Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-01-2021, 20:12   #1
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
[Horror: 18+] Danse Guédé

Robert nie czuł się zbyt szczęśliwym człowiekiem.
Stał na swoim strychu. Otworzył okno w skośnym suficie. Spojrzał na liczne gwiazdy układające się w nierówne szlaczki. Chmury nie przysłoniły ich i nieboskłon zdawał się naprawdę warty podziwiania. A przy tym tak cholernie daleki. To tylko dodawało mu atrakcyjności. Szklarski pragnął oddalić się od swojego życia tak, jak to tylko możliwe, ale wciąż był mieszkańcem ziemi. Miał tutaj swoje obowiązki, powiązania. Czasami czuł je fizycznie na swoim ciele. Niczym kajdany. Pojedyncze ogniwa wpijające się w jego ciało, wyciskające na nim odleżyny. Jednym z nich zdawała się żona Aleksandra. Niegdyś mieli z sobą tyle wspólnego... albo tak mu się tylko wydawało? Chciał uwierzyć w to, że stworzą szczęśliwą rodzinę. Była wtedy moda na piękne związki pełne sztucznych uśmiechów. Plejada zapewnień o wspólnej przyszłości i satysfakcjonującym zestarzeniu się.

Śmieszne, nierealne, głupie. Niemożliwe.

Tak naprawdę nigdy go nie kochała, nigdy jej na nim nie zależało. Nawet rzadko uśmiechała się do niego. Czemu więc przy nim była? Bo o to poprosił. Jakże prosta odpowiedź. Nie było przy niej nikogo innego i miała nadzieję, że przynajmniej z czasem uczucie w jej sercu zapłonie. Może to się zdarzyło, lecz jeśli tak, to słabo to okazywała. Robert nie miał dostępu do głowy żony i nie potrafił się z nią porozumieć. Czuł jedynie wzrastający żal. O słowa, które nie wypowiedziała. O gesty, których nie uczyniła. O uczucie, którym go nie obdarzyła.

Zapalił. Wnet zaciągnął się dymem. Nie miał pojęcia, czy bardziej kręciła go świadomość palenia, czy też może faktycznie nikotyna. Wydmuchał dym. Spalenizna uciekła wzwyż i poprzez cienkie okno w skośnym suficie trafiła prosto do nocnego nieba. Robert czekał, aż dym spowije jasno świecące gwiazdy.

Czyż nie to robił każdego dnia? Członkowie jego rodziny przypominały jasne, złote iskierki. Drobne promyczki w jego życiu. A on niczym Smok Wawelski zionął smogiem, próbując ich nim zatruć. I do tej pory nawet go to nie mierziło. Ale w tej chwili trzymał wydruk z wynikiem obrazu TK z kontrastem, który opisała znajoma radiolożka. Pragnął podpalić go papierosem, ale to byłoby dziecinne. Słowa mogłyby zostać spalone, ale ich sens pozostałby w jego głowie.
Zupełnie tak jak guz.

Dlaczego wdał się w ten romans? Czyżby Bóg naprawdę istniał i próbował pokarać go za niewierność? Oczywiście, przez całe życie wzrastał w wierze, że w związku należy szanować swojego partnera. Skoki w bok były złe. Nikt jednak nie dawał gotowych instruktaży na wypadek, gdy ten związek nie zaspokajał potrzeb. Głównie chodziło o te emocjonalne. Pragnął czuć się kimś wyjątkowym, specjalnym, zasługującym na zainteresowanie. Naprawdę był tego godny, tak przynajmniej myślał. Olka natomiast spała w innym łóżku, tłumacząc się tym, że nie chciała go budzić, gdy wcześniej wstawała do pracy. Kiedy ją całował... wzdychała, czemu jest taki wylewny. Jeszcze nie zdążył zjeść kanapek, a już zabierała mu talerz spod nosa, wkładała do zmywarki i pytała, czemu zostawia po sobie syf. Milion drobnych, nieznaczących spraw, które latami się sumowały. Rutyna była dobra wtedy, gdy dawała bezpieczeństwo. Jego prywatna jedynie dusiła.

Kiedy w życiu Szklarskiego pojawiła się inna osoba, poczuł miriady różnych uczuć. Wiedział, że powinien po prostu odejść od Oli, ale był jeden powód, który mu to uniemożliwiał.
Drzwi prowadzące na strych otworzyły się nagle i pojawiła się w niej drobna osoba.


