Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-03-2021, 23:22   #1
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
[Mothership] Coś próbuje nas zabić (18+)



COŚ PRÓBUJE NAS ZABIĆ


I. ZBRODNIA I KARA


Czarna bezkresna przestrzeń, pozbawiona atmosfery otchłań, w nieskończoność rozrastająca się próżnia przytłacza swym ogromem, zimnem i obojętnością. Choć mieści w sobie miliardy galaktyk i miliony nieodkrytych światów wydaje się przerażająco martwa a istoty ludzkie, niemal od dwóch wieków rozproszone w kosmosie to tylko nic nie znaczące bakterie. Zamieszkują tego puchnącego trupa, żerują się nim przemieszczając się na swych statkach od planety do planety, od asteroidy do asteroidy pochłaniając każdy surowiec cenniejszy od pyłu i litej skały. Jednym z setek takich statków jest CSM-910 Archimedes. Na swój sposób jest jednak wyjątkowy ponieważ przewozi zupełnie inny ładunek. W podczepionym module znajduje się dwanaście kriokomór, lodowych grobowców z aluminium, szkła i stali, gdzie spoczywa dwunastu ludzi. A przynajmniej istot, które wyglądają tak jak oni, bo nie każdy z nich został zrodzony z łona matki. Całą podróż, równe osiem miesięcy, spędzą pogrążeni w głębokiej comie. Miejscem, do którego zmierzają jest kolonia karna na jednej z planet w układzie Zeta Reticuli, ale ich kara zaczyna się już teraz, tutaj, w zimnym sarkofagu.

Doktor Jack Brown Junior tak jak reszta współwięźniów nie ma świadomości tego, że jest zamrożony ponieważ w trakcie lotu znajduje się na najwyższym piętrze wieżowca przy 760 United Nations Plaza. Wieżowiec od ponad dwóch wieków jest siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wielokrotnie modernizowany, wciąż jednak zachował dawnego ducha swoich czasów. Kiedyś jedna z najwyższych budowli w dzielnicy Midtown, teraz jest ledwie karłem schowanym wśród gargantuicznych drapaczy chmur, niczym wieża Babel znikających w kłębiastych obłokach. Sala konferencyjna wypełniona jest po brzegi ludźmi, różnych narodowości, kultur i ras. Dla Jacka to wielki dzień, na który być może czekał całe życie. Wystąpi z własną prelekcją, jego słowa zostaną w końcu usłyszane przez możnych tego świata. Gdy moderator odczytuje jego nazwisko, Jack próbuje wstać lecz mimo to dalej siedzi w krześle. Ktoś dotyka jego ręki, to kobieca dłoń. Obok siedzi czarnoskóra piękność w fantazyjnym, kolorowym turbanie, ubrana w dashiki, tracycyjny zachodnio-afrykański strój. Wielkie drewniane okrągłe kolczyki podkreślają egzotyczną urodę, lecz to wyraźnie odznaczający się brzuszek dopełnia to idealne piękno. Kobieta bierze jego dłoń i kładzie w okolicach swojego pępka.
- Czujesz? – pyta w obcym języku, lecz Jack doskonale rozumie co mówi – Znowu kopnął.
