
Kogo goniła? Adrenalina opadła a high odszedł w niepamięć. Brunetka zaczęła trząść się i szczękać zębami przerażona. Ruszyła na nowo. Kierowała się na miejsce wyznaczonego spotkania.
Odys. Musi powiedzieć Odysowi. Że oni mieli rację. Była niebezpieczna…

***

Alexowi chyba udało się zgubić wariatkę, jeżeli go goniła. Zdjął na razie szalik i przyłożył go do rany na głowie. Miał nadzieję, że nie przyklei się do skóry, Ciągły ból, stres i adrenalina sprawiały, że ekstatykowi zrobiło się trochę słabo. Oparł się o ścianę jednego z budynków, aby złapać powietrze. Musi się dostać do tego cholernego magazynu, to jego jedyna szansa na jakąś pomoc medyczną. Trochę się zataczając Ekstatyk dotarł pod właściwy adres i wbiegł do środka.

***

Vincent poszukał sobie jakiegoś wygodnego pudła by na nim usiąść i zabrał się do tasowania kart, dla zabicia czasu.
W tym momencie do pomieszczenia wbiegł Alex, chociaż lepszym określeniem by było, że odbił się od Odysa, z gracją słonia lądując na zadku i zasłaniając się obronnie.
- Nie po twarzy!
- Spokojnie - chórzysta spojrzał na wcześniej rozpędzony obiekt który zjawił się w obszarze jego percepcji, identyfikując kształty siedzącego człowieka ze znanym sobie przebudzonym. Uśmiechnął się lekko wyciągając rękę ku ziemi aby pomóc mu wstać.
- Szalona kochanka czy jej mąż?
Trochę wstrząśnięty ekstatyk wstał przy pomocy Odysa, ewidentnie wstrząśnięty.
- Jakaś baba złapała mnie w barze i zdzieliła butelką. - odłożył szalik, który robił mu za prowizoryczny bandaż - Wygląda jak?
- Co się tu wyprawia? - Morris wyszedł z miejsca biurowego rozglądając się po zebranych - A temu na ziemi co? - zapytał Odysa.
- Też chciałbym wiedzieć - chórzysta powiedział spokojnie - dobrze, że jesteś. Poczekasz na ewentualnych przybyszy. Chodź - spojrzał na ekstatyka - trzeba cię opatrzyć.
Drzwi do magazynu otworzyły się z rozmachem jakby do środka miała wkroczyć armia a nie chuda, rozczochrana i nieco rozhisteryzowana Jules.
- Odys?! Morris?! - wrzasnęła jakby nie mogła się usłyszeć. Była ewidentnie przerażona. Zapadnięte w sobie spojrzenie wskazywało na to, że nie była w pełni ‘tutaj’.
Alex wydał z siebie przerażony krzyk i schował się za Odysem.
- To ona!
Wkraczającym, najpierw mężczyżnie a potem kobiecie… Vinc przyglądał się bacznie, aż beznamiętnie.
Jego awatar zawirował zmieniając się w czarną plamę… pojawić się obok kobiety jako
zamaskowana czarna postać idąca po linie i żonglująca siedmioma ostrymi sztyletami.
LaCroix skupił swój wzrok na dziewczynie odruchowo przetasowując karty. Mag któremu dziewuszka rozkwasiła czoło, był mniej interesujący.
Chórzysta podszedł do kobiety powoli, nieśpiesznie. Położył jej rękę na ramieniu, prosty gest, niemal pierwotny, a tak wielu o nim zapomniało. To dotyk życie wyrywał z objęcia snów, mar, delirium czy po prostu strachu. Przybliża to co odległe do sfery profanum. Nie trzeba było magy, zwykli ludzie też posługiwali się tą mocą.
- Miło, że dotarłaś na zebranie - uśmiechnął się spokojnie - to członkini naszej fundacji - przedstawił ją reszcie - chodźmy do środka, w przejściu strasznie wieje.
Na dotyk Odysa, Julka wzdrygnęła się i spojrzała nieprzytomnie w górę. Zamrugała i westchnęła po to by uchwycić maga za ubranie na piersi i przylgnąć do niego kurczowo:
- Odysie… Oni mieli rację! Mieli rację! - mówiła gorączkowo lecz poddała się, dając wprowadzić dalej.
Chórzysta wziął mówczynię pod rękę - nie chciał aby w tym stanie sama jeszcze na coś wpadła, miał dość pielęgniarskiej roboty już z jednym magiem. W trakcie krótkiego spaceru w stronę sali narad rzucił tylko cicho.
- Wszyscy jesteśmy niebezpieczni, to bardzo przydatna cecha.
- Ale… On był niewinny… - zamruczała Jules z niejakim zaskoczeniem. - Przydatna?
- Każdy z ludzi którzy zmienili świat był niebezpieczny - chórzysta wyjaśnił krótko wchodząc do sali i podsuwając kobiecie krzesło - powinnaś raczej martwić się nie o to, że jesteś niebezpieczna, lecz to z jaką mądrością kierujesz to niebezpieczeństwo.
Zostawił ją samą i zniknął za rogiem idąc w stronę apteczki.
- Kto jest niebezpieczny, ten jest niebezpieczny…. - mruknął Vincent chowając karty do kieszeni i wyciągając papierosy. On sam się za groźnego nie uważał. Nie używał wszak przemocy… bez potrzeby. I nie zabijał… za często.
Zapach fajek wyrwał brunetkę z zamyślenia w jakie popadła po słowach Odysa.
- Daj fajka. - raczej stwierdziła niż poprosiła patrząc jakby przez Vinca.
Amerykanin spojrzał na dziewczynę w milczeniu, na tańczące wokół jej głowy sztylety… jakby aureolę. Wyciągnął jednego papierosa, zapalił od tego który tkwił w jego ustach. I podał go jej bez słowa. Jules przyjęła fajkę również w milczeniu ale zaciągnęła się mocno spierzchniętymi ustami.
Odys wrócił z kilkoma przedmiotami wyciągniętymi ze starej apteczki. Poza tym posiadał kubek wody i zwilżony opatrunek. Bez słowa przysiadł się do kultysty ekstazy siadając bokiem do stołu.
- Nie ruszaj się - polecił, po chwili odezwał się do reszty - miło powitać całe grono. Wybaczcie brak oficjalnego przywitania, zaczynamy od chrztu krwi. Jak możecie, przedstawcie się sobie.
Zaczął przemywać brzegi rany, a następnie przeszedł do wstępnej dezynfekcji i zakładania opatrunku w sposób, w jaki nie powstyciłaby się etatowa pielęgniarka czy lekarz. To pierwsze skojarzenie było silniejsze i… zabawniejsze.
- To już chyba wszyscy, siostro? - Morris odezwał się do Odysa.
- Owszem - chórzysta uśmiechnął się krzywo.
- Więc ona też jest częścią naszej dysfunkcyjnej rodziny? - zwrócił się Alex wskazując na Jules - Uroczo, a tamten? - tu wskazał na Vincenta.
- Tak, siostra i Jules są częścią. Tak samo jak LaCroissant. - dodał niedbale Morris.
- I Moryc.- odgryzł się bez entuzjazmu Vinc.
Walker wstała raptownie zaciskając palce na papierosie w ustach. Podeszła z wyciągniętą ręką do rannego wbijając w niego wzrok.
Alex podskoczył wydając z siebie bolesny syk.
- Już się poznaliśmy. Przyznam nikt mnie jeszcze nie przywitał butelką w ten sposób.
- Nie. Nie opowiadaj. - stwierdziła z poważną miną po czym nagle uśmiechnęła się szeroko ukazując zęby. Przypominało to raczej wilczy grymas niż kobiecy uśmiech. - Wybacz. Ja… Pomyliło mi się…
Czekała na reakcję Alexa.
Ekstatyk trochę niespokojnie podał kobiecie rękę w niepewnym uścisku.
- Cokolwiek bierzesz, powinnaś odstawić. Nie zgadza się z tobą.
Jules nie odpowiedziała ale uścisk był mocny i rzeczowy, może nawet stanowił wyzwanie? Kompletnie odwrotny do wrażenia jakie sprawiała.


 
__________________
Mother always said: Don't lose!
Seachmall jest offline  
Stary 19-10-2019, 20:03   #12
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
NARADA 1: Część 2

- Dość ciekawe.. przypominanie.- stwierdził cierpko Vincent i skupił spojrzenie na Odysie.- Poznamy więc coś więcej na temat owej Fundacji, którą mamy założyć, czy może nadal będziemy prowadzeni na ślepo?
- Na początek, zapoznajcie się ze sobą - chórzysta odpowiedział zimno - to też część fundacji. W tym czasie skończę z pacjentem i pójdziemy do biur.
- Vincent La Croix. Eks - bani Fortunae… tytuły sobie daruję, bo nie wiem czy jakieś zostaną mi zachowane do procesu. A i tak zawsze uważałem je za marnowanie papieru na wizytówkach.- Vinc uznał, że powinien zacząć od siebie. - Człowiek od Public Relations… zazwyczaj.
- Jules Walker, kobieta od snów i dusz. - Brunetka podchwyciła styl wypowiedzi Vinca. Odsunęła się nieco od Amerykanina, a jej krwiste trampki zapiszczały przeraźliwie na podłodze.
- Alex Dubois… wieszcz, Guru Kultu Zamkniętych Oczu, mówca przyszłości, przewodnik szczęścia. - powiedział dość dumnie francuz, chociaż nie uśmiechał się zbytnio,
- Gabriel bani Criamon - Domino wstał by ukłonić się uprzejmie, acz z godnością - Handlarz antykami z Warszawy. Wiecie, Warszawa, białe niedźwiedzie.
Walker zachichotała pod nosem, patrząc z ukosa na Gabriela.
Morris natomiast milczał.
Jules zanuciła pod nosem łypiąc na Morrisa z krzywym uśmieszkiem:


“The time to hesitate it through
No time to wallow in the mire
Try now we can only lose
And our love become a funeral pyre

Come on baby light my fire
Come on baby light my fire
Try to set the night on fire”

Przyglądając się temu wszystkiemu Vinc ćmił markowego papierosa i zastanawiał się kiedy zaczną wstawać i przemawiać o swoich problemach z używkami. Bo obecnie ich kółko wzajemnej adoracji tak właśnie wyglądało. Jak spotkanie klubu AA wprost z amerykańskich filmów. Miał nadzieję, że mimo obecności “guru” w ich szeregach nie będzie zmuszony do uczestnictwa w jakichś głupawych ćwiczenia grupowych mających wzmocnić więź w drużynie. W końcu byli Tradycją i raczej nie powinni praktykować korporacyjno-sekciarskich metod Technokracji.
Hermetyk, do którego śpiewała Jules spojrzał na nią z wyraźnym brakiem zainteresowania.
- Wybacz Jules, nie jesteś w moim typie. - mruknął.
- Ty w moim też nie. - odparła brunetka z szerokim uśmiechem gibając się na piętach i krzywiąc się na prozaiczność rozmowy. Musiała pamiętać o tym, że inni żyją w innych wymiarach. Jak stała, tak przykucnęła nadal nucąc pod nosem.
- Skoro mamy przeprowadzić wieczorek zapoznawczy to, jak przystało na wyrzutków społeczeństwa, podzielmy się naszymi grzeszkami - Domino wciąż stał - Ja zacznę. Zamiast czytać kolorowanki i książki dla dzieci zdobyłem parę tekstów Nephandi. Żeby było ciekawiej wrobiono mnie też w morderstwo poprzedniego właściciela jednego z tych nośników informacji. Żeby wszystko było jasne, nie uważam siebie za niewiniątko, ale nigdy nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nawet nie przejechałem autobusem bez biletu. Przy okazji podziękuję też Odysowi za okazję do współpracy z interesującymi ludźmi. W naszym stadzie mogę zajmować się śledztwem, podróżą do Umbry, a w ostateczności robić za kontakt z mediami. Tyle - Gabriel ponownie usiadł na skrzynce w magazynie.