- Tatuś! - krzyknęła Basia. - Tu jesteś!
Słodka, mała córeczka. Jej dwa blond kucyki znajdowały się względem siebie pod tym samym kątem, pod którym Robert rozwierał swoje nogi, kiedy Diana robiła mu loda.
- Tato, wróciłam właśnie z basenu. Jestem bardzo głodna... Zjemy coś razem. Zamówimy pizzę? - zapytała Basia.
- Ja... - Robert na chwilę nie mógł znaleźć słów. - Woda wyciąga. To naturalne, że masz apetyt. Bardzo dobrze, że trenujesz - zamyślił się i westchnął zdecydowanie zbyt ciężko. - Zapytaj mamy, czy nie ma coś przeciwko. W takim razie zamówię pizzę.
Basia zachwyciła się propozycją i uciekła. Robert natomiast spodziewał się oskarżeń Oli. Pizza była niezdrowym jedzeniem i kiedy on się zgadzał, a jej zostawiał wybór, to robił z niej złego rodzica w oczach córki. Gdyż było pewne, że nie pozwoli w domu na fast foody. Szklarski czuł ucisk wokół szyi. Jak gdyby życie rodzinne zaciskało się na jego tchawicy, próbując wydrzeć z niej wszelkie powietrze.
Z drugiej strony nie mógł go porzucić, bo kochał swoją córkę.
A zaraz i tak je straci... z powodu nowotworu.

Poczuł łzy spływające po policzkach. Raz jeszcze rozprostował kartkę. Wydruk opisu tomografii komputerowej z kontrastem. Wyraźnie, okrągłe ognisko hipodensyjne, nieznacznie naciekające przestrzeń wokół czwartej komory mózgu. Z drobnym efektem masy. Ale nie na tyle wielkim, aby to miało wywołać efekty neurologiczne. Robert prawie dla żartów zrobił badanie, gdyż myślał, iż to jego śledztwo popchnęło go na skraj szaleństwa.
Okazało się, że faktycznie był chory i w środku jego czaszki rósł nowotwór.

Dotknął jej. Postukał opuszkami palców o kości. Usłyszał standardowy, zwyczajny, niewinny dźwięk. Zaczął dodawać w myślach i mnożyć. Udawało się. Poprawnie wykonywał obliczenia. Zdawało się, że jeszcze nie odszedł od zmysłów. Jego mózg przynajmniej starał się pracować prawidłowo. Ale w samym jego centrum rosła masa, która miała wszystko diametralnie zmienić. Kiedy? Za godzinę? Jutro? Pojutrze?
Robert załkał.
Chciał jeszcze więcej czasu spędzić z Basią, zanim pójdzie pod skalpel neurochirurga. Chciał przekonać ją o tym, że kochał ją z całego serca. Że kochał jej matkę. Czy to byłoby wielkim kłamstwem? Wciąż w jakiś dziwny sposób zależało mu na żonie. Mimo wszystko spędził z nią razem wiele lat.

Robert nigdy nie płakał. Był cholernie twardym skurwysynem. Nawet kiedy trafiła mu się potencjalnie najgorsza sprawa na świecie. Prawie zaczynał wierzyć, że była paranormalna. Choć w rzeczywistości musiał za nią stać jakiś jebany czciciel kurwich żydowskich demonów.
Może nigdy nie płakał, ale dzisiaj przy śniadaniu był ten jeden pojedynczy moment...
- Tato... jestem jeszcze za mała, ale za dwa lata będę mogła wziąć udział w zawodach pływackich... Chciałbyś pójść na mój trening? Bo nie wiem, czy się nadaję. Pani mówi, że tak... ale koleżanki, że nie... - Basia zadrżała lekko. - Ale ja chciałabym, abyś zobaczył mnie na tych zawodach. I żebyś był ze mnie dumny.
Tyle że Robert nie wierzył w to, że dożyje kilku miesięcy, a co dopiero dwóch lat. Będzie sukcesem, jeśli dożyje treningu, nie mówiąc o samych zawodach. Pokiwał głową, zrobił pokerową miną. Rzucił komentarz o tym, że koleżanki jej zazdroszczą. I uciekł do toalety. Zapalił w niej papierosa i spojrzał na wydruk TK z kontrastem.


