Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-09-2022, 10:19   #111
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Lwyd pożegnał się z Addingtonem zostawiając mu "w razie czego" wizytówkę i zapewniając, że gdyby potrzebował JAKIEJKOLWIEK pomocy może dzwonić o każdej porze dnia i nocy.
Eliasz przyjął kartonik i przeczytał go na szybko. Potem znów przeniósł wzrok na Huwa, a w jego oczach znać było uznanie. Nie musiał mówić nic więcej.
---
Spotkanie z Paulem wezbrało w Huwie falą uczuć, której intensywności się nie spodziewał. Coś w nim pękło na widok przyjaciela i wylało się na zewnątrz.
- Był taki moment - mówił z trudem, ocierając brudną, podziurawioną kulami czapką wilgotną od łez twarz, - że myślałem, że już się nie zobaczymy, że nie będę miał sposobności żeby ci podziękować. Za to, że byłeś przy mnie przez te wszystkie lata. Dziękuję Paul. Jesteś dla mnie jak brat. Jak rodzina, której nigdy nie miałem.
Bezpośredniość Huwa początkowo zaskoczyła Goodmana. Jednakże okoliczności były wyjątkowe. Za chwilę i on uśmiechnął się raz jeszcze, lecz tym razem jakby smutniej.
- Obydwaj jesteśmy znajdami. Dwoma dupkami, których nikt nie chciał - powiedział nie bez cienia goryczy w głosie. - Gdybyśmy nie wspierali się wzajemnie, to co by nam zostało? - wzruszył ramionami i westchnął.
- Coś w tym jest - przyznał Siwy, - ale widzisz, to coś więcej. Znamy się od smarka i od takiego możemy na siebie liczyć. Na dobre i na złe. Bidul nas zahartował i… - wysmarkał nos w chusteczkę. - Przepraszam Paul, ale będę się upierać przy swoim. Jesteśmy jak bracia. Przyszywani, może, ale jednak.
Choć przyjaciel Lwyda syczał z bólu, teraz wyprostował się i stanął naprzeciwko detektywa. Na jego twarzy malował się ten rodzaj zmęczenia, które przychodzi z wiekiem, lecz znać go po czymś więcej niż siatka zmarszczek.
- Przecież wiesz, że oddałbym za ciebie życie, stary. Normalnie tego nie mówię, bo ucierpiałaby moja renoma Byrglera, ale tym razem zrobię wyjątek. W każdym razie ja też się cholernie cieszę, że cię widzę - potwierdził Goodman. - Nawet nie wiesz co tu się działo. Istne wariactwo. Ale skoro teraz jest spokój, znaczy że…
- To znaczy, że dokopaliśmy skurwielom - wszedł mu w słowo. - Nie do końca rozumiem i chcę rozumieć co tutaj się działo, ale wygląda na to, że wygraliśmy. Możemy wracać Paul. Możemy wracać…
- Powiedzmy, że tyle mi na początek wystarczy - na usta Goodmana znów wpełzł szelmowski grymas.
Mimo że nadal wyglądał blado i pomstował przy każdym ruchu, zaczął zbierać swoje rzeczy, rzeczywiście najwyraźniej gotowy się wypisać. Jego determinacja wskazywała, że nie było sensu go powstrzymywać.
Siwy westchnął i dopiero teraz poczuł jak ulga rozlewa się po jego ciele miłym ciepłem i rozleniwieniem.
—W samochodzie—
- Wybieram się do Duffryn - odezwał się Siwy cicho, gdy czerwone dachy Sionn zniknęły za kolejnym wzgórzem. - Chcę się z tym zmierzyć i zamknąć ten rozdział raz na zawsze.
Goodman, niby beznamiętnie spoglądając na górski krajobraz, zabębnił palcami po desce rozdzielczej.
- Potrzebujesz towarzystwa czy to jednoosobowa krucjata?
Lwyd jechał przez chwilę w milczeniu, przeżuwając na spokojnie propozycję.
- Muszę się z tym zmierzyć - powtórzył w końcu. - Zobaczyć to miejsce raz jeszcze. Oddemonizować go. Zmienić obraz, który wypalił mi się w głowie i zatruwa mi duszę, chociaż przez całe życie myślałem, że tak nie jest. Chcę stanąć nad grobem WC i powiedzieć mu kilka słów od siebie. Dziękuję za propozycję, zastanawiałem się nad tym, ale muszę to sam ogarnąć.
- Rozumiem. Powiem ci, że i mnie to kiedyś męczyło. Częściowo jestem jaki jestem przez tamto miejsce - Paul odchylił się na siedzeniu, zmrużył oczy. - Świat dał nam w mordę, gdy byliśmy najbardziej bezbronni. Nie chcę się użalać. Chodzi o to, że zawsze będziemy w jakiś sposób skrzywieni. A dla mnie jest już chyba za późno - ostatnie słowa wypowiedział z wyraźnym ociąganiem. - Też próbowałem się ze sobą rozliczyć i coś zmienić. Ale zawsze będę pojebem, niczego innego nie znam.
Siwy przytaknął. Nie zamierzał oceniać przyjaciela.
- Nie chodzi mi o to, że zamierzam się zmienić, nawet w to nie wierzę. Jesteśmy jakich nas ukształtowano - przyznał rację Paulowi. - Po prostu dotarło do mnie, że muszę zamknąć tamten rozdział. Oczyścić czakrę, czy coś.
Uśmiechnął się sam do siebie a później zaczął się śmiać na głos.
- Świat jest piękny Paul - rzekł z całym przekonaniem gdy już pokonał napad wesołości. - Szkoda czasu na pierdoły i rozmyślania nad tym jakimi moglibyśmy być. Czuję, że mnie to zatruwało, nawet gdy o tym nie myślałem. Chcę to mieć za sobą i tyle.
Przez kilka długich chwil jechali w milczeniu. Od jakiegoś czasu wjechali na równiejszą trasę, więc obecnie auto sprawnie sunęło wśród górskiego pejzażu. Ten zaś stał się bez mała kolorowy - jesień na dobre zagościła w okolicy, znacząc drzewa odcieniami brązu, żółci i czerwieni.
Paul strzelił palcami i wreszcie przerwał ciszę.
- Mądry z ciebie gość, Huw. Mądrzejszy ode mnie, to na pewno. Pozostaje mi tylko życzyć ci powodzenia. Jak już wszystko pozałatwiasz, proponuję wyrwać się gdzieś w teren. Taki męski wypad: ryby, piwko, te rzeczy. Co ty na to?
- Piwko i ryby? Hmmm… Brzmi wspaniale, Paul. Słyszałem, że dobrze biorą na Pen-Y-Fan Pond. Rozmawiałem raz z gościem, który jeździ tam regularnie od kilku lat. Wmawiał mi, że złapał dwunastokilowego szczupaka. Uwierzysz?