Odys skończył pracę nad głową Alexa, w tak zwanym międzyczasie przysłuchując się wypowiedziom. Prawdę mówiąc nie musiałby wcale opatrywać głowy kultysty, rany nie były poważne, a po prostu jak zwykle w takich wypadkach wyglądają gorzej i zalewają krwią twarz. Jednak miało to dwie poważne zalety - uspokojenie kultysty oraz zapewnienie spokoju ducha kobiecie. Wiedział, iż poczuje się lepiej gdy ktoś zajmie się jej “ofiarą”.
- Zaszczep się na tężec - polecił magowi chłodno.
Po chwili rozejrzał się po wszystkich.
- Mnie mieliście już niewątpliwą przyjemność poznać. Morrisa trochę gorzej - spojrzał na hermetyka przelotnie - to Morris Conway bani Flambeau, na obecną chwilę stanowi w hierarchii dowodzenia drugą osobę po mnie. Warto zatem aby wykazał więcej ogłady.
Chórzysta wstał.
- Chodźmy do biura, jest tam trochę cieplej, woda i normalne stoły. Tam dokończymy.
Chórzysta poprowadził grupę między skrzyniami w stronę korytarzy. Gdy weszli do środka, zajął miejsce u szczytu stołu powstałego z mniejszych, zsuniętych ze sobą.
Zaczął gdy wszyscy zajęli miejsca.
- Jeśli nie chcecie mówić z jakiś przyczyn się tutaj znaleźliście, nie ma takiej potrzeby. To nie jest terapia grupowa, a w ostatecznym rozrachunku nie uważam aby była takowa potrzebna komukolwiek w stopniu większym niż typowym dla fundacji wojennych.
Zrobił małą przerwę. Pozwolił im przeanalizować ostatnie słowa.
- Tak, fundacji wojennych. Jeśli ktoś liczył na jasno zdefiniowane cele, podcele, wymagania, obszary działania oraz teczki pełne informacji, to muszę zabić te nadzieje. Nie jest to najważniejszy punkt dla Tradycji, do ważnego przebudzeni sami garnęli się. Jesteśmy w sytuacji gdy jeśli chcemy mieć krzesło, to musimy na nie zarobić, kupić i samemu złożyć. Analogia z krzesłem tyczy każdego aspektu, zdobycia informacji, wywiadu w mieście, wpływów i dróg do celu głównego: wyspy Man. Tutaj należy zbudować przyczółek Tradycji.
Złożył ręce na stole, zaplatając palce. Wyprostował się na krześle.
- W okolicy aż roi się od Technokracji. Wiem o możliwym występowaniu nieumarłych w mieście oraz zmiennokształtnych na granicach, jednak, co oczywiste w takim środowisku nie wychylają się jeszcze bardziej niż zwykle. Ze względu na te warunki, ogłaszam ciszę radiową. Żadnych poufnych informacji drogami elektronicznymi w surowej postaci. Dopóki nie nabierzecie pewności, iż ktoś konkretnie was inwigiluje, można zwoływać mniej ważne spotkania, magyczne metody szyfrowania lub kody językowe, języki czy inne symbole są dozwolone. W przypadku podejrzeń, przechodzimy na komunikację dyskretną, począwszy od skrytek pocztowych, a skończywszy na w pełni magycznych metod komunikacji. Zanim przejdę dalej, czy ma ktoś pytania i uwagi do tego punktu?
- Co jest takiego szczególnego w tej akurat wysepce? - zapytał beznamiętnym tonem Vincent. - Co wiemy o miejscowej Technokracji? Czy w ogóle coś wiemy, poza tym że jest? Czy może to wysublimowany sposób na wybicie nas rzucając naszą grupkę gołą i wesołą wprost na bagnety wroga? Swoją drogą nie jestem może generałem, wojsk nigdy nie prowadziłem… ale rozsądnym podejściem do tego problemu, będzie sobie założenie wpierw bazy na pobliskim terenie nie należącym do Technokracji i stamtąd ostrożne zapoznawanie się z terenem działań, infiltrowanie i subtelne podbijanie terenu. Kroczek po kroczku.
- Rada jest w tym względzie dość enigmatyczna - Odys powiedział szczerze - nie będę was okłamywał, jeśli zrobimy dokładnie to czego pragnie Rada, wszyscy przegramy. Mówiąc wszyscy, mam na myśli i nas, i Radę, i Dziewięć Tradycji. To jest temat na później. Działanie od zewnątrz i subtelność zazwyczaj źle się kończy. Może miałeś na myśli walkę podjazdową, ale ona ma sens tylko gdy przeciwnik jest zajęty innym aspektem. W innym wypadku działania dyskretne są efektywne wyłącznie od wewnątrz. Oczywiście, nie całkiem od wewnątrz, temu też przyczółek zakładamy tutaj, a nie na wyspie.
Vinc zaciągnął się papierosem uśmiechając krzywo. - Misja samobójcza. No cóż… nie żebym był zaskoczony.
- Nieszablonowe działania, tak? - Julia wyprostowała się z westchnieniem jak po długim śnie.
- I tak najlepsze za co zwariowana siostra tu jest. - odezwał się Morris.
- Nie określiłbym tego misją samobójczą - Odys powiedział chłodno - Gabriel dobrze zaczął od tego w czym czuje się mocny. Proszę, nie krępujcie się podzielić swymi specjalnościami oraz tym na jaką rolę się zapatrujecie.
Jules zapatrywała się głównie w swoje paznokcie. Cała ta gadka o tym w czym czują się mocni, specjalności… wyjść i tak wszystko wyjdzie w praniu.
Przekrzywiła głowę.
Otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć i… zamknęła je na powrót.
- Śnienie, duchy, myśli, emocje - zamamrotała ostatecznie rozmarzonym tonem - opętanie, albo tworzenie przydatnych zabawek. Jaka moja rola? - spojrzała bystrzej na Alexa.
Alex się chwilę zamyślił.
- Nie posiadam zbytnich zastosowań bitewnych. - zaczął ekstatyk - Do tej pory… oszukiwałem świat śniących i przebudzonych, że niby wielki prorok ze mnie, ale to po prostu fart i gra aktorska. Mógłbym znaleźć nam poparcie w lokalnej populacji… albo uwieść technokratkę, aby wyciągnąć informacje.
- Najlepiej będzie - odezwał się w końcu Morris - jeżeli zajmę się sprawami bojowymi i przygotowywaniem Fundacji do walki. Widzę, że tu raczej na wiele liczyć nie mogę... od razu.
- Tak - Odys potwierdził - docelowo chciałbym aby każdy chociaż minimalnie obchodził się z bronią palną i taką posiadał. Dla mniej zorientowanych, wyjaśnię, iż zaklinanie amunicji jest jedną z lepszych rzeczy jakie możecie zrobić przygotowując obronę osobistą.
- Tylko może bez bycia trigger happy. Prędzej postrzelicie siebie niż zabijecie Hit-Marka. - dodał Morris trochę bardziej jak nauczyciel niż było to spodziewane.
Chórzysta darował sobie komentarz o autoironii “trigger happy” i tylko spojrzał wyczekująco na Vinca.
- Mogę zaklinać broń i amunicję, bo trochę biegły jestem w … Pierwszej. Moim królestwem jest jednak umysł i przypadek. Acz i na sferze ducha trochę się znam. Poza tym…- Vincent puścił kółko dymu. - My w Fortunae zajmowaliśmy kontaktami z Śmiertelnymi i związanymi z tym sprawami. Mam swoje kontakty, ale na jakieś tam wysepce raczej są nieprzydatne. Poza tym jestem w miarę biegły w kwestii, architektury… szeroko rozumianej sztuki i okultyzmu. Biegle władam łaciną i arabskim, więc jeśli trafią się nam jakieś księgi, będę w stanie je przetłumaczyć.
Ulisses uśmiechnął się pod nosem przysłuchując się przemowie hermetyka. Trudno było wyczuć czy to w sympatii, zadowoleniu czy może jakimś dziwnym rozbawieniu. Westchnął ciężko.
- Taaaak - rozejrzał się po zgromadzonych - tutaj znajdziecie mnie pod paszportem Jackob Fouquet. Nie przywiązujcie się do tego miana, lecz w razie kontaktu ze śpiącymi, pod tym łatwiej mnie szukać.
Położył na stole kartkę.
- Aby nie robić zbędnego zamieszania, tutaj macie numer telefonu do mnie, wpiszcie też swoje. Przy okazji wymieńcie się numerami. Obostrzenia komunikacyjne w dalszym ciągu obowiązują. Mam pewien zamysł co do każdego z was, na początek. Są tematy które chcecie poruszyć nim przedstawię wam naszego gościa?
- Zasoby jakimi dysponujemy? Pojazdy? Gotówka? Budynki na miejscu? Broń? Bo póki co mam rewolwer przemycony jako niedziałający zabytek z wojny secesyjnej.- zapytał Vinc cierpko. Więc trudno było stwierdzić, czy mówił prawdę w kwestii tej broni.
A Tarot unosił się nad Vincentem będąc jego lustrzanym odbiciem, pomijając takie detale jak rewolwer w każdej dłoni, pas z nabojami wzorem dawnych rewolwerowców. I siedem monet krążącym wokół niego jak stado wściekłych os.
- Moje prywatne zasoby- Odys wyjaśnił krótko - uważasz, że potrzebujemy fundacyjnej floty aut? Załóż fałszywą firmę, fundację, organizację charytatywną i je nam skombinuj. Będą problemy z bronią? Kto nie wyposaży się we własnym zakresie, pomożemy. Jak wspominałem - podkreślił ostro - analogia z krzesłem. Zarób, kup, skręć.

- Czyli ta twoja dyplomatyczna przemowa oznacza ni mniej ni więcej, że… gówno dostaliśmy na tę misję? Ten jeden…- hermetyk Fortunae wskazał dłonią pomieszczenie.- … magazyn ? Odysie… Zebrałeś tutaj ekipę magów pokrzywdzonych przez Tradycje. Nie musisz cukrzyć… możesz powiedzieć wprost.
- Gdybym chciał, mogę na tygodnie zablokować tutejsze porty - spojrzał na Vincenta łagodnie - bez magy. Jestem ja, jesteśmy my. Ktoś jeszcze ma zamiar beczeć jak mało wsparcia tradycji dostaliśmy? To powiem mu, że Tradycje to też on. Tradycje nie mają niczego ponad to czego nie zdobędą magowie w nich zrzeszeni. Mam nadzieję, że rozumiecie.
Kobieta nie rozumiała ani celu ani powodu z jakiego się tu znalazła. Coś mieli robić jak Ikea? Zasłuchała się w głosy szepczące wokół niej.
Odys wstał i ruszył do pokoju obok. Zniknął w nim na kilka chwil, wracając z Joycem u boku, prowadząc go pod rękę, bardziej po przyjacielsku niż kontrolując ruchy. Podsunął technokracie krzesło po swej prawicy. Pozwolił mu usiąść, sam zrobił to po nim.
- Spokojnie Joyce.
Zwrócił się do technokraty myśląc “chociaż wolałbym abyś miał więcej ludzkich emocji”. Po chwili odwrócił się do zebranych.
- Rada jako uosobienie mądrości Tradycji, postanowiła sprezentować nam jeńca. To jest Joyce, technokrata, cyborg, członek Iteracji X. Ale też istota ludzka za której życie jesteśmy odpowiedzialni. Rada wszystkich nas wrobiła w ten ponury żart. Twierdzą, że Joyce może być przydatny, ja twierdzę, iż już wszystko co przydatne z niego wyciśnięto. Więc jesteśmy w sytuacji gdy na obecną chwilę wypuścić go nie możemy, chociaż byłoby to najmniejsze zło w idealnym świecie. Bez możliwości jest jednak dużym złem dla wszystkich, kwestia implikacji. Co zatem jest możliwe? Niestety, przetrzymywanie. Nie będziemy prowadzić przesłuchań, torturować, badać, nic z tych rzeczy.
Zrobił krótką przerwę, którą wykorzystała brunetka na wyjście. Zupełnie nie po angielsku.
- Zasady są proste, pilnujemy Joyce'a w dyżurach dwanaście godzin. W tym czasie możecie zająć się bardziej statyczną pracą czy badaniami. Jeśli Joyce zacznie czynić magye lub w jakikolwiek inny sposób doprowadzi do dekonspiracji fundacji, macie prawo przeciwdziałać temu najskuteczniej jak potraficie. Jeśli czujecie się na siłach, używacie kontramagy. Jeśli w danej sytuacji jest to zbyt ryzykowne, w grę wchodzi fizyczne ogłuszenie lub dekoncentracja. Joyce też wie o tych zasadach.
Odys położył dłonie wysunięte do przodu na stole, zaplatając dziwnie palce.
- Jednocześnie, jeśli ktokolwiek fizycznie skrzywdzi Joyce'a, włączą się wam stare vendetty czy chęć fizycznej dominacji, delikwentowi złamię rękę w pięćdziesięciu dwóch miejscach. Nie będzie to kara lecz cena. Jesteśmy w warunkach wojny, zatem cenę za tego typu aktu stanowi wasze cierpienie, rehabilitacja oraz możliwe niedotrzymanie warunków naszej umowy. Ale więcej konsekwencji nie wyciągnę. Joyce… może mieć ohydne poglądy, na pewno dla wielu z was, lecz za poglądy nie karzemy. Powiem więcej, nie jesteśmy tutaj aby go sądzić. Wykorzystajcie tą okazję aby się wzajemnie poznać. Jak myśli unia, jak myślimy my. Pamiętajcie, każdy nasz ruch jest jak kropla, generująca kręgi na wodzie. Za chwilę wybierzecie kolejność dyżurów.
Odys spojrzał na wychodząca mówczynię.
- Joyce, możesz powiedzieć coś o sobie - dodał wstając - Morris, poprowadź dalej zebranie.
Powoli, nie śpiesząc się zbytnio wyszedł za Jules na korytarz.
Joyce spojrzał niechętnie na magów, ale nie odezwał się do nich ani słowem.
- Przyjemna konserwa, co? - zakpił lekko Morris.
Vinc wpatrywał się z odrazą, przerażeniem i niedowierzaniem na technokratę. Na szalę przeznaczenia pochylającą się w dół, na szczurze truchło pękające tuż za nim. Olbrzymie szczurze truchło z którego wyłaniała się sylwetka w czarnej szacie z kosą w metalicznych łapkach, spod kaptura wynurzyła się szczurza czaszka ze stali, a oczodoły świeciły punktowym czerwonym światłem… jak u terminatora. Tarot ulegał wypaczeniu… wymykał się własnym regułom szepcząc coś do ucha Joyce’a.
Papieros upadł na podłogę. Vinc sięgnął nerwowo po kolejnego mówiąc urywanymi kwestiami.
- Jaja sobie robicie… też mi mądrość Tradycji… też mi wojenna wyprawa… z piątą kolumną za plecami.
Dopiero kiedy zapalił odzyskał nieco spokoju… ale nadal przyglądał się nieufnie temu osobnikowi.
- Dobrze, że nie spodziewałem się po Fortunae odwagi... jak i ciężko się spodziewać po całym tym zawszonym Porządku. - sarknął Morris - Boisz się go tak bardzo?
- Jego nie… tego co widzę poprzez niego.- odrzekł enigmatycznie Vincent zupełnie ignorując obelgi Morissa. Spłynęły po nim jak woda po kaczce.
- Jaka jest jego… kooperacja w tym wszystkim? - zapytał Alex - To "uciekinier", wobec którego mamy wątpliwości,czy jeniec?
- Jeniec. - odparł Morris - Magowie z góry już go przemaglowali... Zabawiali się tak kilka miesięcy. - spojrzał na Joyce'a, który chyba delikatnie pobladł na wspomnienie.
- Więc? Po kiego on nam? Bez urazy. - rzucił do technokraty - Ale jeżeli toster ciągle wierzy w to co mówi Wielki Brat, to czy… nie wiem… nie stanowi realnego zagrożenia dla naszej "misji"?
- Zostawmy to - zaproponował Gabriel - Trochę wiary w Odysa. Proszę, tu są moje wizytówki, imię, nazwisko i numer telefonu. Zwróćcie uwagę, że w kontaktach ze Śpiącymi używam aliasu Dominik Starzyński. A jeśli chodzi o naszego podopiecznego, to zgłaszam się do pierwszej tury dwunastogodzinnego czuwania. Ustalcie, proszę, kto mnie zmieni. Joyce, będziesz spokojny, prawda?
Joyce wciąż milczał, najwyraźniej zbyt zmęczony i niechętny do podejmowania dialogu.
- Temu będziemy go pilnować. A co do kwestii jego użyteczności... Zapytajcie Rady. - Morris wzruszył ramionami.
- Mogę ja…- odparł Vinc biorąc jedną z wizytówek Gabriela i wykładając niczym karty porcję swoich.
- Więc ty trzeci. - Morris odezwał się do Alexa zgarniając dwie wizytówki hermetyków i samemu na karteczkach zapisując swój numer, naprawdę starannym krojem pisma.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 19-10-2019, 20:30   #13
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację


Jules szła zdecydowanie.
Cała jej wychudła postać aż drżała, gdy brunetka szła byle dalej od miejsca profanacji. Przytrzymywała się dla pewności dłonią o ścianę. Nie czuła się zbyt dobrze, gdy szok za szokiem brutalnie wybijał ją z przyjemnej fazy odlotu i wyciszenia. Czy słyszała nadchodzącego za nią maga czy nie, ciężko było stwierdzić.
Odys poszedł do Jules spokojnym, miarowym krokiem. Nie dotykał jej, po prostu stanął z boku, upewniając się, iż pojawił się w jej polu widzenia.
- Aż tak bulwersujące?
- To pytanie retoryczne, co? - głos walker był zachrypnięty i zgrzytliwy - Nie.
Stwierdziła twardo na niezadane pytanie.
- Nie będę koło - aż straciła głos i zatchnęła się - tego pomiotu…
Ostatecznie niemal wypluła słowa.
- I tak byś się nim nie zajmowała - Odys stwierdził silnie - najpierw trzeba ci pomóc doprowadzić się do względnej kontroli.
- Kontroli? - głos dziewczyny stał się nieprzychylny. Jakby rozmówca ją rozczarował.
- Nie tylko nie panujesz nad sobą - Odys nie wzruszył się - ale też nie umiesz tańczyć w ogniu. Wiesz co mam na myśli. Są ludzie którzy poruszają się w malignie z gracją baletnicy. Nie są normalni w potocznym znaczeniu. To nie jest złe. Lecz tobie tej gracji brakuje. Szarpiesz się, potykasz o własne nogi, parzysz we własnym żarze, tonąc ledwo łykasz powietrze.
Na chwilę zatrzymał wywód.
- Dobrze o tym wiesz, Jules. Droga to nie tylko podboje ale również wymiana doświadczeń.
Mina Jules świadczyła o tym, że mężczyzna stracił jej uwagę kompletnie.
- Nie jestem Morrisem. Nie tańczę z ogniem. Tańczę ze światem, snem stworzenia. Chcesz kontroli nad tym? - kobieta zaśmiała się krótko i szczekliwie. - Idź wyćwicz swoją abominację. Ale nie baw się w Chrisa.
Odys uśmiechnął się kątem ust.
- To ja tańczyłem z płomieniami. Ale masz rację, do Morrisa też pasuje, będzie trzeba go podpytać - spoglądał gdzieś w dal - tańczysz ze światem, tak. Albo potykasz się o niego - pokręcił głową - widziałaś kiedyś Triadę? Kogoś z nich na własne oczy, lub potężną Inkarnę?
Był zaciekawiony, ale i w jego głosie brzmiała jakaś niewypowiedziana obietnica.
Nim przebrzmiały jego słowa Jules z dzikością pchnęła go na ścianę i wspiąwszy na palce przysunęła swoją twarz do twarzy maga:
- Nie muszę widzieć - wycedziła - czuję każdego z nich, wiem, że ich świadomość przeplata się w każdym aspekcie, śnię z Nią i czuję jej ból.
Kobieta oddychała szybko wzburzona jeszcze bardziej niż kilka chwil temu:
- To co ty nazywasz potykaniem, ja nazywam złą marą. Częścią Jej planu. Wiem czego Ona chce. Czego ty chcesz, co?

Chórzysta wpatrywał się w Jules ze spokojem wysłuchując jej wybuchu. Wydawał się teraz trochę zbyt sztywny, zbyt akademicki. Rysy ściągnięte, usta spokojne, oddech miarowy. Tylko żelazne spojrzenie zdradzało zmęczenie jakiego nie zaznają teoretycy, jakie rodzi się w bólu tułaczki i smaku świata.
- Opowiesz mi o Marze - nie poprosił, bardziej stwierdził odległy fakt - chciałem ci tylko przypomnieć, że wedle bardzo wielu magów i innych istot, my, ludzie, jesteśmy dziećmi Tkacza. Te abominacje jak je określiłaś, to jego sługi. Tak, wszystko bierze w łeb i ten świat chyli się ku końcowi. Lecz pomyśl o tym, iż ojciec ludzkości trochę zbłądził i tam zaprowadził tych którzy byli mu wierni. Lecz to ten sam Tkacz który przyniósł narzędzia i ogień. Mam nadzieję, że nie wierzysz w bajki Tradycji i Unii o magach, obrońcach ludzi. Nas zawsze było za mało, a do tego nie wszyscy w to celowali.

Jules puściła mężczyznę z wyrazem odrazy na twarzy. Odsunęła się gwałtownie.

- Nie odpowiedziałeś na pytanie. - oczy dziewczyny były zmrużone i dzikie.
- Też chciałbym wiedzieć - Odys zaśmiał się lekko - całe życie gonię odległy brzeg. Zostałem przeklęty imieniem Pana.
- Przestań pieprzyć, Odys - Jules do reszty straciła cierpliwość. - Po coś mnie tu ściągnąłeś. Po to, żeby opowiadać głodne kawałki o ogniu, drugim brzegu?
Brunetka macała gwałtownie za papierosami lub skrętem.
- Ponieważ o uwolnienie ciebie poprosił mnie przyjaciel - Odys skrzywił się lekko - a przy okazji uważam, iż ciągle nie jesteś wolna. Chociaż on pewnie uznałby, iż robota już skończona. Twa obecność tutaj to implikacja tego. Co ci przeszkadza w Joyce?

- Wątpię byśmy mieli wspólnych przyjaciół - Jules w końcu namacała jointa i dopaliła go drżącymi dłońmi. Jej podniesiony głos uciszał chwilowo pozostałe. - Co mi przeszkadza? On. Wszystko to czym jest i reprezentuje. Chcesz jego? To albo mnie odeślesz do eteryków albo załatwisz inną miejscówkę.
Kobieta wzruszyła ramionami i zaciągnęła mocno ukazując zęby.
- Jacek mnie o to prosił, poznałaś go. Nie mówiłem, że to twój znajomy - wyjaśnił. - Oczekujesz jasnego celu? Chronienia przed niewygodami? Nie, znoszenie Joyce to jedna z niewygód jaka nas czeka, i sądzę, że jest ona najmniejsza. Związaliśmy się w świetle losu, nie szanowałbym go gdybym od tak, po prostu cię odprawił.
Odys patrzył w ścianę.
- Trzeba będzie zrobić z tym co cię otacza - przeniósł wzrok na kobietę - nie tylko ty śnisz. Przyswój to sobie w trakcie tej misji - mrugnął lekko żartobliwie - a te potworki będzie trzeba jakoś stłumić. Mógłbym to zrobić teraz, ale trzeba bardziej eleganckiego rozwiązania.

- Odpowiedź nadal brzmi nie. - Julia wyglądała na całkowicie zdeterminowaną. - Nie będę go znosić ani tolerować. Przyrzekłam lojalność tobie. Ale nie obiecywałam zdrady. Rób co uznasz za właściwe z tym plugastwem. Mnie w to nie mieszaj.
- Czyli zabijesz ub zaatakujesz go jak tylko go znowu spotkasz?
- Lepiej, żeby się to nie stało, prawda?
- Nienawidzę fanatyzmu - rzucił jakby przy okazji.
Jules zaciągnęła się kolejny raz i na wdechu odparła:
- Dobrze wiedzieć. Ale sam stwierdziłeś, że nikt z nas nie jest tu po to by chronić go przed niewygodami. - brunetka wyglądała na zaciętą. Wszelkie gesty serdeczności zniknęły.
- Nikt z nas nie jest tu też aby znęcać się nad człowiekiem który został nam oddany. To jeniec, traktujmy się w sposób cywilizowany. Zresztą - Odys uśmiechnął się rozbawiony - jestem ciekaw kto w sali pierwszy spęka jak zobaczy jak ciężki los wisi nad Joycem. Jest ważny.
- Ok - Walker odwróciła się ku wyjściu - Jak będziesz mnie potrzebował, przyślij gołębia.
Chórzysta spojrzał na nią smutno. Nie odezwał się ani słowem.
 
corax jest offline  
Stary 20-10-2019, 12:02   #14
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Odys wracając poczuł niezidentyfikowane, lecz dobrze znane uczucie gdy ktoś patrzy nam na plecy. Szczególnie ciekawe gdy jest się samemu na korytarzu. Chórzysta przystanął. Zmrużył oczy, zastanowił się. Postanowił nie korzystać z magy, nie na tym etapie. Trzeba trzymać swoje karty zakryte tak długo, jak się da.
Spiesznym krokiem ruszył do wyjścia, zwalniając dopiero tuż przed drzwiami. Na dwie sekundy przystanął, pozwolił oddechowi się w pełni wyrównać, i wyszedł na zewnątrz tak jakby ciągle rozglądał się za mówczynią marzeń.
Jules nie zobaczył w pobliżu, musiała szybko odejść już zbyt daleko. Zobaczył za to coś innego.
Dosłownie na wprost magazynu, po drugiej stronie ulicy, na której w pocie czoła pracowali ludzie przemieszczający skrzynie z towarami wózkami transportowymi, stał młody mężczyzna obserwujący magazyn, ubrany w uniform szefa zmiany. Gdy w zasięgu jego wzroku pojawił się Odys, przeniósł on spojrzenie na niego, a na jego ustach wykwitł ledwo zauważalny uśmieszek.
Chórzysta rozglądał się wokół jakby szukał Jules (zresztą, czegoś szukał, kto by poznał), aż wreszcie natrafił na kogoś kompetentnego. Wyszedł trochę na deszcz, i podszedł do jegomościa - nie na wprost, raczej jakby zauważył, iż jest kimś kogo może zapytać o zgubę.
- Przepraszam - powiedział spokojnie i dziwnie chłodno.
Mężczyzna spojrzał Odysowi w oczy i powiedział:
- Dwie minuty.
Ulisses uśmiechnął się jak człowiek który właśnie dostał to co chciał. Huk trochę przeszkadzał, nie można było się w pełni skupić. Mówiło się trudno.
- Jeśli chcecie porozmawiać, za godzinę będziecie wiedzieli gdzie iść. Jak nie, to idźcie w drugą stronę - powiedział spokojnie, ważąc słowa gdyż to słowa były kroplami na wodzie zaburzającymi kręgi.
- Minuta dwadzieścia. - po tych słowach, mężczyzna zaczął iść w stronę grupy robotników, najwyraźniej ignorując Odysa.
Los pękł. Cień wysiłku przebiegł po twarzy Odysa jakby na moment dźwigał nie tylko własny los, nie los fundacji, lecz co najmniej siłę losu który dźwigało plemię Judy. A potem nie było już nic, wysiłek zniknął razem z wysiłkiem.
Chórzysta oddalił się spokojnym krokiem w stronę magazynu. Na korytarzu zacznie biec.

