29-08-2009, 19:43 | #1 |
Reputacja: 1 | Cena Życia EVERETT Wtorek, 25 październik 2016. 7:10 czasu lokalnego. **Witajcie w ten piękny, pochmurny, październikowy dzień! Czas przetrzeć oczy i wstawać, wstawać, kochani! Dziś wielki dzień i pokazanie szerszej publiczności nowego Boeinga 777, niestety zaproszenia tylko dla gości. Tak tak, dobrze myślicie! EV-Radio ma dla was takie wejściówki! O tym jednak później, jest 7:10, dwanaście stopni na zewnątrz i zapowiada się na deszcz, ale nie tracimy humorów! Teraz irlandzka klasyka na pobudzenie. ** [MEDIA]http://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/07WakeUpAndSmellTheCoffee.mp3[/MEDIA] Feliks Altman siedział na fotelu, jego krótkie, raczej tłustawe nogi były rozchylone w niedbałej pozycji. Już więcej się nie poruszy, wielki rozprysk krwi na koszuli, fotelu i dywanie za nim, świadczył o tym tak samo dobitnie, jak dziura z tyłu czaszki. Z pistoletu, który wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni, ulatniał się zapach prochu. Dym już zniknął, rozpraszając się w pomieszczeniu i wylatując przez lekko uchylone okno. Poza tym panował tu porządek, można by powiedzieć, że praktycznie sterylny. Wysprzątany stół na którym stał tylko wazonik z plastykowymi kwiatkami, dokładnie odkurzony, całkiem drogi dywan, obite skórą fotele i duża kanapa. White obszedł już cały salon, spacerując w te i wewte. Zgłoszenie przyjęto już jakiś czas temu, kobieta z policji nie wydawała się jednak tym zbyt przyjęta. Spisała wszystko i nawet powiedziała, że zawiadomi szpital. W końcu facet nie żył, nie było się co spieszyć, prawda? Ale reporterski nos Aleksandra czuł inny smród, taki, który mógł jego wiadomość zrzucić na plan dalszy. A przecież to nie byle jaki news! Ilu znanych pisarzy popełnia samobójstwa? O dziwo, pierwsza przyjechała karetka. Wycie syreny słychać było już od kilku przecznic, potem pisk opon na zimnym asfalcie bocznej uliczki i trucht sanitariuszy po brukowanym chodniku. Ułuda pośpiechu, czy pośpiech sam w sobie? Na to się teraz nie dało odpowiedzieć, zresztą o czym tu mówić? Wystarczyło, że spojrzeli na powoli stygnącego trupa, by zaprzestać nawet pozorów. Było ich dwóch, dość młodzi, może wysportowani, z krótko przystrzyżonymi włosami. Najwyraźniej nawet nie przysłano tu ratownika z prawdziwego zdarzenia. Jeden z nich wyjął papierosa i zapalił, częstując reportera. -Nic tu po nas. Ciekawe, dlaczego glin nie ma. -Mart mówił, że drogi blokują, cholera wie po co. -Tak czy inaczej, musimy to na nich czekać, niech to szlag. -E, zaraz się zjawią, najwyżej jakiegoś nowego podeślą. -I cały dzień pójdzie w pizdu. Obaj siedli na kanapie, gestem dając znać Aleksandrowi, by sam też przestał się kręcić. Nie wyglądali na przejętych widokiem trupa, a polecenia musieli mieć jasne. Nie dotykać niczego przed przyjazdem policji. Siedzenia na kanapie i kopcenia papierosów to już nie obejmowało. Thomson już od dawna nie dostał telefonu o 6 rano. Tak samo dawno, jak nie był gliną na pełnym etacie, a został biurowym popychadłem. Toteż najpierw jego ręka uderzyła w prosty, elektroniczny budzik stojący na szafce tuż przy łóżku. Uderzenie nie pozbyło się upierdliwego sygnału, więc spróbował ponownie, zahaczając o kabel i zrzucając na ziemię i budzi i szklankę z niedopitym whiskey, znajdującą się tuż obok. Łoskot wzmógł się i David usiadł wreszcie, klnąc głośno. Odruchowo spojrzał na drugą stronę łóżka, ale miejsce było puste. Klątwy zamilkły a policyjny detektyw podniósł wariującą komórkę. -Halo! -Thomson? Wybacz, że o tej porze, ale potrzebujemy cię. -Kurwa, teraz? Jako przez ostatnie trzy lata nie przeszkadzało wam, że śpię do ósmej! -Nie mogę ci teraz więcej powiedzieć, ale ściągamy wszystkich. -Dobra, będę za pół godziny. Głos Hagertego, tutejszego szeryfa i jego szefa, umilkł nagle, zastąpiony ciągłym sygnałem. Stara komórka, bez tych wszystkich bajerów i dotykowych wyświetlaczy za którymi Thomson z lekka nie przepadał, znów wylądowała na szafce. Co mogło się stać, że go ściągali? Od porannego telefonu minęło dwadzieścia minut. Ubrany w wyświechtaną marynarkę i niedoprasowane spodnie siedział już w swoim Range Roverze, przedzierając się przez poranne korki. Everett może nie było duże, ostatnie statystyki podawały sto tysięcy mieszkańców, ale nieszczęśliwie prowadziły ku Seattle, gdzie codziennie waliły tłumy dorobkowiczów. Czyli w tym samym kierunku co on. Po szóstej rano był to istny koszmar, zresztą to był jeden z powodów dla których rzadko pojawiał się w robocie przed dziewiątą - po prostu nienawidził stać w sznurze samochodów. Ale dziś było trochę inaczej, co nie znaczy lepiej. Minął kilka patroli policyjnych, zmierzających na sygnale w przeciwną stronę, na rogatki miasta. Wyglądało to trochę jak po zamachach 11 września, wciąż będących w pamięci Amerykanów. Albo jakby napadnięto na duży transport dolców z banku. Odrzucając kolejne skojarzenia przestawił radio na klasyczny jazz, jedyne co mogło go uspokoić i zmusić do zaprzestania walenia w klakson. Juice McMaddigan może i niezbyt wyróżniała się z tłumu, gdy ktoś widział ją po raz pierwszy, ale w takim mieście jak Everett, gdzie było się bądź co bądź, osobą publiczną, o brak rozpoznania było bardzo ciężko. Dlatego lubiła te ranne godziny, nawet jak mgła i chmury całkowicie przesłaniały niebo, którego błękitu bardzo brakowało w całym stanie Washington. Na ulicach nie było zbyt wielu ludzi, może pomijając tych, którzy w potwornych korkach zmierzali ku Seattle, lub gdzieś bliżej, by podjąć się codziennego zarobku. Wielu z nich jechało do znajdującej się przecież tuż obok fabryki samolotów. Dziś wielka uroczystość, którą w większości miała spędzić i tak w siedzibie stacji. Samo przepowiadanie pogody było proste i szybkie, ale przygotowania do tego, zwłaszcza tych, którzy koniecznie chcieli dodać jej twarzy kolorów a włosom blasku, trwały wieki. No i musiała swój etat odpracować. Teraz jednak kupiła bułeczki, myśląc bardziej o tym, by dowieźć je do sierocińca, który odwiedzała dość regularnie. Dlatego zdziwiła się, gdy jej komórka nagle zaczęła wygrywać melodyjkę, prosząc się o odebranie. Przytknęła sobie ją do ucha, drugą ręką próbując przytrzymać torbę z zakupami. -Juice? Sprawa jest. Zachorowała Meggy, a nie mamy nikogo innego na reportaż o tym nowym Boeingu. Pojedziesz tam co? Reszta ekipy już też się powoli zbiera, całe to show dopiero za kilka godzin, ale powiedzą ci co i jak. To jak, zgodziłaś się? Dzięki! Do zobaczenia. Szef zdążył odłożyć słuchawkę zanim tak na dobre załapała co się działo. Pogodynka przygotowująca reportaż o Boeingu 777? Tego jeszcze nie było! Zapakowała bułeczki do samochodu i zapaliła silnik, wciąż w swoich myślach. Ruszyła, dojeżdżając do najbardziej ruchliwego skrzyżowania w Everett. Światła się zmieniły a ona ruszyła. Ledwo dotknęła pedału gazu, gdy poczuła uderzenie i kobiecy krzyk. Przerażona wypadła z samochodu. Maska była lekko wygięta a na asfalcie leżała ów krzycząca. Długi, niemodny płaszcz, burza tlenionych włosów i oblicze, które mogło pasować do pięćdziesięciolatki ale i do zniszczonej życiem trzydziestoletniej kobiety. Zagrał pojedynczy ton policyjnego koguta i jakiś radiowóz skręcił, zatrzymując się obok. Gdzieś za nimi grały klaksony spieszący się do pracy ludzi. Większość kultur, które poznawała na studiach i trochę po nich, przyzwyczaiła ją do wstawania równo ze słońcem, przy czym tam zazwyczaj słońce wstawało jeszcze wcześniej. Toteż dzisiejsza pobudka nie była niczym szczególnym dla Liberty, która szybko wskoczyła pod prysznic i w ubranie, starając się nie patrzeć za dużo za okno, gdzie przygnębiająca mgła wisiała nisko nad ziemią. Tu, trochę poza miastem, była jeszcze gęściejsza, a Montrose sama nie wiedziała, czy wolała taką pogodę tutaj, czy słońce w zatłoczonym mieście. Niestety do Everett musiała się wybrać, to też było powodem tej wczesnej pobudki. Telefon od Dorothy wciąż brzęczał jej w uszach. "-Nie zgadniesz! Wygrałam wejściówki na ten pokaz Boeinga! Niestety nie mogę pójść, mały ma wizytę u lekarza. Za to Nathan strasznie się napalił, a przecież nie puszczę go samego, a wiesz, że nikt z nim nie pójdzie. Zrobisz to dla mnie? Proszę! Jesteś cudowna, dzięki! " Huk, smog i nowoczesne samoloty. Jak bardzo daleko Liberty od tego była, to wiedziała tylko ona sama. Ale czego się nie robi dla siostry i ulubionego siostrzeńca? To tylko kilka godzin, można było przeżyć. Zapakowała