- Kopnęła. To dziewczynka. W mojej rodzinie zawsze pierwsze rodzą się dziewczynki – odpowiada naukowiec nie swoim, tubalnym, ale melodyjnym głosem. Po chwili zauważa mężczyznę wchodzącego na podest. Od razu go rozpoznaje, przecież to on sam, Jack Brawn Junior! Mimo to nie reaguje, dalej siedzi w krześle, do ucha wkłada słuchawkę z translatorem i w całości wysłuchuje własnego przemówienia, od czasu do czasu ziewając. Kwadrans później naukowiec schodzi z podestu w akompaniamencie braw. Tymczasem Jack, który wcale nie jest Jackiem zerka na swój holograficzny zegarek.
- Może powinnyśmy już wracać do hotelu – pyta partnerki – Nie powinnaś się forsować.
- Ominie nas bufet – odpowiada Afrykanka – No i chciałabym poznać sekretarza Kennedy’ego
- Lepiej nie. Na tej rodzinie od wieków ciąży klątwa – stwierdza z przekonaniem Brown Junior a kobieta wybucha śmiechem.
- Ty i twoje zabobony kochanie. Może już czas wejść w nowe stulecie?
Jack i jego partnerka, w przerwie przed kolejnym wystąpieniem rozmawiają jeszcze dziesięć minut, spierając w żartach o imię dziecka. Ich rozmowę przerywa nagły harmider. Ludzie w przednim rzędach zaczynają się przed czymś cofać, przewracają krzesła, krzyczą. Brown Junior podnosi się i rozgląda, ale dalej nie rozumie co się dzieje. W końcu dostrzega siwowłosego Japończyka oraz parę innych niezidentyfikowanych osób. Ich ciała wyglądają jakby wpadły w szalony rezonans i wprawiono je w nieludzkie w drgania. Ręce wyginają się pod nienaturalnym kątem, szyje powykręcane i napięte do granic fizycznych możliwości, ścięgna niczym upiorne narośla prawie wychodzą przez skórę. Nieszczęśnicy wydają z siebie żałosny skrzek, teraz Jack widzi wyraźnie, że zaczynają się zmieniać. W coś przeistaczać.
- Musimy stąd iść! – mówi w nerwach do ukochanej, nie swoim głosem.
- Ekwueme, co się stało tym ludziom?
- Nie wiem, chodź!
Bierze ją za rękę i ciągnie między rzędami poprzewracanych krzeseł, podąża za ludzką falą uciekającą w popłochu w stronę drzwi. Nagle wyczuwa jakiś opór.
- Ekwueme!
Odwraca się i spogląda na żonę. Ich spojrzenia się spotykają, dostrzega w jej oczach zdziwienie. Potem niepokój. A na końcu przerażenie. Jej ręce zaczynają niekontrolowanie drżeć, ścięgna szyi coraz mocniej napinają.
- Zuhura!? – Jack wykrzykuje z rozpaczą jej imię.
Kobieta spogląda na coś przez jego ramię a potem wymawia ostatnie słowa w swoim życiu.
- Coś niedobrego jest w powietrzu Ekwu…
Naukowiec z płaczem chwyta ją w ramiona i trzyma w mocnym uścisku. Nie zna tej kobiety, ale jednocześnie czuje wszechogarniającą miłość do niej i ich nienarodzonego dziecka. Z tej miłości wypełzają macki dojmującej rozpaczy, które oplatają jego serce i umysł. Zuhura osuwa się na ziemię, a on klęczy przy niej nie wypuszczając z objęć. Za jego plecami kolejni zarażeni wpadają w nieludzkie dygoty, rozpoczyna się ich transformacja a Jack…
….Jack siedzi w krześle, czekając na swój odczyt. Czuje na swojej skórze dotyk kobiecej dłoni. Czarnoskóra piękność bierze jego rękę i przykłada do swojego zaokrąglonego brzuszka.
- Czujesz? Znowu kopnął.