***

Odys wbiegł do pokoju - chociaż zasadniczo nie było widać po nim zmęczenia. Gdyby nie naturalne ruchy i mimika, przypominały trochę cyborga po maratonie. Suchego, praktycznie nie zdyszanego i z małą ilością wystających żył po wysiłku, dostrzegalnych dla spostrzegawczych, lub adeptów życia. Częściej dla spostrzegawczych adeptów życia.
- Ewakuacja - obwieścił donośnie i twardo - dzielimy się parami. Morris, bierzesz Joyce. Vincent i Alex razem, ja biorę Dominika. Rozdzielamy się, spotkanie przed zachodem, zajazd Sefton przy Mosley Hill Drive. Do tego czasu cisza między grupami.
Rozejrzał się po ich reakcjach, lecz nie przerywał.
- Nie przesadzać z magyą, nie prowokować. To nie musi być atak. Każdy wbija sobie do głowy, nie prowokować. Z magazynu jest kilka wyjść. Morris, bierzesz ten którym wchodziliśmy. Ja wskażę reszcie korytarze z części biurowej.
- Ruchy - powiedział ruszając w głąb korytarza nawet nie patrząc czy inni się pozbierali. Wiedział, iż gdy ludzie muszą gonić przewodnika zwykle szybciej się pakują.
- Merde…- podsumował to francusku Vincent wstając i ruszając za ich nieustraszonym przywódcą. Można się było spodziewać, że wszystko się rypnie. W końcu cały ten dzień dla LaCroixa był jednym nasilającym się potokiem gnojówki.
- Allons y! - zawtórował mu Alex i ruszył za hermetykiem. Zastanawiało go jak ich znaleźli jeżeli to technokracja. Może ich jeniec ma na sobie jakiś urządzenie do namierzania?
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 29-10-2019, 15:14   #15
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Wpierw zobaczył ciemność.
Później zrozumiał, że także nic nie słyszy.

Oślepł? Ogłuchł?

Czuł twardość podłoża, na którym leżał. Spróbował się poruszyć.
Nie mógł nawet unieść ręki ku górze.

Był bezbronny. Taki bezradny.

***

Jak mogli tak szybko ich namierzyć?

Alex z Vincentem zdołali opuścić granice doków pozornie przez nikogo nie niepokojeni... a jednak wciąż nie chciało opuścić ich to wrażenie, że są zagrożeni.
Więc szli dalej.

Czy powinni poszukać autobusu, a może taksówki? Iść dalej na piechotę? To wszak było daleko... bez sensu.
Tylko co dalej?

***

Poczuł jak wracają do niego zmysły.

Najpierw był to wzrok.
Bolesne światło jarzeniówek nad Mauricem zaatakowało wzrok technokraty z siłą promieni słonecznych przepuszczanych przez szkło lupy skierowanej wprost na biedną mrówkę... tylko tym razem ta mrówka miała imię i nazwisko nadane na misję.

Później był to słuch.
Monotonny dźwięk pracującego miliarda maszyn prawie ogłuszył Maurice'a. Buczenie świetlówek rozrywało jego bębenki.

A ciało paliło jak ugryzienia całego mrowiska tuż pod skórą.

***

Dominik nie był bardzo rozmowny podczas ewakuacji... z drugiej strony czy Odys mógł się mu dziwić? Cała ta sytuacja była nagła i bardzo nieoczekiwania. Fakt, że tak szybko ich namierzyli...
Czemu?

Jaka nie byłaby prawda - musieli dotrzeć do jakiegoś środka transportu, który zabierze ich w umówione miejsce. Zdążyli dopiero opuścić doki, więc przynajmniej tyle obyło się bez bólu, a jednak...
Żaden nie czuł dyszącego w kark zagrożenia, jednak coś zmuszało Odysa do utrzymania szybkiego kroku.

***

Vincent zatrzymał się nagle, jednak zauważył, że to samo zrobił Alex. Obaj patrzyli za odjeżdżającą Toyotą. Szare auto z metalicznym poblaskiem srebra. Nic, co nie byłoby niezwykłe na drogach.

A jednak zwróciło ich uwagę.

Vincentowi zrobiło się niedobrze. Coś w nim skręciło mu żołądek jak konfetti.

Czy nie widzieli wcześniej tego samego samochodu?
A może to przypadek?

***

Odys i Dominik zobaczyli kilkaset metrów dalej postój taksówek z dwoma wolnymi autami. Nigdzie po drodze nie trafili na przystanek autobusowy, więc taksówka wydawała się najlepszym sposobem na opuszczenie tego miejsca... prawda?

Nie zdążyli jednak nawet zdecydować iść w stronę postoju, gdy telefon Odysa zawibrował w kieszeni chórzysty. Odys bez wahania wyciągnął go na światło dzienne.

Nadchodzące połączenie. Od numeru...
Nie, nie był mu nieznany.
Nie był po prostu zastrzeżony.

Jego po prostu nie było.

Odys bez wahania odebrał i prawie od razu poczuł drgania rytmu magyi. Bardzo słabe drgania.
W słuchawce odezwał się znany już głos mężczyzny z doków, wciąż opanowany do bólu.

- Zapraszałeś mnie.

***

Zmysły Maurice'a w końcu przestały działać na zwiększonych obrotach. Światło świetlówek było wszak słabe, ich buczenie niezauważalne. Odrętwienie ciała nie zeszło, jednak czuł pod sobą nie twardą powierzchnię, a niewygodę podłogi, na której leżał między nią a Mauricem tylko koc... czy inny materiał.

Kiedy natomiast pierwszy raz rozejrzał się po swojej okolicy, zauważył że nie tylko jest w malutkiej celi, ale tuż obok niego przy ścianie stoi mężczyzna o znużonym spojrzeniu piwnych oczu, uważnie obserwujących reakcję Maurice'a. Nie musiał on pytać SELENY o jego emocje.

Sam widział, że ten osobnik w pancerzu nie jest zadowolony.
Wręcz był zirytowany.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 05-11-2019, 07:46   #16
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Maurice spróbował usiąść.
- Dlaczego założyliście, że nie będę się bronił? Co? - powiedział patrząc w górę na mężczyznę. Ostrzeżenie o niskim poziomie baterii we wszczepach mrugało w prawym dolnym rogu wyświetlacza siatkówkowego. Agent sięgnął do swojej żuchwy gładząc się po niej. Gładka skóra sugerowała, że nie minęło wiele czasu od utraty przytomności.
Mężczyzna oparł łokcie na kolanach.
- Zakładałem, że jednak masz więcej oleju w głowie... ale chyba w NWO tego nie wymagają od agentów.
Maurice zakaszlał zasłaniając usta.
- Jestem na terenie na którym możemy natrafić na przedstawicieli Tradycji. Kiedyś z jednym miałem do czynienia i spalił mi obie nogi. Wtedy weszli do jednej z najlepiej strzeżonych placówek. Tymczasem tutaj zostałem zabrany do furgonetki i facet, którego widziałem pierwszy raz w życiu przyłożył mi broń do skroni.
Agent potarł nadgarstki, jakby co najmniej był skuty przez kilka godzin, choć nic takiego nie miało miejsca. Oceniał pancerz mężczyzny naprzeciwko. Zanim zacznie szperać po bazach danych chciał zebrać możliwie dużo informacji.

Po chwili ciszy, jakiej nie przerwał oprawca Mauricea agent postanowił kontynuować.
- Mam nadzieję, że tamtemu nic się nie stało. Nie spodziewałem się, że aż taki osprzęt był w wanie. Z normalnego samochodu nie poszedłby tak mocny impuls.
W tym czasie agent zerknał na swoja prawą rękę. Komunikat wspominał o naruszeniu integralności powłoki silikonowej, ale co innego komunikat, a co innego samemu zobaczyć jak źle wygląda implant.
Cokolwiek było naruszone, w tym momencie ubranie szczelnie zakrywało powłokę.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko z rozbawieniem.
- Mam się dobrze, jak ostatnio sprawdzałem, dziękuję za troskę agencie Acker.
Maurice zgiał nogi i spróbował wstać. Zachwiał się przy tym, ale nie potknął.
- Zatem, możemy przejść do konkretów, tak? To pan ma mnie wdrożyć w cel misji?
W głębi duszy cieszył się, że silikon nie odsłonił metalu pod palcami. Nie chciałby całymi dniami nosić rękawiczek.
- Czy wie pan, panie Acker, czemu się tu znalazł? - zapytał nieśpiesznie.
- Nie - odpowiedział zupełnie szczerze Maurice poprawiając marynarkę.
Mężczyzna spojrzał na Maurice'a z dezaprobatą.
- A miałem wrażenie, że to może mieć jakiś związek z tym, że cię nie odstrzelono gdy powinni…
- Nie wiem panie… -
Maurice zawiesił głos pozwalając wykazać się znajomością etykiety swojemu rozmówcy.
- Harvey Cowell. - odparł mężczyzna niedbale - I nie, nie ja mam o żadnej misji mówić, ale nic straconego. Na pewno zdążymy się zapoznać. - dodał oschle.
Maurice stłumił wyuczony nawyk rzucenia „miło pana poznać”.
- Maurice Acker - agent po poprawieniu mankietu koszuli pod marynarką wyciągnął prawą dłoń w stronę człowieka w zbroi.
- Nie marnujmy więcej czasu. Spróbujmy zacząć z czystą kartą. Chcę się jakoś zrehabilitować.
- Jakieś propozycje? - Cowell przyjął dłoń Maurice'a, który od razu poczuł silny uścisk mężczyzny.
- Cóż, pewnie zapoznaliście się z moim CV. Nie jestem typem walczącym w pierwszej linii z karabinem plazmowym. Zajmuję się infiltracją. Powiedzcie jak stoi ma się sytuacja na Wyspie Man. Czy mamy jakąś zahaczkę? - dopytywał, a cyberdłoń zbierała dane. Sprytna silikonowa skóra była wypchana receptorami, jakich człowiek nie mógł posiadać. Tlenki różnych metali stykały się ze sobą i wysyłając impulsy. Sztuczna skóra Maurice’a mogła wykrywać promieniowanie każdego rodzaju. Nawet takie, którego nie znały jeszcze Masy. Zwykły uścisk dłoni mógł dać pełne informacje o tym jak szybko bije serce jego rozmówcy. A jednak tym razem Maurice wyciszył te receptory. Poczuł też bardzo silny uścisk. Ręka choć cybernetyczna, to bez przekierowania energii nie miała żadnej super siły.
- Problemem nie jest Wyspa. - mruknął Cowell - Problemem jest ląd. - pociągnął za dłoń Maurice'a, gdy ten znowu zaczął się chwiać - Dajesz radę?
- Tak. Ja tak. Ale złom w środku woła o prąd -
uśmiechnął się krzywo.
- To dobrze, że jesteśmy w Konstrukcie Iteracji teraz. - uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- W takim razie prowadź.
- Byłeś kiedyś w jakimś Konstrukcie? -
zapytał mężczyzna nagle, otwierając poprzez wczytanie karty dostępu, zamknięte drzwi tej maleńkiej celi - Konstrukcie Iteracji?
- Byłem w dwóch. W jednym byłem szkolony przez kilka lat. Ale żaden nie należał do Iteracji - odpowiedział Maurice zgodnie z prawdą.
- W takim razie... - spojrzał na Maurice'a - ...to będzie niezapomniane doznanie, panie Acker. - odparł i wyszedł na korytarz.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 05-11-2019, 18:09   #17
Moderator
 
