lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Wampir] Martwe Wody: Sezon 1 (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/19450-wampir-martwe-wody-sezon-1-a.html)

abishai 01-07-2023 19:36


Koszmar. Pobudka. Plany. Ann miała plany na tę noc. Plany związane z śmiertelnikiem, z magiem. Tylko czy czasu starczy na nie? Bo już zaczynało brakować.
Książę zadzwonił do Williama z wieściami. Te były interesujące. Ktoś zostawił list na tyłach Elizjum, przypięty do pozbawionych głowy zwłok Kainity. Jednego z anarchistów którzy ośmielili się napaść na wóz z pieniędzmi Giovanni. List od Diabła Weneckiego informującego o miejscu i czasie wymiany porwanego. Kolejnej nocy, na moście postawionym na rzece wypływającej z jeziora.
Bardzo gangsterskie, bardzo filmowe rozwiązanie… ale cóż, Ann miała okazję poznać tego Tzimisce. Diabeł lubił teatralność. Wymiana na moście… pasowała do niego.
Można więc było sądzić, że teatralny wręcz atak na furgontetkę był inspirowany przez niego właśnie, ale nie…
Według zeznań jeńców całość została zaplanowana przez Białego Węża. Kim był ów Biały Wąż ? Cóż… nie był to Tzimisce.



Wedle informacji zebranych przez Lukrecję, Biały Wąż był anarchem i przywódcą gangu Kainitów. Zbieraniną bezklanowców, cienkokrwistystych i nisko postawionych Kainitów luźno powiązanych z Camarillą. Biały Wąż uważał się za anarcha i siedzibę miał gdzieś na terenie enklawy Strix, acz nie żyli w przyjaźni. Zresztą byli tacy co uważali całe bycie anarchem Białego Węża za wymówkę do bandyterki. Podawał się za caitifa, ale ponoć były przesłanki do tego że nim nie był. Że był tak naprawdę albo szpiegiem Sabatu, albo jakiegoś pomniejszego klanu. Przesłanki to jednak nie dowody… niemniej sprawiały że Biały Wąż przebywał częściej w okolicy miasta niż w samym mieście. Kiepskie relacje ze Strix w tym nie pomagały.

W każdym razie, z tego co wiedzieli jego podwładni, to Biały Wąż nie kontaktował się z żadnym Tzimisce, a w przypadku tej roboty nie kontaktował się z nikim. Od dłuższego czasu on i jego podwładni borykali się z dotkliwym problemem… braku gotówki. Biały Wąż zgromadził wokół siebie liczną gromadkę którą ciężko było wyekwipować z funduszy którymi on i jego gang dysponował. Liczyli że w końcu trafi się jakaś większa ruchawka, jakiś najazd Sabatu który im się pozwoli nająć do roboty. Jakieś wewnętrzne walki między klanami. Jakaś dobrze płatna robótka zlecona przez szychę Camarilli. Cokolwiek… ale nic nie następowało.
Biały Wąż robił się coraz bardziej nerwowy i zdesperowany. Aż w końcu jeden z jego kontaktów powiedział mu forsie przywiezionej z banku należącego Hartley do enklawy Giovanni. Niby nic ciekawego, gdyby nie to że nekromanci wynajęli spory wóz opancerzony.

Biały Wąż nie miał czasu na opracowanie planu. Nie było też pewności czy w ogóle się jakaś akcja odbędzie. Wiedział, że nie może otwarcie napaść na furgonetkę w mieście, ze względu na zemstę Giovanni, ale… kto… wie… może nadarzy się okazja.
I taka okazja się nadarzyła. Gdy śledzony przez nich opancerzony wóz znalazł się na granicy dwóch domen, Biały Wąż nakazał zaatakować mocno, szybko i bezlitośnie. Żadnych świadków, żadnych śladów prowadzących do nich. Liczyli na to że wina spadnie na Sabat albo wilkołaków. Sklecony naprędce plan świadczył bardziej o desperacji niż o głupocie.
Acz zakończył się fatalnie dla bandy Białego Węża.



Jeńcy zostali zabrani do Nowego Jorku. Jeśli mieli szczęście, trafili pod osąd Camarilli. Jeśli mieli pecha… zostali odesłani wprost w ręce Giovanni. Tak czy siak, nie byli już problemem Stillwater, co z pewnością cieszyło Joshuę. On nie lubił kłopotów, a ostatnio te bywały częstym gościem w jego domenie.
Nie cieszył się też z spotkaniem Giovanni i Tzimisce na jego “neutralnej” ziemi, a choć nie chciał tego… wiedział, że on jego poddani są wciągani w tę intrygę. Bo nie mogli tej sytuacji zignorować.
Smith zdecydował, że kolejnego wieczora zbierze tylu chętnych Kainitów ile się da, na krótką naradę i wyruszenie na most wraz z Giovanni, tyle że w roli bezstronnych obserwatorów… całego wydarzenia. I by dopilnować, by cała ta “wymiana” nie wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli. Joshua chciał dobrze, ale jak wiadomo… piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami.
To jednak były plany na następną noc. Tę… Ann miała dla siebie. Żadnych obowiązków, żadnych powinności…
Mogła robić co chciała.

Zell 13-07-2023 19:15





************************************************** *************************************************
NA DWÓCH KRESKACH KOKAINY
************************************************** **************************************************

Wampirzyca była szczerze zadowolona z dnia "wolnego", które ostatnio się niezbyt często zdarzały w Stillwater. Mogła go spożytkować na tyle różnych interesów i aktywności... w tym na te, wymagające pomocy ludzkiego maga.
Stanęła przed drzwiami śmiertelnika na piętrze i zapukała.
- Momencik…- usłyszała zza drzwi i po chwili te się otworzyły. Mężczyzna poprawił okulary widząc wampirzycę.- Hej. Coś się stało?
- Miałam dziś przyjść, abyś mógł pomóc mi zrozumieć moje cienie, zbadać je. Pamiętasz? - zapytała spokojnym głosem.
- Ach tak. - stwierdził mężczyzna sięgając po papierosa.



- Obiecałem coś takiego. - przypomniał sobie mężczyzna.- Zastrzegłem też wtedy, żebyś nie robiła sobie dużych nadziei. Moce wampirze i magyia przebudzonych to dwie odległe od siebie metody wpływania na rzeczywistość.
- Jestem świadoma. - odparła potulnie - Ale i tak jesteś dla mnie szansą na nauczenie się czegokolwiek o moich mocach. - podsumowała.
- Idź do kuchni. Zaraz tam zejdę. - westchnął Vincent. - I bądź tak miła, by zrobić mocną kawę?
Po czym zapalił papierosa.

***


Młoda wampirzyca nie miała problemów z ogarnięciem mocnej kawy dla maga. Postawiła ją na stole przed krzesłem dla człowieka sama wyciągając dla siebie torebkę krwi ze szpitala... i słomkę?
Mężczyzna przyszedł do kuchni z aktówką. I począł z niej wyjmować… pudełko z flamastrami, kartki papieru, dwie talie kart. Parę długopisów, oraz pudełko z ołówkami… profesjonalnymi ołówkami dla zawodowego grafika.
- Więęęc… - potarł podbródek mężczyzna. - Od czego by tu zacząć? Od kawy!
Ann patrzyłaś sceptycznie na przyniesiony przez wizytę zestaw dla maga.
- Masz zamiar rysować coś? Ilustrować? Diagramy robić?
- Bazgrać symbole… - odparł z uśmiechem Vincent sięgając po kawę. Skrzywił się, gdy upił trochę, ale potem napił się więcej dodając. - Każdy z nas ma swój warsztat związany z wyznawanym paradygmatem na którym opiera swoją magyię. Do szybkiego rzucania czarów, mam karty… ale skoro nie musimy się spieszyć, to sięgniemy po inne… metody.-
Potarł się po skroni. - Hmmm… zaczniemy od pierwszej.
Poszukał szklanki i poszukał noża.
- Nie spodoba mi się to.
Zaciął się w nadgarstek i nastawił szklankę pozwalając krwi spłynąć do niej.
Ann patrzyła na wypływającą krew.
- Mogę ci później szybko zaleczyć tą rękę. Nie martw się, bez pojenia cię moją krwią.
- Pod względem leczenia, jestem samowystarczalny.- Vincent rozłożył karty na stole, na ślepo wyciągnął jedną z nich. Przyjrzał się jej. I namalował czarnym flamastrem dziwnym symbol na szklance z krwią.

Odstawił ją na bok i zabrał się za bandażowanie dłoni.
- Mogę ci pokazać cień jaki wywołam swoimi mocami. - zaproponowała - To niby jest cień ale i nie jest. Szczerze mówiąc nie do końca wiem czym jest tak naprawdę.
- Moment…- odparł Vincent zaciągając się dymem. - Nie ma się co popisywać. Nic to nie da.-
Ułożył kilkanaście kart na stole w coś co przypominało krąg.
- Zaraz zajmiemy się badaniami.- wskazał palcem na stół i krąg.- Siądź w środku.
Zdziwiona Ann powoli usiadła na stole w środku kręgu z kart, ciekawie oglądając całą scenę.
- Zapewne twoje moce potrafią być widowiskowe.- stwierdził Vincent.- Ale efekt końcowy nic nam nie powie o naturze twoich sztuczek. To nie widowisko nas interesuje, ale proces jego powstawania.-
Podał Ann szklankę ze swoją krwią. - Wypij i tak… po… hmm… myślę że pięć minut wystarczy…? Dziesięć dla pewności. Jak minie dziesięć minut użyj swojej cienistej mocy.

Nie było trzeba dwa razy zachęcać młodej Wampirzycy, aby opróżniła szklankę z krwią Vincenta. Zrobiła to nawet z pewną przyjemnością, choć żałowała, iż dawka była tak niewielka.
- Twoja krew jest... - zamyśliła się - Trochę inna w smaku, ale nie umiem jeszcze określić.
- Dzięki… chyba… - odparł z uśmiechem i nieco ironicznie Vincent.
- Och, nie bądź taki. Nie mówię tego ze złośliwości czy z chęcią wypicia cię do dna.
- Tego drugiego nie byłbym pewien. - odparł Vincent przyglądając się kartom rozłożonym dookoła Ann.- W to pierwsze wierzę.
- Ej, jestem z Camarilli i szanuję Tradycje. Nie zabijam bez sensu śmiertelników. - mruknęła urażonym tonem.
- Zmagasz się z Bestią w sobie, jak każdy z waszego rodzaju.- odparł Vincent zerkając na Ann. - Zabawna sprawa… wilkołaki ponoć ten sam problem co wy. Tak przynajmniej słyszałem.
- A to my jesteśmy tym całym złem. - zaironizowała - I nas się traktuje jako istoty, które tej przemiany pragnęły.
- Wilkołaki bronią Gai przed tym złym… my walczymy z Technokracją która chce zamienić rzeczywistość w bursztyn zamykając wszystko w technologicznym “raju”. Wampiry… walczą ze sobą. No dobra… czyń swoją magię.- odparł Vincent strząsając popiół z papierosa do popielniczki.
Ann nie wyglądała na zadowolona ze słów maga, ale porzuciła pomysł skontrowania ich.
- Kiedy ten cień ożyje, tak jakby będzie miał inną fakturę? Zimny i dla mnie. - dziewczyna skierowała swoją moc na cień popielniczki i wręcz oderwała go od samej rzeczy.
- Mhmm… tyle że nas nie interesuje efekt cienia, a proces, który go tworzy… - odparł Vincent obserwując poruszające się wokół Ann karty. Te bowiem… niektóre się obracały, niektóre zachowywały się jak igły magnesu, niektóre przewracały się na grzbiet. -... ten śledzę poprzez znaczoną krew. Bo bez względu jakiej natury jest twa moc, to krew… w tym przypadku moja, jest jej paliwem. -
- Zabawne…- zamyślił się Vincent.- Ścieżka prowadzi do Umbry i z powrotem. Ale przecież Kainici nie mają więzi z tym światem. Nie wydaje mi się by potrafiły swobodnie do niej wchodzić i wychodzić.
- A Tremere? Nekromanci?
- Hmm… nie wydaje mi się. - zastanowił się mag. - Może to jest powiązane z waszym… no… brakiem oddechu?
- O Giovanni, mówią że potrafią przywołać duchy i szkielety. Ja teraz tylko tego Zombie widziałam. - przypomniała sobie - No i moje cienie... one są... dwuwymiarowe ale jednak czuć ich... powłokę? Jakby posiadały jednak ciało, ale ono jest tak potwornie lodowate. Tylko, że to zimno jest inne od zimna w świecie... dziwne. Powiem ci, że śmiertelnicy potrafią być przerażeni gdy wejdą w kontakt z taką... istotą.
- Umbra to nie jest przyjazne dla gości miejsce.- przyznał Vincent gasząc papierosa w popielniczce. Wzruszył ramionami dodając. - Niewiele natomiast wiem o samych Giovanni, tyle że rzeczywiście coś tam z duchami wyprawiają.
Splótł dłonie razem. - Umbra to najbliższa nam… warstwa rzeczywistości, przypomina częściowo negatyw naszego świata i czysto teoretyzując mogę stwierdzić, że nasycasz cienie nią, czyniąc je materialnymi. Nie wiem jednak jak to ci może pomóc w zrozumieniu tych mocy.
- Czyli czynię magię? - zapytała wyraźnie ożywionym tonem.
- Co najwyżej wioskową magię jak ten przydupas Ravnoski. Bawią się zapałkami w magazynie dynamitu. Blake zdradził ci jak to im wczoraj wybuchło prosto w twarz?- zapytał ironicznie LaCroix.
- Nic nie mówił... - odparła zaskoczona.
- Hmmm… nie dziwię mu się. Chyba nie było się czym szczycić.- zaśmiał mag.
- O czym mówisz?
- Zdaję, że do pomocy w znalezieniu Tzimisce próbowali zwerbować jakiś byt i ten wymknął się im spod kontroli. I byli zmuszeni go… cóż… wepchnąć z powrotem za Rękawicę.- rzekł drwiąco mag.- Tak to jest z amatorskimi czarownikami, żywymi czy nieumarłymi.
- A mnie to ominęło... - Ann mruknęła z niezadowoleniem.
- Taaa… pewnie William by się z tobą chętnie zamienił. - mężczyzna napił się kawy, wzdrygnął i znów napił się.