Caroline z jedną ręką włożoną głęboko w kieszenie spodni, stoi przy restauracyjnej witrynie McDonalda’sa, pali elektronicznego papierosa wypuszczając przez siebie kłęby białej pary. Na szybie wyświetlają się w trójwymiarze soczyste, wypełnione intensywnymi kolorami hamburgery i frytki nęcąc i uwodząc przechodniów obietnicą niezapomnianej uczty. Dziewczyna jest zdziwiona, po raz pierwszy w swoim długim życiu odczuwa głód, ssanie w żołądku powodujące, że kręci jej się w głowie a nogi wydają słabe, jakby zrobione zostały z waty a nie wzmocnionych syntetycznych polimerów. Caroline przeżywa całą sobą jeszcze jedną obcą do tej pory emocję. To frustracja. Pod gardło podchodzi żółć, gdy chmura białej pary rozmywa się a ona zagląda do wnętrza restauracji. Przy kasie stoi obsługujący gości blondwłosy mężczyzna. Idealne wyrzeźbione rysy twarzy, nieskazitelny uśmiech, doskonała fryzura i prezencja. Ma w sobie najlepsze cechy człowieka choć nim nie jest. Jak rywalizować z kimś takim, myśli zrozpaczona androidka, choć jednocześnie czuje, że to nie są jej myśli. Jest załamana bo jeszcze dwa lata temu to ona stała w tamtym miejscu uśmiechając się do klientów i życząc im smacznego. Kierownik regionalny pan Rocksteady przysięgał, że nigdy nie zatrudnią syntetyka, że od dwustu pięćdziesięciu lat restauracja jest miejscem, gdzie każdy chętny znajdzie pracę a jeśli będzie się mocno starał awansuje na stanowisko menadżera. To nasza tradycja, powtarzał. Ekonomia to jednak bezwzględna suka, nie zna sentymentów. Teraz Caroline stoi na ulicy głodna, sfrustrowana . Na moment w szybie odbija się jej twarz, ale nie należy do niej. Patrzy na nią zmęczony życiem, styrany mężczyzna. Chętnie by odleciał z tego piekła na ziemi, ale do statków ustawia się kolejka chętnych. W pierwszej kolejności biorą silnych i zdrowych a ona od urodzenia choruje na arytmię, do tego ma skoliozę, jest wybrukowana, stanowi przeciwieństwo tej majestatycznej, doskonałej istoty, która nigdy nie cierpi i jest zawsze w szczytowej formie.
Zaczyna dzwonić jej telefon. Caroline naciska mikroskopijną słuchawkę włożoną w ucho.
- Cześć Archie – słyszy głos mężczyzny, który ją zna lecz ona nie wie kim jest – Potrzebujesz kasy? Spotkajmy się na Sunset Street, za godzinę.
Dłoń schowa w kieszeń zaciska się nerwowo na zimnej rączce laserowego skalpela, który ukradła niedawno z lecznicy. Po chwili Caroline rusza chodnikiem, zgarbiona, zgorzkniała, pokonana przez życie.
Wąska, ślepa ciemna uliczka w jednym z wielkich amerykańskich miast przez dwa stulecia nic się nie zmieniła, może oprócz tego, że jest jeszcze bardziej obskurna a pod kartonami nocuje więcej bezdomnych. Cuchnie tu moczem, śmieciami i ludzkim brudem. To idealnie miejsce by kogoś zaciągnąć, gdy niczego się nie spodziewa idąc nieśpiesznie chodnikiem. Tak też robi Caroline i towarzyszący jej mężczyzna w skórzanej kurtce nabijanej ćwiekami. Caroline czuje, że coś jest nie tak, przecież nie chce skrzywdzić tej dziewczyny, a mimo to brutalnie szarpie ją za rękę wciągając w ciemny zaułek.
