Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-12-2010, 22:38   #101
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Świeczka zaczynała dogasać, kapiący wosk oblepiał zarówno świecznik jak i prowizorycznie zbity stół...płomień dogasał.

*


Niedopałek dopadł zimnego betonu, mężczyzna z każdą sekundą stawał się lepiej widoczny i zarazem coraz bardziej przerażający...
- Mamy przesrane Leo - sykną student leżąc oparty o skrzynie wyładowane jakimś śmierdzącym towarem. Podniósł się...jedna noga przesunęła się do tyłu, za nią ruszyła druga, z metra na metr ruch ten stawał się szybszy...
Mężczyzna nadal szedł swoim spokojnym krokiem, z daleka wydawał się czerpać przyjemność z przerażenia swojej ofiary...
- Niedoczekanie - syknął odwracając się plecami do przeciwnika...biegł, serce wyskakiwało z piersi, adrenalina tryskała uszami - najwyższe obroty.
Po chwili słyszał za sobą stukot lakierek:
-STÓJ!

"Czemu by się nie zatrzymać...czemu nie odpuścić, dowiedzieć się w końcu całej prawdy i przywdziać betonowe buty..."

Suną przez mokre nabrzeże, portowcy z konsternacją przypatrywali się pościgowi, jedyne co udało się wychwycić to uderzenie o beton i siarczysta "kurwa" dosłownie wypluta z ust robotnika...Lynch zdobywał przewagę, skręcił w ciasną "uliczkę" pomiędzy kontenerami.

"Zawsze chciałeś to zrobić, twoje wszystkie próby...czemu nie chcesz sobie w tym pomóc Leo?"

- Zatrzymać go! - stary, gruby strażnik jedynie wyjrzał przez okno swojej "strażnicy".
Wybiegli na oświetlone i pełne ludzi ulice. Pierwszy raz ucieszył się widząc tak wielkie tłumy...skręcił w jakąś ciemną uliczkę, lewa...prawa...znów lewa, stukot lakierek bębnił w głowie, wychwytywany pomimo rumoru miasta...
- Uważaj gdzie do jasnej cholery biegasz! - symfonia klaksonów ucichła po przecięciu kolejnej uliczki, prosto, w lewą, prawą...ślepa uliczka, powrót, spojrzenie w bok - stał tam, w odległości około 30 metrów, sięgając do kieszeni prochowca - zbyt wolno, "obserwator" zniknął w kolejnej odnodze przeklętego labiryntu słodko nazywanego Nowym Yorkiem...

*


Przebiegł jeszcze kolejne trzy przecznice sunąc po bocznych uliczkach, padł, plecami przywarł do kontenera, a ręka pomknęła do torby, ciche kliknięcie, pierwsza wyłoniła się lufa...następnie głowa i reszta korpusu...odetchnął...uliczka była pusta.
Kolejne pięć minut spędził na gapieniu się w tę nieprzeniknioną ciemność oczekując, aż w końcu wyłoni się z niej znany już prochowiec, krótko strzyżone włosy, papieros w zębach i dudniące lakierki...nikt się nie pojawiał.
Pot spływał mu z czoła, olbrzymi kamień uwieszony na sercu wciąż kręcił się obijając wszystkie narządy...
"Czterolistna Koniczyna" - bardziej wymownej nazwy "restauracji" nie można sobie wyobrazić...

*


Płomień zmniejszył się, aż w końcu utopił się w wosku...pokój wypełnił mrok, wstał.

*


Trzy kolejki "herbatki" skutecznie ujarzmiły szok. Schody...schody...schody, kalendarz, pociąg, skrzynie, prochowiec, 6 lipca, Seamus, smród zgniłego mięsa, schody...schody...schody, były wszędzie, jedyne co widział to cholerne, drewniane stopnie.
- Chelsi! Mój mały braciszek chyba przeholował! - głos był znajomy, przyjemne wspomnienie. Niezbyt silne, aczkolwiek stabilne ramię i w końcu wygodny, gustowny fotel...
- Michael...c-co do j-jasnej cholery robię w N-n...Nowym Yorku? - nie odpowiedział...pytający wzrok jego i uroczej Chelsea spotkały się.
- Masz i połóż się - szkło było lodowate.
- K-kartka? - wymamrotał ściskając kieliszek wódki, bardziej zdziwiony swoją reakcją niż pozostali.
- Leży na mojej szafce, chodź, zaprowadzę cię do łóżka - ciepłe dłonie...lodowata wódka, miękka poduszka i olbrzymia dziura w pamięci....
"Co się z nami dzieje?"
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 02-12-2010 o 22:42.
zodiaq jest offline  
Stary 02-12-2010, 22:56   #102
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
O szóstej dał sobie spokój z udawaniem, że jest w stanie zasnąć. Podniósł się i poszedł do pokoju Teodora.