Ta jedna kartka zdawała się podpisanym wyrokiem śmierci na jego życie. Bez względu na to, ile łez w nią by nie wsiąknęło, druk pozostawał taki sam. Nawet nie chciał specjalnie się rozmazywać.

Tego dnia Szklarki zrozumiał trzy rzeczy. Po pierwsze, pewnie nie będzie w stanie wspierać Basi tak, jak ona na to zasługiwała. Po drugie, musiał schwytać tego jebanego mordercę, który wciąż go prześladował. Był komisarzem policji i znalazł związek pomiędzy w teorii przypadkowymi ofiarami. Jako jedyny. To czyniło go odpowiedzialnym za schwytanie sprawcy. Chciał uczynić z tej sprawy swoje magnum opus. Ostatnie dzieło w karierze. Czuł większy zapał, niż kiedykolwiek wcześniej. Po trzecie...

...

...musiał zacząć się modlić.

Był ateistą i śmiał się z samego siebie. Ale kiedy śmierć już faktycznie zapukała do jego drzwi, włączył się instynkt przetrwania. W tym świecie już nie mógł przetrwać, nie według uprzejmych prognoz znajomego neurologa. Ale przecież pozostał jeszcze wymiar pozagrobowy. Mógł nie istnieć, ale Robertowi pozostawał jako jedyny.

Opuścił swój strych pełen materiałów na temat najróżniejszych spraw kryminalnych. Zszedł na dół, ubrał się i wyszedł. Tym razem nie poszedł w stronę znajomego klubu. Ruszył w dosłownie przeciwnym kierunku - akurat tak zostały rozplanowane ulice. Ciężko westchnął i się przeżegnał. Niczym głupiec przekroczył próg ostatniego wciąż otwartego kościoła.

Nie chciał walczyć o swoje odkupienie. Ale chociaż o szansę na spotkanie po śmierci z Basią. Nawet gdyby miała być uroczym aniołkiem na wizytacjach w piekle, to wciąż chciał nadziei, że się jeszcze zobaczą.

***

W pomieszczeniu unosiła się ciężka mgła. Zdawała się mieć swoją własną świadomość. Mieniła się wieloma odcieni szarości, fioletu i srebra. Kłębiła się wokół tronu z kości słoniowej. Siedział na nim mężczyzna... choć to słowo wcale nie było oczywiste, kiedy spoglądało się na Barona Samediego. To określenie sugerowało, że jest człowiekiem, a przynajmniej miał cokolwiek wspólnego z rodzajem ludzkim. A to były odważne założenia.


Upiorna postać miała ponad dwa metry wzrostu. W pierwszej chwili zdawało się, że była szkieletem, lecz w rzeczywistości Samedi posiadał również inne tkanki pokryte czarną i białą farbą. Jego czerep zdobił połyskujący, czarny cylinder, który pasował do reszty ubrań. Długi frak z jednej strony sprawiał wrażenie drogiego, a z drugiej wyświechtanego i cuchnącego stęchlizną. Jak gdyby ściągnięto go ze zwłok odzyskanych z rozkopanego grobu. W prawej dłoni trzymał grube cygaro, a w lewej szklaneczkę rumu. Spoglądał naprzód. Zdawał się niezbyt zadowolony... co zdawało się nie pasować do faktu, że na jego kolanach siedziała atrakcyjna kobieta.

Egzotyczny kolor skóry przykrywała kolorowym makijażem. Szerokie, czarne okręgi otaczały jej duże, brązowe oczy. Wokół nich wymalowała błękitne kropki. Na czole znajdował się wzór z wplecionymi żółtymi kolorami, a usta były przekreślone czarnymi kreskami. Jej głowę otulała burza ciemnych, kręconych włosów. Maman Brigitte mogłaby uwieść samego Szatana, gdyby tylko chciała. Na swój sposób to właśnie próbowała uczynić.
- Mój kochany, nie gniewaj się - szepnęła, gładząc go po policzku. - Boimy się twojego gniewu. Nie strasz nas - pocałowała go delikatnie w policzek.