- Cześć Tom.
Huw był trochę spięty wchodząc do gabinetu Toma Hopkinsa, chociaż ćwiczył tą kwestię już od paru dni.
- Usiądź Huw - kapitan wskazał ręką wolne krzesło. - W czym mogę ci pomóc?
Siwy usiadł. Wypuścił powoli powietrze starając się uspokoić trochę oddech. W przeciwieństwie do niego Hopkins był opanowany, uprzejmy, choć trzymający dystans. Nic dziwnego, po ostatnich wybrykach swojego podkomendnego.
- Widzisz Tom - zaczął nieskładnie, ale później słowa poleciały już same, - przyszedłem do ciebie bo ostatnim razem gdy się widzieliśmy to zachowałem się nagannie i niesprawiedliwie w stosunku do ciebie. Trochę czasu mi zajęło, żeby sobie to wszystko dokładnie przemyśleć i dojść do tego wniosku. Wiem, że to trochę późno, cholernie późno, w każdym bądź razie chciałem ci powiedzieć, że teraz rozumiem twoje stanowisko i chciałem cię bardzo przeprosić za moje zachowanie.
Początkowo kapitan operacyjny przechylał się niecierpliwie na krześle raz to w jedną, raz w drugą stronę. Teraz, gdy Huw skończył mówić, ostentacyjnie westchnął, wyprostował plecy i złożył ręce w piramidkę. Hopkins nic się nie zmienił: pozostał pedancikiem zarówno w ruchach, jak i wyglądzie, a jego wykrochmaloną koszulę Lwyd czuł nawet po drugiej stronie biurka.
- Zdajesz sobie sprawę, że cokolwiek teraz nie powiesz, to i tak nie zmieni mojej decyzji? - zapytał, taksując uważnie detektywa. - Z drugiej strony masz jaja, że tu przychodzisz. Bez względu na to, co naprawdę myślisz, mało kto potrafi przyznać się do błędu.
Dawny zwierzchnik Huwa zrobił pauzę, aby strzepnąć niewidoczny pyłek ze swojego ramienia. Tak naprawdę jednak uważnie obserwował detektywa i oceniał jego reakcję.

- Wiedz, że nie jestem pamiętliwy - podjął znowu. - Tylko że to na dłuższą metę nic nie zmienia. Możemy powiedzieć sobie kilka pokrzepiających słów. Podać nawzajem ręce. Ale jeśli ktoś zapyta o ciebie poza tym gabinetem, to z uporem maniaka będę powtarzał, że jesteś cholerną gnidą - kapitan zmarszczył brwi, lecz bez przesadnego gniewu. - Chodzi o to, że muszę być konsekwentny. Tego się ode mnie wymaga. I trochę naprawdę tak uważam.

Za każdym kolejnym słowem byłego zwierzchnika Huw odprężał się a na jego twarzy pojawiał się coraz szerszy uśmiech.

- Tom - powiedział w końcu, gdy tamten zakończył przydługawą wypowiedź. - Ja nie chcę wracać do policji. Praca za biurkiem nie jest dla mnie. Przychodząc tutaj chciałem tylko powiedzieć, że rozumiem twój punkt widzenia i teraz wiem dlaczego mnie odsunąłeś od spraw w terenie. Możesz mnie nazywać złamasem jeśli wolisz - zaśmiał się już na głos. Taka wizja wyraźnie go rozśmieszyła. - Jest mi to naprawdę obojętne, a wtedy zachowałem się jak kutas i za to przepraszam. Nie chowam już do ciebie urazy i mam nadzieję, że ty i do mnie takiej żywić nie będziesz. Ale jeśli nie… Cóż, życie toczy się dalej.

Wstał i wyciągnął rękę. Kapitan spoglądał przez chwilę na niego, ale wreszcie uścisnął jego dłoń. Chwyt miał mocny i pewny, wcale nie korespondujący z wyglądem biurokraty.

- Doceniam, że tu przyszedłeś - stwierdził nagle Hopkins - ale nie zaglądaj tu zbyt często. Jako że szybko się nie spotkamy, powiem ci coś jeszcze - twarz policjanta nagle stężała. - Byłeś cholernie dobrym gliną.

- Lubiłem to - Huw zamyślił się. - To było moje życie. No, ale ten rozdział mam już za sobą. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek jeszcze się spotkali. Powodzenia kapitanie.



Życie detektywa stopniowo acz konsekwentnie zmieniało się od czasu gdy wyjechał z Sionn. Czuł, że sukcesywnie odcina krępujące go więzy przeszłości i pogłębia pozytywne relacje z osobami, na których mu na prawdę zależy. Odwiedził sierociniec w Duffryn. Budynek przeszedł porządną renowację i nie przypominał już straszącego, starego gmaszyska jakie zapamiętał Huw. Wyglądało na to, że nowa dyrekcja ośrodka prowadziła go twardą ręką ale jednocześnie dzieciaki wyglądały na zaopiekowane i, co zaskoczyło Siwego, szczęśliwe. W krótkiej, sympatycznej rozmowie z energiczną i sympatyczną Agnes Drake, Lwyd przekonał się, że nie ma tutaj co dłużej szukać. Na miejskim cmentarzysku odnalazł popękany nagrobek Williama Charlesa Grace'a by utwierdzić się w przekonaniu, że już żadne emocje nie wiążą go z tą postacią. Odszedł stamtąd oczyszczony.
Zakończył toksyczny związek z Karen Wood. Nadrobił zaległości z McGregorami, zasypując dzieciaki upominkami. Spędził wspaniały czas z Paulem nad jeziorem.
Czuł, że zaczynał nowy rozdział w życiu.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 18-09-2022, 19:38   #112
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację


- Jestem –zdołała tylko wykrztusić Robin. Ona nie wstydziła się łez – pozwoliła im płynąć i wsiąkać w koszulę Willa. Miała nadzieję, że stres i ostatnie doświadczenia spłyną z jej ciała jak te łzy z twarzy. Choć jednocześnie wiedziała, ze to niemożliwe. Ciało pamięta każda traumę, ale też – jeśli mu się pozwoli i pomoże – potrafi ją wyleczyć. Kobieta wiedziała, że choć może to zając trochę czasu, to sobie poradzą. Ona i wszyscy inni.
Odkleiła się w końcu od narzeczonego.