-Obudź się – potrząsał przyjacielem, aż ten wyrwał się z objęć Morfeusza i otworzył oczy.

-Boże, Walter, jak ty wyglądasz? - Stypper podniósł się i chciał wstawać z łóżka.

-Leż, leż, Teodorze. Przepraszam, że cię budzę, ale muszę wiedzieć, o której będziesz dzisiaj wolny.

-Czemu pytasz?

-Byśmy pojechali do tej chatki, którą udało ci się zlokalizować.

-Nie wcześniej, niż po czwartej, Walterze. Nie zerwę się, bo mam spore zaległości w pracy. A chyba nikt z nas nie chce, żeby mnie wylali. Powiedz, co było na cmentarzu? Wyglądasz okropnie.

-Wiem, wiem. Opowiem ci wszystko w samochodzie. Po drodze. A teraz muszę iść. Śpij jeszcze, Teodorze. I do zobaczenia po południu.

Wyszedł z mieszkania i wziął kurs na adres Amandy Gordon, gdzie w ciepłym łóżku próbował wypocząć Hieronim Wegners. Zresztą po tym, czego Walter był świadkiem zeszłej nocy, Hieronim rzeczywiście miał prawo być zmęczony. Chopp również był wykończony. Nie zmrużył oczu ani na chwilę. Rzucił się na łóżko tak, jak przyszedł i przewracał się z boku na bok. Gdy tylko na chwilę zaczynał odpływać w otchłań snu, zaraz wybudzał się z niemym krzykiem na ustach, bo czuł, że coś mu siedzi na ramieniu. Cały czas czuł wszechobecny smród zgniłego mięsa. Świadomość, że mieszkanie jest zabezpieczone przed gulami, nie wystarczała. To, co ujrzał na cmentarzu było zbyt... nie, nie nieprawdopodobne, bo Walter nie miał problemów z wiarą w rzeczy, których nie da się wyjaśnić w racjonalny sposób, było zbyt sugestywne. Tak, to dobre słowo.

Księgowy, idąc z Hieronimem na cmentarz, spodziewał się „kulturalnej wymiany zdań” między Wegnersem, a stworem i starał się bagatelizować wszystkie aspekty związane ze strachem. „A, przesadzają oni wszyscy”. Okazało się jednak, że żaden gul się jeszcze nie pojawił, a Chopp już się trząsł ze strachu – no, ale to ze względu na scenerię, przecież każdy boi się chodzić nocą po cmentarzach. Kiedy nagle okazało się, że zamiast jednego gula, pojawiło się ich tam całe mnóstwo i obsiadło go z każdej strony. Ten strach, który wtedy zaczął czuć był jakiś taki niezwykły. Czuł, jakby był mu przez coś narzucony, ze wraz z pojawieniem się tych istot, w jego sercu zakwitł strach – o wiele większy, niż do tej pory. Obrzydliwość tych bestii, smród im towarzyszący i to coś, co wdzierało się do jego wnętrza, jakby za wszelką cenę chciało go dorwać, sprawiało, że doskonale wiedział, iż bez Wegnersa w takiej sytuacji, nie dałby sobie rady. Ale jakoś wcale nie było mu głupio się do tego przyznać. Był przekonany, że taki pyskaty Garett też by skapitulował.

Tym bardziej docenił moc Hieronima. Ale też i pozostałych – różnookich. To rzeczywiście była potęga. Na tyle duża, że nie pozwoliła mu zmrużyć oka ani na chwilę dzisiejszej nocy. Męka w łóżku była bez sensu – tu trzeba było dowiedzieć się, co to wszystko oznaczało.