Próbowała włożyć dłoń za pasek spodni Samediego, ale ten ją odtrącił. Wyraźnie nie był w odpowiednim nastroju. Westchnęła i poruszyła dłonią. Wnet pojawiło się dwóch Guédé. Byli śmiesznie ubrani w bufiaste, zielonkawe surduty. Zaczęli tańczyć ramię w ramię dookoła własnej osi. Co gorsza... śpiewali.
- Słuchaj kochany. Poprawią ci nastrój - powiedziała Brigitte i zaklaskała. - Specjalnie ich dla ciebie przygotowałam. Zaśpiewają ci ładnie. No posłuchaj. To na część nowych dusz cierpiących, które kilka godzin temu ugościliśmy w naszym cudownym przybytku. Sami stworzyli dla ciebie tę piosenkę, posłuchaj, ukochany!
Maman spojrzała na swoje dzieci i pokiwała głową zachęcająco. Miała nadzieję, że jej nie zawiodą.

Cienie znów dłuższe, znów się wydłużają
Już tu gęstnieją, podnoszą się, stają
Coraz mroczniejsze. I tak w każdej chwili
Nowe powstają. A więc moi mili
Cieszmy się znowu! Bo nowa gromada
Duchów umarłych dołącza do stada
Kolejny napływ zjaw głośno jęczących
W tym swoim bólu niejako męczących
Lecz się nie damy, spokojni będziemy
Świeżym narybkiem się dobrze zajmiemy
Ze wszystkich loa najlepsi są Guédé
My stanowimy złą Samediego schedę
My Brigitte dzieci, my złego ostoją
Żywi czy martwi... nas wszyscy się boją
Płodności duchy o wielkich fallusach
My dopadniemy ofiarę w trzech susach
Wychędożymy, poleje się sperma
Kto się nie spuści - największa oferma
Z Pana wrogami toczymy wciąż bój
Bo Pana Samediego największy jest...


- Chuj? - zapytał Samedi.
- Nie - jeden z Guédé przestał śpiewać. - Oczywiście, że nie. Rymem do „bój” miał być „rój”. Rój twoich dzielnych żołnierzy, o panie...

Baron podniósł szklankę z rumem i rzucił nią w dwa duchy. Te spojrzały po sobie z przestrachem, po czym zniknęły w chmurze kolorowego dymu. Maman Brigitte westchnęła ciężko i przeniosła wzrok na swojego męża.

- Tu mają rację - rzekł Samedi. - Toczymy bój. Czy raczej stoczyliśmy. I przegraliśmy. Cholerny Szango! - wrzasnął, unosząc się gniewem.
Następnie jęknął i dotknął boku. Niewiele istot było go w stanie zranić, ale bóg piorunów i błyskawic miał tę możliwość.
- Najgorsza była dla mnie zdrada Ogouna, który w swojej kuźni zaczął wykuwać broń dla Szanga - powiedział Baron. - Ale nawet ona nie byłaby w stanie zrobić na mnie wrażenia... gdyby nie to nagłe osłabienie. W decydującej chwili miałem wydrzeć resztę energii życiowej z tego nigeryjskiego ścierwa, ale osłabłem. Poczułem, jak moc opuszcza moje ciało. Gdybym tylko wiedział, co mogło być tego przyczyną...

Czasami życzenia się spełniały.
Same z siebie.

Przed Samedim mgła zawirowała i wnet wyłoniły się z niej dwa nagie anioły. A może diabły? Ciężko było stwierdzić i dostrzec różnice. Dwie pary wspaniałych skrzydeł rozciągały się wzdłuż ich ciała niczym ozdobne, pawie pióropusze. Zakręcone rogi sugerowały jednak, że charakter tej dwójki nie był zbyt niebiański.


- Kto śmie pojawiać się przede mną niezaproszony? - zapytał Samedi, mimo że doskonale znał tożsamość obu duchów.
Pierwsza anielica wystąpiła naprzód. Uśmiechnęła się lekko, jakby kusząco. Powabnie. Brigitte od razu drgnęła, czując ukłucie zazdrości. Pogłaskała policzek Samediego i pocałowała go krótko. Tymczasem obce byty przemówiły:
- Naamah i Eisheth, wspaniały Baronie - ich głos splótł się w unisono. - My dwie, my razem. Pojawiłyśmy się z polecenia Samaela. Chciałybyśmy przeprosić cię za niespodziewaną wizytę, jednak sprawa jest dość znacząca. Wbrew woli naszego Mistrza doszło do uwolnienia i ponownego powołania naszej siostry, Agrat bat Machlat. To się nie godzi. Anioły nierządu nie są częścią Loa, nie możesz nimi rozporządzać tak jak swoimi Guédé. Nie należą pod twoją jurysdykcję i już nie pierwszy raz zdarzyło się, że...