- I będę już zawsze , wiesz? Na dobre i na złe. Zacznij się przyzwyczajać do tej myśli.

Will nie mógłby uśmiechnąć się szerzej.
- Potrzebuję jeszcze odwiedzić jednego znajomego, a potem.. możemy wracać do domu.

Wkrótce ruszyli razem poprzez pogrążone w chaosie miasteczko. Sanders zdawał się początkowo ignorować ogólny rozgardiasz, wciąż ciesząc się z obecności Robin. Z czasem jednak, gdy emocje choć trochę z niego zeszły, skinął na kolejną już grupkę ludzi, która wyglądała jakby właśnie obudziła się na krawężniku. Co było całkiem prawdopodobne.
- Przyznam, że kiedy pierwszy raz powiedziałaś mi przez telefon o tym, co tu się tu dzieje… to nie wiedziałem co w ogóle myśleć - stwierdził z pewnym ociąganiem. - Nie sądziłem, że zmyślasz, ale sama rozumiesz, trudno coś takiego przyjąć do wiadomości, szczególnie na odległość. W każdym razie teraz dopiero widzę jakie to wszystko było szalone - Will przystanął i gestem poprosił Carmichell o to samo. - Dlatego muszę cię o coś zapytać. Prosiłaś, żebym nagłośnił w mediach co tu się dzieje. Do pewnego stopnia to mi się nawet udało. O mojej wersji piszą na razie niezależne portale. Problem jest taki, że tylko czekać jak przyjedzie tu policja i do opinii publicznej dostanie się jedna-wielka-gówno-prawda - Will miał tę zawziętą minę, którą zawsze robił, gdy łapał reporterski trop. - Mam trochę materiałów, które mi przesłałaś i na pewno dałoby się znaleźć świadków do wywiadu. Tylko pytanie czego ty chcesz. Drążyć temat czy zostawić to w cholerę?
- Dla mnie sprawa jest skończona - Robin spojrzała w twarz narzeczonego. - Ale dostaliśmy zaproszenie do mojego znajomego. Teraz już chyba nawet przyjaciela. - uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem i pogłaskała Willa po zarośniętym policzku - Nie w tym sensie, kochanie, nie rób takiej miny, przecież przed chwilą praktycznie ci się oświadczyłam. Razem przeszliśmy przez to bagno, to zbliża. Niedługo Huw będzie miał urodziny. Będzie czas to wszystko przegadać.

Gdy Will już raz wzniecił w sobie dziennikarski zapał, niełatwo było go stłumić. Teraz też najwyraźniej nie dawał mu spokoju: marszczył się i lekko boczył, ale musiał odpuścić. Przynajmniej na razie.
- Praktycznie oświadczyłaś, mówisz - znów zaczęli iść przed siebie, a on sam przybrał sprytną minę. - Ciekawe, bo jest to całkiem zbieżne z moimi planami…

Kobieta zatrzymała się i spojrzała mężczyźnie w oczy. Przez moment wpatrywali się w siebie, jakby studiując swoje twarze, uważnie, bez żadnych słów czy gestów. Wydawać się mogło, że widzą się pierwszy raz.
Potem Robin wspięła się na palce i pocałowała Willa. Namiętnie i z pasją, która ją samą zadziwiła. Ale po sekundzie już nie myślała o niczym, bo przelała się przez nią fala pożądania tak silna, że nie była w stanie jej skontrolować. Nawet nie próbowała, oczy się jej zeszkliły a ciało zaczęło dygotać.
Stali sklejeni na środku drogi a fakt, że Robin musiała nieźle cuchnąć po ostatnich zdarzeniach nie miał żadnego znaczenia. Czasami tak jest, że takie drobiazgi nic nie znaczą.
- Zgadzam się - powiedziała w końcu, nie wiadomo po co, samym kącikiem ust i dość niewyraźnie. Trudno o poprawną artykulację, gdy język tkwi w czyimś gardle i o dodatkowo jest spleciony z innym. - Puść mnie, bo zaraz nie dam rady i będę cię musiała przelecieć tu i teraz.

---------------------------------

Droga do mieszkania dr Powella zajęła im nieco czasu, ale i tak zjawili się przeraźliwie wcześnie. Robin zastukała.
Najpierw ze środka odezwała się Minty. Pies zaszczekał donośnie, a kiedy drzwi się uchyliły, natychmiast wystrzelił na zewnątrz, aby obwąchać po kolei Foxy, Robin i Willa.

Robin - choć zwykle nie dotykała cudzych psów - tym razem pochyliła się i poczochrała Minty po grzbiecie, w okolicach ogona.
Zza futryny spojrzała zmęczona twarz doktora Powella, który jednak zaraz nadrobił uśmiechem.
Robin też uśmiechnęła się, a potem wyciągnęła ramiona. Uściskała mężczyznę.
- Dobrze cię widzieć - powiedział z ulgą. - Bałem się o ciebie. Proszę, wejdźcie - ostatnie słowa powiedział na jednym tchu, nim wpuścił gości do środka.
- Mój weterynarz, mój narzeczony - Robin dokonała szybkiej prezentacji, co wyczerpało resztki jej energii. Osunęła na najbliższe krzesło nie czekając na zaproszenie.
- Wygląda na to, że koniec. - powiedziała. Myśli znów się jej rozbiegały , jak przestraszone króliki, ale dość niemrawo. Gdy tylko docierały do progu pola świadomości nieruchomiały, zwijały się w kłębek lub wyciągały na boku i zasypiały. - Ale pani Sparks.. Tam została, cokolwiek to oznacza. Niekoniecznie śmierć. W sumie nie wiem. Na pewno uratowała mi życie. Dwa razy.