Johan Watherman's Avatar
 
Reputacja: 1 Johan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputacjęJohan Watherman ma wspaniałą reputację
Dziwne przypadki były zjawiskami dość powszechnymi w małym, własnym świecie Odysa. Będąc w gruncie rzeczy stworzeniem zakrzywiającym rzeczywistość, nikt nie mógł się dziwić, że przyciąga się dziwa na swoją orbitę. Mistyk milczał chwilę do telefonu.
- Zatem przychodzisz z własnej, niczym nie przymuszonej woli.
- Nie jestem przymuszony. - pewny podźwięk rozbawienia rozbrzmiał w głosie.
- Za to rozbawiony niewątpliwie - Odys nie zwalniał marszu, lepiej mu się myślało spacerując - brak imienia, telefon z brakiem numeru, a ja zawsze myślałem, że to mistycy idą w efekciarstwo - uśmiechnął się pod nosem.
- A czy uwierzyłbyś, gdybym ci imię i numer dał?
- Z apostołów to wolę raczej Tomasza. Nie zaszkodzi jeden spróbować. Co to za draka?
- Draka? To wy tu przyjechaliście niezapraszani... - odparł flegmatycznie.
- Wypraszam sobie, zostałem zaproszony - Odys powiedział swobodnie lecz z pewnym oburzeniem.
- Przez kogo?
- A uwierzyłbyś?
- Może przez Joyce'a Lynna?
- Pudło - chórzysta uśmiechnął się pod nosem - czym zawdzięczam twe zainteresowanie?
- Jesteś tu i innych magów sprowadziłeś. Dziwne, ale wcześniej unikano Liverpoolu.
- Faktycznie, bardzo nurtujący temat - Odys mimo rozmowy przez telefon wzruszył ramionami - widać wiesz więcej niż ja.
- Okazałem choć trochę dobrej woli... i pozwoliłem wam na ewakuację. Dam jeszcze radę - ewakuujcie się z miasta. - mruknął - Chyba, że twoja fama nie pozwoli ci na rozsądek, Odysie Żelazny.
- Pycha kroczy przed upadkiem - chórzysta powiedział spokojnie, z flegmą - szczerze dziękuję za radę, mam nadzieję, iż i ona, i postępowanie wasze było z dobrego serca - w głosie chórzysty nie brzmiała kpina - w takim wypadku macie tam na górze plusika - mruknął lekko - nie omieszkam przemyśleć.
- Mam nadzieję, że nie będzie potrzeby kolejnej rozmowy.
- Prawdę mówiąc, korci mnie - chórzysta spoważniał - chciałbym was jakoś nazywać. Tylko proszę - powiedział dziwnie łagodnie - bez przyjaciel i innego efekciarstwa.
- Brian Bailey. - głos znowu stał się rozbawiony, choć w milszej nucie - Moim przyjacielem nie jesteś, przykro mi.
- Nie bądźmy tacy kategoryczni - Odys uśmiechnął się szczerze - jeśli nic więcej do mnie nie macie, to do usłyszenia… przyjacielu.
Po tych słowach połączenie zostało przerwane. Odys włożył telefon do kieszeni. Chwilę milczał, spoglądając na Domonika, potem na taksówki, na niebo, potem na ziemię.
- Jakbyście nazwali tego z kim rozmawiałem, Domimiku?
Chórzysta zapytał zmierzając w stronę taksówki.
- Wrogiem? - zaryzykował Dominik, który tylko częściowo słyszał co tamten mógł mówić.
- Pomyśl dalej - chórzysta powiedział spokojnie wsiadając do taksówki.
- ...zdrajcą?
- Ciepło - Żelazny uśmiechnął się szeroko.
Podczas jazdy taksówką gestem poprosił Domnika o chwilę spokoju. Położył na kolanach telefon. Chwilę się mu przyglądał, czy raczej słuchał. Muzyka sfer nie była prawdziwym dźwiękiem, nawet radio wygrywające nazbyt skoczne melodie nie przeszkadzało… aż tak bardzo. Wszak komfort osobisty też się liczy.
Cisza. Zbyt cicho, nazbyt spokojnie. Brak pogłosu muzyki sfer, ani przy urządzeniu, ani przy nich. Odys zamyślił się chwilę. Czyżby środki zwyczajne?
To znaczyło, iż rozmówca był sprytniejszy niż typowy technomanta. Chórzysta plany pełnego wyśledzenia musiał odłożyć w dalszą przyszłość. Łatwiej było podążać za usłyszanym dźwiękiem, a jeszcze łatwiej gdy ktoś już bariery odległości naruszył.
- Masz bardzo twórczą wyobraźnię, Domniku. Gratuluję.
Odys włożył telefon do kieszeni. Po jego minie widać było, iż intensywnie myśli. Mało kto, nie dotykający prawdziwej mądrości, takiej, którą można tylko zdobyć przez kręte, kabalistyczne ścieżki między konarami drzewa życia, zdaje sobie sprawy jak wielkim, intelektualnym wysiłkiem jest ta podróż.
שטן
Przeciwnik, oskarżyciel, wróg. Liczby przypisane literom fruwały w ekranie umysłu chórzysty. Skojarzenia. Pisma, archetyp wroga. Liczby, liczba bestii będąca liczbą człowieka.
Pan kłamstwa.
Kłamstwo.
Nie wróg.
אִישׁ־קְרִיּוֹת
Apokryficzne mądrości niosły nie mniej prawdy niż oficjalny kanon. Świat traktował ewangelię Judasza za ciekawostkę. Nieco bardziej uczeni wspominali, iż tego typu ewangelii powstało bardzo dużo. Odys wertował w pamięci stronice tego gnostycznego pisma. Werset piąty, zapamiętać cyfry liter. Werset drugi, użyć tych cyfr i odszukać odpowiednie słowa.
Zmień.
Powtórz.
Szukaj.
Judasz.
Nazwy portowych ulic układały się w zawężający półkrąg. Kolejne podmiany, mistyczne kalambury. Centrum w magazynie. Chórzysta uśmiechnął się. Jeśli nie był to ślad wyłącznie pośrednika, to była to dobra wiadomość. Czuł, iż ludzie z miasta mają inne podejście od tych z wyspy.
- Macie dryg do nazw - Ulisses powiedział raz jeszcze do polaka - rozgościłeś się już w mieście?
- Tylko pobieżnie poznałem kawałki centrum. - przyznał Dominik.
- Mam zarobaczony telefon. Przydałoby się załatwić go tak aby dał radę dzwonić ale się nie rejestrował w stacjach - powiedział z zadumą.
- Nie masz kontaktu z żadnym Wirtualnym?
- Na taką robotę nie trzeba adepta - Odys wyminął - nie tutaj, nie blisko, niestety. Mógłbym sam to zrobić, ale wolałbym nie.
- Byłbyś w stanie? - zainteresował się Dominik.
- Jeśli poświęciłbym na to wystarczająco dużo czasu i zasobów. Wolę jednak zostać przy ewentualnym porwaniu auta czy serwisie turbin - mrugnął do Dominika.
- Więc co robimy?
- Jedziemy taksówką, jak zapewne widzisz - powiedział dziwnie poważnie.
- Cwane... - mruknął - Jeżelibyś nie znalazł nikogo, kto by pomógł z tym telefonem... - zaczął niechętnie - ...to ja mogę pomóc.
- O tym też myślałem - Odys powiedział spokojnie - zakładałem, iż jeśli nie są to twoje własne zdolności, to na pewno kogoś znasz.W każdym razie, przyda się - dodał łagodniej - będzie trzeba coś zjeść, z planów na najbliższą przyszłość. Będę musiał też odwiedzić pocztę. Ty masz jakieś potrzeby?
- Raczej nie... Zgłosiłem się na ochotnika do pilnowania dziś technokraty. Będzie problemem?
- Wątpię. Najpierw z Joyce będę musiał porozmawiać, jeśli pozwolisz. I - zastanowił się - raczej nie częstuj go alkoholem. Wiem jak wy Polacy lubicie nawiązywać kontakty, ale jest zbyt rozchwiany emocjonalnie na to.
- Bardzo został złamany?
- Nie złamał się - Odys powiedział spokojnie - co nie znaczy, że go poważnie nie zarysowano. Wygląda na to , że naruszyłem mu systemy kontroli emocji.
- Czyli może zacząć niekontrolowanie płakać bez powodu? - mruknął Dominik - On pewnie nie pamięta czym są emocje.
- Może - Odys spojrzał za okno, jakby w oczekiwaniu na dojazd na miejsce. - Spokój nie zawsze jest zły.
- Myślisz, że przez niego technokracja nas znalazła? - skrzywił się - Może Morris ma problemy przez niego teraz.
- Wtedy byliby dużo lepsi niż my. Zdarza się.

***

Taksówkarz nawet nie spojrzał się na nich dziwnie gdy Ulisses płacił mu za przejazd. Co jak co, ale taksówkarze, obok paserów i prostytutek, byli najmniej podatni na dziwnie się “kosmicznym” klientom. Dalsze kroki dwójka magów pokierowała na pocztę, gdzie Odys zdeponował w skrytce wyłączony telefon, upoważniając do odbioru, poza sobą, Morrisa i Dominika. I tak nie miał tam ważnych danych. Z racji krótkiego używania nie był on z nim bardziej przywiązany niż z płytą chodnikową którą przeszedł w drodze na pocztę, zatem użycia magycznego nie bał się. Prawdą było, iż chórzysta telefony zmieniał nie wolniej niż paszporty. Potem kupił kolejny, prepaidowy telefon w lombardzie.
Resztę czasu spędzili z Dominikiem na niezbyt wykwintnym obiedzie w postaci kupionego za rogiem kebaba którego konsumpcję umilili sobie karmieniem gołębi oraz dyskusją o przekłamaniach hagiograficznych. Chórzystkę widać bardzo bawiły legendy o niektórych postaciach historycznych, a Polak okazał się dobrym kompanem do rozmowy.
Odys za bardzo nie przejmował się losem pozostałej ekipy. Przywykł działać samemu, a gdy już miał kogoś u boku, to były to albo osoby które miał w opiece, lub magowie co najmniej równi mu w obyciu, jeśli nie lepsi. Pozostały czas spędzili w bibliotece.

***
- To była magya.
Dominik bardziej stwierdził niż zapytał siedząc na stanowisku pasażera w wypożyczonym wozie. Odys prowadził auto spokojniem, nie śpiesząc się na miejsce zebrania.
- A to jest samochód. Lubię grę w stwierdzenie oczywistości…
- Nie o to mi chodziło - Polak pokręcił głową - to nie był umysł. Facet mylił się gdy spisywał umowę, zapisał złe nazwisko, gadał też tak trochę dziwnie. Był przy tym zbyt naturalny.
- Umysłem też się tak da - Odys odpowiedział z lekkim uśmiechem - na co zatem stawiasz?
- Entropia.
- Jeśli faktycznie wydedykowałeś to tylko po jego zachowaniu, bez magy, to będą z ciebie ludzie - zaśmiał się lekko.
 
__________________
Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura.
Johan Watherman jest offline  
Stary 09-11-2019, 20:34   #18
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Vin & Alex


Ktoś się nimi bawił? Może…
Vincent nie był pewny.
Tarot krążył wokół niego z toporem w dłoniach i ze skórzaną maską psa z uszami jak u nietoperza. Wygląda jakby urwał się z któregoś Mad Maxa. Był wściekły i szukał kogoś do zarąbania. Był też obok Vincenta ów osławiony guru, ale skoro dał się obić drobnej dziewczynie, to LaCroix nie mógł zaliczyć go do użytecznych zasobów.
Uczucie déja vu jakiegoś doświadczył mógł być efektem zabawy Czasem, mogło być całkowitym przypadkiem, lub zakręcaniem uliczek… lub zabawy umysłami obu magów.
Pozostało więc wyeliminować po kolei każdą możliwości.
Alex naprawdę nie miał ochoty na dzisiejszy dzień. Został obity, obrażony i teraz goniła go technokracja. Fakt, że Zanęta widniała mu na granicy wzroku, wyzywając go, aby zajął się tosterami w zamian za… nagrodę, nie pomagał.
Vincent więc chwycił za fraki towarzyszącego mu kultystę i pociągnął w kierunku ściany pobliskiego budynku, by choć trochę osłonić się przed deszczem.
- Zbadaj czy ktoś w okolicy nie miesza nam w głowach.- warknął do Alexa, samemu sięgając po karty, potasował je pospiesznie po czym wyciągnął trzy z nich, by dzięki nim dokładnie określić swoje położenie w przestrzeni.
- Jasne, jasne… - rzucił od niechcenia kultysta. Oparł się o ścianę i zaczął powoli wyłączać poszczególne bodźce, ignorować dźwięk, światło, zapachy, obecność Vincenta. Tylko on, tylko jego świadomość. Spojrzał swym wewnętrznym ja na świat wokół siebie.
Vincentowi zakręciło się w głowie, gdy jego zmysły zaatakowało zrozumienie przestrzeni, w której przebywali... a raczej jej niezrozumienie. Miał wrażenie, jakby niewidzialne drogi zostały skręcone ze sobą w sposób, którego schemat wymykał się zrozumieniu.
Alexa natomiast uderzyło to niepokojące uczucie... pustki. Nie odczuwał żadnych zaburzeń własnych myśli, co mogło się wydawać dobrym znakiem, gdyby kultysta nie wiedział, iż te zaburzenia być powinny. I wychodzić z zaburzeń fal percepcji poprzez ruch własnych zmysłów, które nadawałyby prąd.
Teraz jednak wody percepcji były całkowicie fal pozbawione.
Alex gwizdnął.
- Merde.. Nic. Absolutna, pustka. Nie widzę nawet swoich fal na oceanie myśli.
- Jesteśmy atakowani. Ktoś manipuluje przestrzenią wieziąc nas tu.- odparł krótko Vinc składając karty i rozmyślając nad opcjami. - Proponuję przeskoczyć do Umbry. Mam nadzieję, że cokolwiek zniekształciło przestrzeń tu… nie dotknęło jej odbicia za Rękawicą.
Alex kiwnął głową.
- Tylko co jeżeli, tam też czekają?
- To przynajmniej spotkamy się tam z nimi twarzą w twarz, zamiast robić za szczurki w ich labiryncie. - podsumował tą kwestię Amerykanin.
- Jasne… - Alex zaczął zwalniać oddech, uspokajając myśli, wyciągnął niewielki łapacz snów i zaczął obracać go w dłoniach, niczym różaniec. Ponownie spojrzał na wszystko z zewnątrz, tym razem jednak spojrzał na Umbrę. Sięgnął do niej ręką i spróbował przenieść swoją świadomość, swoje zmysły i swoje ciało na drugą stronę Rękawicy.
A Vinc przetasował karty ponownie wyciągając trzy z nich… klucz, bramę i klucznika.
Dziewiątka Poszukiwań jako wyznacznik sfery Ducha, odwrócona Czwórka Dynamizmu oznaczająca Umbrę jako odbicie rzeczywistości, oraz Mag… oznaczający jego samego jako klucznika i jego wolę otwierającą przejście.
Machnął ręką z kartami, by zwizualizować owo przejście, mające się otworzyć przed nim. A następnie je przekroczyć podążając na drugą stronę.
I wtedy wszystko się posypało.
Vincenta uderzyło to przeczucie, że pomysł użycia magyi teraz, w taki sposób, jest wręcz fatalny... i stało się to w samą porę, bo właśnie w momencie, gdy miał zacząć rozsuwać Gobelin, na ulicy obok przejechał samochód osobowy z dzieckiem wgapionym w szybę. Oni przecież czynili magyę na widoku!
Vincent może i ostrzegłby Alexa, ale zorientował się, że kultysty już nie ma... w tym miejscu.
Mężczyzna miał po dziurki w nosie tego miejsca, jak i tej sytuacji, jak i tej organizacji misji.
Otrzepał nieco garnitur, rozejrzał się za uliczką bardziej dyskretną i udał się tam by powtórzyć całą operację. Ostatecznie i tak najlepiej było liczyć na własne siły.