się do Hummera, przekręcając kluczyk w stacyjce. Potężny silnik warknął i zapalił, a ona powoli ruszyła szutrowym podjazdem w dół, wyjeżdżając na prawie leśną drogę. Asfalt zaczynał się dopiero kilkaset metrów dalej. Ze zdziwieniem zobaczyła patrol policji, stający właśnie na poboczu drogi, a zanim dojechała do centrum Everett spotkała więcej radiowozów niż wcześniej przez tydzień albo i kilka. Włączyła radio, ale nie podawano żadnych wiadomości, leciała tylko spokojna, poranna muzyczka. Bez zainteresowania pokonała kolejne skrzyżowanie. Miała to szczęście, że nie musiała przebijać się przez największe korki, ale i tak kontakt z tym miastem, do którego docierał smog jeszcze ze Seattle, nie był niczym przyjemnym. Ruszała spod kolejnych świateł, gdy nagle dojrzała, jak jakaś kobieta wyskakuje z pobocza na pasy, dosłownie odbijając się od maski samochodu obok i wpadając na Hummera. Padła na ziemię. Wariatka? Liberty wysiadła z samochodu, podobnie jak kobieta, która prowadziła osobówkę, na którą wpadła ta idiotka. Dźwięk policyjnej syreny zaś zwiastował, że ten poranek nie upłynie ani szybko, ani przyjemnie. Clint MacGregor Senior był już za stary na tę pogodę. Mgła i ciągła wilgotność sprawiały, że kości mu trzeszczały w stawach, a on sam budził się ciągle obolały. Dziś nie było inaczej, bowiem pogoda nie rozpieszczała, za to zaczynał się sezon polowań, co zdecydowanie poprawiało humor. Tam w lesie, na bagnach, czuł się zawsze lepiej niż w bliskości głośnego miasta. Tim przyleciał już wczoraj, ale teraz wciąż jeszcze spał, zmęczony podróżą. Nie budził go więc, miał do zrobienia jeszcze trochę zakupów w mieście. Ubrał się i zszedł do starego pickupa, z dobrą minutę mocując się z silnikiem w celu zmuszenia go do pracy. W końcu ruszył, szybko wjeżdżając na międzystanówkę, a potem zjeżdżając już do samego Everett. Zauważył wzmożoną aktywność policji, ale nie przejął się tym. Odkąd miał licencję na polowania oraz pozwolenie na broń (czyli od dawna, jakby nie patrzeć) to nie zwracał na to uwagi. Podjechał pod sklep, ledwo otwarty, biorąc pod uwagę zaspanego sprzedawcę. -Znów na polowanie, co MacGregor? Podał mu paczkę nabojów do strzelby myśliwskiej i ziewnął. Były major zaś zobaczył Texa, wchodzącego właśnie do sklepu. Przywitali się mocnym uściśnięciem dłoni. -Jak tam, staruszku? Widzę, emerytura służy, ledwo się sezon zaczął, a ty już na polowanie. Po naboje? Dla mnie to samo, Bill. Rzucił zamówienie sprzedawcy, mrugając dla podkreślenia żartu. Michael trzymał się nieźle, chociaż jego nieogolona twarz mogłaby przestraszyć jakiegoś mieszczucha. Nie siwiał jednak, a i o kondycje dbał codziennie, zresztą podobnie jak i Clint. -Ja muszę na swoje do weekendu czekać, państwo mi jeszcze za nieróbstwo nie płaci Roześmiał się, płacąc za swój zakup i klepiąc byłego żołnierza na pożegnanie. -Muszę lecieć, swoje otwierać. Glin dziś w mieście tyle, że dwoją się w oczach. Na moje to ktoś jakąś wtopę zaliczył i teraz próbują naprawić. Cholera wie, może cię nawet na polowanie nie puszczą i aresztują za posiadanie amunicji? Trzymaj się staruszku. Jeszcze raz się roześmiał i wyszedł. Po chwili dało się słyszeć warkot jego równie starego samochodu. MacGregor również opuścił sklep Billa, miał jeszcze kilka innych sprawunków. Szczęściem miasto jeszcze nie było całkowicie zakorkowane i prowiant zakupił sprawnie i szybko. Zadowolony już o siódmej zwijał się do domu, mijając stojący w kierunku Seattle korek długości już kilku ładnych kilometrów. Już prawie dotarł do swojego zjazdu, gdy natknął się na blokadę. Dwa policyjne samochody i kolczatka blokowały drogę. Jakiś stojący przed tą prowizoryczną barykadą gliniarz machnął lizakiem, zatrzymując samochód. Korek był tylko kwestią czasu, ale o tej porze niewielu kierowców jechało na północ. Clint poczekał aż mundurowy podejdzie do jego wozu i zasalutuje. -Dzień dobry. Proszę o dokumenty. -Co to za blokada? -Rozkaz z góry. Mamy prowadzić kontrolę i czekać na dalsze wytyczne. Gdzie pan jedzie? Obawiam się, że muszę również prosić o otwarcie bagażnika. Chłopak był młody, nie miał więcej niż dwadzieścia-dwadzieścia trzy lata. Jego koledzy robili to samo z innymi samochodami. O ile w tę stronę nie było to może problemem, to co pokusiło gliniarzy, by robić to w godzinach szczytu? Faktycznie ktoś coś musiał mocno zjebać. Doczekali się wreszcie przyjazdu radiowozu, jakieś dziesięć minut po karetce. Jak na takie małe miasto reakcja była bardzo powolna, a jeśli dodać do tego fakt, że z samochodu wysiadł dwudziestolatek w policyjnym mundurze oraz jakiś cywil, zapewne sprzątacz, to robiło się jeszcze dziwniej. Weszli do środka, rozglądając się. Młody prawie zemdlał, a potem zwymiotował, szybko opuszczając salon. Jego pierwszy trup, można to było poznać po minie. Każdy pewnie w końcu przez to przechodził, ale przecież przysłano go tu samego! -Lens Murphy. Obawiam się, że będę musiał zawieźć pana na komisariat w celu przesłuchania. Najwyraźniej powiadomiono go chociaż kto zgłosił całą tą tragedię, bo mówił bezpośrednio do Whita. -Ale najpierw zdjęcia. Uh, może pan je zrobi, ja mam mdłości na ten widok. Podał dziennikarzowi aparat cyfrowy. -Całe pomieszczenie, a potem jego z każdej strony. Obawiam się, że będzie to musiało wystarczyć. Potem możecie zabrać ciało. Kiwnął na sanitariuszy, którzy raczej nieporuszeni czekali na rozwój wypadków. Wyjął z przewieszonej przez ramię torby żółtą taśmę i wyszedł na zewnątrz, próbując ją jakoś rozwiesić. Sprzątacz zaś, wysoki i postawny człowiek w wieku około pięćdziesięciu lat, towarzyszył Aleksandrowi, oglądając trupa ze wszystkich stron. -Ot, nieboszczik. - zajechało mocno obcym akcentem, rosyjskim? - Nu nu, tako sobie strzelać prosto w morda. Od młodego słyszałem, że jakieś książki pisał, prawda to? Żeby takiego szczyla samiutkiego do trupa puszczać, co się dzieje z tą waszą Ameryką? Wyszczerzył się, pokazując kilka posrebrzanych zębów. Wreszcie dojechał do komisariatu, dobre pięć minut szukając wolnego miejsca. Dla tych dla radiowozów nie mógł przecież zaparkować, a szef najwyraźniej ściągnął do pracy nawet wszystkie sprzątaczki, nie mówiąc już o gliniarzach. W końcu udało mu się znaleźć miejsce, z którego musiał przejść jeszcze dwie czy trzy minuty, by wreszcie znaleźć się w wysłużonym budynku. Kiwnął głową portierowi, kierując się od razu do swojego biura. Oczywiście słowo było na wyrost, ale lubił mówić tak na to pomieszczenie. Pięć biurek, za każdym taki sam wysłużeniec lub odszczepieniec jak on sam. Cztery już były zajęte, a ich właściciele rozmawiali właśnie z jakimiś obcymi osobami, co tu nie zdarzało się prawie w ogóle. Jakiś łysy staruszek awanturował się właśnie o odholowane auto. Przecież to zupełnie inny departament! Zdziwiony usiadł na swoim krześle, które już nawet kręciło się ze zgrzytem, po czym złowił wzrok Costello, którego biurko było najbliżej. I w sumie swojego jedynego kumpla tutaj, z czego zbyt często zdawał sobie sprawę. Tamten kiwnął głową i odezwał się, gdy kolejny "petent" odszedł zza jego biurka, burcząc niezadowolony. -Ej, Rudi, co się dzieje? Czemu tych ludzi tu kierują? -Cholera wie, Dave. Mówią, że jakaś obława i potrzebują wszystkich ludzi na mieście, ale ja tam im nie wierzę. Te pseudo pozory normalności. Ledwo mi jakieś formularze rzucili, które widzę pierwszy raz w życiu. Dwadzieścia lat roboty w policji, a te cholery zrzucają na mnie paniusie, której zgubił się pies. Uwierzysz? O, ktoś do ciebie. Kiwnął głową w stronę wejścia, gdzie pojawiły się trzy kobiety, które prowadził sierżant Connely, o ile dobrze pamiętał jego nazwisko. Spojrzał na detektywa z czymś na kształt ulgi, zapewne związanej z tym, że sam nie będzie musiał ciągnąć tej sprawy. -Załatw te panie, Thomson. Ta stara mówi, że ją potrąciły samochodami, te dwie, że to ona wlazła im pod koła. Niech spiszą protokół i będzie z głowy. Nie udzielając więcej wyjaśnień, odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko podjechał radiowóz, kobieta "odżyła", wstając szybko na równe nogi i niemal podbiegając do funkcjonariusza, wysokiego blondyna po trzydziestce, który zmierzył ją niezbyt zachwyconym wzrokiem. Ale na widok dwóch pozostałych kobiet mimowolnie się uśmiechnął, taksując je wzrokiem i bezradnie rozkładając ręce. -Żądam odszkodowania! Wjechała na mnie na pasach! To wszystko jej wina, ślepa idiotka! Ani Juice ani Liberty nie bardzo mogły zareagować na wrzaski wariatki, za to udało im się odblokować jezdnię, zjeżdżając na chodnik i podchodząc ponownie do wciąż gadającej kobiety. Przez chwilę udawała, że ma coś z nogą i trzymała się za bok, ale potem zapomniała o tym, całe swoje jestestwo poświęcając groźbom i żądaniom. Sierżant wyglądał na coraz bardziej zniecierpliwionego. -Obawiam się, że wszystkie panie będą musiały pojechać z nami do komisariatu. Tam złożą panie wyjaśnienia. Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Niestety nie było wyjścia. Wariatkę zapakowali do radiowozu i ruszyli, wskazując drogę. Najbliższy komisariat nie był daleko i przynajmniej Montrose poznała go szybko - miała tam swojego przyjaciela, chociaż na dobrą sprawę, to wątpiła, by to przyspieszyło cały proces. Już z samym parkowaniem był problem, a potem było coraz gorzej. Juice co chwilę patrzyła na zegarek. Nie dość, że nie zdąży zawieźć zakupów, to jeszcze może spóźnić się na lotnisko! Wszystkie trzy weszły z podłymi humorami w chaos, jakim okazał się posterunek. Najwyraźniej policjantów nie było tu prawie wcale, za to była cała chmara złoczyńców i cywilów ze swoimi sprawami. Sierżant jednak nie zatrzymał się i nie kazał czekać, bowiem zaprowadził szybko do jakiegoś bocznego pomieszczenia, gdzie również byli cywile, ale samo pomieszczenie wyraźnie nie było przygotowane do ich przyjmowania. Dostawiono jakieś krzesła i zaprowadzono do biurka, przy którym siedział, najwyraźniej zaskoczony tą sytuacją, trzydziestokilkuletni przynajmniej mężczyzna, na którego twarzy można było zobaczyć niedospaną noc i szybką pobudkę. Tabliczka na biurku głosiła "Detektyw David Thomson". Sierżant podszedł do niego, wymienili kilka słów i mundurowego już nie było. Detektyw zaś poprawił swoją starą marynarkę i wskazał miejsca. -Proszę mi opowiedzieć co się stało. Pierwsza oczywiście wyrwała się wariatka. -Domagam się odszkodowania! Zostałam potrącona przez samochody tych pań na pasach dla pieszych! Bezczelnie nawet nie spojrzały przed siebie, a teraz się wypierają! Thomson także już wiedział, że to będzie ciężki dzień. |
30-08-2009, 17:40 | #2 |
Reputacja: 1 | Witam. Zejdźcie mi z oczów, zasrańcy. Jestem Aleksander White. Imię to nadali mi moi rodzice. Przykładnie na spółkę z telewizją wychowujący mnie na spełniony, pieprzony ideał. Miałem doskonale zarabiać, zdrowo się odżywiać, mieć kochającą żonę, trójkę dzieci, wielki dom i psa Dingo. Wmawiali mi tą bajeczkę codziennie. Czas upływał. Z dnia na dzień, stawałem się coraz starszy, a moja szansa na przeżycie życia nieubłaganie dążyła do zera. I wiesz co? Nie dorobiłem się gromadki dzieciaków. Nie mam, ani jednego. Nie zostałem gwiazdą rocka. Jestem reporterem. Nie spełniłem się. Można powiedzieć, że jestem całą sytuacją lekko sfrustrowany. Mam trzydzieści dwa lata. Trzydzieści kilka lat. Żadnej wojny, żadnego Holocaustu, żadnego pistoletu przyłożonego do skroni. Życiowa nuda oparta na pracy, pornografii i telewizji. To ona miała pokazać drogę na następne trzydzieści kilka lat. Nie będzie tak żyć. Nie będzie nikim, w masie nicości. Chce sławy. Chce być kimś. Chce by ludzie, którymi tak pogardza mówili o nim. Być na ich ustach. Niech go chciwie całują. Niech pożądają. Niech śni im się w nocy jak mu obciągają. Uda mu się. W teczce miał napisany wywiad, który da mu Pulitzera. Pisarz, który nie wytrzymał presji życia. Nie zniósł moralnego ciężaru udawania dobrego ojca, gdy podniecał go widok kąpiącej się córki, udawania dobrego pisarza, gdy tłamsił go brak weny i w końcu dobrego męża, gdy pieprzył inną nastolatkę na stole kuchennym, na którym pięćdziesięcioletnia żona przygotowywała mu śniadania. I co postanowił zrobić? Wyspowiadać się. Inaczej, bo reporterowi. Czyli notabene całemu światu. Nie zarzucaj mi, że kłamię. Ja tworzę nową rzeczywistość. Prawda jest więc taka, że poczytny pisarz Feliks Altman nie żyje. Zabił się. Jego mózg został rozpaćkany na ścianie. Leniwie spływa z niej w towarzystwie kawałeczków kości i rozbryzgów krwi. Doskonałe katharsis na zakończenie tej niewątpliwej tragedii. Na przeciwko pisarza siedział White, powoli dopalając papierosa. Kąciki ust delikatnie uśmiechały się, gdy wzrok padał na dymiącą lufę pistoletu. Samobójstwo doskonałe. Oczyma wyobraźni widział okładki magazynów, przedruki jego dramatycznego wywiadu, te wszystkie zaszczyty spływające na niego. I mam zamiar to wszystko osiągnąć. *** Syreny karetki pogotowia. White wstał, dopij resztkę wody i podszedł do drzwi wejściowych. Otworzyły się. Do środka wkroczyło dwóch młodych sanitariuszach. - Jest tam. - Przestraszonym głosem rzucił White, pokazując na pokój, w którym na głównym miejscu siedział dumnie trup. Musiał być przestraszony. W końcu, o mój boże, ktoś popełnił przy nim samobójstwo. A jego mózg rozprysnął w sam raz na Pulitzera. Sanitariusze minęli go. Redaktor szedł zaraz za nimi. Gdy przeszli przez próg, jeden z sanitariuszy rzucił. - Nic tu po nas. Ciekawe, dlaczego glin nie ma. - Mart mówił, że drogi blokują, cholera wie po co. - odpowiedział drugi. - Tak czy inaczej, musimy to na nich czekać, niech to szlag. - E, zaraz się zjawią, najwyżej jakiegoś nowego podeślą. - I cały dzień pójdzie w pizdu. - westchnął i odpalił papierosa. - Pali Pan? - Rzucił jeden podstawiając reporterowi pod nos otwartą paczkę. Aleksander zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się krzywo, pogrążając w myślach. Sanitariusze zdawali się zapomnieć o jego istnieniu, nie nagabując nieznajomego. Rzucali tylko między sobą ciche uwagi. W końcu po jakiś dziesięciu niezręcznych minutach dało się słyszeć policyjne syreny. - O, jadą w końcu. - mruknął jeden z paramedyków. Drugi wstał i wyszedł, zapewne otworzyć drzwi. White jeszcze raz spojrzał na trupa. Pięknie wygląda. W sam raz na dobre ujęcie krążące gdzieś ukradkiem w internecie. Ilustracja jego wywiadu. Do środka niepewnym krokiem wszedł młody policjant. - Lens Murphy. Obawiam się, że będę musiał zawieźć pana na komisariat w celu przesłuchania. - Rzucił od progu do Aleksandra. Dopiero po wygłoszeniu formułki wszedł do środka domu. Omiótł wzrokiem pokój, zatrzymał wzrok na rozbitej czaszce pisarza i skoczył do drzwi. Z zewnątrz doszedł ich odgłos wymiotowania. - Fachowiec. - Żachnął się młody sanitariusz. Po kilku pełnych mdłości minutach, White został zawołany przed dom. Stał tam stróż prawa wycierając usta chusteczką. - Ale najpierw zdjęcia. - Wrócił do przerwanej rozmowy. - Uh, może pan je zrobi, ja mam mdłości na ten widok. - Mówiąc to, podał dziennikarzowi aparat cyfrowy. - Całe pomieszczenie, a potem jego z każdej strony. Obawiam się, że będzie to musiało wystarczyć. Potem możecie zabrać ciało. - Tym razem zwrócił się do pozostałych. Aleksander wszedł do gabinetu pisarza i posłusznie wykonał zdjęcia. Muszę mieć tego odbitki. Koniecznie. Za nim stał już niecierpliwy sprzątacz, rzucając uwagi w rosyjskim akcencie. Pieprzyć cię, plebsie. White zupełnie go zignorował, dalej robiąc swoje. Ostatni raz rozejrzał się po pomieszczeniu. Każdy szczegół i detal wbijał się głęboko w jego świadomość. Doskonała historia. Złapał za swoją teczkę i szybkim krokiem wyszedł z domu, mijając pozostałych. Na zewnątrz podał aparat blademu policjantowi. Ten ledwo uśmiechnął się do niego, rozwijając żółtą taśmę. Redaktor poczekał chwilę i zapytał. - Mogę jechać swoim autem, panie władzo? Jestem spoza miasta. Nie chciałbym bym go zostawiać na tym pustkowiu. Nie, nie miał zamiaru spieprzyć. To by było głupie. I co ważniejsze nie pasowałoby do jego przebiegu wydarzeń. Pojedzie na komisariat i smutnym głosem opowie tą przerażającą historię. I tak zacznie się pierwszy akt przedstawienia. Przedstawienia, w którym od tej pory on gra pierwszoplanową rolę. Ostatnio edytowane przez Lost : 30-08-2009 o 23:47. |
30-08-2009, 23:19 | #3 |