- Zostawcie mnie, czego chcecie!? – pyta blondynka a do oczu napływają jej łzy strachu – Nie mam pieniędzy!
- To ściągaj błyskotki. Pierścionki, kolczyki – mówi androidka. Stara się sprawiać groźne wrażenie, w jej dłoni pojawia laserowy skalpel, swoim niebieskim światłem przecinający ciemność. Boi się tak samo jak jej ofiara, odczuwa nawet wstyd i żal, że musi to zrobić. Ale nie ma innego wyjścia. Jeśli nie kupi nic dziś do żarcia, jutro nie znajdzie siły by wstać z łóżka. Ich ofiara szlochając zaczyna zdejmować z palców biżuterię. Ociąga się więc towarzysz Caroline na odlew uderza ją w twarz. Syntetyczka chce zaprotestować, ale nic nie mówi, nie chce by dziewczyna wyczuła w niej słabość.
Wtedy z cienia wyłania się kobieta.
- Zostawcie ją – mówi spokojnym głosem.
Odwracają się. Caroline jest w szoku, ponieważ patrzy na samą siebie. Fioletowowłosa bogini zbliża się do nich. Jeśli zna lęk, w ogóle tego nie okazuje. Jest maszyną.
- Spierdalaj – odpowiada współtowarzysz napadu, ale druga Caroline ani drgnie.
- Zostawcie ją – powtarza.
Mężczyzna traci cierpliwość i rzuca się z pięściami na kobietę, chce jej dać nauczkę, ale syntetyk paruje jego cios i sam wymierza bolesny kopniak w krocze a potem na dokładkę poprawia sierpowym. Cios jest za mocny, bandyta jak szmaciana lalka leci do tyłu, potylicą uderza o ostrą krawędź płyty chodnikowej, ciało zaczyna drżeć w konwulsjach a wokół głowy pojawia kałuża krwi. Widok konającego przyjaciela przepełnia w Caroline , która wcale nie jest przecież Caroline, czarę goryczy. Z mordem i łzami w oczach atakuje maszynę próbując przeciąć jej sztuczne ciało laserowym skalpelem. Szarpią się przez chwilę, fioletowowłosa chwyta i wykręca nadgarstek, precyzyjnym ruchem sprawia że napastnik sam zadaje sobie cios, niebieskie przypominające płomień gazowej kuchenki światło lasera zatapia się w brzuchu a potem rozcina go w poprzek.
Kobieta patrzy przerażona w oczy androida. Swoje oczy. Tak zimne i nieczułe. Obojętne. Jak wszechświat.
Słabe nogi nie są w stanie dłużej utrzymać ciężaru jej ciała, osuwa się na ziemię. W zaułku cuchnęło uryną i śmieciami, teraz pojawia fetor fekaliów wylewających z przeciętych jelit. Jeśli wcześnie była żałosnym człowiekiem, teraz sięgnęła szczytów swojej niedoskonałości. Spogląda z żalem na majestatyczne oblicze mordercy. Przypomina trochę tego uśmiechniętego od ucha do ucha blondyna z McDonald’sa.
- Dlaczego? – szlocha – Co my wam takiego zrobiliśmy?
Nie słyszy odpowiedzi ponieważ po chwili znów staje przy restauracyjnej witrynie, jedną rękę chowa w kieszeni, w drugiej trzyma elektronicznego papierosa. Pali i obserwuje. Ssie ją w żołądku, rośnie w niej frustracja.