Alex natomiast przeszedł przez Rękawicę, jak przez gęsty kisiel. Tak... To był ten piąty stan skupienia, z którego ciężko było się otrzepać, a guru miał wrażenie, jakby się do niego ta bariera przykleiła.
Pierwsze co mógł określić to fakt, że znalazł się w opuszczonych slumsach... Nie, to było to samo miejsce, tylko że budynki zostały zniszczone przez jakąś siłę, która nie oszczędziła nawet chodnika miażdżąc go pod swoim ciężarem.
A w powietrzu unosił się zapach brudu, zaś kurz ziemi zaatakował oczy kultysty.
Co niepokojące, Vincenta nie było w pobliżu.
Francuz postanowił chwilę poczekać. W końcu nie wszyscy byli Alexem i może Vincent potrzebował chwili, aby przedostać się do Umbry. Na razie rozejrzał się po okolicy, wyszukując agentów technokracji, czy jakiś tubylców.
Vinc pojawił się niedaleko Alexa po chwili, poprawił krawat i spytał tasując karty.
- Jak sobie radzisz z ofensywą magyą?
- Nie posiadam takiej. - odpowiedział krótko Francuz - Chyba, że będę naprawdę kreatywny z magyą czasu.
- Jak wspomniałem podczas rozmowy w magazynie, mam rewolwer.- potwierdził Vincent wyjmując kolekcjonerski egzemplarz spod marynarki, sprawdził zawartość magazynka. - Zakładam że strzelać też nie potrafisz?
- Materialna broń na pomiot umbry? - zapytał Alex - Potrafią nie zrobić sobie krzywdy, bronią palną. Nie spodziewaj się, że nie trafię ciebie jeżeli będziesz w zgromadzeniu z nimi.
- Czego oni was uczą w tej Europie.- westchnął LaCroix podając broń mężczyźnie, a następnie wyciągając karty.
- Jak nie strzelać masowo do dzieci w szkole. - odparł Deboir. Sam sprawdził naboje i wyważył broń w dłoni.
- No tak… w Europie w modzie są ciężarówki, noże i zawsze popularni samobójcy w kamizelkach z trotylem.- odparł cierpko Vinc dodając.- Zaklnę broń, by raziła typków Umbrze. To jednak z podstawowych sztuczek Pierwszej. Potem spróbuję zorientować się w przestrzeni, by znaleźć wyjście z pułapki… zakładam że ktokolwiek mieszał w przestrzeni w świecie materialnym nie mógł tak łatwo namieszać tutaj. I pójdziemy stąd. Taki jest mój plan… jeśli masz lepszy, masz uwagi jak i sugestie, to jestem otwarty na propozycje.
- My nie głosowaliśmy na pomarańczę w peruce. - Rozejrzał się po okolicy - Nie mam lepszego pomysłu, to zróbmy twój.
- Głosowanie? Naprawdę w to wierzysz? Że przy tym wojnie między Tradycją a Technokracją, wampirzymi koteriami pociągającymi za sznurki swoich ludzkich marionetek, ludzi na szczytach władzy wybiera się w głosowaniu? Chyba nie zaszedłeś wysoko w swojej Fundacji, co?- Vincent przetasował karty, wyciągnął dwie… spojrzał na nie.
Władcę głębin morskich otoczonych wodnymi potworami oznaczających króla pierwotnej esencji i taką pierwotną moc, oraz indiańskiego szamana odwracającego wzrok od nabitej na pal głowie wilkołaka… co oznaczało Sferę Ducha.
I dotknął kartami zaklinając rewolwer, by stał się bardziej zabójczy.
- Potem od ciebie go wezmę. - dodał tasując karty.
- Doszedłem dostatecznie wysoko, aby nie wierzyć, że któraś z tych organizacji wybrałaby chodzącą reklamę opalenizny w sprayu. - Ekstatyk spojrzał na karty Vincenta wzruszył ramionami - Jasne, preferuje słowa nad broń i tak.
- To miło. Może zagadasz potwory Umbry na śmierć.- odparł ironicznie Vinc znów tasując karty, by tym razem pozwolić losowi zadziałać i pozwolić mu określić swoje położenie i znaleźć drogę wyjścia z tej pułapki.- Ja też wolę negocjacje, ale muszę też przyznać, że przemoc czasami bywa jedyną skuteczną drogą.
- Na ogół moi oponenci dochodzą do tego wniosku przede mną, - westchnął Alex- Więc, w którą stronę?
- W tą stronę… za mną. - Vinc przejął rewolwer i machnął nim idąc przodem, jak to na urodzonego arystokratę i przywódcę przystało.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 15-11-2019, 01:50   #19
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację

Faktycznie był w celi, a przynajmniej to mógł określić, gdy opuścili pomieszczenie. Maurice zobaczył na ścianie rząd drzwi w odcieniu jasnego żelaza, znajdujących się od siebie w równych odstępach. Na oko...

7,5 metrów

Niespodziewany komentarz S.E.L.E.N.y wybił Maurice'a z rytmu jakim podążał ciąg myśli. Agent nie spodziewał się, iż AI tak dobrze zniosło szok elektryczny jaki sobie zafundował.

Niemniej niespodziewane zrozumienie, iż został zamknięty wraz z więźniami Konstruktu, nie sprawiało, że nagle poczuł się lepiej.

***


Cholerna maszyna, złom! Powinno się je wszystkie posłać na wysypisko śmieci do zgniatarki odpadów! Po co marnować powierzchnię na tak wadliwe twory?
Czemu się ich wszystkich nie pozbyć?

***


Było tu cicho, zbyt cicho...
Nie, to takie cliche stwierdzenie...

Ktoś mógłby się zastanawiać jak niby powinno tu być, skoro pierwsze skojarzenie jakie młodym by przyszło do głowy - "Kraina Umarłych". Dopiero później zorientowaliby się, że wcale martwo w takim miejscu być nie musi...
Co niekoniecznie było dobre.

Tutaj właśnie brak jakiegokolwiek ruchu mógł uderzać w struny dziwnie napiętych nerwów dwóch uciekinierów, którzy robili sobie skrót przez Umbrę.
Całkowicie nieproszeni...

***


Po kolejnym uderzeniu w bok maszyny, ta posłusznie wydała zablokowany w środku baton... dokładając za friko także dwa następne batony.
Tak, przynajmniej próbował się odkupić.
Jules schowała łakocie do torby już wypełnionej czekoladkami i tabliczkami takowego złota. Gdzieś w torbie pałętała się zamrożona pizza z dużą ilością sera... dokupiła nawet kethup. W końcu wiadomo, że nawet pizza do mikrofalówki smakuje lepiej z kethupem... Wystarczająca jego ilość i wszystko smakuje dobrze... czy raczej - tak samo.
Byle w motelowym pokoju mieli mikrofalówkę, a przynajmniej mieli ją na obiekcie udostępnioną gościom. Jules była wilczo głodna pi drugach i wzburzeniu dnia dzisiejszego...

***

Mężczyzna towarzyszący Mauricowi zerknął na jedyny ruchomy element w tym statycznym, korytarzu o metalu na ścianach. Przy każdej z cel znajdował się prostokątny wyświetlacz z niezrozumiałymi dla agenta wartościami binarnymi poprzedzonymi literami alfabetu.

CR000011011110101
AA100111110100011
DC101000001111111
XE110011001110000


S.E.L.E.N.A milczała jak martwa i nie reagowała na polecenia analizy, ale Maurice miał wrażenie, że coś to mu przypomina... Jak się przedstawił tamten Iterator?

***


Żaden nie mógł dokładnie nazwać uczucia jakie towarzyszyło im przez przeprawę przez umbralną warstwę Liverpoolu.

Miejsce jedynie pozornie przypominało swoje odbicie po drugiej stronie. Prawdę mówiąc przypominałoby bardziej, gdyby tamten Liverpool został zbombardowany, bowiem to, co pozostało z budynków, które normalnie cieszyły się dobrym staniem, było niczym squat dla narkomanów.
Śmiecie walały się po ulicach, mężczyźni co rusz potykali się o zniszczone płytki chodnikowe.

***


Maruce zobaczył jak wielki wilk sięgający grzbietem prawie do jego klatki piersiowej, wspina się na jedne z drzwi, na początku jedynie obwąchując je dokładnie, aby zaraz zacząć w nie drapać.
Nagle Harvey zatrzymał się i spojrzał wprost na cofającą się od drzwi Lunę.

***


Pokój motelowy nie szczycił się wysokim standardem, ale przynajmniej w kuchni przy recepcji pozwolili jej podgrzać pizzę. I to za darmo.
Jules była taką szczęściarą teraz...

Gdyby wszedł tu ktoś z obsługi utonąłby od razu w tonie papierków po batonach, załamałby się rozmazanym kawałkiem czekolady na podłodze i przewrócił na pudełku po pizzy z supermarketu. Gdyby nie miała zasłoniętych okien to pewnie ktoś zobaczyłby co tu się dzieje i wkroczył do akcji, a tak Jules mogła spokojnie, przez nikogo nie niepokojona, pić colę z puszki... Pełnej puszki. Nie to, co te ustawione na oknie.

***


Niespodziewanie wokół rozbrzmiał jakiś alarm, głośny i prawie ogłuszający swym dźwiękiem. Trwał on równe...

10 sekund

...nim nie zamilkł oddając ponownie panowie ciszy.
Na chwilę...

Równie niespodziewanie otworzyły się nagle pozbawione klamek automatyczne drzwi po obu stronach korytarza. Jak jeden organizm ze wcześniej zamkniętych cel wyszli ludzie ubrani w białe fabryczne ubrania robocze.
Zdawali się nie widzieć lub ignorować dwóch technokratów, a każdy z nich jak zaprogramowany zmierzał w sobie znanym kierunku - wybierając lewą lub prawą drogę.
W pierwszym momencie Maurice uznał, że widzi klony, ale wtedy zaczął widzieć subtelne różnice wzrostu, wagi, rysów twarzy czy budowy... oraz płci. Wszyscy mieli to wspólne, że byli ogoleni na łyso, a z tyłu ich głowy widział metalową płytkę przypominającą właz... a przynajmniej takie skojarzenie naszło technokratę.

- Witamy w Manufactum, panie Acker. - odezwał się Cowell.

***

Nie zaszli daleko, gdy ulica przestała być. Po prostu - być. Zamiast asfaltu, zamiast chodnika i części pobliskich budynków, z ziemi wyzierała dziura, której końca nie byli wstanie zobaczyć, a ich wzrok nie mógł ogarnąć jak głęboka ona jest. Czarna jak smoła przestrzeń i samą swoją naturą smołę przypominała. Ani Vincent, ani Alex nie widzieli czy to oznacza, iż tak naprawdę coś stałego lub płynnego jest w tej dziurze, ale czy chcieli się przekonywać?
Jedyna droga była prosta. Do tyłu, między zrujnowane budynki.

Tylko to uczucie... Uczucie bycia obserwowanym...

***

Jules właśnie próbowała uchwycić jakikolwiek program na starym telewizorze, który chyba z przeceny na wyprzedaży garażowej wzięli. Mdłe kolory wylewały się zza upierdliwego śniegu, czasami wkraczającego na ekran małego telewizorka.