Reputacja: 1 | Liberty zawsze jeździła ostrożnie i nie odczuwała potrzeby pośpiechu. Na szczęście większość czasu spędzała w miejscach, gdzie liczyło się go wschodami i zachodami słońca oraz zmieniającymi się porami roku. Zdawała sobie jednak doskonalę sprawę z porannych korków, tu w Everett niedaleko Seattle, wolała więc wyjechać na tyle wcześnie by nie przyprawiły jej o frustrację. Jakoś nie wyobrażała sobie siebie na pokazie nowego samolotu, to nie było coś co mogłoby ja zainteresować, ale Dorothy miała rację co do jednego: Dla Nathana była w stanie wytrzymać te kilka godzin w rozentuzjazmowanym tłumie gapiącym się na kolejny wytwór współczesnej cywilizacji. Nie żeby coś miała przeciw tym wytworom. O tym, że tak nie było świadczył choćby samochód, którym właśnie jechała. Doskonały przykład potęgi ludzkiego umysłu i rozwoju cywilizacji: Hummer H3T z automatyczną skrzynią biegów, wielkimi oponami terenowymi i potężnym ośmiocylindrowym silnikiem. Doceniała wszelkie przejawy ludzkiej cywilizacji i starała się z nich korzystać jak najbardziej racjonalnie, po prostu te najprostsze, a wręcz nawet całkiem prymitywne zdecydowanie bardziej ją fascynowały. Z uśmiechem pomyślała o Nathanie. W zasadzie nie był jej siostrzeńcem, lecz młodszym bratem męża jej siostry, ale kiedy pięć lat temu ojciec Deana przeszedł na emeryturę, postanowił wraz z żoną wyruszyć w podróż po stanach. Oboje postanowili, że dla chłopca lepiej będzie jeśli pozostanie w Evermett wraz z bratem. Liby miała na ten temat swoje zdanie, ale nie wypadało się w trącać do decyzji obcych jej w sumie osób, a Dorothy jak zwykle z wielkim sercem przyjęła swego młodego szwagra do rodziny. Pusta droga skończyła się szybko i panna Montrose wjechała w zatłoczona arterie miejską. Nie pozostawało jej nic innego, jak wolno posuwać się w szeregu samochodów od jednych świateł do kolejnych. By dotrzeć na wybrzeże gdzie mieszkała rodzina jej siostry musiała przejechać całe miasto, a potem wraz z Nathanem znowu spory kawał drogi w kierunku lotniska. Na szczęście czasu było jeszcze wystarczająco dużo. Jakby dla zaprzeczenia tej prawdzie na kolejnym skrzyżowaniu pod koła samochodu obok rzuciła się ta wariatka. Przynajmniej tak myślała o kobiecie, do momentu gdy ta nie poderwała się rześko do góry, gdy tylko pojawił się obok przedstawiciel prawa. Słyszała już o takich „ofiarach”, naciągaczach polujących na naiwnych i żyjących z odszkodowań. Niestety kobieta miała pecha, trafiła na Liberty Montrose, której narzeczony był doskonałym prawnikiem w Seattle i potrafił bardzo sprawnie radzić sobie z takimi przypadkami. Nie dyskutowała wiele, do momentu, aż wszystkie trzy znalazły się przed obliczem jakiegoś ubranego po cywilu urzędnika. Potem popatrzyła na mężczyznę z lekkim uśmiechem i powiedziała szybko, nie chcąc jako pierwszej dopuścić do głosu sprytnej naciągaczki: - Tak miejmy to jak najszybciej za sobą: Nazywam się Liberty Montrose i chciałam wnieść oskarżenie na tę panią za zakłócanie porządku publicznego przez wtargnięcie na jezdnię na czerwonym świetle, oraz za próbę oszustwa zmierzającą do wyłudzenie odszkodowania – Liberty była świadoma, że samym wyglądem robi wrażenie na większości mężczyzn, jej idealna figura modelki, długie szczupłe nogi, jasne włosy i niewinne niebieskie oczy, nigdy nie pozostawały niezauważone i zazwyczaj pozwalały jej osiągnąć zamierzone efekty, tym razem postanowiła jednak wyciągnąć jeszcze mocniejsze działo: - Jeśli potrzebuje pan kogoś, kto mógłby za mnie poświadczyć proponuję szeryfa Hagerty'ego, jest moim starym znajomym. Poza tym – wyciągnęła z torebki niewielką, elegancka wizytówkę – Pan John Breeton z firmy Pearson & Leibnits & Breenton ze Seattle, jest moim prawnikiem. Z pewnością niedługo się z panem skontaktuje panie Thompson. |
02-09-2009, 19:50 | #4 |
Reputacja: 1 | Świdrujący dźwięk pierdolonego budzika wwiercał się w czaszkę jak pneumatyczny młot, którego operator postanowił podkurwić przynajmniej jedno osiedle na raz. Ciężka, zaspana ręka Thomsona trafiła go bezbłędnie, ale cholerny dźwięk nawet nie przycichł. Spróbował jeszcze raz, zrzucając kilka innych rzeczy. Usiadł nagle. -Kurwa. Dni, które się tak zaczynały, nigdy nie były dobre. Dobijał już do czterdziestki, a jedyne czego się dorobił, to ten pełen brudu dom, który łaskawie zostawiła jego żona, gdy spierdalała z kochankiem. Odebrał telefon, a po rozmowie był jeszcze bardziej wkurwiony, niż przed nią. Nienawidził swojej roboty, nie od chwili, gdy go odsunęli i kazali siedzieć przy biurku. Nienawidził też, gdy udawali, że jest do czegoś potrzebny, tak jak teraz. Wstał, nie zamierzając się zbytnio spieszyć. Kilka ładnych lat nie działo się tu nic krytycznego, co miało zdarzyć się teraz? Pewnie jakiś idiota nie dotarł do roboty. Wyprostował się i przyciągnął. Nie wyglądał jeszcze źle, chociaż nie mierzył więcej niż 180 centymetrów, a kiedyś codziennie trenowane mięśnie teraz się zapuszczały a zamiast nich pojawił się lekki brzuszek. Zarośnięta lekko morda nie poprawiała wizerunku, a stare, pomięte ubranie niszczyły go już zupełnie. Thomson miał to w dupie, tak jak zresztą wszystko inne. Męczył go kac, a na dodatek podejrzewał, że miał we krwi za dużą dawkę alkoholu. To też miał w dupie. Wpakował się do wozu, odpalając silnik i jednocześnie wkładając sobie peta do ust. Kolejna z jego licznych zalet. Na szczęście gliny miały dziś wyraźnie jakiś większy problem, więc nikt ani nic mu dupy nie zawracało podczas jazdy. Pomijając kierowców, korki i całą resztę bzdur. I znalezienie miejsca przy komisariacie. Cudowny, kurwa, dzień. Usiadł przy biurku i ledwo zdążył wysłuchać wieści, gdy pojawił się idiota i zrzucił na niego swoją robotę. W normalny dzień opieprzył by po prostu sierżanta i wywalił kobiety z tego pokoju na zbity pysk. Ale teraz był grzecznym pieskiem, którymi musi merdać ogonem. Wątpił, by gdzieś indziej dano mu robotę. Zdjął marynarkę, wieszając ją na krześle. Tamte szybko przeszły do rzeczy, zarzucając się oskarżeniami. Na dodatek tak miał wyglądać cały dzień, co jeszcze bardziej podnosiło mu ciśnienie. Plus był taki, że dwie z nich były niezłe. Spojrzał na tę pierwszą, zmuszając się do zachowania spokojnej i znudzonej miny. Przyjrzał się formularzom. Ostatni raz widział te karteluszki jakieś dziesięć lat temu. Wyciągnął jedną, nawet nie wiedział czy je prawidłowa i podsunął ją pierwszej awanturniczce. -Proszę to wypełnić. Obawiam się, że wzajemne oskarżenia nic nie pomogą. Była już u nas pani kilka razy, prawda? Niespodziewanie uśmiechnął się krzywo do tej krzykliwej. Takie jak ona łatwo było rozgryźć, był pewien, że sama wlazła pod samochód, by zgarnąć kasę albo chociaż się poawanturować. Takich świrów była tu cała chmara codziennie. Musiał jakoś ułatwiać sobie życie, inaczej cały dzień spędzi na rozdawaniu idiotycznych wniosków. Szybko rzucił okiem na dłonie drugiej z kobiet i pokiwał głową. Ta od razu jechała z grubej rury. Niech sobie jedzie, ale nie tu. -Panno Liberty. Oczywiście może pani złożyć zażalenie i występować na drogę sądową, ale oczywiście w sądzie. Na pewno pani powiedzą jakie dokumenty są do tego potrzebne. Ja muszę tylko stwierdzić czy zostało popełnione przestępstwo. Wtargnięcie na jezdnię na czerwonym świetle jeszcze się zdarza, jeśli ktoś jest wystarczająco ślepy, ale... -Wypraszam sobie! To ja tu jestem poszkodowaną osobą, na mnie wpadł samochód tej kobiety i... -Starczy! Kobieta zaczynała burzyć jego ciężko wypracowaną cierpliwość. -O ile sobie przypominam, była tu pani w zeszłym miesiącu, tak? Nie ma pani oznak jakichkolwiek uszkodzeń na ciele a wrzeszczy pani tak samo. Wyjął dwa inne wnioski, ze znacznie mniejszą ilością rubryk do wypełnienia i podał je dwóm pozostałym kobietom. -Niestety bym mógł panie wypuścić, muszą panie złożyć pisemne oświadczenie. Każdy wniosek oskarżeniowy zabierze oczywiście więcej czasu, po czym zapewne zostanie przez sąd odrzucony za zbyt małą szkodliwość czynu. A panią - tu skierował spojrzenie na wariatkę - możemy co najwyżej aresztować za zakłócanie porządku. Odetchnął głęboko, opierając się i odchylając głowę do tyłu. Na pewno pochrzanił połowę tego, co powiedział, ale chciał się tylko pozbyć stąd tych ludzi. Było dopiero po 7 a jego już zaczynała napieprzać głowa. I to ze zdwojoną przez kaca siłą. Jeśli to miało się przedłużać, faktycznie miał zamiar kazać zamknąć wariatkę a pozostałe wysłać do sądu, gdzie mogłyby składać kolejne papierki w wojnie o nic. |
04-09-2009, 20:03 | #5 |