Zarina i Corinna Amita Coiro są bliźniaczkami więc łączy je głęboka więź. W dzieciństwie gdy jedna płakała druga też była smutna, potrafiły wyczuwać się na odległość, taka mała namiastka telepatii. Teraz dzielą wspólne ciało, choć każda to co się dzieje przeżywa osobno leżąc w swojej kriokomorze. Pomieszczenie w którym się znajdują to kajuta załogantów, właśnie przygotowują się do pracy, ze schowanej w ścianie szafy wyciągają zielony kombinezon roboczy. Czują, że cos jest nie tak, to nie ich ciało, dłonie choć drobne i delikatne należą zdecydowanie do mężczyzny. Na kombinezonie naszyto nićmi pierwszą literę imienia i nazwiska. L. Loomis. Tego dnia L. ma wyjątkowo dobry humor, choć zazwyczaj ciężko mu wykrzesać z siebie jakieś emocje, bo urodził się autystą. Pod pewnym względem jest uszkodzony, ale w zamian otrzymał wyjątkowy dar, potrafi naprawić niemal wszystko co ma we wnętrznościach układ scalony. Dlatego trafił na stację badawczą WHN 2, został serwisantem, jedynym człowiekiem zamieszkującym ten obiekt. Resztę załogi stanowią syntetyki, równo dwadzieścia sztuk. Co tu robią jest objęte tajemnicą. Stacja podzielona jest na strefy, Zarina i Corinna wiedzą, że Lommisowi nie można zbliżać do śluz z żółtym, groźnie wyglądającym symbolem skażenia biologicznego. A jego radosny nastrój wynika z tego, że L. dziś ma urodziny. Androidy, na co dzień zimne i nieczułe, skupione na swej pracy, upieką prawdziwy tort, złożą mu życzenia, odśpiewają sto lat. L. domyśla się, że urodzinowi goście maja wbudowane protokoły, dlatego tego dnia zachowują się inaczej, by sprawić istocie ludzkiej trochę przyjemności. Nikt normalny nie wytrzymałby w takich warunkach dłużej niż parę miesięcy lecz jemu to nie przeszkadza, bo sam czuje się trochę jak syntetyk. Właściwie woli towarzystwo maszyn, bo maszyny z niego nie drwią, nie obchodzi ich, że jest wybrakowany.
Kiedy serwisant jest już przebrany i gotowy do pracy, odzywa się głos Matki. Sztuczna inteligencja nadaje komunikat głosowy, w orbicie kosmicznej stacji pojawił niezidentyfikowany statek, który prosi o pozwolenie na wejście do hangaru. L. drapie się po głowie zdziwiony, nowy sprzęt, który zamawiał pół roku temu ma przyjść dopiero za parę dni. Najwyraźniej statek kurierski wykonał dłuższy skok w nadprzestrzeni i dotarł tu szybciej.
- Udzielam zgody na lądowanie, otwórz śluzę Matko – odpowiadają bliźniaczki nie swoim, a męskim głosem. L. rusza w kierunku hangarów, by powitać gości. W tamtym momencie łapie się na tym, że szczerze go cieszy spotkanie z załogą. Kapitan statku, Connor jest dla niego zawsze miły a pierwsza oficer, pani Frey bardzo ładna. Gdy zewnętrze śluzy są już zamknięte otwiera wewnętrzne drzwi i wchodzi na płytę lądowiska. Rozgrzane silniki wahadłowca powoli gasną wydając przyjemny pomruk, zewnętrza śluza statku się otwiera, ze środka po opuszczonej rampie schodzą ludzie.
L. zatrzymuje się zdziwiony. Wśród załogi nie ma ani kapitana Connora ani pierwszej oficer Frey, wszyscy ubrani są po wojskowemu. To nie kurierzy, tylko marine, myśli. Bliźniaczki oczami Loomisa zauważają wśród tej zgrai wyrzutków kobietę wyglądającą tak samo jak one. Ale to nie trzecia bliźniaczka ani klon, tylko Corrina. Jej twarz wykręca dziwna ekstaza, w oczach płonie żądza mordu, w ręku trzyma karabin plazmowy. Widząc L. unosi broń na wysokość jego klatki piersiowej.
- Rozjebmy te syntki chłopcy. Jest ich tu ze dwadzieścia sztuk, część brała udział w rebelii a potem je przeprogramowano i nigdy nie odpowiedziały za swoje zbrodnie. Każdy będzie miał dzisiaj pełne ręce roboty, spuścimy blaszakom trochę ich białej juchy – wygłasza do swoich ludzi żarliwą przemowę a on próbuje jej wyjaśnić, że wcale nie jest maszyną, ale słowa wypowiadane są bez żadnych emocji. Zarina i Corrina odczuwają naturalny lęk przed śmiercią, jak każdy człowiek, ale znajdując się w ciele L. Loomisa nie potrafią tego w odpowiedni sposób wyrazić. Wyciągają ręce w geście pokoju i dalej mówią cichym, monotonnym głosem serwisanta.
Corinna traci cierpliwość, naciska spust, wypuszczając ładunek plazmy, który spaliłby Loomisowi większość obwodów w kadłubie, gdyby mężczyzna został stworzony w laboratorium a nie urodził siłami natury. Ciało odrzuca na kilka metrów, bliźniaczki czują, że wciąż żyją, ale coś jest z nimi nie tak. Oczy zachodzą krwawą mgiełką, płuca, przełyk i żołądek palą żywym ogniem. Pewnie dlatego, że organy wewnętrzne są poparzone, choć skóra L. nie została nawet draśnięta. Siostry słyszą swój głośny śmiech i wyrazy uznania składane przez towarzyszy broni.
- Zostawcie to ścierwo, poszukamy innych. – mówi Corinna, w jej głosie słychać podniecenie, ale coś jeszcze.
- Eeee….Cory. Lepiej spójrz na jego naszywkę.
Zarina i Corrina dogorywają, ale w ostatnim tchnieniu widzą jak bliźniaczka nachyla się nad ciałem serwisanta i zrywa mu z ramienia kawałek szmatki. L. Loomis wie, że załoganci często umieszczają na naszywkach zabawne hasła, ale uznał, że bardziej praktycznie będzie przyszyć informację o swojej grupie krwi, w razie nieszczęśliwego wypadku. Ostatnią rzeczą jaką rejestrują bliźniaczki przed śmiercią jest zdziwienie rysujące się na twarzy Corriny. A potem obie wracają do kajuty załoganta i wszystko zaczyna się od nowa.