- Więc... kiedy umówimy się na seks? - zapytała bez skrępowania.
- Nie wiem… kiedyś. Na razie skupmy się na badaniu.- odparł Vincent odstawiając kubek. - I na wnioskach. Ciekaw jestem jak te manipulacje cieniami wyglądają z perspektywy Umbry.
Ann w tym momencie po prostu otworzyła torebkę z krwią i wcisnęła w nią słomkę aby w ten sposób powoli wypijać jej zawartość.
- To jakbyś pił ciepłe piwo.
- Nie macie jakiejś pijalni żywych w Stillwater? Czy czegoś w tym rodzaju? - zapytał LaCroix.
- To nie jest to samo, po tym jak posmakowałam twojej krwi, magu. Tamta w burdelu Lukrecji nie jest tym samym.
- Nie wiem czy powinienem czuć się zaszczycony czy może raczej przestraszony z tego powodu. - odparł z uśmiechem LaCroix.
- Oj, nie bądź dużym dzieckiem. - zaśmiała się.
- Na razie zastanawiam się czy te badania w ogóle coś ci dają.- wzruszył ramionami mag zmieniając temat. - Wątpię by Kainici szczególnie analizowali swoje… moce… raczej przyjmują jak podarek. A wiadomo… darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
- Niektórzy analizują. A mnie to daje wiedzę jaką od nikogo bym nie dostała. Znaczy pewnie mój Stwórca by mnie trochę uczył, ale tak muszę sobie radzić każdymi sposobami.
- Nie wiem… czy to co ci powiedziałem o twojej sztuce, pomoże w czymkolwiek.- przyznał Vincent. - Zresztą… ja nie jestem badaczem, tylko zajmuję się public relations mojej Fundacji.
- To czemu tu przyjechałeś?
- Znam odpowiednie sfery, Pierwszą i Ducha na tyle dobrze by móc się zająć miejscowymi problemami. Poza tym, cała sprawa jest związana z umową z twoim przyjacielem. A znam zwyczaje waszej rasy i miałem okazje negocjować z Kainitami. Jestem odpowiednią osobą do tej roboty. - wyjaśnił LaCroix.

- I co sądzisz o miasteczku?
- Strasznie dużo tu was. Myślałem, że będzie tu najwyżej dwa lub trzy wampiry.- przyznał ze śmiechem Vincent i dodał. - Przyznaję, że nigdy nie miałem okazji przebywać w tak małej społeczności twojego rodzaju. Zwykle to były duże miasta i… cały ten blichtr i grzecznościowe rytuały, których tu nie ma.
- Według niektórych to jest więzienie dla skazanych w Nowym Jorku. Tych szczęśliwców, co Książę metropolii uznał za do wykorzystania w przyszłości.
- To prawda… choć nie nazwałbym tego więzieniem. Co najwyżej miejscem zesłania. Więzienie to trumna, w której lądujesz po wysuszeniu z krwi, zapadając w to co twój rodzaj zwie torporem. - zadumał się Vincent.
- W torporze nie męczysz się w takim miejscu, gdy nie możesz ruszyć się poza domenę na centymetr.
- Nie wiem… nigdy nie miałem okazji zapaść w taki stan.- odparł Vincent I spojrzał za siebie, przez okno, wprost na las. - Naprawdę jest tu tak źle?
A następnie spytał. - A ciebie za co tu zesłano?
- W Stillwater jest nudno, póki nie przestanie być. Wtedy naprawdę szalone rzeczy wszędzie się dzieją. - uśmiechnęła się i pokręciła głową - Ja akurat nie jestem tutaj z rozkazu Księcia Nowego Jorku. Mój... - zawahała się - Protektor... wysłał mnie tu do Williama, aby ochronić przed możliwą stratą mojego istnienia.
- Więc w zasadzie, ty akurat nie jesteś uwięziona. Możesz wrócić do miasta kiedy chcesz? - zapytał mag.

Ann wykrzywiła usta.- Wiesz czym jest Więź Krwi?
- Wiem… podstawy waszej kultury znam. Trochę mniej na temat konkretnych klanów.- wyjaśnił Vincent sięgając po kolejnego papierosa.
- Mój opiekun... - przymknęła oczy - Nie mogę wrócić. On mi zabronił. Nie mogę złamać zakazu. - spojrzała na maga - Nie mogę.
- To brzmi nieciekawie. - mag zapalił papierosa. - Ale chyba z czasem osłabnie. Bo William chyba nie jest twoim opiekunem?
Oczy Ann rozszerzyły się w nagłym strachu.
- Ale... Nie chcę by osłabło... - zacisnęła powieki i pokręciła głową, jakby walcząc z migreną - Nie mów tak nawet... - słabo zaprotestowała, jakby sama biła się z myślami - To nie William... To stary Tremere z Nowego Jorku…
- Tremere… no tak… - zadumał się Vincent wydmuchując dym. - Nie znam się na tych waszych więzach krwi. Więc trudno mi ocenić jaki margines swobody ruchów dają.
- Wróciłam do miasta na chwilę, jak chciano w Stillwater... - mruknęła - Więzi Krwi... potrafią być bardzo surowe. Zależy od tego, którego Vitae wypijesz.. - westchnęła - I są jakbyś czuł miłość do osoby, wiesz? Więc martwy musi mieć emocje! - stwierdziła twardo, nie wspominając czy to wzajemne uczucie.
- Jeśli tak twierdzisz… na pewno macie ambicję.- przyznał mag.
- Czujemy też miłość. Uczucia do innych osób, te pozytywne. Zapytaj Williama, jak masz wątpliwości. On czuł miłość. Krwawe Bestie nie mogłyby, więc takimi nie jesteśmy.
- Oczywiście, że nie… aczkolwiek. Pracowałem z jedną szamanką z Mówców Marzeń. Nałykałem się jej proszków… miałem różne… uczucia, wyprodukowane przez jej mikstury. Ich akurat nie nazwałbym prawdziwymi.- ocenił po namyśle Vincent.
- Co przez to chcesz zasugerować? - Ann zmarszczyła brwi.
- Nic. - odparł z cynicznym uśmiechem mag.- Jak wspomniałem, nie znam się aż tak dogłębnie na Kainitach i ich fizjologii. Mało kto zresztą się zna.
- Według ciebie nie odczuwamy prawdziwych emocji? Nie możemy czuć miłości? - wysyczała.
- Według mnie uczucia nie kryją się w zażywanych substancjach.- odparł spokojnie Vincent ćmiąc papierosa. - Możesz odczuwać miłość, jak i gniew, wstyd… żaden problem z tym.
- Więc dla ciebie tylko żywi czują prawdziwie? To chcesz zasugerować?
- Sugeruję to co sugeruję…- odparł mag spokojnie.- Nie odmawiam ci odczuwania uczuć. Po prostu, sam zażywałem prochy, także wampirzą krew, wiem jak po nich jest.
Ann odwróciła głowę od Vincenta.
- To kiedy będziesz chciał zobaczyć moją moc z tej Umbry? - mruknęła w przestrzeń.
- Mogę choćby i teraz.- zebrał karty i przetasował je.- W każdej chwili, nie wiem tylko czy to coś da… czy zobaczę coś więcej.
- Dobrze. - zgodziła się i spojrzała dłużej na człowieka - Byłeś ghulem? - zapytała wprost.
- Niezupełnie. To prawda, że po krwi czułem… pewien rodzaj lojalności, ale zadbano by ten stan nie mógł się utrwalić.- wyjaśnił mag.
- Tylko tyle? - zdziwiła się - A uczucia?
- Były… oczywiście, że były. - wzruszył ramionami Vincent zaciągając się dymem.- Ale mi jeden nałóg wystarczy.
- Przyznasz, że to było niesamowite. - uśmiechnęła się lekko - i czemu ten wampir cię wypuścił?
- To długa historia… mam powiązania po prostu z wysoko postawionym Kainitą i cała sprawa została zaaranżowana przez niego. Moja… karmicielka nie miała w tej sytuacji nic do powiedzenia.- odparł Vincent poprawiając okulary.- Niesamowitość zaś to mój chleb codzienny. Ostatnio niemal co noc się o tą niesamowitość ocieram, gdy muszę zajmować tym szpitalem.
- Ale to uczucia są niesamowite. - przysunęła się z krzesłem bliżej Vincenta - Zdajesz sobie sprawę, że wampiry mają problem z odczuwaniem emocji. Ale kiedy piję krew to nagle wszystkie problemy odchodzą. Jakbym... dalej żyła.
- Z pewnością…- przyznał Vincent, dmuchnął dymem. - Niemniej ja jestem hermetytą, my podchodzimy do takich spraw analitycznie i nie pozwalamy sobie na dominację nad naszym zachowaniem.
- Więc czemu palisz? - zapytała prosto.
- Jak wspomniałem… mogę sobie pozwolić tylko na jeden nałóg. Więc… wybrałem taki nad którym mam kontrolę i dzięki władaniem sferą życia… bezproblemowo pozbywam się skutków ubocznych. - wyjaśnił mag.
- Kochałeś ją? - zapytała nagle.
- Nie.- odparł krótko Vincent. - To nie była tego typu znajomość.
- A sądzisz, że byłbyś w stanie pokochać wampira? Czy to już przekroczenie jakiejś granicy?
- Nie jestem osobą romantyczną z natury. Nie zakochuję się. - odparł Vincent zaciągając się dymem. - Choć oczywiście romanse wśród magów się zdarzają.
- To byś na wampira pasował. - pokiwała głową.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Na Ventrue… prawdopodobnie.- stwierdził Vincent.
- Mamy taką jedną egomaniaczkę jeżeli chciałbyś takim zostać. - powiedziała ironicznie.
- Jestem pewien że macie ich więcej.- odparł z przekornym uśmiechem LaCroix.