Reputacja: 1 | To był dobry dzień, na prawdę zapowiadał się nieźle. W dodatku ostatnio zwierzyna podchodziła nader często do jego ulubionych łowisk. Cholera Tim wybrał sobie świetny moment na przyjazd na polowanie, ten dzieciak albo miał szósty zmysł, albo sama jego obecność sprawiała, że zwierzyny robiło się więcej niż zwykle. - Pomyślał sobie. Miał już ponad sześć dyszek na karku i spod kowbojskiego kapelusza sterczało już tylko siwe sianko, jakie zostało z jego niegdyś bujnych włosów. Mimo to nadal jeździł na polowania i chyba tylko te ciągłe wędrówki po lasach i w trudnym terenie sprawiły, że nie zdziadział i nie opadł na siłach jak jego rówieśnicy. Pogwizdując pod nosem piosenkę z jakiegoś starego westernu jechał do miasta swoim ukochanym gruchotem. Dla niego był jak Old Faithful i jak ten gejzer działał prawie bez zarzutu, wszystko w stałym tempie i nawet odpalał regularnie w co czwartej próbie. Jechał stałym tempem. W prawej kości udowej nadal znajdowały się resztki odłamka, który przywiózł chyba jako jedyną, za to wybitnie nieprzyjemną pamiątkę z Iraku. Każdy gwałtowniejszy ruch pedału gazu sprawiał mu lekki ból, chociaż dzięki dobrej kondycji byłoby tego tyle. W jego CB radiu zabrzmiał głos jednego z kierowców osiemnastokołowej ciężarówki. Przerywany lekkimi szumami przekaz dawał jasno do zrozumienia, że coś jest nie tak. - Hej kowboje ...*szz*... słuchajcie, zdaje się że gliniarze z Everet mają dzisiaj ogromne hemorojdy w dupskach ... *szzzzssz* ... kręcą się po całej okolicy jak stado hien. Szerokiej drogi i uważajcie na nich. Staruszek od dawna miał szczerze gdzieś, co dzieje się poza jego terenami łowieckimi, chyba że były to najnowsze wieści od starych kumpli, których nie zostało mu już wcale tak wielu. Tym razem jednak nawet on był zaskoczony. Policja w tym mieście siedziałaby przecież na dupie nawet, gdyby zaczęły się zamieszki. - Dzięki stary, międzystanówka jeszcze czysta, szerokiej! Rzuciwszy odpowiedź w eter odwiesił mikrofon na zaczep przy kierownicy i zjechał zjazdem do miasta. Tutaj faktycznie białe samochody z czarnym znakiem policji stanu Washington na boku jeździły w zasadzie wszędzie. Co prawda dawno minęły już lata, kiedy w ogóle zwracał na nich uwagę, ale ciekawostka pozostawała ciekawostką. Kiedy do jechał na miejsce sprawdził, czy pas z jego pamiątkowym, grawerowanym rewolwerem dobrze leży, a broń jest zabezpieczona skórzanym paskiem, po czym wszedł do sklepu po amunicję na polowanie. Na miejscu powitały go znajome twarze. Szczególnie obecność Texa go ucieszyła. Nie widział tego drania już prawie dwa tygodnie, a na wspólnym polowaniu byli pewnie z półtora miesiąca temu, ale to i sezon na innego zwierza jeszcze był. Przywitali się mocnym uściśnięciem dłoni. -Jak tam, staruszku? Widzę, emerytura służy, ledwo się sezon zaczął, a ty już na polowanie. Po naboje? Dla mnie to samo, Bill. Rzucił zamówienie sprzedawcy, mrugając dla podkreślenia żartu. Michael trzymał się nieźle, chociaż jego nieogolona twarz mogłaby przestraszyć jakiegoś mieszczucha. Nie siwiał jednak, a i o kondycje dbał codziennie, zresztą podobnie jak i Clint. -Ja muszę na swoje do weekendu czekać, państwo mi jeszcze za nieróbstwo nie płaci. Roześmiał się i zapłacił za swój zakup. - Pogadamy jak sam sobie zapracujesz na swój medal honoru. - Odpowiedział mu równie wesoły staruszek. W odpowiedzi Tex poklepał byłego żołnierza na pożegnanie. -Muszę lecieć, swoje otwierać. Glin dziś w mieście tyle, że dwoją się w oczach. Na moje to ktoś jakąś wtopę zaliczył i teraz próbują naprawić. Cholera wie, może cię nawet na polowanie nie puszczą i aresztują za posiadanie amunicji? Trzymaj się staruszku. - Ty też Michael, Ty też. Podjedź do mnie w weekend, to we trójkę sobie postrzelamy, tymczasem bywaj. Tex jeszcze raz się roześmiał i wyszedł. Po chwili dało się słyszeć warkot jego równie starego samochodu. W drodze powrotnej zaczynał już widzieć efekty policyjnej gorączki i o dziwo nawet blokady poustawiali na drogach. Zbieg jaki czy co? Powinni ich wieszać, zamiast do więzień pakować. Myślał sobie zatrzymując się na wskazanym przez funkcjonariuszu miejscu przy punkcie kontrolnym. - Dzień dobry. Proszę o dokumenty. - Odezwał się policjant. -Co to za blokada? -Rozkaz z góry. Mamy prowadzić kontrolę i czekać na dalsze wytyczne. Gdzie pan jedzie? Obawiam się, że muszę również prosić o otwarcie bagażnika. - To jest pickup baranie, możesz sobie zajrzeć! Gdybyś służył w mojej jednostce za czasów Iraku właśnie kopałbyś latrynę za głupotę! - Odparł z uśmiechem staruszek dając do zrozumienia, że mówi półżartem. - Uh, przepraszam, to przez nerwy i powtarzanie tego samego. Wie pan, sami nie wiemy co się dzieje. - Odpowiedział zmieszany funkcjonariusz. - Co dokładnie wiecie? Terrorystów pokonaliśmy już dobre kilka lat temu, więc pewnie to sprawa federalnych, co? - Rozkaz przyszedł z centrali, wie pan jak to jest, zwykłym ludziom nic nigdy nie powiedzą. Mamy tylko wyłapywać tych, którzy jadą do lub z innych stanów. - Spokojnie, jadę tylko na polowanie, z resztą sam widzisz że mieszkam tuż za miastem. - Pokazał policjantowi swoje papiery. - To chyba by było wszystko, co? Po pozwoleniach domyślasz się, że mam broń, ale z tym świstkiem możemy już ją sobie darować? W domu czekają na mnie goście, więc chcę się spóźnić. -Oczywiście, szerokiej drogi. Mam nadzieję, że to zamieszanie szybko się skończy. Młody policjant zasalutował, po czym odszedł odsunąć jedną z barierek blokujących drogę tam, gdzie nie było akurat kolczatki, po czym znów zatarasował przejazd i zatrzymał kolejny pojazd. Kiedy dojechał do domu jego wnuk już szykował się na polowanie. Nie mogli wyjechać przecież za późno, żeby nie zastała ich przypadkiem noc w środku lasu. Całe szczęście Clint właśnie z myślą o tym wyjechał z domu dość wcześnie. - Widzę, że już się nie możesz doczekać. - Się wie, papciu! - Rzucił młody chłopak. Młodzieniec miał ledwie 21 lat, a strzelał już jak zawodowy myśliwy. Nic z resztą dziwnego, skoro już od czterech lat polowali razem. Był wysoki. Prawie metr i dziewięćdziesiąt centymetrów sprawiało, że na większość ludzi spoglądał z góry, co przy ponad dziewięćdziesięciu kilogramach czystych mięśni przypominało Clintowi jego samego w pierwszych latach służby. Tylko te długie włosy. Głupia moda, te fryzury teraz. - Myślał MacGregor - Jakby ściął to krótko, to by już pewnie żonaty był. - Hej, nie jestem jeszcze taki stary. - Mów co chcesz, ale i tak świecisz siwizną bardziej, niż ja dziadku. - Rzucił z uśmiechem Tim. - Ale i tak strzelam lepiej, niż Ty. Nawet w tym wieku. - Rozumiem, że to miało znaczyć "Niech no już będzie papciu, tylko mi nie przypominaj, że jestem siwy jak gołąbek"? - Niech Ci już będzie ten papcio. Staruszek westchnął i zaczął się śmiać, jak już dawno nie śmiał się z żadnym ze swoich starych znajomych. Kochał tego dzieciaka, w końcu to jego rodzony wnuk. W dodatku tylko on z rodziny tak często go odwiedzał, więc była między nimi jeszcze silniejsza więź. Czasem miał nawet wrażenie, że traktuje go tak samo, jak wcześniej traktował syna. To chyba ten wiek. - Myślał. - Wziąłeś mój sztucer? - Jasne, wszystko już spakowałem. Masz tu też tą swoją ukochaną kurtkę. Mógłbyś sobie wreszcie kupić nową, bo już trzeci rok łazisz w tej samej kamizelce i kurtce, a krzaki ich przecież nie oszczędzają. - Ja je oszczędzam, mi to wystarczy. - Jak tam sobie chcesz, papciu. Clint spojrzał na młodego spode łba. Chłopak się upadł i mówi tak na niego od pierwszego polowania, kiedy to stracili jelenia, bo Clintowi zatrzęsły się ręce. Mówi tak nawet mimo tego, że już nigdy się to nie powtórzyło. - Tak, jasne. A Ty co tam masz? - Starą dobrą dubeltówkę. Wiesz, że lubię tradycyjny sprzęt. - Ehe, a Ty wiesz, że skóry podziurawione jak sito kupują za pół ceny ledwo. - Czepiasz się. Jedziemy? - Jasne, wsiadaj zanim zgaśnie, bo znowu go będę odpalać piętnaście minut. Młody wsiadł i ruszyli bocznymi drogami w stronę terenów łowieckich. Staruszek jednak z ciekawości zostawił włączone CB radio, żeby nasłuchiwać co też się ciekawego dzieje na drogach. To całe zamieszanie z policją wprawiło go w jakiś dziwny nastrój. Był cholernie ciekawy o co chodziło. W tej dziurze nie działo się nic ciekawszego od długiego czasu, nie licząc całego zamieszania wokół tego nowego samolotu, który szczerze powiedziawszy i tak miał w głębokim poważaniu. Ostatnio edytowane przez QuartZ : 04-09-2009 o 20:06. |
07-09-2009, 22:53 | #6 |