Przez chwilę myślała co chce powiedzieć.
- Muszę się przespać - mruknęła. - I umyć. Lub odwrotnie. - przypomniała sobie. - Koty. Koty pani Sparks.
Popatrzyła znacząco na Powella.
Lekarz rozłożył dłonie na znak, aby kobieta lekko ochłonęła.
- Zaraz, po kolei - powiedział powoli, zerkając również na Willa. - Pani Sparks? Naprawdę?
Powell odchylił się na fotelu
i pięściami potarł skronie. Choć koszmar z tunelem osobiście go nie dopadł, to i tak było po nim znać ogólne wyczerpanie.
- Więcej słyszałem o niej, niż ją znałem - podjął znowu. - Szkoda. Wielu miało Sparks za wariatkę i przez pewien czas myślałem podobnie. Może teraz ludzie przestaną tak łatwo osądzać innych, choć wątpię.
Minty przydreptała do swojego pana i położyła mu głowę na stopach. Powell nachylił się i poczochrał jej ucho, na co ogon psa zaczął uklepywać cyklinowaną podłogę.
- Zajmę się kotami Sparks. Z tego co wiem trochę ich tam było. I jasne, w pełni zasługujesz na odpoczynek, ale chciałbym jeszcze wiedzieć co planujecie robić dalej. Jakby nie patrzeć, to kiedy ostatnio się widzieliśmy, przywiozłaś mi faceta z raną postrzałową.

No tak, Paul. Jak mogła zapomnieć…
- Co z nim?
- Z tego co wiem to już mu lepiej. Wyliże się.
Will posłał Robin pytające spojrzenie, ale najwidoczniej zrozumiał, że nie ma sensu teraz
zadawać pytań.
- Nie ja go postrzeliłam - wyjaśniła szybko kobieta.
- Co prawda wyjąłem mu kulę - kontynuował lekarz - ale bałem się powikłań, więc ostatecznie musiałem oddać go do szpitala. Trochę się przez to tłumaczyłem, ale chyba przeszło - Powell nieznacznie się uśmiechnął. - Chodzi o to, że musicie być ostrożni. Cokolwiek teraz zrobicie, miejcie gotową historię. Ostatnio działo się tu dużo smrodu. Lepiej żeby go z wami nie kojarzono, to chcę powiedzieć.
- To chyba odpowiedź na twoje pytanie, Will. Na razie trzeba to zostawić. Przyjechałam tu na zawody.. i tyle.
Przeniosła wzrok na weterynarza.
- Paul nie chciał się spotykać z policją.. zaraz, kiedy to było? Kiedy go zabrałeś spod tej stacji?

Powell zamyślił się przez dłuższą chwilę.
- Wczoraj. To znaczy tak mi się wydaje. Cały ten pieprznik wpłynął w jakiś sposób na upływ czasu. Teraz mam wrażenie, że to było znacznie dawniej - weterynarz zaczął skubać krótki zarost na brodzie.
- Też mi się tak zdawało.. - Robin wstała. - Zbieramy się. Wstąpimy jeszcze do szpitala, gdyby Paul czegoś potrzebował.
- Jeszcze raz dziękuję za wszystko. Widzimy się na urodzinach Huwa, mam nadzieję.

Powell wstał, uśmiechnął się serdecznie i pożegnał dwójkę. Minty zaszczekała, jakby chciała dodać coś od siebie.

—---------------

Niedługo potem Robin i Will byli już pod budynkiem szpitala. Kręciło się tu wiele osób i nic w tym dziwnego: mieszkańcy byli głęboko zaniepokojeni ostatnimi wydarzeniami. Każdy zdawał się oczekiwać odpowiedzi na pytanie, co się z nimi ostatnio działo.

Nie musieli wchodzić do środka: Robin rozpoznała wlokącego się Paula, jak ten wychodził właśnie po schodach z placówki. Obok niego, we wcale nie lepszym stanie, snuł się Huw.
- Dobrze Cię widzieć w jednym kawałku - przywitała Paula. - Potrzebujesz podwózki?

Paul uśmiechnął się szeroko.
- Też się cieszę. Z transportem sobie poradzę. Właśnie się zabieramy z tej dziury… - zrobił pauzę i zaraz dodał - właściwie to dopiero co o tobie myślałem. Dzięki za pomoc tam na parkingu. Gdyby nie ty, to wąchałbym już kwiatki od spodu.
- Jesteś winny podziękowania dr Powellowi - uśmiechnęła się Robin i objęła mężczyznę.
- Ja też dziękuję Ci za pomoc. Jakbym była tam sama.. Wolę nawet o tym nie myśleć. Wracamy do Londynu z Willem. Macie transport? Nie wyglądacie najlepiej… - przesunęła spojrzeniem od Paula do Huwa.

- Damy radę - zapewnił ją Lwyd.

- Hej staruszku! Wiesz, ile mi o tobie Paul naopowiadał, jak starał się nie umrzeć na parkingu? Znam wszystkie twoje wstydliwe tajemnice. Zrobię z tego prezentację w ramach prezentu i puszczę na twoich urodzinach.

- Wszystko to żałosne kłamstwa
- uśmiechnął się Siwy, - ale właśnie dlatego zabieram tego oszczercę, żeby się upewnić, że już nikomu ich nie wypapla.

- Nic nie zostanie zapomniane - Robin dotknęła swojego czoła w znaczący sposób. - Spiszę wszystko od razu, jak tylko ruszymy. Na świeżo.
- A "oszczerca"
- wykonała manualny cudzysłowie - dorzuci swoje szczegóły na imprezie.
- Dobrej drogi, chłopaki, od dziś spotykamy się wyłącznie w sprzyjających okolicznościach. Taka zasada. Pamiętajcie.


-------------------

Miasteczko skończyło się nagle, zastąpione drzewami i nagimi krzakami. Robin przez sekundę miała ochotę się odwrócić i spojrzeć na nie jeszcze, ale stłumiła ten odruch. BMW Willa sunęło miękko przez zalesiony teren. Toyota Robin została tam, gdzie ja porzuciła – nie chciała teraz prowadzić, nie chciała tez dłużej zostawać w Sionn. ustalili że przyślą kogoś, żeby zabrał samochód. Później.
Foxy spała skulona w kłębek pod nogami kobiety, ale ta nie mogła zasnąc, mimo zmęczenia, usypiającego kołysania i szumu silnika.
Zbyt dużo myśli kłębiło się jej w głowie.
Co dziwne, większość nie miała związku z nią, ale z osobami, które spotkała przez ostatnie dni: kobieta, której Foxy zabrudziła płaszcz, uczestnicy zawodów agillity, śniący w kamiennej sali, Blake… Co z nimi się stało? Żyją? Pamiętają, czego doświadczyli? Czy będą dalej błądzić korytarzem, czy ona będzie?
Myśli przeszybowały do jej osoby, a raczej do planów na najbliższy czas: urodziny Huwa, ślub z Willem, bez pompy, skromny… Przyhamuje z pracą, wynajmie prawnika, najdroższego, jakiego znajdzie i pozwie tego dupka… A może nie? Zdarzenia z przeszłości straciły ostrość. Przyszłość – też wydawała się zamazana.