- Zajmijmy się tym badaniem. Miejmy to za sobą.
- Dobrze… - Vincent zgasił niedopałek w popielniczce. Przetasował talię i następnie wyciągnął z niej trzy karty. Ruch dłonią i … tak jakby się przesunął… znikając z oczu Ann.
Dziewczyna westchnęła i prawie od niechcenia wykorzystała swoją moc na jednym z cieni.
I czekała… czekała… czekała…
Vincent pojawił się znów, dopiero po kilkunastu minutach.
- No to… cóż… ta sztuczka jest powiązana z Umbrą. I to z jej mniej przyjemnymi obszarami.
- Czyli?
- Czyli… - Vincent zapalił papierosa.- … miejscami gdzie się wchodzi i nie wraca. Labiryntami… tak mi się przynajmniej wydaje.
- Czyli... te cienie... - spojrzała na swoje dłonie - są niebezpieczne?
- Wątpię… nie jesteś pierwszą i zapewne nie ostatnią Kainitką bawiącą się nimi. Ich nie zabiły, ciebie też nie…- wzruszył ramionami LaCroix. - To bardziej ciekawostka dla badaczy i mistyków, którzy dopiszą temu jakieś znaczenie.
- Oczywiście, że nie zabiły. Kto inny to zrobił wcześniej. - sarknęła.
Mag wzruszył ramionami ćmiąc papierosa.
- Czy... czy słyszałeś kiedyś, żeby istnieli Tremere co i swojej magii krwi nie są w stanie używać? - zapytała ostrożnie.
- Nie jestem szczególnie zaznajomiony z tym klanem. Wiem że używają mocy imitującej magyię magów, zwaną przez nią krwawą magią. - odparł Vincent po namyśle.- Widziałem jak to robili. Ale samych Tremere nie znam szczególnie dobrze.
- Mój protektor jest... taki jak myślałam, że jest każdy mag. Księgi, formuły, kręgi... nie jak Nadia ze swoimi komputerami. - pokręciła głową - On to by na bank wykłócał się, że Taumaturgia to magia jak twoja.
- Każdy Kainita jest inny. I ma swoje podejście do mocy klanowych.- odparł Vincent. - Sam uważam szamańskie rytuały za przejaw bezguścia i zacofania… niemniej, działają.
Ann przypomniała sobie coś.
- A czy nie wiesz, o jakiś śmiertelnikach, magach, z Nowego Jorku, którzy przychodziliby do kolonialnych klubów dla Gentlemanów, aby pleść o magii z wampirem? Stare towarzystwo.
- Nie znam tak dobrze miejscowych magów. Znam adresy kilku Fundacji, ale nie mam w Nowym Jorku żadnych osobistych znajomości.- przyznał LaCroix.
- To jest was tak dużo? - zdziwiła się.
- Mniej niż Kainitów w Nowym Jorku. No i musisz pamiętać, że na jedną Fundację składa się kilku magów i kilkunastu akolitów, którzy mają potencjał na zostanie magiem. Ale nie musi się to stać. - wyjaśnił Vincent.
- Czyli akolita to taki służący maga?
- Coś w tym rodzaju. To zależy od statutu Fundacji i celu w jakim powstała. - wyjaśnił Mag.
- Zapytam Nadię, co wczoraj wyprawiali w szpitalu. - obiecała - Coś przekazać?
- Chyba nic…- zastanowił się Vincent. Spojrzał na bałagan na stole kuchennym.- … zastanowię się nad ewentualnymi badaniami i eksperymentami, ale niczego nie gwarantuję.
- Niemniej już ta wiedza bardzo mi pomogła. Wiem z czym mam do czynienia i nad czym pracować. - uśmiechnęła się i ruszyła zatelefonować do Nadii.


***

Ann dopadła telefonu domowego Williama w korytarzu rezydencji i wybrała grzecznie numer do Nadii. Minęła dłuższa chwila nim wampirzyca odezwała się.
- O co chodzi Will?
- Przyjadę do ciebie. - odezwała się rozbawiona Ann.
- Ann? Acha… ok…- odparła zaskoczona Kainitka.
- Powiem Willowi, by cię nie nachodził z przerażenia i już jadę.
- Jasne…- odparła Nadia tak jakoś bez entuzjazmu.
Wampirzyca zatrzymała się.
- Coś nie tak? - zapytała.
- To co zwykle… badania. Nie planuję zabaw dziś. Mam trochę zaległości i nowy trop. Teksty z Morza Czarnego. Nie brałam ich dotąd pod uwagę. - wyjaśniła Nadia.
- Och, ja też nie po to. Po prostu obecność. - wyjaśniła spokojnie - Jeżeli wolisz być sama to nie ma sprawy, mogę nie przyjeżdżać.
- Mnie tam wszystko jedno. Możesz przyjechać, jeśli nie planujesz przeszkadzać w badaniach.- stwierdziła Kainitka.
- A będę mogła zostać na dzień? - zapytała.
- Pewnie… drogę do łóżka już znasz.- usłyszała w odpowiedzi.- Nie licz jednak na akcję w samym łóżku. Nie tej nocy przynajmniej. Dziś nie mam czasu na takie zabawy.
- Nie ma sprawy. Będę tylko chciała od ciebie książki o Umbrze, o tej bardziej martwej części. Masz na składzie?
- Nie. Nie mam żadnej. Coś mi tam kiedyś batiuszka bredził o zaświatach, o dziedzinie Boga i otchłani Szatana. Ale nic z tego nie pamiętam.- odparła Nadia przez telefon.- Umbra to dziedzina magów i wilków, nie nasza.
- Szkoda. Pogadam z Willem i już jadę.
- Ok. Tylko uważaj. Ostatnio drogi robią się zaskakująco tłoczne.- zażartowała na koniec Tremere.

***

Ann zapukała do drzwi gabinetu Williama. Nie można było być niegrzecznym w czyimś domu, temu czekała na zaproszenie.
- Tak?- usłyszała w odpowiedzi Kainitka.
- Chciałam cię powiadomić, że będę poza domem na dzień.
- U Lukrecji nie możesz, u Garry’ego nie zjaw…- drzwi się otworzyły i wyjrzał przez nie William.

-...iasz się odkąd skończyłaś trening. Zakładam, że chodzi ci o Nadieżdę ? - zakończył wypowiedź pytaniem.
- Dobrze wiesz. - powiedziała szczerze - Nie jesteś z tego zadowolony. - stwierdziła.
- Nie będę udawał, że jestem. Nadia jest… jaka jest. I służy temu, komu służy. - westchnął Kainita. - Zresztą pewnie ci o tym powiedziała, nieprawdaż?
- O czym powiedziała?
- Komu służy… kto jest, no… mocodawcą.- przypomniał jej Toreador. - Augusto de Palafox.
- Wiem. I wiem też, że jeżeli będzie miała rozkaz usunąć Cyrila to w pierwsze dni usunie jego pomocników i mnie. - powiedziała spokojnie.
- Cieszę się, że wiesz. - odparł William i westchnął.- Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ona osobiście nic do Cyrila nie ma. Więc dopóki on nie wyda polecenia, możesz czuć się bezpieczniecznie… ale sama rozumiesz, jak jest sytuacja w nowojorskim oddziale Tremere.
- Istnienie pozbawione niebezpieczeństwa jest po prostu wegetacją. - powiedziała poważnie - Raz już umarłam. Nie chcę teraz zabić się sama w nijakiej egzystencji, unikając każdego zagrożenia.
- Doprawdy? Gdzie się podziała ta wystraszona i zahukana Kainitka, którą przywiozłem deszczowej nocy do domu?- zapytał żartobliwie William.
- Starała się dostosować do otoczenia.
- Do Larry’ego? Nie wiem czy to jest dobry pomysł brać tego Brujaha za przykład. Jest silny, ale sama siła nie gwarantuje długiego życia. - westchnął Toreador.
- Do tego, że wy się nie boicie. - wyjaśniła.
- Jesteśmy starzy i głupi… nie boimy się, ale jesteśmy jeszcze ostrożni. - zażartował Kainita.
- Chcę pobyć z Nadią. Sama jej obecność dobrze wpływa na moje samopoczucie. To miłe uczucie. - dodała.
- Przecież cię nie zamknę w pokoju i nie każę pisać na tablicy sto razy: “Nie będę zadawała się z niebezpieczną Tremere.” - westchnął Toreador i zamyślił rozważając taką opcję.- A może… jednak?
- Żartujesz sobie... - mruknęła.
- No nie wiem… to zależy od tego, czy znajdę szkolny mundurek w twoim rozmiarze. - zaśmiał się Blake. Podrapał po karku. - Może lepiej… nie. Nadia ponoć ma fetysze związane z… cóż… karaniem. Mogłoby się jej spodobać.
- A ty skąd wiesz jakie Nadia ma fetysze? - zapytała zdziwiona.
- Nie żartuj. Nie urodziłem się wczoraj. Byłem w jej leżu. Widziałem dyby i pejcze. Umiem poskładać dwa do dwóch. A Nadia nie jest osobą, która lubi przyjmować razy. Raczej je rozdawać. - odparł kpiącym tonem Blake.
- I co ostatnio robiłeś jak się tam znalazłeś, co?
- Rozmawialiśmy. Przybyłem tam w związku z lokalną polityką i interesami.- wzruszył ramionami Blake. - To było jakieś 2-3 miesiące po jej przybyciu.
- Mam nadzieję, że tym razem nie będziesz jej nachodził, bo mnie nie będzie w domu. Poinformowałam cię przecież.
- Tak. Tak… nie będę. - odparł Toreador. - Jesteś dużą dziewczynką, zachowuj się odpowiednio.



Ann znalazła się na motorze jak skończyła uspokajać Toreadora. Nie zdawał sobie sprawy, że i Ann martwi ta sytuacja. To oczekiwanie na wyczerpanie się szczęścia, prawda?
Caitiffka wolała działać z tym, co miała. Im bardziej Nadii się przypodoba, tym mniej Tremere będzie chciała ją ubić. A z tym... może będzie miała jakąś szansę. Może chociaż zastanowi się czy na pewno musi krzywdzić i Ann jeżeli doszłoby co do czego.

Chociaż naprawdę by nie chciała krzywdy Cyrila…

Podróż upłynęła jej spokojnie, pomijając duchowe rozterki. Zatrzymała się za biblioteką, została wpuszczona i zeszła po schodach w dół. Tremere siedziała za swoimi monitorami i pisała. “Uzbroiła się” w termos, pewnie ze zmrożoną krwią. Skupiona na swoich badaniach, pozornie nie zwracała uwagi na przychodzącą przyjaciółkę.
Ann podeszła bliżej przysuwając do biurka pojedyncze dodatkowe krzesło.
- Co wczoraj się stało w szpitalu? - zapytała niespodziewanie przerywając ciszę.
- Nie wiem. Spytaj szeryfa… albo Giovanniego.- odparła Kainitka zajęta swoimi obliczeniami.- Oni pognali za Białym Wężem i jego obstawą, nie ja.
- Pytam czy coś zrobiły nasze malkavy jak ich na wycieczkę zabrałaś. - doprecyzowała.
- Nie… Salvatore trzymał świra na “mentalnej smyczy”… trując mu o woli ich Primogena. Popatrzyli, ale nie weszli. - odparła Nadia.
- Więc to pewnie Anarchy. Pytam bo po powrocie do willi Williama zobaczyłam zirytowanego ludzkiego maga, na którego humor wpłynął jakiś problem ze szpitalem. Wyczuł jakieś zmiany aury czy coś…
- Jakoś przeżyjemy jego fochy. - stwierdziła sceptycznie Nadia i zerknęła na Ann.- Szykujesz jakieś swoje plany na spotkanie na moście?
- A powinnam? - przechyliła głowę - Nie mam niesamowitego arsenału sztuczek.
- Nie wiem. Po prostu przypuszczałam, że cię ekscytuje cała ta ustawka jak z gangsterskiego filmu. - odparła ironicznie Tremere.
- Będzie po prostu interesująco pooglądać. - stwierdziła szczerze.
- Niby poważne wampiry, a bawią się w wymiany jak małe dzieci.- stwierdziła sarkastycznie Nadia wracając do pracy.
- A ty też będziesz obserwować? - zapytała wyciągając komórkę.
- Pewnie nasz książę nie da mi w tej sytuacji wyboru.- odparła niechętnie Kainitka.- To że jestem dobra w zabijaniu nie oznacza, że czerpię z tego przyjemność.
- Może wcale nie będziesz musiała, a skończy się na oglądaniu spektaklu. - wzruszyła ramionami.
- Mhmm… może…- odparła bez przekonania Nadia.- Nie wiem czy coś knuje Tzimisce, ale Szkaradziec na pewno coś wymyśli… albo po prostu odbije mu palma. Jego zdrowy rozsądek trzyma się na cieniutkiej nitce tuż nad otchłanią szaleństwa.