Do drzwi Amandy zadzwonił kwadrans po siódmej. Wszyscy jeszcze spali, ale pokojówka oczywiście była na posterunku i zaprowadziła go do Wegnersa, który już się ubierał. Mimo to, Chopp zaczął od przeprosin: -Wybacz, jeśli cię budzę, ale nie mogłem spać, ani nic w ogóle. Musze pogadać o tym.

-To zrozumiałe.

-Nie... nie spodziewałem się tego, co tam zastaliśmy...

-Spokojnie Walterze, może najpierw powinieneś się odświeżyć. Amanda chyba nie będzie miała nic przeciwko, jeśli skorzystasz z jej łazienki.

-Może masz rację – Walter tak naprawdę dopiero teraz zdał sobie sprawę, że cały czas jest w tym samym ubraniu, co na cmentarzu. Nie wiedzieć czemu był umorusany, jakby co najmniej wykopał tam dwa groby. Czarne paznokcie, czarne sińce pod oczami i jeszcze resztki opuchlizny na twarzy. Jeszcze z dwa dni i będzie można zdjąć opatrunek z nosa, ale na razie był na swoim miejscu – czarny.

-Zaczekam na dole i poproszę o jakieś lekkie śniadanie dla ciebie – powiedział Wegners, jakby na pociechę.

-Najlepiej mocne śniadanie. Jakby co, to przyniosłem je nawet ze sobą - wyciągnął dwie piersiówki i gorzko się uśmiechnął. Złapał je w ostatniej chwili, wychodząc z mieszkania.

-Za wcześnie jak dla mnie, dziękuję - uśmiechnął się Hieronim.

To był jednak dobry pomysł. Co prawda, wskoczenie z powrotem w brudne ciuchy i brudny opatrunek nie było może nadzwyczaj higieniczne, ale Walter i tak poczuł się lepiej. Zszedł na dół, gdzie Wegners i Amanda już coś zajadali. Jak zwykle wszystko wyglądało schludnie i tak samo smakowało. Ale Chopp nie omieszkał okrasić posiłku czymś mocniejszym. Niestety, pił tylko on.

Wegners obserwował uważnie księgowego, aż się odezwał: -Szok. Na kazdgo dziala inaczej. I tak m ężnie to pan zniósł. Naprawdę.

-Spodziewałem się, jakby to powiedzieć, troszkę mniejszej ofensywy... - Walter nie wiedział do końca, czy użył dobrego słowa.

-Miałem wrażenie, że jest ich tam tysiące, że wypełniają cały cmentarz – na samo wspomnienie przeszły go ciarki po plecach. Wzdrygnął się.

-Było sześć samic. Kolonia w Bostonie jest dość liczna, ale niezbyt groźna.

-Niegroźna? To było niegroźne?

-Tak. Raczej .. jakby to powiedzieć . .. nie polują – Wegners również szukał odpowiednich słów. -Powiem tak: gdyby nie ja, rozszarpały by cię na strzępy, ale tak.. były niegroźne.

-Czy ty rzeczywiście z nimi rozmawiałeś?

-Tak. Rozmawiałem z nimi. Ale nie były zbyt rozmowne. Niestety.

-Za to potulne jak baranki... - Chopp powiedział to bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego.

Weszła pokojówka i doniosła jeszcze herbaty. Walter skorzystał z okazji, żeby nalać jeszcze szklaneczkę ze swojej piersiówki. Wczesna pora, zmęczenie, smaczne śniadanie – to wszystko sprawiało, że zaczynało być mu coraz cieplej, a na twarzy pojawiły się rumieńce.

-Naprawdę da się z nimi rozmawiać?

-Tak. Da się. Znaczna część z nich była kiedyś ludźmi, Walterze – Hieronim odpowiadał cierpliwie, choć pewnie wszystkie te pytania uważał za idiotyczne. -Dowiedziałem się jednego. Podlegają kuturbowi z innego miasta.

-Kuturbowi... zaraz masz na myśli "ludojada", nie tę firmę? - doprecyzował Walter.

-Mam na myśli samca. Te co wiedziałeś na cmentarzu były samicami. I tylka jedna ... hmmm... szamanka. reszta ... łowczynie – widać, że stara się dokładnie dobierać słowa. -Przepraszam za chwilę namysłu, ale niekiedy brakuje w ludzkiej mowie odpowiednikow ich stadnej hierarchii.