Było tylko tu i teraz. Robin skupiła się na tej chwili, na cieple bijącym od psa, na miękkim obiciu fotela, dwudniowym zaroście na szczęce Willa i jego dłoniom zaciśniętym na kierownicy.

To był dobry moment. Chciała go zapamiętać.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 18-09-2022 o 20:35.
kanna jest offline  
Stary 24-09-2022, 09:48   #113
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
– Dobry wieczór, nazywam się Dona Wynne-Jones, a państwo oglądają wiadomości w BBC Cymru – powiedziała jednym tchem elegancka kobieta w czarnej marynarce. Nad jej głową lewitowało charakterystyczne, czerwone logo. – W dzisiejszym programie powiemy między innymi o podwyżkach cen zboża oraz obyczajowym skandalu pierwszego ministra – prezenterka wypowiadała kolejne zdania wystudiowanym, pozbawionym emocji głosem. – Najpierw jednak zapowiadany przez naszą stację materiał specjalny. Telewizja BBC jako pierwsza zajmie się wydarzeniami, które wstrząsnęły spokojnym dotąd miasteczkiem Sionn. Na miejscu jest już Thomas Clifford. Tom, czy się słyszymy?


Na ekranie, po prawej stronie kobiety pojawił się kwadratowy kadr przedstawiający przeciętnej urody mężczyznę. W jednej ręce trzymał mikrofon, drugą poprawiał blond kędziorki, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że jest już na wizji. Za jego plecami majaczyły kształty małych domków, pomiędzy nimi zaś kręcili się ludzie w odblaskowych kamizelkach.
– Słyszę cię jasno i wyraźnie Dona – ocknął się reporter. – Stoję właśnie na przedmieściach Sionn, gdzie ostatnio doszło do bardzo zaskakujących zdarzeń. To sytuacja absolutnie bez precedensu. Najkrócej mówiąc nastąpiły tu silne anomalia w ekosystemie oraz… jak twierdzą niektórzy, zakłócenia w cyklu dobowym. To jednak nie wszystko. Według relacji mieszkańców miało dojść do swego rodzaju masowej histerii. Wiele osób doznało omamów bądź straciło nagle przytomność – mężczyzna złapał haust powietrza i kontynuował z prędkością karabinu maszynowego. – Trudno obecnie ustalić co tu się wydarzyło. Mówi się o skutkach przebiegunowania Ziemi, ale nie brakuje śmielszych teorii jak interwencji za pomocą rządowej technologii.
Clifford odwrócił się za siebie i oszczędnym ruchem wskazał na kręcącą się po ulicach policję.
– Jak państwo widzą, służby są już na miejscu, ale na razie nie udało mi się zdobyć dalszych informacji. O opinię poprosiliśmy lokalnych mieszkańców.
Na ekranie pojawił się mężczyzna w roboczym stroju. Dolny pasek przedstawiał go jako pracownika lokalnej stacji elektromagnetycznej.
– Zgłaszaliśmy pewne zaburzenia w dostawach prądu już od jakiegoś czasu, ale co mogę powiedzieć, były ignorowane – rozłożył wymownie ręce. – To nie na moją głowę panie, ale to może się ze sobą łączyć.
Ujęcie znów uległo zmianie. Tym razem przedstawiało człowieka z przekrwionymi oczami, który stał na tle odrapanego budynku.
– Nikt nie chce o tym głośno mówić, ale była tu taka banda, co trzęsła okolicą. Facet Pieniek się nazywał i trzymał ludzi krótko, ot co! – machnął ręką w stronę kamery. – Kiedy wszystko się skończyło, menda też zapadła się pod ziemię. Przypadek?
Kolejny wywiad przeprowadzono z kobietą prowadzącą dziecięcy wózek. Ta stała wśród żółknących klombów lokalnego parku.
– Słyszałam, że na zachodzie znaleziono jakieś ciała. Ponoć ujęto podejrzanych… ale nikt nam niczego nie wytłumaczył. Tak nie można traktować ludzi, nie jesteśmy królikami doświadczalnymi!
Przed kamerę znów powrócił jasnowłosy reporter. Tym razem zaczął mówić natychmiast:
– Sytuacja jest rozwojowa. Do tej sprawy z pewnością będziemy jeszcze wracać, jak tylko pojawią się nowe informacje. Tymczasem dziś pozostaje z nami pytanie: czemu rząd nie jest w stanie wyjaśnić tego, co zdarzyło się w górskim miasteczku? A może… wcale nie zamierza tego robić? – mężczyzna zrobił efektowną pauzę. – Thomas Clifford, Sionn.



Siedzące na gałęziach wrony krzyczały zawzięcie, mimo że ich audytorium składało się tylko z jednej osoby. Sylwetka mężczyzny meandrowała we mgle i jak zjawa snuła się między lasem krzyży oraz kamiennych pomników.
Owen poprawił poły swojego płaszcza i osłonił kołnierz przed wiatrem, który hulał po ścieżkach starego cmentarza. Policjant kolejny już raz obejrzał się wokół siebie. Jesiennym wieczorem nikt jednak tędy nie przechodził, co w pewien sposób mu odpowiadało. Nie był tutaj od pogrzebu i chciał się zmierzyć z tym miejscem w pojedynkę.