- Ach! - kundlica nagle przypomniała sobie - dowiedziałam się od maga, że moje cienie pochodzą gdzieś z Umbry, w okolicy labiryntu czy coś takiego.
- Nic mi to nie mówi.- stwierdziła Nadia zerkając na Ann.- Ale… przynajmniej będziesz miała ciekawostkę do opowiadania w odpowiednim towarzystwie.
- Zadzwonię do Joshui. Ty się baw swoimi. - stwierdziła i zostawiła Nadię samą, idąc w stronę legowiska, aby w spokoju zadzwonić do Księcia.

***


Rzuciła swój plecak na podłogę obok łóżka i sama na nim legła, wybierając numer Joshui.
- Słucham… o co chodzi Ann? - zapytał książę po odebraniu telefonu.
- Co zaszło wczoraj w szpitalu? - podjęła temat od razu.
- Wąż i jego przyboczni ruszyli w tamtym kierunku. - odparł Smith.- Nie wiem czy wiedzieli o szpitalu, czy po prostu uciekali w popłochu. Paru udało się dopaść, ale Wąż i jego dwóch przydupasów wjechało do Szpitala, gdy ten… pękał jak rozbite lustro. Wczoraj była pełnia.
Co się z nimi stało… nie wiem. Wątpię, by kiedykolwiek wyjechali z powrotem.
- Pytam dlatego że to wpłynęło także na maga. Wyczuł jakieś zmiany aury szpitala. To co tamci anarchowie zrobili mogło w jakiś sposób zaszkodzić temu miejscu.
- Możliwe… niemniej nie oczekuj, że ja będę coś wiedział na ten temat. Może spytaj Nadię czy coś zauważyła, jak oprowadzała Malkavian. - poradził Smith.
- Miałam nadzieję, że ty widziałeś coś, czy coś przed tobą się zdarzyło. Nadia i Malkavianie nawet nie weszli do środka, a Nadia nic nie widziała. - wytłumaczyła - Planujesz coś konkretnego na tą wymianę w stylu mafii poza czekaniem aż Giovanni lub Tzimisce coś odwalą? Szczerze, stawiam na szkaradnego. To może być w zamyśle Tzimisce, aby go sprowokować.

- Planuję jedynie pilnować by sytuacja nie wymknęła się całkiem spod kontroli. Czy Giovanni zniszczą Tzimisce, czy na odwrót nie ma dla nas znaczenia. - przyznał Smith.- Oczywiście lepiej żeby to Tzimisce poległ, ale nie widzę powodu odwalać brudnej roboty za Giovanni.
Wolę być w pobliżu, gdy sytuacja zmieni się w otwarty konflikt.
- A zmieni się na bank. - stwierdziła dziewczyna - I mam takie wrażenie że będą chcieli w to wciągnąć także nas. Szczególnie Giovanni będą chcieli.
- I niestety… jest na to duża szansa. Wszak nie powinniśmy tolerować Sabatu w naszej domenie. Z drugiej strony… zawsze możemy spuścić ze smyczy Larry’ego i Gorgona. I patrzeć na rzeź.- odparł żartobliwie Joshua.
- To może się tym skończyć. - westchnęła lekko - Chyba że planujesz gdzieś trzymać pod kluczem wariata i Gorgona?
- Nie planuję. Lepiej niech zginie dwóch, niż cień podejrzeń padnie na nas.- odparł nieco poetycko Joshua.- Powstrzymamy ich na tyle, by ta cała wymiana doszła do skutku. I spróbujemy zgarnąć jeńca pozwalając reszcie na zabawę. Naszym celem jest odzyskanie jeńca… to wystarczy na zyskanie plusów u Giovanni.
- Więc mamy po prostu zagwarantowany krwawy spektakl.
- Oficjalnie Tzimisce chce wymiany, a Giovanni odzyskać za wszelką cenę swojego członka. Oficjalnie jatki więc być nie powinno. - stwierdził Brujah.
- Oficjalnie. - zaironizowała.
- Giovanni zaatakują jak tylko będa mieli swojego zabezpieczonego. Nie przepuściłbym takiej okazji na ich miejscu. - odparł Joshua. - Rzecz w tym, że jeśli ten Tzimisce jest taki mądry i sprytny jak się o nim mówi, to o tym wie.
- Szkoda, że już nie możemy jeść popcornu. - westchnęła - Przydałby się nam do tego widowiska.
- Miejmy nadzieję, że tylko popcorn będzie potrzebny. W razie czego… wszystkie ręce na pokład. Nawet Jaine Love. - ocenił Kainita.
- Nawet ją chcesz pokazać? - zdziwiła się.
- Będzie naszą ukrytą bronią. O której żadna ze stron się nie dowie, o ile sytuacja nie zrobi się desperacka. Lepiej mieć ukryty rewolwer i go nie użyć, niż żałować się nie miało pod ręką dodatkowej broni. - wyjaśnił książę.
- W sumie to, po której stronie walczymy?
- Po naszej własnej. Jestem już za stary by walczyć w wojnach kogoś innego. - zaśmiał się Joshua. - Po prostu patrz na kogo spuszczę Larry’ego i będziesz wiedziała kogo wspieramy.

- Dobrze, że nie wypiłam tej krwi. Byłoby mi smutno jeżeli by zginął.
- Larry ma destrukcję zapisaną w naturze. Na szczęście dla niego jest dobry w zabijaniu innych… zabierze wielu ze sobą. Acz musisz przyznać… nie dba o swoje bezpieczeństwo.- przyznał szeryf. - Jak ci się walczyło u jego boku?
- Trzeba unikać wchodzenia mu w zasięg, pozwalać się wyszaleć na kimś innym. Raz dałam rady go podejść i wtedy zakołkować. Nie walczy się źle z nim o ile pamiętasz jak go unikać.
- Nie próbuj tej sztuczki drugi raz. Mógłby cię zabić w szale. Zauważyłem, że… nie byłaś szczególnie aktywna podczas wczorajszej bitwy.- zadumał się szeryf.
- Gdy już pojawił się Tremere z ogniem... - zamilkła na chwilę - Nie wtedy już na pewno nie mogłam nic zrobić.
- Ogień…- westchnął ciężko Joshua.- Tzimisce też go użyje. Użył podczas napaści na tego… no wiesz… brata bliźniaka.
- Ogień... to tylko część problemu. Tremere z ogniem... mam wspomnienia.
- Nie możesz być wiecznie więźniem lęków.- odparł szeryf.
- Wiem, wiem... Wszyscy mi to mówicie.
- I nic z tego nie wynika.- stwierdził książę. - No cóż… zobaczymy jak będzie jutro. Trochę Giovanni się tu do nas zjedzie. Nie Kainitów, ale ghuli i podwładnych.
- Czyli mają zamiar tu robić bitwę? To czemu po prostu ich samym sobie nie zostawimy?
- Dlatego, że chcą urządzić bitwę na moim terenie i my musimy dopilnować, by ich ustawka nie została zauważona przez śmiertelników. - wyjaśnił książę.
- Stare wampiry, a takie dziecinne... - pokręciła głową.
- Tak. - przyznał ze śmiechem Kainita i dodał. - Muszę kończyć, mam właśnie wykroczenie. Jakiś cadillac na waszyngtońskich numerach właśnie przekroczył dozwoloną prędkość. Założę się też, że kierowca jest na jednej lub dwóch kreskach kokainy.




abishai 16-07-2023 15:12



Przybyli w sześć czarnych limuzyn. Szykownie ubrani, dyskretnie uzbrojeni.


Wyglądali jak żywcem wyjęci z filmów gangsterskich. Ghule klanu Giovanni. Powód takiej stylizacji był oczywisty. Mieli wzbudzać respekt, mieli wzbudzać strach. Byli żywą wizytówką klanu… eleganckiego i bezlitosnego. Biło od nich bogactwo i ziąb zarazem. Było ich dwudziestu czterech i wedle słów Giacomo mieli zabezpieczać całą transakcję. Całkiem spora gromadka jak na zwykłe zabezpieczenie wymiany. Z drugiej jednak strony… to nie była wszak zwykła wymiana. Niemniej wydawali się profesjonalistami i Szkaradziec wydawał się zadowolony z ich obecności, szczególnie że to właśnie on wydawał rozkazy. Czas pokaże czy to dobrze, czy to źle.


Dwupasmowy most stalowy oparty na dwóch filarach. Łączący jeden brzeg lasu, z drugim. Smith “zamknął” dzień wcześniej z powodu uszkodzenia jednego z filarów i zagrożenia zawalenia się mostu pod ciężarem pojazdu. Teraz stali więc po jednej stronie mostu i czekali na przybycie Diabła Weneckiego.
Z przodu były limuzyny Giovanni ustawione wzdłuż obu poboczy drogi. Trzy w jednym, cztery w drugim rzędzie.
Dalej stał policyjny radiowóz Smith’a z jego ghulem jako kierowcą. Larry przybył ze swoimi ghulami czarnym pickupem. Raze wraz z Garrym jeszcze w Stillwater przesiedli się na półciężarówkę Williama, w której to siedziała Ann. Dwóch Malkawian siedziało w pontiacu firebird należącym do Salvatore, który to trzymał kierownicę.
Nadia i Lukrecja zatrzymały się w lesie siedząc w vanie i pełniąc rolę centrum komunikacyjnego i odwodów na wypadek kłopotów. “Ochraniali” je najmłodsi, czyli Charlie, Miracella i Clyde.
Gdzieś tam w lesie ponoć czaiła się Jaine wraz McElroy’em… ich tajna broń która będzie użyta w ostateczności.


Koło północy w końcu zjawił się Diabeł Wenecki, oczywiście z odpowiednią pompą. Na czele zmotoryzowanego orszaku jechał czarny cadillac eldorado, zapewne z samym Tzimisce i jego więźniem. Osłaniany był z boku i z tyłu przez Kainitów na motorach, szesnastu identycznych
łysych wampirów, uzbrojonych w śrutówki i koktajle Mołotowa. Pomiędzy nimi przemieszały się bestie o kształcie umięśnionych przesadnie wilków o straszliwych zębatych paszczach przeznaczonych zapewne do brutalnego rozrywania ciała. I zadawania ran, których nawet Kainita nie mógłby zignorować. Na samym końcu..


… podążała olbrzymia rogata bestia, ów straszliwych vohzd. Porykiwała wściekle od czasu do czasu rozglądając się przekrwionymi oczami. Najwyraźniej Tzimisce spodziewał licznego komitetu powitalnego.