I w takim właśnie momencie walki z nieznośną, przestarzałą technologią, Jules usłyszała silne pukanie do drzwi.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 15-11-2019 o 02:34.
Zell jest offline  
Stary 20-11-2019, 22:30   #20
 
Surelion's Avatar
 
Reputacja: 1 Surelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputacjęSurelion ma wspaniałą reputację
Gabriel czuł się źle. W najczarniejszych koszmarach nie mógł przypuszczać, iż to właśnie kompletny brak światła będzie nie tylko powodować jego dyskomfort, ale wręcz strach. Jakaś ponura ironia tkwiła w tym fakcie, iż ten kto szczycił się byciem koszmarem bezksiężycowej nocy, żywą inkarnacją władcy podziemnego świata, ponurym strażnikiem Koła.

Głucha cisza. Jedyny dźwięk który słyszał od wielu dni był własny oddech, lekko świszczący od wilgoci w jamie. Z czasem słyszał też bicie serca i szum słodkiej krwi w żyłach. Czasem aby nie zwariować, stukał palcami w ostre, wilgotne skały tworzące jego więzienie. Ten dźwięk dodawał otuchy, był z tego świata.
Na pewno z tego świata nie były kształty w ciemności, cienie czarniejsze niż absolutny brak światła, czekające na progu świadomości. Gdyby tylko zasnął, czuł, iż nie będzie mógł się bronić. Musiał zatem czuwać w mroku. Nawet mistyczne zmysły zdawały się być spowite w ciemności.


***


- Trzeba go zabić. Niech jego dusza odrodzi się w szlachetniejszej postaci.
Mulaty staruszek powtórzył swój osąd pod raz kolejny z tą samą żelazną pewnością oraz surowością w głosie. Jego kaprawe oczy przyglądały się Odysowi z zapiekłą nienawiścią. Ignorował Morrisa.

- Mam prerogatywy rady, nade między innymi przez waszego przedstawiciela…

- Nie – eutanatos burknął żywo gestykulując palcem – Gabriel nosi w sobie Mictlāntēcutli. Oczywiście, nie jest całym majestatem Głodziciela, ale jest jego najwspanialszym wspomnieniem od lat. To wy go zabiliście Razem z tymi, którzy teraz oplatają świat swymi pajęczynami… Nie możecie zabrać nam naszego dziedzictwa. Gabriel umrze aby Mictlāntēcutli narodził się w pełni.

Odys przyglądał się pomarszczonemu mistrzowi z zastanowieniem. Milczał. Starzec się unosił.

- Konkwistadorzy przychodzili jak teraz ty z tym swoim hermetyckim pachołkiem. To tyle, skończyłem. Tam są drzwi.

Odys wstał i skłonił się bez słowa.


***


Potem Gabriel czuł zapach krwi. Jama nie była duża, nie widział jej ujścia, lecz od góry czuł krew. Potem zgniłe mięso. Słodka, paskudna woń zgnilizny była tak samo monotonna jak wrażenia oczu i uszu. Jak tamo przyprawiające o utratę poczytalności.
Nie czuł swego avatara. Pocił się. Początkowo myślał, że to to tylko wilgoć jaskini. Lecz nie, pocił się jak mysz. Nie czuł głodu, pragnienia, tylko znużenie i strach. Stracił rachubę czasu.
Powietrze. Ciepły powiew mdlej woni… czyjś oddech? Przed twarzą. Usłyszał czyjś szept. Miał szczerą nadzieję, że to nie jest wynik szaleństwa.

- Ciiii... Jak się czujesz Gabrielu?

Szum własnej krwi w żyłach. Ciasno i duszno. Nieprzenikniona ciemność, niemal pustka. Tylko skała pod opuszkami palców, mówiła mu, że nadal jeszcze istnieje. Kiedy nie ma się punktu odniesienia, nie wiadomo czy się jest naprawdę. Toteż Torrez zdarł palce do krwi macając co jakiś czas ścianę, tylko po to by upewnić się, że coś tam jest. A zatem istnieje i on. Jak długo to trwało, sam nie wiedział, ale robił to cyklicznie, głównie po to by nie oszaleć. Do tej pory zapewne pozostawił już krwawe ślady dłoni na całej powierzchni jego więzienia. Strzępy pokrwawionych palców pulsowały bólem w ciemności, ale każdy kolejny dotyk ostrych krawędzi skały był kojący niczym krwawy pocałunek. Ból mówił mu, że nadal istnieje. Ból był dobry. Ból pozwalał mu nie usnąć. Gdyby do tego dopuścił, straszna ciemność by go pochłonęła na zawsze, był tego pewien.

Jednak najbardziej przerażał go brak, samego siebie. Boskiej iskry która do tej pory go prowadziła.

Teraz słysząc szept umilkł, nie mając do końca pewności czy to aby nie omam, nie mara jaka, mówiąca że balansując nad przepaścią szaleństwa zrobił o jeden krok za daleko. Próbował skupić się by ustalić czy należy on do kobiety czy mężczyzny, czy dziecka...

- Źle bardzo... – wychrypiał. Jego głos od dawna nieużywany, teraz zabrzmiał zdradziecko i zardzewiale. - Wygląda na to... że wpadłem w dół, który sam wykopałem...

Rozmyślając przez nieokreślony czas samotnego przebywania w ciemności, Torrez doszedł do pewnych, nieco szalonych wniosków. W jego mniemaniu, dół był w istocie pułapką przeznaczoną dla Quetzalcoatla. Istniał, od zarania początków piątej ery, kiedy tamten zszedł do podziemnego królestwa po kości ludzi z poprzedniego cyklu. Dół był tu, czyli nigdzie. Jego przeznaczeniem było bowiem uwięzić złodzieja kości. Po to go wykopał. Teraz zaś, sam został skazany na ów los przez starszych Euthantosów. Na pobyt w dole.
To tłumaczyło też dlaczego ciemność, była tak straszna. Nie była bowiem częścią Quequma-ha , czyli matki ciemności w znanym mu królestwie. Należała do Nigdziebądź, obcego i niezrozumiałego miejsca gdzieś spoza tego co poznane.

- A na kogo go wykopałeś, Gabrielu? Czy powinieneś to robić…

Głos był spokojny, pozornie beznamiętny, lecz żywy. Poza Gabrielem, był drugą najbardziej żywą rzeczą w tym więzieniu. Wszystko inne zaczynało się od śmierci, a kończyło gdzieś jeszcze głębiej niż ona, w ohydnej brei całkowitego nihilizmu.

- Słyszałem, iż uważasz się za boga śmierci. Proszę, powiedz mi tylko, co powinno być po śmierci? Jaki jest jej cel.

Pułapka przeznaczona była dla innego boga, a że jak wiadomo bogów nader ciężko jest schwytać, była dosyć sprytnie przemyślana. Mictlāntēcutli przygotował ją wówczas by nikt nie zabrał kości z jego królestwa. Należały do zmarłych z poprzedniej ery a przebiegły Pierzasty Wąż planował ich przywrócić do życia. Wszystko zaś co zmarło, musiało wrócić do Kręgu by się odrodzić w zgodzie z formułą, z naturalnym odwiecznym prawem życia i śmierci. Wskrzeszanie kogokolwiek, było w ocenie Torreza oszustwem przeciw tej pierwotnej zasadzie. Krąg odrodzeń dotyczył wszakże i bogów. Tymi wszystkimi spostrzeżeniami nie zamierzał się jednak dzielić z kimś kogo zupełnie nie znał, to były sprawy celestialne, tajemne.

- Nie jestem bogiem... lecz staję się nim, poprzez połączenie, z moim odwiecznym i lepszym Ja. Kim jesteś i czego od Nas chcesz?

- Ci którzy władają tym miejscem i tak już są na drodze do uświadomienia sobie, że tutaj jestem. Wypowiedzenie imienia byłoby jak uderzenie we wszystkie dzwony alarmowe.

Chwila ciszy. Gabriel słyszał oddech drugiej osoby. Powolny, skupiony.

- Cieszy mnie ta deklaracja. Zatem nie jest to dążenie ku jednemu, lecz spotkanie w połowie drogi. Ludzie doświadczenia są potrzebne bogom, dodają im perspektywy. Tym jest właśnie Cykl.

Eutanatos poczuł ciepłą dłoń na ramieniu. Ktoś stojący przed nim położył ją. Dalej nie widzieli się w mroku, ledwo czuli.

- Możemy stąd wyjść. Jako pan podziemi lecz jako człowiek, zbóż to miejsce. Osobiście proponuję światło, lecz masz swe preferencje. Będę cię wspierał, przewodniku.

Torrez nadal nie uzyskał odpowiedzi z kim rozmawiał. W powietrzu unosił się odór słodkiej, paskudnej zgnilizny. Był to dla niego zapach ani przyjemny ani przykry. Przywodził mu na myśl skojarzenie, że musi zatem rozmawiać z jednym z czterech Ahpop Achich, posłańców śmierci roznoszących wieści pomiędzy bogami podziemnego Xibalba. A co jeśli nie? Co jeśli jest to jeden z nephandi, namawiający go do opuszczenia więzienia, w którym umieścili go starsi jego Tradycji. Jego wolą było poddać się ich sprawiedliwemu osądowi i to się nie zmieniło. Jednak, miejsce w którym go zamknięto doprowadzało go na skraj szaleństwa, a szaleństwo nie było celem i przeznaczeniem Torreza w Kreacji. Tego był pewien. W jego odczuciu obłąkany umysł wypaczyłby Dharmę tego cyklu, a to przecież nie mogło być celem Starszych.
Podjął decyzję. Wyjdzie stąd i stanie z godnością przed ich kręgiem, by czekać na sprawiedliwy wyrok. Sięgnął lewą ręką po naszyjnik z ludzkich kości. Uderzył dłonią w ścianę chcąc przełamać jej materialny opór, poczuł świdrujący ból.

- Ts'a paso (1) - rzucił chrapliwe w starożytnym języku Majów. Uderzył raz jeszcze nie zważając na ból. Ściana przyjęła jego dłoń z głośnym mlaśnięciem. Wcześniej ciało musiało ustąpić kamieniowi, teraz miało być odwrotnie...

Przebudzony poczuł opór. Nie opór skały, ona wydawała się miękka jak glina. Opór całego tego miejsca, uderzenie gorąca, Kręciło się mu w głowie. Bolała go głowa, ręce, nogi, serce… wszystko. Czuł się jak przerzuty, wypluty, jeszcze raz przeżuty i ponownie pożarty.

Lecz wszystko szło zgodnie z jego wolą.

Czerń przerodziła się w biel. Jasne, południowe słońce świeciło ostro pośród polany siłą wydartej dżungli. Wokół kręcili się różni ludzie. Gabriel stał na środku wypalonej, błotnistej ziemi. Czuł zapach roślin, dostrzegał ślady niedawnej walki. Zgromadzeni byli chyba zwycięzcami, opatrywali rany, popijali wodę, jakaś para grała w karty. Niektórzy wyglądali na czujnych, spod łba patrzyli w dżunglę. Niemal każdy miał broń palną. Widział kilku białych, ale też ciemniejsza karnacja się zdarzała. Co najmniej jedna osoba, młoda kobieta, musiała być cywilizowaną członkinią dzikich plemion. Zawsze pozna te rysy, kolczyki czy tatuaże na twarzy. Szamanka.

Zdjęto dłoń z jego ramienia. Po chwili ponownie spoczęła na nim w geście poklepania.
- Dobra robota – Odys powiedział ciepło.

Morris został wzbogacony o kilka gustownych, białych opatrunków oraz potencjalnych blizn. Wysoki blondyn z kałasznikowy właśnie zbierał pieniądze od kilku magów aby obdarować pulą Morrisa oraz szamankę.

Ciężkie lepkie powietrze wprost wibrowało od życia. Duszny zapach dżungli wdarł mu się w nozdrza słodką wonią kwiatów, rozkładających się owoców, przemieszaną z ludzkim potem pełnym ekscytacji towarzyszącej walce. Torres patrzył bez emocji na człowieka trzymającego dłoń na jego ramieniu. Pamiętał, że śmierdział rozkładającym się mięsem jakże innej od woni życia jaką czuł teraz. Nie ufał mu.

- Con quién tengo el gusto?(2) Co tu robią ci ludzie? – Drugie pytanie zadał już po angielsku.

- Połączone siły templariuszy Niebiańskiego Chóru - Odys kiwnął głową z szacunkiem w stronę starszego dowódcy w kamizelce kulodpornej - oraz eutanatosów - poszukał wzrokiem szefa magów śmierci, odnalazł go dopiero opatrującego rannych - akolitów oraz innych tradycji - przelotnie spojrzał na Morrisa i szamankę - doprowadziły do pomyślnego szturmu na zgromadzenie barabbich które cię przetrzymywało.

Chórzysta wyszedł do przodu, trzymał w dłoni długi, prosty kij, jakby pasterski. Wyglądał na zamyślonego.