Po ostatnich wydarzeniach miał w pracy całe mnóstwo papierkowej roboty. Od kilkunastu dni zostawał do późna na posterunku i ślęczał nad stosami dokumentów. Trzeba było spisać multum protokołów i raportów oraz przynajmniej spróbować wyjaśnić górze, co właściwie zaszło w okolicy. A przecież sam do końca nie wiedział. Obydwie strony bitwy pod Brenin zniknęły z jego radaru.
W jakiś dziwny sposób całe to mozolne zadanie wewnętrznie wyciszyło Gryffitha. Zupełnie jakby praca pozwoliła mu zwolnić i spojrzeć na siebie z nowej perspektywy. To zaś ostatecznie doprowadziło go właśnie tutaj.
Skręcił w jedną z mrocznych alejek, minął spróchniały wiąz i zatrzymał się w pół kroku. Stał teraz przed podwójnym grobem z lśniącego granitu. Tablica przed nim przedstawiała grawer z parą uśmiechniętych, dziecięcych twarzy. Policjant od razu poczuł przebiegający przez całe ciało dreszcz. Opanował się jednak i wyciągnął dwa znicze, z trudem odpalając je na tle wzmagającej zawiei.
Ustawił lampki obok nieco pobladłych już kwiatów. Westchnął sam do siebie, obserwując jak dwa małe płomyczki nierówno pełgają wewnątrz szklanych pojemników. Tak naprawdę to nie wiedział, czego się spodziewać po wizycie tutaj. Brał pod uwagę opcję, że tama, która wzbierała w nim latami, nagle pęknie, ale nic takiego się nie stało. Oczywiście, żal ściskał jego serce jak imadło, ale nie miał ochoty rzucać się w spazmach na ziemię ani nic z tych rzeczy.
Zamiast tego siadł na drewnianej ławeczce i po prostu trwał w milczeniu. Pierwszy raz od dawna pozwolił swoim myślom płynąć tak, jak chciały. Czuł jakby coś z samych głębi jego trzewi przebudziło się i zapragnęło wyjść na zewnątrz. Nie wiedział co to takiego, ale przestał stawiać opór. Tak należało uczynić – bez względu na to, jak mocno zaciskały mu się szczęki i drżały spazmatycznie ręce.
Czas przestał mieć znaczenie: był tylko on, cmentarz i mżawka, który rosiła jego twarz. Deszcz powoli, lecz nieubłaganie wnikał przez warstwy odzieży Owena, wykradał jego wewnętrzne ciepło. Trwało to dobrą chwilę i kiedy stało się wreszcie nie do zniesienia, Gryffith ciężko wstał ze swojego miejsca. Mimo chłodu nie spieszył się jednak, gdy szedł już w stronę cmentarnej bramy. Jeszcze przez kwadrans lawirował wśród brukowanych ścieżek, po których ciurkały teraz błotniste strumyczki.
Będąc już przy wyjściu, przystanął na chwilę i wyciągnął zza pazuchy płaską, metalową butelkę, którą już wcześniej przygotował na tę okazję. Spojrzał spode łba na stróżówkę, ale był absolutnie poza kręgiem zainteresowania zasuszonego ochroniarza.
Gdy otworzył napitek, w nozdrza Gryffitha uderzyła mocna woń brandy – zapowiedź znieczulenia, które czekało dosłownie na wyciągnięcie dłoni. Jednakże mężczyzna zawahał się, na moment stanął w nieruchomej pozie, przez co sam wyglądał jak jeden z okolicznych pomników.
– Do diabła z tym – mruknął, wyrzucając piersiówkę do pobliskiego kontenera.



Tego wieczora Lysar było wypełnione po brzegi. Dziesiątki głów pochylały się nad stolikami pełnymi piwa, podczas gdy ożywione rozmowy tylko narastały. Ktoś tu stale głośno żartował, kto inny zanosił się śmiechem. Mimo że lokal nie należał do największych, to można było odnieść wrażenie, że przybyła w nim połowa mieściny. Na miejscu pojawił się nawet Dany Winston, co wywołało niemałe poruszenie. Po śmierci ojca rzadko pokazywał się publicznie.
Okoliczności były jednak wyjątkowe. Na siedemdziesięciocalowym ekranie, zawieszonym w centralnej części pubu, wyświetlano właśnie piłkarskie zmagania między New Saints a Flint Town. Lokal zawsze wypełniał się podczas podobnych okazji, bowiem trudno było podrobić tutejszy klimat. Żywe reakcje publiczności, wspólne przeżywanie sukcesów, ale i porażek – tego nie dało się zastąpić oglądaniem meczu w domowym zaciszu.
Hałas roznoszący się po lokalu miał jeszcze jedną zaletę. Dzięki niemu Lucas, Mike, Jeff i Malcolm mogli względnie swobodnie porozmawiać w jednym z kątów pomieszczenia. Choć stojące przed nimi trunki zdążyły już ich nieco rozluźnić, a mowa stała się trochę głośniejsza (oraz mniej składna), to nadal pochylali się nad blatem jak spiskowcy w trakcie politycznego przewrotu.


– Pomyśleć co tu się jeszcze niedawno działo – zagaił Malcolm – i że teraz ludzie siedzą sobie jakby nigdy nic.
– A co mają robić? – rozłożył ręce Mike. – Możemy próbować sobie to wszystko tłumaczyć, ale zwyczajnie się nie da. Trzeba żyć dalej.
Rozmowę przerwały owacje. Z kilkudziesięciu gardeł rozległ się krzyk triumfu, a w górze zafalowały czerwono-czarne szaliki. Jeden zero dla Flint Town.
Tymczasem Jeff przysunął się jeszcze bliżej stolika, przez co jego brzuch ledwo mieścił się pod blatem.
– A mi nadal nie daje spokoju to, co widzieliśmy w ruinach pod Maddox – jego oczy zwęziły się w dwie szparki, wyraźnie próbował przemóc rausz. – Mniejsza o cały sprzęt śledzący i tak dalej. Tylko o podobizny tamtych ludzi. Opisy ich snów. W życiu nie widziałem czegoś równie posranego. Nawet nie próbuję zrozumieć co tu się działo, ale mam nieznośne przeczucie, że wielu z nich już nie żyje albo dostało świra. To by choć trochę tłumaczyło te wszystkie opowieści o zaginionych.
Czwórka pokiwała głowami, podczas gdy gwar w tle tylko narastał. Wyglądało na to, że New Saints miało dostać dziś łupnia: za chwilę lokalem wstrząsnął kolejny ryk triumfu, a jeden z bywalców postanowił uświetnić strzeloną bramkę tańcem na stole.
– Nie nam to roztrząsać ˜– podsumował Lucas, patrząc na pijacki spektakl. – Pewnie już i tak zamietli wszystko pod dywan. Sam do niedawna myślałem, że miejsce fantastyki jest tylko w książkach – w zamyśleniu nakreślił przed sobą okrąg z plamy piwa. – Tak czy inaczej to wszystko nauczyło mnie, że są rzeczy, których nie idzie pojąć. I niech tak zostanie – zamilkł na chwilę, pijąc sążnisty łyk.
Wszyscy zdawali się z tym zgadzać. Patrzyli po sobie nawzajem, już w ogóle nie poświęcając uwagi meczowi..
– A co do tych biednych nieszczęśników… – stwierdził nagle Malcolm – niech odnajdą spokój. Wypijmy za nich.
– Wypijmy! – odpowiedzieli natychmiast pozostali i wznieśli toast.