Tzimisce zatrzymał się na środku mostu, wysiadł ciągnąc za sobą związanego osobnika z płóciennym workiem na głowie. Nadszedł czas wymiany…


Zell 30-07-2023 10:05


*******************************************
*************************************************
NADSZEDŁ CZAS
************************************************** **************************************************

Nadeszła godzina przekazania więźnia. Ann nie miała pewności czego oczekiwać po tym spotkaniu, ale na pewno niczego dobrego. Stary Tzimisce może chcieć sprowokować Giovanni na oczach Camarillowców...
- Książę... - Ann szepnęła do Joshui, znajdującego się wraz z nią w oczekiwaniu na pojawienie się Diabła z pochwyconym nekromantą - To na pewno plan starego wampira na zaszkodzenie Giovanni, ale coś czuję, że to może głębiej zajść. - zaczęła tłumaczyć szeptem - On może chcieć, aby go zaatakowano. Może liczyć na to. Jeżeli nekromanci w to wejdą, to możemy być zmuszeni ich powstrzymać zamiast niego. Drażnić członka Sabatu na terenie Camarilli, gdy Nowy Jork już ma problemy... to jak igranie z ogniem. A nie chcemy by się do miasta rozniósł. Giovanni w razie ataku będą też niechętnie potraktowani ze strony naszej sekty.
- Dla nich bardziej to osobista sprawa. I raczej będą gotowi by ponieść konsekwencje jeśli uda im się pozbyć osobistego wroga.- odparł Joshua i spojrzał na Ann.- Jesteś gotowa do walki, w razie czego?
- Tak. - przymknęła oczy na chwilę, uspokajając myśli i racząc się ciężkością ukrytej broni - I pytanie: czy to klan Giovanni jest gotowy ponieść konsekwencje, czy... Szkaradziec? - zapytała patrząc Joshua w oczy i nie oczekując odpowiedzi wróciła spojrzeniem w stronę mostu.
- Od tego są kozły ofiarne. Przypuszczam, że Szkaradziec dla zemsty jest gotów na takie poświęcenie.- wyjaśnił Kainita zerkając również na most, na którym to obie strony pokrzykiwały do siebie.
Diabeł zresztą korzystał z kpiącego tonu i złośliwych docinków… rzeczywiście prowokował Giovanni.
Ci zażądali zdarcia kaptura i ten został zsunięty odsłaniając przystojną twarz Kainity, który najwyraźniej był zastraszony i być może na skraju obłędu, ale… najwyraźniej był tym zaginionym skoro przynajmniej Giacomo był usatysfakcjonowany.
- To na pewno on? - zamyśliła się szeptem Ann - Czy ktoś w jego skórze?
- Nie wiem…- przyznał szeryf i wzruszył ramionami.- Trudno to stwierdzić.
Giacomo i Szkaradziec wraz z dwoma ghulami ruszyli ku Kainicie z więźniem. Diabeł ruszył ku nim w towarzystwie dwóch wilków i dwóch łysych. Powoli bez pośpiechu.

Dotarli na środek. Giacomo na żądanie otworzył neseser z “pieniędzmi” w postaci obligacji. Tzimisce długo oglądał “łup” komentując sytuację kąśliwie. Wziął neseser, zamknął i puścił więźnia w kierunku dwójki Giovanni. Giacomo przechwycił więźnia, cofnął i ruszył do tyłu. Szkaradziec miał inne plany. Jego ghule sięgnęli po broń, on sam rzucił się w kierunku Tzimisce. Wampiry posłuszne Diabłowi również sięgnęli po swoje dubeltówki. A wilki rzuciły się na Szkaradźca. Sam Diabeł z neseserem wycofywał się do tyłu. Podobnie jak Giacomo ratując więźnia. Przy okazji sięgnął do kieszeni po smartfon. Rozległ się dźwięk dzwonka i ghule sięgnęły po broń. Większość z nich uzbrojona była w pistolety maszynowe i karabiny powtarzalne, ale… czwórka wyciągnęła z limuzyn… ręczne wyrzutnie rakietowe!
- Zlikwidować ich…- warknął gniewnie książę Stillwater korzystając z komunikatora i rzucił się ku jednemu z nich rozmywając się niemal w powietrzu, by pojawić się przy jednym z ghuli i łamiąc mu kark jak zapałkę.
Dłoń ostatniego ghula przeszył lodowaty ucisk, który zamrażał aż do kości. Cień trzymanej wyrzutni spowodował skostnienie ciała śmiertelnika, czyniąc je podatniejszym na działania siłowe, gdy palce ghula zgięły się w spaźmie, niespodziewanie naciskając spust, gdy broń jeszcze wycelowana była w ziemię pod nim. I blisko kolegów.
Ann nie miała sił teraz napawać się sceną. Stała w nieruchomym skupieniu, panując nad cieniem.
Eksplozja rozerwała biedaka, dwóch ghuli obok i jeden samochód. Kolejni dwaj zginęli w inny sposób. Jednego Larry rozerwał gołymi rękami, drugiego z wyrzutnią dopadł Gorgon, odsłonił przed nimswoje oczy… spojrzał w jego i… ghul nie skamieniał. Ale zamarł w zaskoczeniu i przestał się ruszać.
Nic więc dziwnego, że widząc tą napaść… ghule Giovanni zamiast wspierać Szkaradźca zaczęli w panice ostrzeliwać szeryfa i jego “ekipę”. Co tylko podekscytowało Larry’ego który rzucił się w kierunku kolejnego ghula.

- Co wy do cholery wszyscy robicie! - wrzasnął tymczasem głośno Giacomo wlecząc straumatyzowanego Giovanni.- Przestać natychmiast! Wróg jest na moście!
- Twoi.. podwładni przybyli na wymianę z wyrzutniami granatów!- tymczasem szeryf doskoczył do Giacomo i bezczelnie chwycił go za koszulę podnosząc do góry. - Myślisz makaroniarzu że twoje pochodzenie uchroni cię przed tym pogwałceniem Maskarady?! Czego z “nie zwracać na siebie uwagi śmiertelników” nie zrozumiałeś, gdy uczyli cię jej praw?!
- Klan Giovanni zapłaci za zniszcze…- zaczął spokojnie nekromanta, ale szeryf rzucił go na maskę wozu, wgniatając jego ciało w nią… i pewnie łamiąc mu kilka kości przy okazji.
- Mam gdzieś pieniądze twojego klanu. Moja domena to nie pole waszej prywatnej bitewki!- wtrącił rozwścieczony Joshua.
- Camarilla musi im na zbyt dużo pozwalać. - mruknęła Ann, gdy podeszła bliżej - Czy to tylko Nowy Jork? - parsknęła do Giacomo i spojrzała na wkurzonego Joshuę - Jaki wyrok nakładasz na nich, Książę? Odejdą i nie będzie problemu, czy... po prostu go nie będzie, bo nie odejdą nigdy?
- Proszę… ja chcę tylko odwieźć nasz problem do domu. Nie ma więcej wyrzutni granatów. Jeden wóz i tyle.. o reszcie rozmawiajcie ze Szkaradźcem o ile to przetrwa. To był jego pomysł.- wyjęczał połamany i załamany Giacomo. Jego ghule przestały walczyć z miejscowymi Kainitami, ku rozczarowaniu Larry’ego.

Tymczasem Szkaradziec, kulejąc na niemal odgryzionej nodze, zmieniał w wilka wysuszone truchło. Jego ghule już zginęły, ale też i ochroniarze Tzimisce leżeli martwi. On sam zaś nonszalancko podążał z obligacjami do swojej limuzyny. A jego odwrót osłaniały kolejne pędzące ku wrogom wilki i łysi z dubeltówkami.
- Książę? - Ann spojrzała na Brujah - To będzie smutne, że Tzimisce zabije resztę, prawda? - wlepiła wzrok w Giacomo - Prócz waszej dwójki, bo zdołacie uciec. Klan będzie szczęśliwy, a ten drugi... Czasem trzeba kogoś poświęcić, prawda? - zasugerowała obu - A wściekłe psy mają tendencję do bycia takimi. Martwymi.
- Oddal się ze swoją zdobyczą. - zawyrokował Joshua i spojrzał na most. - A reszta twoich niech robi co chce. Nie nasza sprawa. Ale każdy kolejny kto wyciągnie materiały wybuchowe mogące uszkodzić most… skończy jak czwó… piątka pechowców.
Giacomo nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wstał z wgniecionej maski i ignorując ból podniósł nadal nie do końca kontaktującego z rzeczywistością byłego więźnia Tzimisce. Po czym udał się z nim do pobliskiego auta, by natychmiast odjechać.

Tymczasem reszta ghuli ruszyła ku mostowi, ostrzeliwując wrogów z broni palnej i próbując wesprzeć swojego drugiego szefa w jego marszu ku Diabłowi, który nonszalancko wrzucał walizkę do limuzyny, jakby specjalnie przedłużając swoją obecność na moście. Wręcz drwiąc z sytuacji i pokazując wrogiemu klanowi swoją pogardę i ich bezsilność.
Ann spojrzała pytająco na Joshuę.
- Zapewnione zadowolenie Giovanni, ale co robimy teraz? Czekamy i posprzątamy możliwych przeżyłych? Szkaradziec na nas nagada, jeżeli go puścimy.
- A niech nagada…- wzruszył ramionami Brujah. - Starszyzna klanu odzyskała swoją zgubę, a przecież o to im chodziło. Zresztą nie bronimy mu walczyć i wygrać z Tzimisce. Pilnujemy tylko, by nie narobili szkód w mojej domenie.
Ann nic nie odpowiedziała, jedynie patrząc w stronę walczących.
O dziwo… wyglądało na to, że ta przesadna pewność siebie, zgubiła Diabła. Rozwścieczony i nie dbający o własne bezpieczeństwo Szkaradziec rzucił się na niego i powalił go na ziemię zmuszając do walki w zwarciu. A ghule, te które przeżyły, zaczęły ostrzeliwać odsiecz Tzimisce. To wszystko wywołało niepokój największej bestii tutaj. Owego vohzda, który zaczął się kołysać na boki porykując głośno.
- Zamierzamy coś zrobić z... tym? - zapytała niezbyt chętna.
- Nie zamierzam. Nas nie obchodzi kto wygra, kto przegra w tym starciu.- odparł Joshua, a Larry podchodząc do Smitha rzekł.- Psujesz zabawę, wiesz?
- Możliwe… ale ty już ubiłeś paru ghuli.- stwierdził Smith.
- Też mi wyzwanie.- odparł Brujah.

Tymczasem zaciekła szarpanina dwóch potężnych Kainitów i walka pomiędzy dobrze wyszkolony i perfekcyjnie uzbrojonymi ghulami oraz grupką łysych kainitów oraz ich wilków… zamieniała się w walkę pozycyjną. Padły pierwsze trupy, wśród psowatych i ghuli. Głośny wrzask bólu Diabła sprawił iż wydawało się, że Szkaradziec zatriumfuje mimo początkowej przewagi Tzimisce. Ale właśnie ten wrzask był zaczątkiem katastrofy… Vohzd zerwał się z uwięzi.
Nie prowadzony przez nikogo ruszył do boju szarżując dziko. I początkowo strącając z mostu swoich… zarówno Kainitów jak i wilki. Przeskoczył nad autem, wziął na rogi obu walczących Kainitów i niezgrabnie oraz niefortunnie zrzucił ich z mostu wprost do rzeki pod nimi.
Nastąpiła panika po obu stronach. Cadillac ruszył z mostu kierując się wprost chaszcze po drugiej stronie. Wilki i łysi rozbiegli się na wszystkie strony, ghule spanikowały… część strzelała do vohzda, część wzorem przeciwników rzuciła się do panicznej ucieczki. Sytuacja nie tyle wymknęła się spod czyjejkolwiek kontroli co zmieniła się w totalny chaos nad którym nikt nie panował.