-Łowczynie... szamanka... byli ludźmi... jak to możliwe?

-Tego sekretu nawet mi nie udało się poznać, chociaż mieszkałem pośród nich trzy lata. Ale wiem, ze ma to coś wspólnego z umieraniem i jakimś rytuałem. Wiele legend określa ghoule jako nieumarłych, powstałych z grobów, jak wampiry. Nota bene, one też istnieją wiesz.

-Dzisiaj, obojętnie co powiesz - i tak ci uwierzę

Walter rozejrzał się ciekawie po stole, chwycił kawałek wędliny i pytał dalej: -Czy Kuturb... firma... czy oni próbują zamieniać ludzi w gule?!

-Możliwe, że to jest celem tej firmy.. Shumashur powiedziała jednak, że chodzi o coś, co nazywała ... hmmm.. misterium. Misterium ghouli.

-No właśnie, co ci dokładnie powiedziała? - Walter spytał z ożywieniem.

-Niewiele więcej ponad to, co ci przekazałem. Większa część naszej rozmowy to była próba dominacji i walka o ciebie.

-Czemu o mnie? Czego one ode mnie chciały?

-Myślały, ze jesteś ofiarą – całkiem poważnie kontynuował Niemiec. -Wiesz, niektóre potężniejsze rytuały wymagają takich elementów. Ale szybko wybiłem im to z głowy.

-Ofiarą? No, to naprawdę nieźle. W takim razie, Hieronimie, jestem ci winien podziękowania, bo w sumie uratowałeś mi życie dzisiaj w nocy...

-Nie żartuj, Walterze. Nie sądzisz chyba, że w jakimkolwiek momencie było zagrożone. Jeśli mielibyśmy problemy to obaj. Ale nie mogły nam nic zrobić i dobrze o tym wiedziały, nie wiedziały tylko ile o nich wiem.

-Skąd wiedziały, że nie mogą nam nic zrobić? Jak to pozycję? Nie mów mi tylko, że ty... że jesteś jednym z nich – na to odkrycie, Walter aż odsunął się na krześle.

-Hahahahaha. Skąd ten pomysł? - szczerze roześmiał się Wegners.

-Mówisz o pozycji w stadzie - musisz być jednym z nich.

-Jestem czarownikiem, w ich mniemaniu, kimś, kto może je przyzywać, narzucać im swoją wolę. Kimś, kogo szanują i boja się.

-Czy ty naprawdę z nimi mieszkałeś? Żyłeś w ich kryjówkach?

-Tak. Badałem ich kulturę i zwyczaje przez trzy lata.

-Krążą o tobie legendy w ich stadach? Znają cię?

-Znają. ta kolonia o mnie słyszała. Na szczęście – Hieronim również nie odmówił sobie ciepłego rogalika, którego popijał kawą. -Ale od dawna nie kontaktowałem się z nimi. Od momentu ... mojego wypadku - postukał się w protezę.

-Powiem ci szczerze, że to wydaje mi się bardziej nieprawdopodobne od samego ich istnienia. To jest jakieś groteskowe...

-Nie dziwię ci się. Trzeba być szaleńcem, by to zrobić.

-Ostatnio porównałeś je do lwów... To jak treser zwierząt, tylko dzikszych.

-To coś gorszego, Walterze. Nie będę cię oszukiwał. Aby zyskać ich akceptację robiłem... złe rzeczy – Hieronim w trakcie rozmowy nabijał fajkę. właśnie teraz skończył i buchnął dymem: -Bardzo złe rzeczy. Ale to było dawno i zapłaciłem za to wysoką cenę. Każdy popełnia błędy.

-Nie mów Hieronimie, ja na froncie też, za przeproszeniem babrałem się w gównie – Chopp również zaciągnął się dymem ze swojego papierosa: -Podsumowując, to i tak się cieszę, że poznałem tę szóstkę. Czy coś nam dało to spotkanie?

-Tak. Wiedzę, że nie są samodzielne. Nie samostanowią o sobie i swoim losie. Są poddanymi. I że są ludzie, tutaj w Bostonie, którzy... mają nad nimi władzę daną im przez kuturba. Ludzie noszący jegio kieł jako symbol więzi. Często ludzie mieszanej krwi.