Reputacja: 1 | Młody policjant tylko skinął głową, lekko trzęsącymi się dłońmi wpisując coś do jakiegoś swojego protokołu. White nie przejmował się nim, wsiadając już do wypożyczonego auta i cierpliwie czekając, aż tamten wreszcie się w sobie zbierze. Ostatecznie radiowóz ruszył, w chwili, gdy sanitariusze wynosili przykrytego brezentem trupa przez drzwi. Nie wyglądało to jak zwyczajowa policyjna procedura w takich wypadkach, z czego Alexander nawet nie mógł być zadowolony. Gliniarz zebrał tylko dowód rzeczowy w postaci pistoletu i łuski, nie zastanawiając się nad czymś tak skomplikowanym jak próba zabezpieczenia na ten przykład komputera należącego do nieszczęsnego pisarza. A można by przecież pomyśleć, że to samobójstwo będzie wiadomością dnia, a na jego miejsce zjadą się nie tylko gliniarze z całego nudnego miasta, ale też może nawet jakieś ekipy telewizyjne! Niestety, najwyraźniej nic z tego. Droga do komisariatu nie była długa, i całe szczęście, bowiem miasto powoli zamieniało się w komunikacyjne piekło. Można było podejrzewać, że ma to coś wspólnego z wysłaniem do samobójstwa tylko jednego, niedoświadczonego gliny. W każdym razie, przebijanie się przez ulice w korkach, które się utworzyły na głównych arteriach, było zajęciem mało przyjemnym. Niemal z ulgą zaparkował samochód i prowadzony przez Lensa wszedł do środka budynku. W środku nie było lepiej. Brak mundurowych objawił się tym, że ci, którzy zostali, byli oblegani przez chmarę niezadowolonych ludzi, którzy albo mieli poumawiane wizyty, albo byli przestępcami, albo po prostu przyszli załatwić jakąś sprawę. Wściekłość i dezorientacja objawiały się zaś zdecydowanie zawyżonym poziomem hałasu, przez który rzadko coś konkretnego się przebijało. Chłopak wydawał się tak samo zagubiony jak petenci, bowiem stanął na środku, trzymając w ręku torbę z tymi nieszczęsnymi dowodami i rozglądając się wokół. Na szczęście dla niego, dojrzał go jakiś starszy stopniem i zdecydowanie starszy wiekiem. -Murphy! Ty od tego samobójcy? Zanieś to synku do magazynu, kryminologia dziś ma co innego do roboty. Pan jest świadkiem? Tu zwrócił się bezpośrednio do White'a, podając mu szorstką, nawykłą do pracy dłoń. -Sierżant Edward Collon. Paskudna sprawa, co? I obawiam się, że w tym zamieszaniu może okazać się jedną z mniej ważnych. Proszę za mną. Poprowadził korytarzykami, wymijając tłoczących się tu wszędzie ludzi. Wariatka widząc, że i policjant coś nie bardzo jest po jej stronie, spuściła nieco z tonu. Niestety wszystko nieco komplikowała trzecia kobieta, która na początku milczała zupełnie, a gdy się odezwała, jej głos był cichy i przestraszony. -Jestem Juice McMaddigan. Ja... ja nie widziałam tej pani! Przecież nie zrobiłam tego specjalnie! Wyszła tak nagle... przepraszam... na pewno nic pani nie jest? I Thomson i Montrose spojrzeli na nią szczerze zdumieni. Istniało najwyraźniej na świecie bardzo wiele rodzajów wariatów. Ta tutaj była prezenterką pogody, pojawiającą się regularnie w tutejszej telewizji, ale rozpoznawalność nie szła w parze z kilkoma innymi cechami, które najwyraźniej by się jej przydały. Detektyw musiał sam ratować sytuację, nie dając wariatce dojść do głosu. -Proszę wypełnić oświadczenia. Potem panie powymieniają się uprzejmościami! Dopiero, gdy formularze były wypełnione, Thomson odetchnął. Zresztą sprawa i tak na pewno byłaby umorzona, zwłaszcza, że na koniec, szurnięta baba fuknęła i wyszła, zostawiając na wpół wypełniony formularz. David dałby sobie palec obciąć, że wszystkie dane osobowe, były wymyślane na poczekaniu. Niestety dla tamtej, mieli od dawna jej prawdziwe namiary. -Dziękuję paniom i przepraszam za kłopot... Cóż, jedni z głowy. Już miał dość, a Collon właśnie prowadził kolejnego. White grał swoją rolę, starając się wyglądać na w miarę przestraszonego, albo przynajmniej poruszonego tym co się stało. Sierżant przyprowadził go do wypełnionego ludźmi i biurkami pokoju, sadzając przed kimś, kto miał na plakietce "Detektyw David Thomson" i wyglądał na nieźle zmęczonego, chociaż może lepszym słowem byłoby "wczorajszego" faceta. -Thomson, ten pan właśnie obejrzał jak pan Altman strzelił sobie w głowę. Poświęć mu kilka chwil. A potem jedź na lotnisko, ta cała impreza potrzebuje obstawy, a nie mamy ludzi. Najwyżej rozniosą nam komisariat, kit z tym. I tak ten dzień jest chujowy! Odszedł, zostawiając ich samych. David przetarł zmęczone i zaropiałe oczy. -Proszę opowiedzieć co się stało. A może chce pan się ze mną przejechać na lotnisko? W tym miejscu można dziś dostać cholery! Wyjął dyktafon. Liberty wyszła z komisariatu z prawdziwą ulgą. Tłum ludzi jeszcze się zwiększył przez czas, który straciła na wypełnianie głupiego formularza. Niestety dotyczyło to też ulic - sznury samochodów zakorkowały Everett doszczętnie, pogłębiając jeszcze frustrację kobiety. Bo jak tu się wcisnąć czymś tak ogromnym jak Hummer? Dobrze, że chociaż wszyscy zjeżdżali jej z drogi, a samo miasto nie było szczególnie wielkie - dzięki temu mogła dotrzeć do domu Nathana w policzalnym czasie. Chłopak czekał już najwyraźniej od jakiegoś czasu, bowiem wyskoczył od razu, rzucając się jej na szyję, dając buziaka w policzek i przytulając mocno. Czy on czasem trochę nie przesadzał? Szybko zwiększył dystans, uśmiechając się i machając biletami. -Cześć ciociu! Już się nie mogę doczekać! Co go fascynowało w tych wielkich i głośnych maszynach, tego Montrose nie wiedziała, ale widać było po jego oczach i minie, że cieszy się na samą myśl o zobaczeniu molocha, który miał przewozić jednocześnie do pięciuset osób. Szybko usiadł na siedzeniu pasażera, a Liberty włączyła się do ruchu. Dobrze, że wyjechała tak wcześnie, dostanie się pod lotnisko zapowiadało na wyjątkowo długie i nudne przedsięwzięcie. -Chciałbym się takim przelecieć! Wiesz, ponoć mają taką specjalną klasę, gdzie jeden lot kosztuje dziesięć kawałków! Ale za to same luksusy. Ponoć ma przylecieć kilka vipów. Mamy dobre miejsca, może dostanę autograf? Jego zaangażowanie mogło się nawet udzielić, gdyby tylko lubiła tego typu rzeczy. CB radio nawijało jak szalone, posyłając praktycznie nieustające komunikaty od coraz bardziej wściekłych kierowców. *szzzzz* Międzystanówka stoi już cała! Powariowali chyba całkiem, cholera jasna! Za godzinę miałem być w Seattle! *szzzz* Clint prowadził spokojnie, coraz bardziej oddalając się od zakorkowanego miasta, jego jazgotu i szaleństwa. *szzzz* Jeśli to przez ten pokaz samolotu, to chyba kogoś zamorduję...*szzzz* Niestety z każdą chwilą asfalt był coraz gorszy, aż wreszcie wjechali na leśną drogę. Tu już powoli zaczynały się bagna, MacGregor czuł zaś swoją nogę coraz mocniej, na każdym korzeniu, na który najechał stary pickup ze zużytymi amortyzatorami. Tereny łowieckie nie były jednak daleko, mieszkanie na północy stanu Waszyngton miało w końcu swoje zalety, przynajmniej dla byłego żołnierza. *szzzz* Boczną trzynastką można jeszcze przejechać, ale gliniarze pewnie i tu się zaraz pojawią. Zdaje się, że nie pozwalają przejechać ludziom spoza stanu, a to jeszcze bardziej kotłuje wszystko. *szzzzz* Zatrzymał wreszcie wysłużony samochód. Zresztą droga i tak kończyła się chwilę później, a tutaj mieli dobre wejście do rzadkiego lasu, często uczęszczanego przez zwierzynę. Było zimno i niestety mglisto, co raczej nie pomagało w strzelaniu, ale było to ostatnie polowanie tego roku. Potem sezon się kończył, a większość zwierząt i tak zapadała w sen zimowy i złowić można było co najwyżej dzika. O ile przebiło się przez śniegi, jakie zasypywały co roku to miejsce. Wzięli swoją broń, sprawdzając czy naładowana. Clint wyłączył radio, nie dowiedział się niczego nowego, ale jak się postarają, to zdążą jeszcze na wieczorne wiadomości. Łażenie po ciemku w tych lasach i tak było wątpliwą przyjemnością. Sprawdzili ekwipunek i bez słów weszli pomiędzy drzewa. Wtedy też pierwszy raz usłyszeli niedźwiedzi ryk, odległy, ale dobrze słyszalny, nawet mimo chłonącej dźwięki mgle. Come on now Wake up, wake up, wake up, wake up Shut up, shut up, shut up, shut up It's time, smell the coffee, the coffee |
10-09-2009, 23:42 | #7 |