- Merde... - Ann przeklęła pod nosem, jakby gotowa do odwrotu - Co teraz?
- Nie możemy pozwolić szalonej bestii, na której nikt nie panuje, ganiać wesolutko po mojej domenie.- westchnął ciężko Joshua. - Jak tylko zejdzie z mostu, ubijemy ją… na moście ma za dużą przewagę taktyczną.
- Jakieś pomysły "jak"?
- Mamy wyrzutnie granatów.- wtrącił uprzejmie Locarius Gorgon, który pojawił znienacka za nimi. A Larry prychnął gniewnie.- To niesportowe zachowanie.
- Na gołe pięści z nim nie powalczysz.- odparł William podchodząc z wyciągniętym mieczem. - Garry… ściągnął dwa niedźwiedzie, ale to nie pomoże w tej sytuacji.-
- Jest za głupi, by poraził go mój wzrok… dominacja też nie zadziała… ani sardynki w puszce, chociaż… ma ktoś może? … zawsze warto spróbować. Nie ma gorszego zapachu niż sardynki w oleju.- wzdrygnął się Malkavian na samo wspomnienie.
- Larry, William… postarajcie się go utrzymać w miejscu. Reszta brać się za granatniki. Wątpię by go zabiły, ale prawda jest taka, że musimy bić tak mocno jak się da i tak długo jak się da. - westchnął książę.- Lub użyć Charliego.
- A on w ogóle umie już używać aż tak silnego ognia? - dziewczyna spojrzała na Vozhda - Bo na niego zapałki nie wystarczą, czy nawet mały płomień.
- Wedle tego co twierdzi Nadia… jest całkiem sprawny w robieniu za chodzący miotacz ognia.- odparł Joshua, a Larry z głośnym rykiem i William ze swoim mieczem ruszyli ku potworowi po drodze odtrącając tych ghuli, którzy mieli dość rozumu by uciec przed kreaturą Tzimisce. Ci odważniejsi, byli już tylko mokrymi plamami na asfalcie.
- Nadia ma jeszcze swój railgun i trochę pocisków dum-dum. - dodał Smith.- Może to coś da.
Wampirzyca patrzyła w przestrzeń.
- Użyjmy ognia Charliego.
- Na razie… zmiękczamy go tradycyjnie… czym się da. - odparł Joshua sięgając po porzuconą wyrzutnię granatów. Patrzył jak potwór powoli dociera do końca mostu i jak Larry z Williamem zachodzą go z obu boków. Gorgon wziął w ręce drugą wyrzutnię.
- Jak za dawnych niedobrych czasów. - westchnął do siebie.

Ann pewnie pochwyciła ostatnią z dostępnych wyrzutni. W duchu cieszyła się z całego tego zniszczenia, do którego doprowadziła. Uśmieszek wykwitu na jej twarzy, gdy wybrała na cel oszalałego potwora.
Potwór wypadł już z mostu na drogę. Ryczał nieludzko szukając wzrokiem wrogów do zabicia. Obaj Kainici pognali ku niemu z nadnaturalną szybkością. Larry zachodził go z lewej, William z prawej strony.
- Strzelać na moją komendę. - rzekł Joshua odbezpieczając swoją bronią. Gorgon uczynił podobnie, a Ann ich naśladowała. Po chwili cała trójka celowała w bestię.
- Jeszcze nie… jeszcze nie…- mówił Smith, gdy Toreador ciął mieczem po nogach potwora, a Larry ostrzeliwał go z magazynków. Bestię bolało… ale były to dla niego bardziej ukąszenia osy, niźli prawdziwe rany. Ostrze miecza Williama stanowiło większy problem. Ale Torredor był dla niego za szybki. Co innego Brujah.
- Jeszcze nie… jeszcze nie…-
Bestia pochwyciła go nagle, gdy przeładowywał broń.
Uniosła w górę miażdżąc kości rąk i żebra zapewne, sądząc po ryku bólu. Po czym rzuciła gdzieś w las niczym szmacianą lalkę.
- Już! - trzy palce nacisnęły spust. Trzy pociski wyleciały… trzy eksplozje wypełniły okolicę hukiem, dymem ogniem i krwawymi szczątkami. William zdążył odskoczyć poza pole rażenia… a vozhd… przeżył, wybuchy poszarpały ciało odsłaniając wnętrzności… pozlepiane z ludzkich i zwierzęcych ciał. Pełne oczu, szczęk, zębów i języków… i szaleńczego mamrotania.
Ann wiedziała, że prócz broni nie posiada nic, co mogłoby bestię skrzywdzić, więc musiała zdać się na Księcia.

- Skurczybyk... - warknęła przez zaciśnięte zęby - Rozkazy? - zapytała patrząc na vozhda.
- Wycofajcie się.- odparł Smith podchodząc do jednego z samochodów pozostawionych przez Giovanni i podniósł go. Locarius rzucił bezużyteczną broń na ziemię i dodał.
- Uciekajmy stąd panienko. Potwór Tzimisce to coś co wymaga brutalnej siły, a nie finezji.-
Tymczasem William rzucił się z mieczem na vozhda, by spowolnić marsz poranionej kreatury.
- Z chęcią... - przyznała rację Locariusowi, sama odrzucając broń.
Rzucili się do ucieczki, a Smith rzucił w bestię samochodem, na moment wytrącając ją z równowagi. Nic dziwnego że Larry dostał łomot od księcia. Joshua był potężnym Brujah.
To jednak nie powstrzymało bestii, która z rykiem ruszyła w kierunku Joshui sięgającego po kolejny wóz.

W kierunku potwora podążali zaś, Lukrecja z słynnym thompsonem, Nadia z rewolwerem z przystawką, oraz Charlie… z piersiówką. Joshua rzucił kolejny pojazd w Vozhda. I Nadia wystrzeliła używając swojej mocy na przystawce. Przyspieszony do gigantycznych prędkości pocisk, przebił bak z paliwem pojazdu wywołując zapłon paliwa, przebił ciało bestii, zapewne boleśnie. Auto wybuchło mu prosto w twarz.
Młoda wampirzyca była zafascynowana sceną... w której nie mogła pomóc. Tak, to było irytujące...
Zerknęła na moment na Lukrecję. Thompson? Czy ona była z lat mafijnych w Europie? Miała z dwieście lat?
O to nie miała okazji spytać, miała za to okazję się przekonać… że Lukrecja umie strzelać, bo posyłała celne serie w kierunku potwora, gdy Nadia zmieniała końcówkę przeklinając pod nosem. Najwyraźniej tym razem stosowała cały potencjał co zużywało nakładkę po strzale. Nieważne to było.
Ani miecz Wiliama, ani karabin maszynowy Lukrecji, ani nawet kolejne auto Giovanni rzucane w poparzonego potwora nie miały go zabić, czy nawet zranić.
Miały odciągnąć uwagę. Charlie stanął przed potworem, spojrzał na potwora przełknął ślinę. Wokoł niego zaczęło się robić ciepło i jasno…rany na jego ciele zaczęły dymić. Charlie wyciągnął dłonie i krzyknął. Z dłoni wystrzeliły płomienie uderzając w bestię. Ta zaryczała, gdy ogień zaczął ją pochłaniać. William… uległ typowej panice i rzucił się do ucieczki. A Charlie wrzeszcząc uwalniał kolejne płomienie, które dołączały do tych spalających już ciało.
W porównaniu z tym widokiem… uczeń Cyrila był ledwie kiepskim sztukmistrzem.



Młodziutka Ann patrzyła oczami pełnymi przerażenia na polującego na nią Tremere. Drżała ze strachu, z bólu spowodowanego ogniem, a krwawe łzy spływały jej po policzkach, gdy uczeń Cyrila niby od niechcenia stanął przed nią na wyciągnięcie ręki. Była pewna, że teraz zginie...
- Błagam... - wychlipiała drżącym głosem - Nic ci nie zrobiłam... Ulituj się... Daj mi odejść…
- To nic osobistego mała. To tylko interes. Jesteś przeszkodą na mojej drodze do sukcesu.- zimny beznamiętny i pozbawiony emocji głos.


Na dłoni pojawiły się płomienie.
- A ja… palę przeszkody na mojej drodze.
- Litości... - jęknęła - Zrobię co chcesz, będę ci służyć... Błagam... - powiedziała płaczliwie, cofając się - Będę należeć do ciebie…
- Przykro mi laleczko, otrzymałem rozkazy. I muszę się ich trzymać.- choć w jego głosie była nutka litości, to spojrzenie było jej pozbawione.- Spalę cię szybko.
Ann pokręciła głową w zaprzeczeniu, że ta sytuacja ma miejsce.
- Nie... Nie... Nie! - krzyknęła nie chcąc się poddać Ostatecznej Śmierci - NIE! - krzyknęła ponownie, a za krzykiem poleciał w stronę twarzy Tremere skrywany kamień. Wraz z rzutem wampirzyca poczęła ponownie uciekać.

***

A za nią podążyły płomienie jak straszliwa wiecznie głodna bestia.
- Im dłużej będziesz się opierała… tym bardziej będziesz cierpieć.- i słowa wypowiedziane beznamiętnym tonem. Czuła ten żar na plecach niszczący ubranie, wżerający się bólem w ciało aż do kości. Czuła jak bolesna i nieuchronna śmierć ją ściga.
I miała ona oblicze naznaczone bliznami rytuału.


Ta sztuczka jednak zdecydowanie przekroczyła siły Kainity, który w końcu padł na ziemię nieprzytomny. Spełnił jednak swoje zadanie, bo bestia już nie szukała wrogów do zabicia, tylko miotała się w panice próbując ugasić pochłaniające jej ciało płomienie. D***ziwne, że jakoś nie wpadła na pomysł wskoczenia do rzeki. Za to obijając się od drzew i krzewów podpalała otaczający las.
- Halo. Jeff… zbieraj swoich ludzi. Mamy pożar lasu do ugaszenia. To pilne. Zaraz podam ci lokalizację.- tymczasem Joshua zadzwonił do straży pożarnej.

Cokolwiek działo się w okolicy nie zakładało ono, że nagle rozlegnie się wrzask Ann, który przerodzi się w iście zwierzęcą wściekłość. Wampirzyca skuliła się i na czterech wybiła w kierunku leżącego, nieprzytomnego Pandersa. W jej oczach widać było wściekłość... czystą, wściekłość dzikiej bestii. Głodnej. Szukającej krwi i śmierci. Przesiąkniętej nienawiścią.
Co się stało później… Ann nie wiedziała. Jakaś siła chwyciła ją za kołnierz ubrania i bezceremonialnie cisnęła gdzieś w las. Kainitka uderzyła kilka razy o drzewa coś pewnie sobie łamiąc. I była zamroczona przez chwilę.
Z gardła Ann wydobyło się jęknięcie i skowyt jednocześnie.
- Nie... - wydobyła z siebie słaby głos - Nie... Nie pozwolę... Wygram…
Nikt jej nie odpowiedział, jej żebra były połamane, tak jak i obie nogi oraz lewa ręka. Do tego… widziała płomienie palących się drzew, ale nie samo pole bitwy.
Postarała się poruszyć, ale jedynie zawyła z bólu. Warknęła z irytacją i zacisnęła zęby próbując czołgać się skąd przeleciała.

***

Minęło boleśnie dużo czasu… ogień na szczęście był daleko od niej. I nie zagrażał jej jeszcze, ciało powoli się leczyło. Słyszała syreny strażackie i widziała same w oddali. Najwyraźniej posiłki wezwane przez szeryfa przybyły na miejsce. Po chwili przybył ku niej pędząc strasznie szybko William. Osmalony i wyraźnie zmęczony.
Uśmiechnął się na jej widok.
- Chodź. Wracamy do domu.