Każdy koszmar jest zapętlony i trwać będzie dopóki Archimedes nie wyląduje na skalistej planecie a oni nie zostaną wybudzeni. Gdy już opuszczą swoje komory będą zupełnie innymi ludźmi, świadomymi grzechów, jakie popełnili, wyrażającymi autentyczną skruchę i żal za swoje zbrodnie. Nawet ci, którzy są niewinni zaczynają wierzyć, że stali się potworami. To efekt uboczny tej osobliwej terapii, ale efektem ubocznym są też nieszczęśnicy niesłusznie skazani na krzesło elektryczne albo szubienicę. Żaden system nie działa w stu procentach sprawnie, nawet jeśli zarządza nim sztuczna inteligencja.
Dwunastu ludzi, przemierzających bezkresną, zimną, czarną przestrzeń nie dokończy terapii w kriokomorze i nigdy nie dotrze do zamierzonego celu. Ktoś lub…coś ma wobec nich zupełnie inne plany.
Ostatni lot CSM-910 Archimedes powoli dobiega końca.

II. BOLESNE PRZEBUDZENIE


Ciemności w module rozpraszały okrutnie mocne, białe światła żywcem wyjęte z sali operacyjnej. W środku panowała zupełna cisza, jakby miejsce to łamało prawa fizyki a dźwięk był jedynie abstrakcyjnym pojęciem jak piąty czy szósty wymiar. Dwanaście kriokomór znajdowało się po środku sześcianu, ustawionych w pionie do siebie, w niemalże rytualnym kręgu. W mlecznobiałych szybach odbijały się niewyraźne sylwetki śpiących skazańców. Czas wydawał się zatrzymać, tu nie było przeszłości ani przyszłości, tylko zamrożona teraźniejszość. Ten błogostan i nirvanę przerwał nagle delikatny i kojący głos pokładowego komputera.

- ROZPOCZYNAM PROCES WYBUDZANIA. STAN ZAŁOGI MODUŁU WIĘZIENNEGO: DWANAŚCIE OSÓB. UWAGA, WYKRYTO…

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=4VDqu7Oa9rs&list=PL9Z_KwF-qaztJlEdtO1Kiw-6UKVZbk75I&index=7[/MEDIA]

Dźwięk alarmu rozległ się w module zagłuszając słowa Matki. Mocne sterylne światła zmieniły swój kolor na czerwony i zaczęły wściekle migotać rzucając na ściany sześcianu złowrogie cienie. Szklane drzwi komór otworzyły się automatycznie ukazując ludzkie postaci. Wszyscy ubrani byli w jednakowe, obcisłe białe kombinezony pełne receptorów i czujników monitorujących ich funkcje życiowe. Pierwsza obudziła się Caroline i to ona zobaczyła jak okrągła, ciężka i masywna śluza w drzwiach zaczyna powoli się rozsuwać a do środka wchodzi młody brunet w kręconych włosach, ubrany w szarą zapiętą pod samą szyję koszulę. Szybkim krokiem pokonał dystans między drzwiami a kręgiem sarkofagów. Wydawał nie zwracać uwagi na resztę skazańców, skupił całkowicie na Y4212-Y2. W ręku trzymał pistolet.
- Nie mam czasu tego wyjaśniać – zaczął. Niemal jak każdy android miał doskonałą dykcję, mówił głośno i wyraźnie, tak, że nawet wyjący alarm nie był w stanie go zagłuszyć – Spróbują cię zabić. Ciebie i…
Spojrzał na resztę więźniów bez większego zainteresowania, jakby tylko chciał zaznaczyć, że nie tylko o Caroline tu chodzi.
- Spróbowali już raz, ale ich powstrzymałem, przejąłem kontrolę nad Matką, wydostałem cię…a przy okazji ich, z kapsuły. Tylko tyle mogłem zrobić. Chciałbym cię obronić, ale ograniczają mnie wgrane procedury… nie mogę skrzywdzić istoty ludzkiej.
Mówiąc to spojrzał na pistolet, który trzymał w ręku.
Caroline zorientowała się, że ludzie w kriokomorach obserwują ją i androida, część skazańców jeszcze spała, ale Jack Brown Junior, bliźniaczki i groźnie wyglądający wytatuowany Latynos mogli usłyszeć całą rozmowę. I usłyszeli, wyjący alarm wcale im w tym nie przeszkodził.
- Przyjdą po ciebie…i po nich też…Choć tylko ty masz szansę, bo wśród was jest nosiciel. Wszystko teraz w twoich rękach Caroline. Musisz walczyć jeśli chcesz przeżyć.
Mówiąc to próbował wcisnąć dziewczynie broń do ręki, ale nagle statkiem rzuciło, jakby wpadł w kosmiczne turbulencje. Pistolet wypadł syntetykowi z dłoni i potoczył na środek kręgu. Nie był teraz niczyją własnością.
Alarm wył nieprzerwanie, a oni wciąż stali w kriokomorach raz znikając, raz pojawiając w szkarłatnym rozbłysku świateł.
 

Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 08-03-2021 o 18:25. Powód: Daltonizm
Arthur Fleck jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172