Reputacja: 1 | ~Głupich nie sieją, sami się rodzą~ Liberty słuchając panny Juice, przypomniała sobie to stare jak świat przysłowie, które tak często powtarzała jej babcia, i pomyślała jak niezwykle jest ono nadal aktualne. Najwyraźniej image „Pogodynki” z Everett, jako pustogłowej lalki, nie był tylko telewizyjną kreacją. Chyba jednak detektyw badający sprawę miał dość zdrowego rozsądku i umiejętność postępowania z zagubionymi kobietkami i recydywistkami naciągaczkami. Zanim Liby dokończyła swoje oświadczenie ta ostatnia ostentacyjnie opuściła pomieszczenie. Podała swoje funkcjonariuszowi i pobiegła do samochodu. Jak dobrze, że wyjechała trochę wcześniej, bo najwyraźniej dziś wszyscy w tym mieście dostali małpiego rozumu. Zanim dojechała do domu Dorothy miała już serdecznie dość miejskiego ruchu drogowego, a czekała ją jeszcze droga na lotnisko. Gdy tylko wjechała na podjazd Nathan wybiegł z domu. Chyba z powodu niezwykłego podekscytowania rzucił jej się na szyję i ucałował w policzek, jak robił często jeszcze jakiś czas temu. Liberty zauważyła że ostatnio pozował na „dorosłego” i starał się zachowywać z typową dla nastolatków nonszalancją. Uśmiechnęła się lekko widząc zmieszanie chłopaka, ale nie skomentowała tego, nie miała ochoty wprawiać go w zakłopotanie. Zresztą Nathan myślami był już przy dzisiejszym pokazie. Zaczął ją zarzucać nowinkami i informacjami na temat nowego samolotu. Słuchała jednym uchem z niepokojem obserwując gigantyczne korki. Dobrze, że jechała Hammerem, bo przynajmniej wszyscy ustępowali jej z drogi. Nikt nie miał ochoty na bliskie spotkanie z solidna porcją dobrej stali. - Wątpię byśmy mieli okazję dopchać się do kogoś ważnego. Sądząc po tym co dzieję się na ulicach, dziś do Everett przybyło dziś chyba pół Ameryki – Powiedziała patrząc na tłok przy zjeździe na tereny lotniska – To będzie cud jak znajdziemy miejsce parkingowe i dopchamy się do swego sektora. Widząc zmartwioną minę chłopaka uśmiechnęła się pokrzepiająco: - Nie martw się. Z pewnością będą tam ludzie pilnujący porządku i kierujący wszystkim. Na pewno wskażą nam nasze miejsca - ~Taką mam przynajmniej nadzieję~ pomyślała z pewnym niepokojem patrząc na to co się dzieje. Potrząsnęła głową by odsunąć od siebie dziwne obawy, które nagle ją naszły. „Kręci się tutaj Bamapana” tak powiedziałby Maluke z plemienia Murngin, wśród którego Liberty spędziła ostatnie pół roku. Już dawno nauczyła się doceniać mądrość pierwotnych cywilizacji. Bamapama, bóg którego największa radością było sprowadzanie zamieszania, sianie niezgody i stwarzanie problemów. Duże zgromadzenia ludzkie były dla niego doskonałym miejscem do zabawy. Może wychowała się wśród cywilizacji, ale żyjąc wśród dzikich ludów powoli, wewnętrznie stawała się dzikuską. Nie potrafiła ignorować przeczuć: - Nathan – Odwróciła się w kierunku chłopaka i z powagą w głosie powiedziała: - Trzymaj się cały czas koło mnie dobrze? Ja wiem, ze to może śmieszne, ale jeśli zrobi się naprawdę tłoczno możesz mnie trzymać za rękę? - Ostatnie słowa wypowiedziała z autentycznym niepokojem. Nastolatek zachichotał i powiedział mrugając do niej okiem: - Nie wiedziałem że cierpisz na agorafobie ciociu Liby... - Ja nie żartuję. Jeśli mi nie obiecasz nie jedziemy na tę imprezę... - Mógł sobie myśleć cokolwiek, mógł ją nawet uznać za największego tchórza na świecie, ale miała dziwne przekonanie, że ta kwestia jest niezmiernie istotna. - Dobrze, dobrze – Protekcjonalnie poklepał ją po dłoni zaciśniętej na kierownicy – Nie martw się, będę cię cały czas trzymał za rączkę – Wybuchnął szczerym śmiechem. Liberty jakoś zupełnie nie miała ochoty się śmiać. |
12-09-2009, 21:57 | #8 |
Reputacja: 1 | Cholera, myślał, że ten dzień nie może być już gorszy! Załatwił panienki całkiem sprawnie, pewnie dzięki wariatce, która wyszła sama. Tfu! I taką chołotę miał oprawiać przez cały dzień? Najwyraźniej tak. Bo gratis dostał jeszcze wyjazd na lotnisko! Nie był szczególnie nerwowym człowiekiem, to już mu przeszło jakieś 10 lat temu. Po prostu ostatnio robota była nudna i niezbyt zajmująca. Siedzieli przy biurkach i przekładali dokumenty, często wklepując je do monitorków. A dziś nagle szefom się uwidziało, by zagnać go do roboty, w dodatku do roboty z ludźmi, z którymi nie obcował od dawna, tak na dobrą sprawę. Nawet nie dali mu trochę przeczekać najgorszego kaca! Przyglądał się przez chwilę blondynowi, zastanawiając się czy jest jakiś najmniejszy sens, by się tym w jakikolwiek sposób przejmować. Tego dnia i tak był taki burdel, że nikt nie nie skapnie, że zjebał robotę. Tego tu trzebaby przepytywać dokładnie, kilka godzin i kilka razy. Pomijając wszystko inne to mu się nawet nie chciało, co go obchodził jakiś Altman? Czytał chyba nawet jego książkę kiedyś, ale raz trafił z tematem i się wypalił od razu. Mała strata. Odezwał się do tego świadka, próbując upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. -Proszę opowiedzieć co się stało. A może chce pan się ze mną przejechać na lotnisko? W tym miejscu można dziś dostać cholery! Tamten wyglądał na nieco przestraszonego. W końcu nie każdy widział jak jakiś gościu wali se w łeb. A może ten tu bał się z innego powodu? Thomson miał to w dupie. Podał mu rękę, gdy ów Alexander White skinął głową na znak zgody. Dobra, może zaoszczędzi trochę czasu. -Detektyw David Thomson. Proszę za mną, pojedziemy moim wozem. Przecisnęli się przez tłum w komisariacie i wyszli na świeże, chociaż zimne powietrze. ~Świeże to ono też kurwa było, ale chyba w czasach indian! ~ Gdy już jechali, a raczej toczyli się przez tę zakorkowaną dziurę, White opowiadał a Thomson słuchał. Zadał tylko jedno czy dwa małe pytania o szczegóły, głównie te z okolicznościami spotkania. Czemu akurat tego dnia miał być wywiad, kiedy i z kim go umawiał. Dyktafon nagrywał. Ale tu też wiele gadania nie było, koleś skończył zanim dojechali do lotniska. Wyłączył więc dyktafon i włączył lokalne radio, które namiętnie gadało o policyjnych blokadach i korkach. ~No proszę, jestem w wiadomościach! ~ Roześmiał się z idiotyzmu tego dowcipu a także tego, że gadał sam do siebie. Chyba się odwyczaił od towarzystwa w samochodzie. Odezwał się więc, uprzedzając pytania. -Pewnie będzie musiał pan zostać w Everett jeszcze jakiś czas. Alby być w kontakcie, ale jak nadal tu będzie taki burdel, to chyba łatwiej zostać. Wyjął zapalniczkę samochodową i odpalił od niej papierosa, zaciągając się mocno. Od pytania kogokolwiek czy mu to nie przeszkadza też się odzwyczaił. -Ale dzisiaj to wszyscy powariowali, niby ważna sprawa a nie wiadomo czy trupem się zajmą zanim zacznie poważnie cuchnąć. Wiesz, powinni sprawdzić broń, odciski, kontakty nieboszczyka, przeszukać mieszkanie, poszerać w kompie i komórce. Wiele tych cholernych samobójstw jest tylko po to by ukryć prawdziwe morderstwo. Ale kurwa oni wolą drogi blokować, wyobrażasz sobie? Tak jakby to coś dało. O wreszcie. Przejechali koło bramki, gdzie sprawdzano wejściówki. Thomson pokazał im swoją, nieco już zmatowiałą, po czym przyczepił sobie ją do marynarki. -Jak już tu jesteś, to może pooglądasz? Niby nudno, ale i tak lepiej niż jakbyś miał na komisariacie siedzieć. Zgubił gdzieś "pan", ale nawet nie zwrócił na to uwagi. |
13-09-2009, 00:46 | #9 |
Reputacja: 1 | Patrz na mnie. Spróbuj mnie musnąć koniuszkami palców. Prawie, jakbyś dotykał legendy. Czegoś więcej niż człowieka. Bardziej jakby, tej kolorowej gwiazdy z błyszczących okładek. Półboga. Sam jeszcze nie do końca wiem, jak to jest. Ale wydaje mi się, że szybko się tego nauczę. Przywyknę. A ty będziesz opowiadał dzieciom o tym spotkaniu. Będziesz chwalił się przyjacielowi, jakby to było największe osiągnięcie twojego życia. Choć jest duża szansa, że akurat jest. A przyjaciel pieprzy twoją żonę. Ale twoje życie jest, kurwa do dupy. White taksował kolejnego policjanta. Pana, który udaje, że obchodzi go twoja historia. Go może nie, ale stawiam, że "People" i owszem. Ohh, jak oni lubią mózgi rozbryźnięte na ścianie. Tamten spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem. Naprawdę do dupy. Mężczyzna wyglądał jak... Kuźwa. On był idealnym przykładem zmęczonego służbą gliniarza. Ten, który miał za sobą zastrzelenie jakieś niewinnej suki i rzucenie za biurko z powodu wcześniejszych zasług. Powiedz mi, ile już tu gnijesz? Wydaje Ci się, że zasługujesz na coś więcej? A może zbyt dużo pijesz? Myślisz, że to wszystko jest tragicznie bezcelowe? Nie myślisz, by czasami objąć ustami pistolet, nacisnąć za spust i skończyć życie francuskim pocałunkiem, ze śmiercią? Na pewno o tym nie myślisz? Na pewno? W końcu tamten przerwał milczenie. -Proszę opowiedzieć co się stało. A może chce pan się ze mną przejechać na lotnisko? W tym miejscu można dziś dostać cholery! Uwaga, to jest ten moment, w którym robisz przerażoną minkę. Trzy...Czte...Ry! Już. Esencja strachu. O boże, on odstrzelił sobie głowę. Jestem przekonywujący, co? White skinął głową, na znak zgody. Gliniarz wstał zza biurka, zbierając z niego dyktafon. -Detektyw David Thomson. Proszę za mną, pojedziemy moim wozem. Genialnie. Będzie nagrywać każde moje słowo. Kolejna spowiedź. Może pod sam koniec, ja walnę sobie w łeb? Wyszli na zewnątrz i wsiedli do jego samochodu. White starał się zajmować, jak najmniej miejsca na siedzeniu pasażera. W rękach ściskał