- On chciał mnie zniszczyć... - jęknęła przybita - Spalić. Miał taki rozkaz…
- Kto?- zapytał zdziwiony Toreador. - Charlie?
- Widziałam te tatuaże, jak podążął za mną... - zacisnęła pięści - To był on... Nie chciał mnie oszczędzić... Mówił... że spala to, co stoi mu na drodze... Kpił... - dziewczyna wciąż w części siedziała w swoim koszmarze.
- Kto? I czemu miałby to robić?- zapytał Kainita kucając przed nią.
- Charlie! - zacisnęła powieki - To był on, zawsze był on. Ja tylko się broniłam, a ktoś... zaatakował mnie…-
- Coś ci się miesza.- Toreador stwierdził sceptycznie podchodząc do jej słów.
- Widziałam go! - zaprotestowała urażona.
- Charlie nie ma tatuaży… tylko skórę pociętą nożem. - westchnął William.
- Ktoś z naszych na pewno go widział! Czemu mi nie wierzysz?
- Już go teraz nie ma. Już nikogo nie ma. Większość z nas już rozjechała się domów. My też ruszajmy. - odparł pojednawczo Toerador. - Pomóc ci wstać?
Ann prychnęła i sama się uniosła, aby już stojąc objąć się rękoma.
- Nigdy mi nie wierzycie…
- No już już…- Kainita wziął ją w ramiona. - Sam w panice błąkałem się po lesie niczym zaszczute zwierzę.
- Ja chciałam walczyć, nie uciekać. - burknęła jak dziecko.
- Mhmm… to akurat nie było mądre, vozhd płonął. - przypomniał jej Blake idąc przez las na przełaj.
- Chciałam Charliego rozszarpać... zjeść...
- Tak się nie powinna zachowywać dobrze wychowana młoda dama.- Kainita ruszył z nią w kierunku rzeki wypływającej z jeziora.
- Zasłużył... - mruknęła wtulając głowę w pierś Williama.
- Mimo to… - odparł Toreador ruszając wzdłuż rzeki i zerkając przez ramię na most. Uśmiechnął się. - No cóż… uratowaliśmy most przed zniszczeniem.
- A Tzimisce i Giovanni?
- Podwładni obu wampirów uciekli. - przyznał Toreador. - A Giovanni, Tzimisce… jeśli któryś z nich przeżył, możliwe że go znajdziemy na brzegu rzeki, nim dotrzemy do domu.

Ann wtulała się w Toreadora niczym dziecko w ojca.
- Nie jestem szalona... - mruknęła w wampira z pogłosem urazy.
- Ale masz swoje problemy. Nie ty jedna zresztą. Lukrecja też ma swoje… tiki nerwowe, a Larry jest chodzącą autodestrukcją.- odparł ciepło Toreador.- Nadia też ma zwichrowane gusta.
- Zdarzało się, że mówili w Nowym Jorku, że jestem szalona. - burknęła - Wyśmiewano, jak robiłam sztukę.
- Po prawdzie… uważam, że niewielu Kainitów jest całkowicie zdrowych na umyśle. Śmierć zostawia na nas swój ślad na wiele sposobów. - ocenił Toreador. - Mi śmierć odebrała talent.
- Mi zabrała pisanie... ale dała coś w zamian. Moje zdolności są manualne, rysowanie i malowanie, a kiedyś ich nie miałam. Może tobie też coś się pojawiło? I wcale twój talent nie znikł!
- W takim razie to nie mój talent znikł. A ludzkie gusta się pogorszyły. - ocenił dumnie Toreador.
- Bardzo możliwe. - stwierdziła z pewnością - A przynajmniej uległy zmianie.

***

Minęło kilkanaście minut wędrówki w ciszy wzdłuż rzeki. Było to na swój sposób romantyczne i pokręcone zarazem. Niemniej, okazało się że William miał rację, znależli ich obu…
Odpoczywającego na brzegu przemoczone Szkaradźca i wysuszone truchło które pewnie wcześniej było dumnym Tzimisce. Wyglądało na to, że Giovanni wygrał.
Ann spojrzała na Williama i szepnęła.
- Czy tak stary Tzimisce nie powinien się rozpaść od razu?
- Może to przez wodę, może to… nie miałem okazji przekonać się jak wyglądają zwłoki zabitych przez Giovanni Kainitów.- przyznał cicho Toreador.
- Mam dobry słuch…- odparł Szkaradziec przyglądając się im obojgu. A potem trupowi. Kopnął.- Rzeczywiście… coś za łatwo mi poszło.
Dziewczyna zeszła z rąk Toreadora.
- Więc... Co teraz? - odezwała się do Tzimisce w skórze Giovanni.
- Zabiliście… wszystkich łysych? Na pewno ukrywał się pomiędzy nimi, jako jeden z nich.- rzekł Szkaradziec.
- To twoja robota, Szkaradźcu. - użyła tego przydomku, chcąc zobaczyć reakcję.

Mężczyzna zareagował gwałtownie wstając i przybliżając się ku Ann, a William natychmiast zasłonił caitifkę. - Na twoim miejscu uważałbym na słowa kundlu. Możliwe, że ten “poeta” nie starczy ci za osłonę.
- Ten "poeta" widział więcej pokoleń niż ty czy twój Klan, Giovanni. Chyba da sobie radę.
- Taaa… dłuższy żywot oznacza tylko tyle, że nie trafił jeszcze na swój kamień. Każda kosa w końcu na niego trafia… nieważne jak stara. - odparł butnie mężczyzna przyglądając się Toreadorowi.
- Dajmy temu pokój. Nie ma złej krwi między nami. A Diabeł… dostał to czego chciał, płacąc za to dużą cenę w swoich sługach. I pewnie już się oddalił, by skryć się i knuć kolejne intrygi.- wtrącił Blake.
- Lub bawić się w maskaradę. Powinien być w Camarilli, nie w Sabacie, skoro tak ją lubi. - stwierdziła Ann.
- Co ty sugerujesz kobieto?- zapytał Szkaradziec.
- Nic. - beztrosko wzruszyła ramionami - Tylko szczekam jak kundel.
- Bredzisz bardziej… niż szczekasz. Co się stało, gdy spadłem z mostu ? - zapytał Giovanni.

- Vozhd się stał. - stwierdziła.
- To znaczy?- zdziwił się Szkaradziec. A Toreador wyjaśnił.- Vozhd rzucił się na nas. Ledwo go zabiliśmy.
- Nawet rzucone samochody przetrzymał. Potrzeba było inwencji, aby ten czołg zatrzymać.
- Ale zabiliście to… skoro tu jesteście?- zapytał Giovanni.
- Użyliśmy naszego miotacza ognia. Pewnie padł, tylko las podpalił sobą. - westchnęła.
- Vozhd wymaga dużo mięsa, czasu i wysiłku. Pewnie go ta strata zaboli. - ocenił Kainita poprawiając swój garnitur.

- Jak spienięży okup? Chyba do banku nie pójdzie?
- Zdziwiłabyś się wiedząc, jak wiele instytucji finansowych znajduje się poza kontrolą nowojorskich Ventrue i Nosferatu.- odparł Szkaradziec ironicznie. - Wiele usług półświatka da się opłacić obligacjami, zwłaszcza w kontrolowanym przez Sabat Las Vegas.-
- Więc pewnie tam się uda. - ocenił William.
- Czyli mają swoich Nosferatu i Ventrue do tego... Oni w ogóle mają Ventrue?
- Mają każdy klan… nawet Tremere, choć oczywiście czarownicy zaprzeczą jeśli o to ich spytasz. Buntownicy pojawiają się w każdym klanie. Charlie jeśli jego losy potoczyłyby się inaczej stałby się antiribu Tremere w szeregach Sabatu.- wyjaśnił Blake, a Giovanni dodał. - Nie bądź naiwna dziewczyno, nie trzeba być brzydalem by mieszać w komputerach innych, ani być Ventrue by zdobywać bogactwo na giełdzie. Są różne potężne organizacje. My Giovanni też mamy banki i też mamy hakerów.
- Giovanni to mafia. Nie liczy się.
- Mafia… to dzieciaki palące papierosy w zaułku w porównaniu z organizacjami Kainitów, czy to mówimy o Giovanni, o Sabacie, czy też o Camarilli.- zaśmiał się chrapliwie Szkaradziec. Wstał i rozważał przez chwilę opcje. Ostatecznie kopniakiem zepchnął truchło fałszywego Tzimisce do rzeki.
- Jestem głodny. Wy nie jesteście?- zapytał.
- U mnie w domu są woreczki z krwią, jeśli jesteś zainteresowany.- zaproponował uprzejmie Blake.
- Z chęcią skorzystam. Dziękuję. A i… macie jakieś słomki? To żelastwo na gębie nie pozwala nie pozwala mi normalnie się pożywiać.- wyjaśnił Giovanni.

- Wy w ogóle pożywiacie się normalnie? - zapytała pamiętając o krążącej plotce, jakoby ugryzienie nekromantów było śmiertelnie bolesne. Cóż, Ann nie rozumiała jak drażliwe na punkcie swojej klątwy są wampiry.
- Oczywiście że potrafimy odżywiać się normalnie. Jak inaczej mamy się odżywiać?- zapytał Szkaradziec zdziwiony jej pytaniem, gdy wchodzili coraz głębiej w las oddalając się od rzeki i kierując ku domowi Williama.
- Więc też polujecie? - Ann się zainteresowała.
- Polujemy? Czy ja wyglądam na barbarzyńcę?- zapytał retorycznie oburzony Giovanni.
- Raczej na seryjnego mordercę z modernistycznego horroru.- zażartował William, a Szkaradziec posłał mu gniewne spojrzenie.
- Przecież żywienie się ciepłą krwią z żywego jest piękne! A i śmiertelnik zadowolony. - odparła do Giovanni, posyłając Willowi mordercze spojrzenie za wtrącanie się.
- Żywimy się krwią żywych ofiar.- odparł Kainita beznamiętnie.- I schłodzoną krwią w kieliszkach na przyjęciach. Ja oczywiście muszę się zadowalać krwią z torebek. Moja proteza pozwala mi mówić, ale nie pozwala się pożywiać bez słomki.
- Czyli pijecie z ludzi? Tak normalnie?
- Ze skrępowanych ludzi, żeby się nie rzucali podczas posiłku za bardzo. - odparł Giovanni.
- Rzucali się?
- Ukąszenie Giovanni jest szczególnie bolesne i nieprzyjemne dla śmiertelnika. Ponoć zdarzają się wypadki, że ofiara umiera z bólu podczas pożywiania się. Wysoko postawieni nowojorscy Giovanni mają… a przynajmniej tak słyszałem że mają, własną hodowlę śmiertelników przeznaczonych na posiłki. Stojący niżej muszą polegać na bankach krwi.- wytłumaczył Blake i uśmiechnął się gorzko. - Pewnie cię więc nie zdziwi, że nowojorscy nekromanci to znaczące ogniwo w handlu żywym towarem.
- To okrutne. - stwierdziła.
- Życie jest okrutne ze swojej natury. Drapieżniki nie przejmują się tym, ile przysparzają cierpień ofierze, pasożyty również, ba nawet ludzie w wielu miejscach świata nie przejmują się cierpieniem sprawianym innym. Dlaczego my, potwory, mielibyśmy się przejmować?- zapytał retorycznie Szkaradziec.
- Ponieważ uważamy się za lepsze istoty? - odparła Ann.
- Lepsze, bo uwolnione od ich niewolniczych okowów moralności.- odparł dumnie Giovanni.
- I ciała? - skrzywiła się - Choć w tym to oni są wyżej, bo mają żywe ciała.
- A co takiego wspaniałego jest w gnijących za życia i po śmierci ciałach? My jesteśmy nieśmiertelni i wiecznie piękni. - zapytał Giovanni, gdy na “powitanie” wybiegły psy Blake’a, podejrzliwie przyglądając się Szkaradźcowi.
Ann ciągle nie mogła pozbyć się pewnego przeczucia...
- Zajmiesz się gościem, Will? - zapytała, ale chyba nie oczekiwała na odpowiedź - Ja niedługo do was przyjdę, tylko te podarte ciuchy zmienię... - powiedziała i szybciej ruszyła do domu Williama. Musiała budzić znowu maga.
- Jasne.- odparł Blake.