- Rozumiem, że wszyscy z naszych cali - w jego głosie czuć było ulgę - ja jestem Odys - zwrócił się do Gabriela. Powinieneś odpocząć. Na razie nie jedz za dużo bo będziesz rzygać jak kot.

Wyraźnie wesoły hermetyk, którego opatrunki tylko były dumą najwyraźniej, zebrawszy całą pulę podszedł do Odysa i Gabriela.

- Jak to dobrze, że wyszedłeś... i ty też. - zwrócił się także do Eutanatosa - Gdybyście nie wrócili byłbym uboższy o całą pulę, a tak nic nie straciłem, a tylko zarobiłem!

- Postawiłeś też pewnie moją kasę - Odys raczej stwierdził niż zapytał - należy się mi działka w takim układzie.

Torrez spojrzał na przywódcę Eytanatosów,a kiedy ich spojrzenia się spotkały, skinął lekko głową. Nic więcej nie było potrzebne. Przeniósł spojrzenie na Chórzystę. Przez, krótką chwilę świdrował go wzrokiem, jakby chciał przejrzeć jego duszę. Dostrzegł gęsty rdzeń ciemności, nie tylko spowijający wzorzec napotkanego chórzysty, lecz zdający się stanowić jedną, spójną całość z jego bytem. Zatem specjalista w entropii? Lub w czymś jeszcze. Może usłyszałby coś gdyby nie to, że zakamarki duszy przepełniała cisza.

- Gracias, Padre… zwą cię Odys. Zapamiętam to imię, a teraz… - spojrzał w dżunglę, jakby zobaczył tam coś, co leży gdzieś bardzo daleko. - A teraz Padre, żegnaj może jeszcze się zobaczymy.

Odys uśmiechnął się delikatnie. Nic nie odpowiedział, w zasadzie nie musiał. Patykowaty młodzieniec o ciemnej karnacji i twarzy zaoranej bliznami stanął między Gabrielem a punktem w lesie w który się wpatrywał. Tymczasem dowódca chórzystów powstał, nie podchodząc do nich. Nie musiał nawet szczególnie podnosić głosu.

- Jesteś zatrzymany - dowódca powiedział do Gabriela spokojnie.

- Wszystko, co powiesz będzie użyte przeciwko tobie. - odezwał się beztrosko Morris, podchodząc do Odysa i wręczając mu kawałek papieru - Zapisałem ile ci mam dać. Pilnuj, proszę, bo zapomnę.

Odys spojrzał na kartę na czas dwóch, może trzech wdechów i oddał ją Morrisowi.

- Zapamiętam - powiedział patrząc już tylko na reakcje Gabriela.
Morris przybliżył się jeszcze i szepnął.

- Będziemy się z nim bić?

Euthanatos milczał przez chwilę, mierząc tylko wzrokiem zastępującego mu drogę Przebudzonego. Atmosfera odczuwalnie stężała.

- Nie mam nic do ukrycia przed Starszymi mej Tradycji. Idę, dobrą drogą.

- Głupio byłoby zabić kogoś po kogo schodziło się, no, sam wiesz gdzie - Odys powiedział cicho, lecz nie przejmując się jakoś szczególnie głośnością.

W prowizorycznym obozowisku dostrzegalne było zaniepokojenie. Dowódca chórzystów oraz Eutanatosów ruszyli ku Gabrielowi. Odys starał się zachować powściągliwość.

- Masz nawet szczęście - Odys zaczął powoli - starszy twej tradycji został pojmany żywcem, być może czeka go los gorszy od śmierci. Na obecną chwilę szanowny Adam - spojrzał na dowódcę sił Eutanatosów - jest najstarszym z twoich.

Wspomniany Adam był rosłym mulatem, uzbrojony jak komandos, poważny i zimny - to można było o nim powiedzieć. Bo mówiąc starszy człowiek odczuwał dysonans z racji na jego wyjątkowo młody wygląd.

- Jesteś zatrzymany - powtórzył po chórzyście - oskarżenie nie zostało wycofane. Te dwa przypadki, twoje zatrzymanie oraz nephandi, są niezależne.

Życie w samotności odcisnęło swoje piętno na Torresie. Nie był zwyczajny do takiej ilości osób. Żywych, osób. Przez kilka lat żył w dżungli samotnie, wychodząc jedynie wówczas kiedy miał konkretny cel. Oduczył się zatem przebywania z innymi i nie bardzo wiedział czego dokładnie teraz od niego oczekują. Wiedział za to inną rzecz, nie zamierzał łatwo ginąć. Stał więc i spokojnie czekał na dalszy rozwój wypadków.

- Siądziecie z nami i odpowiecie na kilka pytań. To na początek - templariusz powiedział z pewnym znużeniem w głosie.

Zatrzymany Euthanatos stał przez chwilę, bez słowa. W końcu przykucnął w miejscu tak jak stał, jak zwykli czynić buszmeni kiedy musieli na coś poczekać. Nie robił kompletnie nic. Po prostu trwał, wpatrując się w swoje podarte buty, przez które tu i ówdzie widać było palce stóp. Lekko zdziwiony ich wyglądem, stwierdził, że w ciągu tych lat spędzonych w dżungli.nawet nie zauważył kiedy zdążyły mu się tak bardzo zużyć. A może to nie przez czas? Może zużyły mu się dopiero teraz, kiedy był pożerany przez barabbi? Może zaczęli od nóg właśnie. Poruszał palcami stóp, czuł wszystkie. To dobrze rokowało uznał więc, że nie było potrzeby zajmować tą błahą rzeczą dalej.
Przykucnięty oszczędzał energię. Przymknął powieki i czekał, co też mądrzy uradzą. Wolałby nie tracić już czasu i zająć się znowu tym co zwykle robił, miał dzisiaj w planach dwie osoby.


***


Oczekiwanie upłynęło Gabrielowi w sposób jakiego nie do końca mógł się spodziewać. Zamiast dać mu poczekać, wzięto go pod bronią na bok, osadzono na zwalonym pniu drzewa który chyba już wcześniej robił tutaj za ławkę, wnioskując po zdartej korze oraz wysokich taboretach przy nim. Podczas pierwszego etapu przesłuchania towarzyszył mu zarówno dowódca Eutanatosów jak i templariuszy. Wypytywali o ogólną historię zajść. Od nich natomiast dowiedział się, iż jest dalej oskarżony. Fundacja Eutanatosów faktycznie miała za cel pochwycenie go i osądzenie. Problem był taki, iż była spaczona. Dziura w której siedział miała wywrócić Gabriela i jego avatara na drugą stronę. Zapoczątkować drogę zstąpienia. Spaczyć.

Obaj przebudzeni wyglądali jakby nie chcieli dłużej pozostać w tym miejscu. Spieszyli się. Gabriel dostrzegał, iż inni magowie i akolici szykują się do jakiejś większej magy w tym miejscu. Ze względu na wspomniany pośpiech, szybko przeszli do drugiego etapu rozmowy. Templariusz opuścił Gabriela, kierując się w stronę rozmawiającego z ludźmi Odysa. Został sam z adeptem Adamem (sądząc po braku pewności, pewnie ledwo adeptem Adamem, chociaż może była to przebiegła maska?) który w gruncie rzeczy powtórzył te same pytania, które zadano mu, z przyczyn formalnych, tuż po zatrzymaniu. Rezultat był ten sam, bez większego zaskoczenia - nie zostanie uwolniony.
Pozytywną rzeczą na koniec rozmowy było samopoczucie Gabriela. Początkowo miał mdłości, bolały go mięśnie i ścięgna, a w głowie dudnił jakiś męczący dźwięko-ból. To wszystko przemijało.
Chociaż czuł, że to nie koniec.

- Można?- Zimny głos Odysa padł zza jego pleców. Adam głową wskazał chórzyście na stołek. - Rozumiem, że skończyliście. Kiepska sytuacja, Gabrielu, prawda?

Zmusili go by usiadł w miejscu przez nich wyznaczonym. Zachowywali się jak biali którzy tu przybyli lata temu, na swych okrętach i pod bronią, też narzucali miejscowym jak mają siadać, co mówić, i do kogo wznosić modły. Nic się nie zmieniło.
Torres odpowiadał na pytania beznamiętnym głosem. Chciał by to wszystko już się w końcu skończyło. By biali sobie stąd poszli, pozwalając mu nadal robić to co umiał najlepiej. Pytanie dosiadającego się Odysa było dziwne, wyrwało go z zadumy.
Kiepska sytuacja… Powtórzył w myślach, mieląc te dwa słowa. W sumie nie. Nadal służę Kołu i jego zasadom, jestem mu wierny tak jak wcześniej byłem, więc…

- Mylisz się magu, sytuacja jest taka jaka była wcześniej.

- Śmiem zauważyć, iż już nie siedzicie w dupie szatana - Odys uśmiechnął się delikatnie - sądzicie, iż wywiniecie się?

- Z czego?

- Z tego za co was przymknięto, o ile jestem w temacie.
Torresa schwytano i skazano winnym aktów kanibalizmu, robienie z części ciał zmarłych ozdób i czynów pokrewnych.

- Masz na myśli zjadanie ludzkich serc?

- Silne podejrzenie korupcji - Adam wtrącił z miną “nie lubię się powtarzać” - którego wasz pobyt tam - spojrzał ukradkiem na pole wypalonej ziemi - nie czyni bezzasadnym.

Odys kiwnął głową w milczeniu jakby nie musiał więcej dodawać do słów Eutanatosa.

- Idę drogą Koła i zasad, które przekazali mi moi poprzedni mistrzowie.
Torres wzruszył ramionami. Najwyraźniej osądzono go i skazano. Słowa nie były potrzebne.

Odys pokręcił głową. Jeszcze brakowało mu autystyka w fundacji…
- Nie chcę aby była to pułapka na was, Gabrielu - chórzysta zaczął powoli, starannie ważąc słowa - lecz istnieje pewna droga. Zakładam nową fundację, posiadam odpowiednie przywileje rady pozwalające mi was oczyścić z zarzutów. Będziecie czyści. Ceną za to jest pięć lat służby podparte osobistą, wiążącą przysięgą wierności. Oczywiście, możecie poczekać na proces, wszak nie jesteście jeszcze skazani, to co zaszło w tej fundacji - Odys skrzywił się - to było bestialstwo.

Torres nie bał się procesu, nie bał się kary i tak samo nie bał się umrzeć. Było też coś co podpowiadało mu, że Odys nie jest najbielszym z białych magów. Mimo to…

- Co mam ci podpisać?

- Szybko się godzisz - Odys delikatnie podniósł powiekę.

Ostatecznie, te same Dobre Rzeczy można robić wszędzie. Pomyślał Euthanatos. Za pięć lat wrócę tutaj, mądrzejszy...

- Jest tylko jedną rzecz. Służba nie będzie przeciwna prawom Chodony, obiecujesz Padre?

- Nie mogę… Ale pamiętaj, nie jesteś niewolnikiem. Przysięgać będziesz wierność, nie bezwarunkowe posłuszeństwo. To istotna różnica, nie róbcie ze mnie nadzorcy niewolników.

Odys przyglądał się magowi śmierci spokojnym, nieco odległym wzrokiem.
Euthanatos powoli wstał i podszedł do Chórzysty, stając z nim twarzą w twarz.
Przez chwilę nie mówił nic. Tylko patrzył.

- Bądź zatem pewien, że ich nie złamię Cudotwórco.

Odys również wstał. Milczał kilka chwil. Adam przyglądał się im badawczo, chyba domyślał się, że tak się to skończy, a próżne protesty uznał za dziecinne. Odys podał Gabrielowi dłoń.

- Zatem przysięgnij na Imię i Moc.

Stali przez chwilę wpatrzeni w swoje oczy, a cały świat jakby wstrzymał na tą krótką chwilę oddech.

- Przysięgam.. - wychrypiał Euthanatos - Na imię. I na Moc.

Czas spadł.

Powietrze zatrzymało się, wiatr ucichł, szum dżungli zdawał się być daleko. Zatrzymała się ziemia, zatrzymał odwieczny cykl przyrody, zatrzymało serce, płuca, umysł. Zatrzymał się wreszcie świat, to wszystko, może i więcej pozostało w bezruchu, schwytane w gęstej siatce fatum i fortuny oplatającej teraz dłonie przebudzonych.

Świat został wzięty na świadka, a potem świat ruszył z kopyta z bolesnym szarpnięciem. Gabriel poczuł nieprzyjemny, lodowaty chłód w ramieniu, sięgający korzeniami kości. Odys chyba wyczuł to samo. Powoli puścił jego dłoń. Dowódca Eutanatosów wpatrywał się w nich nie kryjąc zaskoczenia. Dopiero widząc, że się mu przyglądając, przybrał bardziej profesjonalną minę.

- Gotowe - Odys uśmiechnął się smętnie - ze szczegółami wyślę ci… papugę.
Spojrzał ponownie na polanę. - Chodźmy wreszcie zrównać to miejsce z ziemią.




Przypisy:
(1) w yucatec-maya znaczy „ustąp”
(2) hiszp. z kim mam przyjemność?
 
__________________
"Gdy chcesz opisać prawdę, elegancję pozostaw krawcom. " A. Einstein
Surelion jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172