teczkę, która leżała na jego kolanach. Był małym, przestraszonym zwierzątkiem. Nie czekał na zaproszenie policjanta. Musiał zrzucić z siebie ciężar. Opowiedzieć co się stało. - Ja nie wiem, czemu on wybrał akurat mnie... - Ledwo wyszeptał. - Umówiliśmy się przez telefon, na dziś w jego domu. Miałem przeprowadzić z nim wywiad. - Dodał już mocniejszym głosem. - To miała być bardziej zapchaj dziura, niż coś na prawdę poważnego. - Skąd Pan miał jego numer? - Odezwał się Thomson. - Całkowicie przypadkowo. Dostałem od znajomego znajomego znajomego. Normalna rzecz w mojej branży. - Po krótkiej pauzie kontynuował. - Pojechałem do niego. Byłem umówiony na dzisiejszy poranek. I on.. on strzelił sobie w głowę... - Proszę spokojnie opowiedzieć od początku. - Gdy przyszedłem, niczego się nie można było spodziewać. Normalny człowiek, może lekko zmęczony. Zaczęliśmy rozmawiać. O jego twórczości, o sprawach prywatnych. Po kilku minutach, wyciągnął z barku wino i zaczął pić. Ja odmówiłem.. wie Pan byłem w pracy. - Policjant odpowiedział skinieniem głowy. - Z tym winem było coś nie tak. Za szybko się upijał. Już po kilku kieliszkach zaczął bredzić. Mówił coś o swojej córce. I.. jego komputer. Wydaje mi się, że coś jest na jego komputerze. - Tu White uśmiechnął się przepraszająco. - Powiedziałbym temu młodemu policjantowi... ale sam Pan rozumie. Wtedy... Wtedy musiało być ekscytująco. Resztę drogi White milczał, kiwając co jakiś czas głową. Gówno miał do powiedzenia. I teraz i zawsze. Ostatnio edytowane przez Lost : 13-09-2009 o 01:03. |
15-09-2009, 13:27 | #10 |
Reputacja: 1 | Dźwięk oddalony był o maksymalnie milę. W tej mgle pewnie mniej niż pół, licząc też poprawkę na roślinność. Pewnie już dawno zwierze zdążyło ich wyczuć, nawet na długo zanim samo dało o sobie znać. - Niedźwiedź. - Rzucił pół szeptem Clint. - Spokojnie, przecież w całym kraju sezon trwa do 15 listopada. - Nie o to mi chodzi chłopcze. Jeśli to samica z młodymi, to rzuci się na nas na oślep, a w tej mgle nie uśmiecha mi się taki obrazek. Tim chyba zrozumiał aluzję i trzymając broń w gotowości zaczął posuwać się o wiele czujniej niż przedtem. Staruszek wzdrygnął się na ten widok. Widział wielu młodych żołnierzy wchodzących taki krokiem w zasadzki zastawione przez bojowników terrorystycznych organizacji, albo grupy partyzanckie. - Czekaj! - Syknął do narowistego wnuka. - Najpierw daj mu ryknąć drugi raz. Upewnimy się gdzie jest i zaczniemy wolnym krokiem poruszać się w tamtą stronę. - Jak to "w tamtą stronę"? Dziadku, przecież sam mówiłeś, że jeśli to... - Wiem!, ale w tej mgle podejście za blisko, kiedy ten przeklęty zwierzak będzie z boku, albo nawet lekko za nami jest jak wyrok. Myśl czasem chłopcze! To powiedziawszy dał wyraźny znak, że powinni teraz zachowywać się najciszej jak potrafią. Mijały sekundy, potem przerodziły się w minutę, następnie dwie. RYK. Tak, dokładnie z tego samego miejsca. Zwierzak nie zbliżał się, więc chyba nie chciał zaatakować. Może jednak nie było tam żadnych młodych? Z resztą najczęściej i tak są na wiosnę. - Tim, idziemy. Pamiętaj, powoli. Może to nam załatwi całe dzisiejsze polowanie i przed 16 zaczniemy już grilla z dziczyzną. - Dziczyzna jest twarda, szczególnie z grilla, dziadku. - Dobrze wiesz, że umiem zrobić nawet kopyto z grilla tak, żeby było miękkie. Obaj zaśmiali się cicho i ruszyli w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą był niedźwiedź. Widoczność dawała może trzydzieści metrów zapasu, może czterdzieści pięć dla młodszych oczu Tima. Posuwali się wolno. Sto, dwieście, trzysta metrów. Już prawie piętnaście minut minęło od ostatniego ryku zwierzęcia i nic. Na czole obu pojawił się błyszczący pot. - Patrz na boki chłopcze. Ten drań na pewno nie siedzi w miejscu i nie czeka na nas. - Jasne, papciu. - Chłopak uśmiechnął się widząc minę, jaką w odpowiedzi zrobił Clint. Teraz szli jeszcze wolniej. Trzysta pięćdziesiąt, czterysta metrów. Jest! Zwierze zajęte było obgryzaniem czegoś, chociaż wyraźnie co chwila spoglądało w ich stronę. Było czujne i w tej mgle wydawało się niemal przyczajone do skoku na nadchodzących myśliwych. Dwójka polujących rozglądała się dookoła szukając innych zagrożeń. Zdawało się, że dookoła nie ma innych zwierząt, które mogłyby ich zaatakować. "Dobrze, bardzo dobrze" - Pomyślał Clint, po czym zaczął się ustawiać do strzału. Mierzył w głowę, bo w tej przeklętej mgle nie potrafił dobrze wypatrzeć serca zwierzyny. Pewny chwyt i cały zamarł w bezruchu niczym świeżo odlany posąg, który dopiero zastygł z płynnego dotychczas metalu. Palec powoli zaczął zsuwać się coraz głębiej z korpusu sztucera, aż opadł na spust i o milimetr go wcisnął. Był gotowy do strzału. Sekunda, dwie, BUM!. Pocisk Winchester Magnum kalibru 7.8 milimetra popędził w stronę zwierzęcia, by nanosekundy później zatopić się w jego czaszce. Ewidentnie z tak małej odległości musiał wyrwać sporą ranę wylotową z drugiej strony czaszki. "To przez tą pieprzoną mgłę" - Rzucił w myślach. Był przyzwyczajony do strzelania z dwu, a nawet trzykrotnie większej odległości. Zawsze tak strzelał, chociażby ze względu na odłamek w nodze. Nie chciał pozostawać w zasięgu ataku. - Taaak! - Krzyknął podekscytowany Tim. - Za pierwszym strzałem. I to we mgle. Chodźmy go zobaczyć! - Się wie, to te lata w wojsku. - Uśmiechnął się patrząc na swój sztucer. - Chodźmy. Kiedy podeszli bliżej coś było nie tak. Metr po metrze zbliżali się i z lekko nadal przyćmionego mgłą miejsca zaczęło się wyłaniać coś, co zmroziło im krew w żyłach. Trup! Zaraz obok zastrzelonego zwierzęcia leżał ludzki trup, a kilka metrów dalej myśliwska kusza. "Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy wybierają się na zwierza bez porządnej pukawki" - Pomyślał staruszek, kiedy zeszło już z niego pierwsze piorunujące wrażenie. Podszedł do broni i obejrzał ją dokładnie. Sześć bełtów przymocowane nadal było do korpusu, więc nawet nie zdążył jej biedak załadować. Musiał ją zgubić, albo rzucić na ziemię dla szybszej ucieczki, kiedy zwierz go zaskoczył. Tim w tym czasie stał jak wryty jeszcze dobre dwie minuty, nim znów odzyskał równowagę. On dla odmiany szybko zajął się ciałem. Nie miał tej wojskowej maniery i naiwnie wierzył, że wszystkim zawsze da się pomóc, a trupy są trupami dopiero po odpowiednim orzeczeniu lekarza, lub patologa. Tym razem nie okazał się aż tak naiwny. - On jeszcze żyje! - Wrzasnął. W głowie Clinta na dźwięk tego okrzyku zapanował kompletny chaos i zamieszanie. "To niemożliwe. Nie mógłby. Przecież ...". Zarzucił trzymaną w rękach kuszę na ramię i podbiegł szybko na miejsce. Chłopak miał rację! Najwyraźniej niedźwiedź był jeszcze młody i tylko ogłuszył swoją ofiarę, albo zafundował jej wstrząs mózgu, ale nie zabił. Głowę człowieka zdobiła plama krwi świadcząca o uderzeniu potężną łapą, a prawe udo nosiło ślad ugryzienia. Kiedy Clint zdał sobie sprawę, że dźwięki, które słyszeli mogły być trwającym właśnie atakiem znów zalał się zimnym potem. Kusza tłumaczyła też, czemu nie było słychać niczego więcej, niż ryk zwierzęcia. - Ma więcej szczęścia, że nas spotkał, niż rozumu. - Rzucił staruszek. - Nie zdążył jeszcze stracić za dużo krwi, a zwierzak ledwo go nadgryzł. - Podobno niedźwiedzie nie jadają ludzi. - Odpowiedział zmieszany Tim zaciskając akurat prowizoryczny zacisk na nodze. - Po tym nie powinien się wykrwawić. - Rzucił jeszcze kończąc opatrunek. - Za dużo polowań w okolicy, za mało jedzenia. - Niedźwiedzie szaleją z głodu. - Wszystko od kiedy podnieśli limity. Jestem chyba ostatnim który trzyma się starych. - Ględził Clint opatrując pokiereszowaną głowę głowę nieznajomej ofiary. Po chwili skończyli z pierwszą pomocą i zostawiając martwego niedźwiedzia w lesie zanieśli nieszczęśnika do samochodu. Clint prowadził. Na początku nie mógł się spieszyć ze względu na dwie osoby na pace. Tim uparł się, że będzie cały czas czuwać nad rannym. W sumie cieszył się, że z dzieciaka wyrósł prawdziwy mężczyzna w tak młodym wieku. Kiedy wyjechali na lepsze drogi włączył znów CB. Przypomniał mu się przekaz sprzed góra dwóch godzin. Złapał szybko słuchawkę i rzucił w eter. - Panowie, jak tam trzynastka? Nadal można przejechać bez blokad? Mijały sekundy, aż wreszcie usłyszał bardzo niewyraźną odpowiedź. - Już jest blo... *szzzszz* ... le korek jeszcze ni... *szszzzz* ...uży. Odetchnął z ulgą. Była jeszcze nadzieja dla tego biedaka. Może dostaną się do szpitala w mieście na czas. |