Ann stanęła przed pokojem Vincenta i silnie zapukała w drzwi.
- Wstawaj!
- O co chodzi… wiesz która jest godzina?- odezwało się burknięcie zza drzwi.- Nie powinnaś kłaść się spać.
- Wpuść mnie, jest poważna sprawa. - syknęła.
Mag otworzył drzwi, tworząc szczelinę.
- Jaka to ważna sprawa?
- Muszę się upewnić, czy nie wpuściliśmy tutaj naszego wroga z Sabatu, Tzimisce. - szepnęła - Nie mam pewności, ale... wolę dmuchać na zimne.
- I masz już plan jak to zrobić?- zapytał Vincent.
- Krew. Jego krew. Albo ją wypiję, albo ty na szybko to sprawdzisz.
- Dobra… sprawdzę. - odparł Vincent i zamknął Ann drzwi przed nosem narzekając głośno na paranoję wampirów.
Powrócił po chwili z okularami zabrudzonymi na czerwono, zapewne posoką Tzimisce ze skarbu.
- Jeść nie umiesz? - skrzywiła się.
- Nie potrzebuję. No i nie jestem Mówcą Marzeń czy Kultystą Ekstazy, by potrzebować zaćmionego prochami umysłu do uprawiania magyi.- przetasował karty w dłoniach.- Mam tu czy szukamy tego potencjalnego Tzimisce?
- Jak możesz stąd tym lepiej. Osoba idzie z Williamem.
- Dobra.- Mężczyzna tasował karty przez chwilę, usiadł na podłodze i zaczął wykładać kolejno jedną po drugiej. - Nie. Nie. Nie. Nie… W najbliższej nam okolicy nie ma nikogo z Vitae pasującym do wzorca krwi Tzimisce.
Ann odetchnęła z ulgą.
- Dzięki, Vincent. Kamień z serca.
- Nie ma za co… a teraz idź już spać.- rzekł mag składając talię i wstając.- Świt blisko.


abishai 02-08-2023 18:07


Dzień upłynął spokojnie, koszmary nie były tak dojmujące. A Szkaradziec, po obudzeniu nadal był sobą. I domagał się powrotu do miasta. Nic go tu nie trzymało. Diabeł uciekł, tracąc swojego vozhda i wielu popleczników. Giovanni odzyskali swojego wysłannika, i choć dla Szkaradźca było to bez znaczenia, to nowojorski oddział klanu był zadowolony. A przynajmniej taka była oficjalna linia tego klanu. Jaka była prawda? Cóż… klan Giovanni był równie tajemniczy co Tremere. I nie wywlekał swoich brudów na zewnątrz.
Szkaradziec opuścił Stillwater jeszcze tej nocy. A wraz z nim niedobitki ghuli jego klanu. Spokój powoli wracał do miasta.
A wampiry je opuszczały. Następnej nocy odeszli członkowie klanu Malkavian. Gorgon co prawda straszył swojego “opiekuna” pomysłem założenia tu przyczółku kultu. Salvatore nie chciał zostać w Stillwater w roli ambasadora Papy Roacha. Taka wizja go przerażała.
I z ulgą powrócił do Nowego Yorku.
Raze ‘owi nie spieszyło się aż tak bardzo. Gangrel był zadowolony, że trzymał się z dala od gniazda szerszeni w jakie zmieniło się miasto. Zbrodnie wszak się nie skończyły. I co kilka nocy… jeden prominentny Kainita ginął.


Aż w końcu… seria morderstw zakończyła. Morderca został zniszczony i nastał czas sądu.
Za serię mordów odpowiedzialny był… Cyril. Okazało się ostatecznie, że wina starego Tremere'a była bezsprzeczna. Acz same zbrodnie zrodziły się z błędu. To nie Cyril zlecał morderstwa, on jedynie stworzył zabójcę. Co z tego, że przypadkiem.
Jak się bowiem okazało, dwie nocy przed pierwszą zbrodnią. Cyril z pomocą znajomych magów przygotował rytuał oparty o bluźnierczą mieszankę magii krwi i magyi. Rytuał ten miał mu dać coś czego żaden Tremere nie posiadał… awatara.
Niestety okazał się sukcesem i porażką zarazem. Cyril nie zyskał awatara i uważał że cały ten rytuał okazał się porażką. Cóż… nie do końca. Z osobowości starego maga wyodrębnił się byt kierujący się jego emocjami, emanacja jego gniewu i frustracji. Uderzająca w tych, którzy w jakiś sposób zirytowali Cyrila… aczkolwiek połączona jakoś z magiem, więc Tremere musiał być w odpowiedniej odległości by byt mógł zaatakować. Obdarzony pewną formą złośliwej inteligencji umbralny byt był czymś, z czym zwykły wampir poradzić sobie nie mógł. A choć Tremere nigdy nie był na miejscu podczas zabójstwa,to… zawsze znajdował się w odległości kilku ulic, gdy była ono popełniane. Nic więc dziwnego, że zawsze był o nie podejrzanym.


Falconi zabił ów byt z pomocą “wynajętych fachowców” i paru specjalistów z klanu Tremere, gdy ów umbralny zabójca próbował zabić Cynthię Harley, po tym jak ta odmówiła Cyrilowi pomocy.
Primgoen Ventrue i sam szeryf omal nie zginęli podczas tej akcji. Niemniej byt został zniszczony i sprawa morderstw została zakończona. Nadszedł czas sądu nad Cyrilem.
Cynthia, Nosferatu i Palafox żądali kali śmierci dla pechowego Tremere. Cynthia co prawda gotowa była zadowolić się torporem dla niego, niemniej Nosferatu byli żądni krwi. Co prawda cała tragedia była wywołana nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy, niemniej zbyt wielu ważnych Kainitów zginęło, by dało to się łatwo zamieść pod dywan. Ktoś musiał ponieść odpowiedzialność za te zgony. Ktoś musiał zostać kozłem ofiarnym… a Cyril wszak nie miał żadnego sojusznika wśród Primogenów. Jego los wydawał się być przypieczętowany. Niespodziewanie jednak Książę okazał łaskę, wspierany przez primogen Toreadorów i Papę Roacha.
Ostatecznie pozwolono mu żyć i nawet oszczędzono torporu… Niemniej Cyril został skazany na izolację i pustelniczy żywot przez następne czterdzieści lat. Zostanie zamknięty w siedzibie klanu na ten czas, jego kontakt ze światem zewnętrznym ograniczony do minimum. Jego korespondencja cenzurowana, a jego sługi wygnane z Nowego Jorku na czas jego izolacji.
To też dotyczyło Ann. Caitifka nie mogła już wrócić na stałe do Nowego Jorku.


Tego wszystkiego Ann dowiedziała się od pana Banksa. Ten szczurowaty osobnik był wysłannikiem Księcia z Nowego Yorku i przywiózł nie tylko informacje na temat losu Cyrila. Przywiózł także wyrok dla niej, nawet jeśli pan Banks tak tego nie nazywał. Była to, według niego, decyzja związana z powiązaniem Ann z Cyrilem. Jako jego podwładna nie mogła przebywać stale w NY, bo to mogłoby skusić starego Tremere do zdecydowanie złych pomysłów. Ann co prawda pozwolono wracać do miasta, ale tylko dwa razy na miesiąc i nie mogła w nim przebywać dłużej niż dwie noce pod rząd. Na osłodę tego wyroku otrzymała fiolkę z krwią Cyrila i jego listowne zapewnienie o tym, jak ważna jest ich więź dla niego. Niemniej wyglądało na to, że Stillwater zostanie domem Ann na co najmniej kolejne czterdzieści lat.

Zell 03-08-2023 18:43




Wieści uderzyły Ann jakby obuchem w głowę. Czuła zagrożenie czające się przy Cyrilu, a w pewnym momencie wręcz zaczęła panikować. Chciała rzucić wszystko i wrócić w jednej chwili do Nowego Jorku, uratować Cyrila.William musiał powstrzymać dziewczynę oszalałą z wypaczonej miłości. Tłumaczył jej jaka to byłaby bezsensowna podróż, że mogłaby tylko doprowadzić jego wrogów do niego samego. Ann uspokoiła się tylko temu, że to okropne uczucie odeszło... ale wciąż wiedziała, że Tremere istnieje, jednak szczegóły ja ominęły.
...póki nie zjawił się wysłannik Księcia.

Dziewczyna patrzyła otępiała na dokument z wyrokiem na siebie (żadne ładniejsze nazywanie nie zmieniało faktu czym to tak naprawdę było). Nieruchomo słuchała opowieści posłańca czując irytację, a w końcu złość, gdy przekazał jej fiolkę i list od Cyrila. Zależy mu na ich więzi... Oczywiście, że zależy mu na utrzymaniu swojej własności na łańcuchu. Wiedział, że ona wypije jego krew, ona też o tym wiedziała. Gdy ściskała w dłoni fiolkę to czuła podekscytowanie i wiedziała, że nic na to nie poradzi. Nie umiała się uwolnić i nie chciała... choć chciała niedawno...

Siedziała na posłaniu wpatrzona w fiolkę leżącą na zwiniętym wyroku. Wiedziała, że niczym nie zawiniła, że nie zasłużyła na karę. Nie przyłożyła palca do całej sprawy, a oni jej odcinali całą rękę. Czuła wściekłość na Cyrila, na Księcia, na Primogenów, który głosowali przeciw Tremere... bo jednocześnie głosowali przeciw niewinnej Ann. Czterdzieści lat? Tyle istniała, włącznie ze śmiertelnym czasem! Dla nich to mogło być nic, ale dla niej to był wyrok śmierci społecznej. Już cierpiała z powodu braku klanu, ale teraz pozostawała uwiązana wolą Cyrila w Stillwater, bez szans na stworzenie znajomości, partycypowania w świecie Spokrewnionych. Za te lata będzie tym samym nic nieznaczącym kundlem, za którym będzie ciągnął się niesprawiedliwy wyrok wskazujący, że jest tylko niewolnikiem krwi.
I nawet nie została określona w wyroku imieniem i nazwiskiem, a tylko imieniem... jak nic nie warty niewolny kundel. Szlag by tego Ventrue!

Nie wypiła jeszcze Vitae, nie w tej sekundzie. Najpierw zadzwoniła do Eleny: podziękować. Wiedziała, że gdyby nie Toreadorka to Cyril nie przetrwałby następnej nocy. Dziękowała jej po stokroć, choć nic nie mogła jej sprezentować, bo i nic nie posiadała. Obiecała, że u niej się pojawi, gdy... dojdzie już do siebie. Nie chciała narażać Eleny na swoje wahania nastroju, jakie teraz by miała. Musiała ustabilizować się wpierw.

Jeszcze tej nocy zawitała w Róży, prosząc o żywy posiłek... posiłek po ostrym doprawieniu. Meta, amfa, może hera. Miracella zobaczyła, że Ann jest w ostrej rozterce i choć nie znała szczegółów to tym razem nie naciskała na bezklanową i jedynie zapisała duży rachunek na konto Williama. Wiedziała, że naćpana Ann będzie jeszcze tu nocować, więc dorzuciła opłatę za pokój do rachunku.
Następnego dnia wyjaśniło się wszystko.
Ann nie zależało, kto by się nabijał z jej nieszczęścia, jak i nie zależało, że nawet Lukrecja tego nie robiła. Wiedziała, że Caitiffka chce wrócić do Nowego Jorku, jak i ona. Czuła nienawiść, jaką dziewczyna roztaczała. Wybrała milczenie.



Dwa dni później Ann zniknęła. Wystarczyło by wypiła krew Cyrila, aby udała się do miasta... i nie wracała. Zaniepokojony William trzeciej nocy pojawił się w Nowym Jorku, by ją odnaleźć i odwieźć do miasteczka. Jak przypuszczał znajdowała się obok siedziby Tremere. Z tego co zrozumiał siedziała przed nią nieruchomo, czasem otoczona cieniami, nie polująca. Siedziała i patrzyła w mury.
Gdy próbował ją zabrać, ta stawiała się mu, nie chciała by ją zabrał. Krzyczała jak nienawidzi Księcia, jak nie rozumie czemu została ukarana. Że William nic nie rozumie i ją krzywdzi.
W końcu Toreadorowi udało się ją zabrać i musiał cierpieć jej uporczywe milczenie pełne bólu.

Relacje z Nadią ostygły. Ann nie miała ochoty spotykać się z nią i choć zyskała swój własny dom, to nie uśmiechało jej się iść do biblioteki. Widziała w Nadii Palafoxa, wobec którego pałała nienawiścią za próbę skazania Cyrila na śmierć. Odseparowała się od wszystkich, woląc samotnie przebywać w mieszkaniu.z dala od innych, jedynie dwa razy w miesiącu jadąc do miasta albo do Eleny, ale w większości by siedzieć naprzeciw siedziby Tremere...

...i gadając do siebie...?


END OF CHAPTER ONE



Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:35.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172