Poza faktem, że dom Pani Sparks był zwyczajnie stary, to miał jedną charakterystyczną cechę: zapach. Już z daleka emanował wonią ziół, starego drewna oraz kotów. Całym mnóstwem kotów.
Pomrukujące cicho stworzenia wyłoniły się z zakamarków, jak tylko Powell wszedł do niewielkiego holu. Oczka o zwężonych źrenicach z uwagą śledziły gościa, który ostrożnie strącił kilka pajęczyn i przeszedł w głąb domostwa. Za chwilę kilkanaście czworonożnych postaci podreptało w ślad za nim.
Weterynarz doskonale wiedział, że koty jako takie bardzo nie lubią zmian. Dopóki nikt nie przejął parceli Sparks, postanowił więc zajmować się jej pupilami właśnie tutaj. Wbrew pozorom nie sprawiało mu to zbyt wiele zachodu. Za każdym razem sprawnie uzupełniał zawartość poidełek oraz plastikowych misek, a następnie sprawdzał stan zdrowia zwierząt. Rzecz jasna nie wszystkich i nie od razu – na zdobycie zaufania dużej części tej gromady potrzebował jeszcze czasu.
Dotychczas ograniczał się więc do rutynowych czynności, lecz tym razem postanowił zostać w domu chwilę dłużej. Z czystej ciekawości rozejrzał się po opustoszałym piętrze i raczej prowizorycznej kuchni, po czym wreszcie przeszedł do salonu.
W przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń, tutaj wpadało choć trochę światła. Słoneczne refleksy z trudem przebijały się przez okna, odbijając na podłodze cały labirynt smug. Powietrze było duszne i panował tu ogólny nieporządek, ale do tego Powell już się przyzwyczaił. Jego uwagę zwrócił natomiast zakurzony regał z książkami w rogu pokoju. Gdy zbliżył się do biblioteczki, z ciekawością otaksował grzbiety tomiszczy. Z tego co zdążył się zorientować, dotyczyły zielarstwa, medycyny alternatywnej, a nawet okultyzmu.


– Była pani naprawdę ciekawą osobą, pani Sparks – wyszeptał do siebie lekarz, przyglądając się kolekcji, lecz nie podnosząc niczego do ręki.
Stał tak, lustrując wzrokiem kolejne enigmatyczne tytuły, dopóki nie poczuł nagle czyjejś obecności za swoimi plecami.
Powoli, napięty jak sprężyna, obrócił się na pięcie. Jego niewiara w duchy oraz inne zjawiska nadprzyrodzone została ostatnio zachwiana, ale spodziewał się raczej, że to jakiś bezdomny zwęszył okazję i znalazł dla siebie lokum. Może to Stary Ron? – nasunęła mu się myśli, kiedy próbował przebić wzrokiem pomroki. Nie, jemu się zmarło, ale przecież po Sionn zawsze kręciło się przynajmniej kilku innych kloszardów.
Domniemany włóczęga okazał się być kobietą w średnim wieku. Miała ciemne, związane taśmą włosy i nosiła przylegającą do ciała suknię w odcieniach szarości. Tamta wyłoniła się z plamy cienia, jakby faktycznie była duchem i stanęła naprzeciwko mężczyzny.
– Pani Islo, proszę mnie tak nie straszyć. Jestem już po jednym zawale – powiedział Powell, lekko rozluźniając mięśnie.
– Przepraszam. Na ulicy zobaczyłam, że ktoś kręci się po domu mojej siostry. Sam pan rozumie – Isla wzruszyła ramionami. – Widzę, że w ramach spadku przypadły panu koty. To chyba wątpliwa nobilitacja, że tak powiem.
Powell odetchnął i usiadł na fotelu. Siedział tam dotychczas szarawy pers. Przegoniony ze swojego miejsca tylko prychnął dziko.
– Lubię zwierzęta, nie mam z tym żadnego problemu – stwierdził spokojnie weterynarz. – A pani co naprawdę tutaj robi, jeśli mogę spytać?
Isla zajęła jedno ze skrzypiących krzeseł. Metodycznie poprawiła wszystkie fałdki oraz nierówności i tak doskonale wyprasowanej sukni. Następnie przez dłuższą chwilę spoglądała w milczeniu na mężczyznę. On sam czuł się więcej niż nieswojo i już miał coś powiedzieć, cokolwiek, aby przerwać tę nieznośną ciszę, gdy Isla odpowiedziała:
– Słabo się znamy, panie doktorze, ale w sumie powiem panu, czemu nie. Chodzi o to, że raczej kiepsko dogadywałam się ze swoją siostrą. Co tam, nie czarujmy się, przez ostatnie lata nie mogłyśmy się bardziej różnić. Ma pan rodzeństwo?
Lekarz dopiero po chwili się otrząsnął. Nie bardzo rozumiał zasad tej dziwnej rozmowy.
– Brata, pracuje w stanach – wydusił z siebie. – Wysyłamy sobie pocztówki.
– Więc, jak wnoszę, jest dla pana niczym odległy znajomy. Ale na ten luksus nie można sobie pozwolić, jeśli mieszka się z siostrą w jednym mieście. Wtedy albo się ją kocha, albo nienawidzi. Może to drugie jest zbyt mocnym słowem, ale to ja narobiłam masy głupot. Pani Sparks, a tak dla pana wiadomości – Margaret, próbowała nauczyć mnie rozumu, tylko że to nie takie proste. Jestem nauczycielką z dwudziestoletnim stażem. Przyzwyczaiłam się, że to ja prawię morały – Isla potrząsnęła głową, jakby ganiła samą siebie. – No ale czas na słuchanie dobrych rad już minął. Więc co zrobić, niekiedy po prostu tutaj przychodzę – warga kobiety zadrżała prawie niezauważalnie. – Czasem wydaje mi się, jakby nadal tu była. Tyle mi przynajmniej zostało.
Powell słuchał całej tej tyrady z uwagą. Doszły go różne plotki o obydwu siostrach. Niektórzy mówili, że Isla miała powiązania z Pieńkiem oraz ostatnią aferą w okolicy. Inni, że obie były rówieśniczkami, ale Sparks poświęciła się czarnej magii i to ją tak postarzyło. Weterynarz nie dbał o podobne plotki, zresztą postawił już kropkę na całej historii.
– Rozumiem – odpowiedział wreszcie. – I proszę przyjąć moje kondolencje. Niestety z rodziną to tak bywa, że człowiek dopiero ją docenia, kiedy jest już za późno.
Isla tylko uśmiechnęła się smutno.