Baron Samedi pobladł ze złości. Choć nie było to zbyt widoczne pod warstwami farby.
- Ale... jak? - zapytał. - Nie wyraziłem na to zgody. Nic o tym nie wiem.
Zamilkł na moment. Zamyślił się. Otworzył szeroko usta w gniewnym szoku. To by wyjaśniało jego nieoczekiwaną utratę mocy w trakcie walki z Szangiem. Wyrwanie tak potężnej istoty jak Agrat bat Machlat z Absolutnej Nicości... wprost do świata śmiertelników? Taki akt wymagał ogromnej siły. Z każdą kolejną śmiercią coraz ciężej było sprowadzić ducha z Ostatecznego Niebytu na Ziemię. Natomiast Agrat miała już za sobą kilka zgonów.
- Kto ośmielił się... - zawiesił głos.

Tymczasem Maman Brigitte wstała i ruszyła nieco dalej. Obróciła się tyłem do męża, nie mogąc spojrzeć mu w oczy. Ociągała się. Wcale nie chciała przemówić. Ale to zrobiła.
- Być może pewna kapłanka voodoo zaciągnęła u mnie dość duży dług... a ja się zgodziłam na jej prośby... Ale nie wiedziałam, że to będzie tak problematyczne... Być może powinnam była ci o tym powiedzieć, jednak... nie spodziewałam się, że będzie to tak wielkim utrudnieniem. Nie myślałam, że urazimy tym Samaela. Nie sądziłam...

Samedi odchrząknął, a jego żona od razu zamilkła.
- Nie wiedziałaś, nie spodziewałaś się, nie myślałaś, nie sądziłaś... - powtarzał niebezpiecznie uprzejmym szeptem. - Cudownie. Moja kobieta jest idiotką. Może gdybyś nie spędzała tyle czasu na układaniu z dziećmi głupich piosenek, to sprawy Loa miałyby się dużo lepiej, niż się mają teraz.

Maman Brigitte rozpłakała się. Używała łez niczym broni, ale tym razem nie zrobiły na Baronie wrażenia. Westchnęła, uspokajając się i po prostu starła wilgoć z twarzy.
- Myślałam, że obiecuję moją własną moc - westchnęła. - Nie chciałam dysponować twoją. Jednak kapłanka oddała duszę tobie, a nie mi. Powinna była zapytać ciebie, nie mnie. Albo ja powinnam była porozmawiać z tobą. Byliśmy jednak zajęci przygotowaniem do walki z Szangiem i...
- To jest właśnie główny powód, dlaczego powinnaś była mi o tym powiedzieć. W czasach pokoju możesz trwonić naszą cenną energię tak, jak ci się tylko podoba. Jednak w momencie, gdy musimy odpierać zagrożenie z zewnątrz... - Samedi pokręcił głową.
- Przepraszam - powiedziała Brigitte. - Po prostu przepraszam. Gdybym tylko mogła coś zrobić...
- Podaj mi jej imię - krótko odpowiedział Samedi.
Jego żona nie zwlekała długo.
- Charlotte Gaia Alexandrine Lavoine - odpowiedziała. - To imię kapłanki.

Pan wszystkich Guédé westchnął ciężko. Pokręcił głową. Gęsta mgła wokół niego stała się jeszcze bardziej zbita. Oblepiła jego ciało niczym futro. Może próbowała złagodzić gniew Barona. Spróbować wyhamować kłębiącą się w nim eksplozję. Złość narastała w każdej chwili. Wpierw była zwykłą iskierką, potem wzrosła do płomyka, a od niego... do rozbuchanego inferno... była już naprawdę krótka droga. Samedi mimo to zdołał spokojnie podejść do szafki po nową szklankę. Nalał nową porcję rumu. Zerknął na Naamę i Eisheth. Skinął im głową. To był prosty, niby niewiele znaczący gest, a jednak zdawał się obietnicą. Anielice zdawały się nim zadowolone i nie potrzebowały więcej. Wiedziały, że sprawa zostanie załatwiona. W ich oczach Baron naruszył granice przyzwoitości, decydując o istocie z nieswojego panteonu... jednak wciąż go szanowały. Musiały. Samedi był zawsze siłą, z którą należało się liczyć. Spojrzały po sobie, po czym zniknęły. Tak szybko i niespodziewanie, jak się tylko pojawiły.

Baron usiadł na swoim kościanym tronie i zastanowił się. Zaczął popijać rum. Chuck Lavoine... to była wyjątkowa kapłanka. Niestety nie wyróżniała się samymi dobrymi przymiotami. Z jednej strony irytowała Samediego i na pewno nie lubił jej charakteru... a z drugiej fascynowała go w jakiś niejasny sposób. Urodziła się w głębi dżungli, gdzieś pośrodku doliny Kalahari w Afryce w 1832 roku. Pierwsze dwadzieścia lat spędziła w dziczy, potem uczyła się na paryskiej Sorbonie. Jej życie zmieniło się za sprawą Zoreille, który niezbyt dyskretnie żerował na chorujących na malarię. Jako czterdziestolatka ostatecznie zarwała umowę z Samedim. Baron najbardziej lubił ją na Kubie, Haiti... Zaakceptował również piastowanie stanowiska w Nowym Orleanie.

Wszystko jednak popsuło się, kiedy Chuck wpadła w złe towarzystwo.
Agrat bat Machlat? Ciężko było stwierdzić, co takiego ten byt miał w sobie, skoro najwyraźniej lojalność Lavoine była większa względem niego, a nie Barona. Nie tylko opuściła Nowy Orlean, ale na dodatek całe Stany Zjednoczone. Potem we dwie trafiły do Europy. I ze wszystkich możliwych miejsc wybrały Polskę. Czy można było zrobić bardziej na złość Samediemu? Raczej nie. To był kraj, w którym nie czuł się wcale mocny. Może dlatego rytuał Chuck, w którym przywołała swoją przyjaciółkę z Nicości, wymagał od niego tak wiele energii. Najłatwiej było mu działać tam, gdzie ludzie w niego wierzyli. Polska? To było tylko nieco lepiej od Indii lub Chin.

- Nie zostawię tak tego - szepnął Samedi.
Rozprostował palce.
Aż kostki strzeliły.

***

Diana Lavoine, czy też Agrat bat Machlat w ciele Nadii Adamyk... spała.
Tak, nawet ona czasami zamykała oczy, kładąc się na łóżku. Potrzebowała bardzo zróżnicowanych godzin snu. Niekiedy mogła nie spać kilka dni bez żadnych konsekwencji. Innym razem przespała czterdzieści godzin jednym cięgiem. Chodziło o dostosowanie jej esencji do ciała opętanej ofiary. W dobre dni wszystko szło wspaniale. Czuła się silna, pełna energii i miała naprawdę cudowny nastrój. Niekiedy jednak psuło się. Albo jej antena nie nadawała z pełną ostrością, albo radioodbiornik Nadii próbował walczyć z jej sygnałem...
...konsekwencją tego były między innymi koszmary.

Z łatwością rozpoznała twarz Maman Brigitte. Sama nie miała wcześniej wielkiej styczności z tym Loa, jednak pewnych twarzy ciężko było wyrzucić z pamięci.


- Obudź się, Agrat bat Machlat - powiedziała. - Twoja przyjaciółka, Chuck Lavoine, jest w niebezpieczeństwie. Mój mąż chce się zemścić. Nie wiem w jaki sposób. Nie znam jego planów. Nie rozmawiamy i nie jesteśmy ostatnio w dobrych relacjach... można tak rzec... - mruknęła pod nosem. - Już i tak go zagniewałam, dlatego nie śmiałam porozumieć się bezpośrednio z kapłanką. Ma ją na oku. Postanowiłam, że objawię się tobie. Proszę, skontaktuj się z nią i ostrzeż ją przed niebezpieczeństwem. Nawet ja nie wiem, czego się spodziewać. Jednak jedno jest pewne... nie masz czasu do stracenia.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 30-01-2021 o 20:37.
Ombrose jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172