Po mrocznej powierzchni rzeki Mersey sunęła rozdygotana paleta świateł. Tysiące lamp, neonów i latarni nieustannie przypominały, że Liverpool tętnił życiem przez cały czas, także w późnych godzinach nocnych. Gdzieś tam wciąż trwały imprezy, bankiety oraz koncerty, ale były i miejsca, gdzie panował spokój, a daleka panorama miasta sprzyjała bardziej przemyśleniom niż ekscytacji.
Eliasz siedział na parkowej ławce, przyglądając się rzece i odpalając papierosa za papierosem. Co chwila mocno się zaciągał, wypuszczając w nocne powietrze małe kółka dymu. Nie zauważył nawet, kiedy obok pojawiła się Sarah. Nie zdziwiło go to jednak, ponieważ łatwo było go odnaleźć. Ta konkretna ławka, choć pozornie zwyczajna, dla niego stanowiła azyl, do którego często przychodził. Po powrocie z Sionn odwiedzał to miejsce szczególnie często.
Kobieta bez słowa usiadła obok niego, przysunęła się bliżej. Przez chwilę również i ona po prostu kontemplowała obraz miasta.


– Jak było u doktora Gusfielda? – przerwała ciszę.
Eliasz podał jej papierosa i ogień.
– Dobrze, robimy postępy.
To jednak było wszystko. Znów zamilkł i stał się niedostępny jak dotychczas. Sarah zmarszczyła gniewnie twarz i zaciągnęła się papierosem tak mocno, że nieomal poparzyła sobie palce.
– A kiedy mi łaskawie powiesz, co tak naprawdę się stało? – zapytała szorstko. – Minął już prawie miesiąc, a ja nic nie wiem.
– Przecież ci mówiłem.
– To, że musiałeś uciec i „odnaleźć się na nowo” mogłeś wciskać policji, ale nie mi.
Eliasz rzucił jej tylko ukradkowe spojrzenie i zaraz spuścił wzrok. Kogo jak kogo, ale jej nie potrafił oszukiwać. Zasługiwała na prawdę, a już szczególnie po tym wszystkim co przeszła przez tyle samotnych tygodni.
– Obiecuję, że wszystko wyjaśnię. Ale najpierw sam muszę sobie to poukładać.
Przez chwilę jedyną odpowiedzią kobiety było jej nerwowe cmokanie filtra.
– Niczego nie chcę na tobie wymuszać – z głosu Sary uleciało nieco gniewu. – Chodzi o to, abyś wiedział, że cały czas tu jestem i chcę ci pomóc.
– Wiem, Sarah, wiem.
Znów siedzieli w milczeniu, teraz jednak przynajmniej częściowo pozbawieni żalu, który ciążył im jeszcze przed chwilą.
Eliasz poprawił się na siedzeniu. Wiedział, że nie jest jeszcze w stanie powiedzieć wszystkiego żonie. Ale był coś jej winny, tu i teraz. Musiał opuścić gardę choć na chwilę, nim ta martwota zjadłaby ich oboje.
– Gusfield powiedział mi dziś coś ciekawego – stwierdził w zamyśleniu. – To był truizm, ale czasem takie rzeczy docierają do człowieka całkiem nagle. Jego zdaniem proces leczenia to połowa drogi. Równie dużym wyzwaniem jest żyć normalnie już poza samą terapią. Wiesz, kiedy przychodzi czas na zwykłe, codzienne życie – Eliasz złowił wzrokiem jakąś barkę na rzece i przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem. – Powiem ci, coś w tym jest. Bo i ja zdałem sobie sprawę, że dziś pierwszy raz od dawna spędziłem zupełnie normalny dzień. Zrobiłem obiad, poszedłem do pracy, teraz rozmawiam w parku z żoną – posłał Sarze lekki uśmiech. – Nic wielkiego i nikt mnie przecież za to nie pochwali. Ale chyba cała w tym sztuka… no, żeby codzienne podejmować takie małe wyzwania.
Sarah słuchała go, ale nic nie mówiła. Długo zagryzała wargę, po czym odparła wreszcie:
– Ten twój doktor wie co mówi. Trzymaj się jajogłowego, bo zaczynasz gadać z sensem.
Odwróciła się i nagle pocałowała go. Długo. Namiętnie. Dopiero po dobrej minucie Eliasz oderwał się od małżonki i wstał. Był zaskoczony taką reakcją, ale z pewnością pozytywnie. Miał maślane, lekko rozmarzone oczy.
– Chodźmy do domu – powiedział, podając jej rękę.
Kobieta odwzajemniła gest i już za chwilę ruszyli poprzez park prosto w objęcia chłodnej nocy. Ich dom znajdował się całkiem niedaleko, dlatego cały spacer zajął im ledwie kwadrans. Przez cały ten czas milczeli, a od progu, także bez słowa, jednomyślnie ruszyli do sypialni. Nie kochali się jednak, a przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z jakiegoś powodu samo leżenie w pościeli i spoglądanie na siebie zdawało się teraz Eliaszowi intensywniejsze niż seks.
Czuł, że znów coś pomiędzy nimi zaiskrzyło. Dziwił się temu, ale wystarczyła krótka rozmowa, a znów było im dobrze jak za starych czasów. Do tego stopnia, że Addington zapragnął nagle opowiedzieć Sarze o wszystkim. O Sionn, korytarzu, ekipie Pieńka oraz Thompsona. A także Robin i Huwie. Ludziach, którzy mieli swoje demony, a mimo to stawili im czoła. A skoro oni to potrafili, to dlaczego on by nie mógł?
Chciał o tym wszystkim powiedzieć, lecz nie zdołał. Ledwie przymknął oczy, a sen zakradł się do niego jak złodziej i odesłał w niebyt.
W tym niebycie zaś śnił o swoim własnym jeziorze.

 
Caleb jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:38.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172