-Kieł! Kieł jest u nas! - ożywił się Walter, a Hieronimowi błysnęły oczy. Walter pytał: -Czy jest więcej kłów?

-Tak. Kilka. Shumashur nie wie dokładnie ile, bo zapytałem ją o to.

-Ma go Lynch, albo Lafayette. Nie wiem. Możemy go wykorzystać?

-Możemy. Pomaga w uzyskaniu kontroli. Pozwala się komunikować. Ale ... ma swoją cenę.

-Czyli?

-Im dłużej go nosisz,, tym bardziej ... myśli kutruba ... przenikają twoją wolę. Tyle wiem. Ja mam podobny ... artefakt. tatuaż zrobiony krwią jednego z samców z okolic Grecji.

-Mógłbyś go... hm... pokazać?

-Hahaha. Nie zrozum mnie źle, ale wolałbym nie. Jest w takim miejscu. Powiedzmy, że jak mi go zrobiono nie siadałem dobrze przez pewien czas.

-Tak podejrzewałem – Chopp też się roześmiał.

-Wiec niech ten fragment rozmowy pozostanie pomiędzy nami. Wiem, ze dzisiejsza młodzież jest bardziej postępowa, ale ja urodziłem się w XIX wieku i mam swoje ... przyzwyczajenia.

-Jasne, Hieronimie – kolejna szklaneczka. -Co powinniśmy zrobić z tym kłem? Używać go? Zakopać? Jak używać?

-Najlepiej schować. Na razie.

-Gule za nim węszą.

-To oddać im.

-Myślałem, że u Hiddinka szukały może Artura, ale teraz mi się wydaje, że może chodzić o ten kieł – Walter dopiero po chwili zrozumiał, co powiedział Niemiec: -Zaraz. Oddać? Jedyną broń?

-Przestaną szukać. Mogę się tym zająć. Bez właściciela to tylko niegroźna rzecz. Chyba, ze to właściciel go szuka. Wtedy ... możemy .. zastawić pułapkę.

-Tylko co nam da taka pułapka? Złapiemy gula? I co dalej?

-Nie wiem. To faktycznie nierozsądne. Zatem - oddać lub ukryć.

-Pozwól Hieronimie, że podsumuję, jak ja to widzę...

-Oczywiście.

Walter wygodniej rozsiadł się na krześle, wyciągnął nowego papierosa i zaczął: -Jest jakiś kuturb - gul. Najprawdopodobniej gdzieś w Indiach lub innych rejonach, gdzie pływają statki Kuturba - firmy. On z daleka używa pewnych ludzi do tego, aby ci w kontakcie z tutejszymi gulami przygotowali teren po jakieś ich misterium... A wtedy przybędzie kuturb - gul i zacznie się coś strasznego... Powiedz mi, czy dobrze myślę?

-Chyba tak.

Chyba? Chyba? Przecież to oczywiste, że tak jest i Walter sam do tego doszedł. Trochę więcej entuzjazmu. A głośno powiedział: -Tylko teraz są dwa najważniejsze pytania: czym jest to ich misterium, no i co MY powinniśmy zrobić?

-Dowiedzieć się więcej. Każdy rytuał można przerwać. Zapobiec mu. To wydaje się być ... możliwe.

-Na moją logikę powinniśmy przede wszystkim przerwać kontakt między gulem samcem, a samicami. Czyli pozbyć się tych wszystkich ludzi. Zresztą, jaki oni mają w tym wszystkim cholerny interes?

-Pieniądze, moc, władza – Hieronim wymienił jak zwykle te same rzeczy, które zawsze działają motywująco na ludzi.

-Igranie nie wiadomo z czym... zawsze się kończy tak samo – Chopp powoli zaczynał odpływać we własne myśli. -Cholerni ruscy.

-Nie oni pierwsi myślą, ze można okiełznać takie moce.

-Co powinniśmy teraz zrobić?

-JA zajmę się próbą wydobycia czegoś więcej od Shumashur. - oznajmił Niemiec. -Wy dowiedzcie się czegoś więcej o samej fabryce, działaniach tych ludzi.

-Czy nie powiedziałeś, że nie chce za bardzo rozmawiać?

-Będę ... przekonujący. - w jego oku pojawił się dziwny, niebezpieczny błysk.

-Dla mnie na cmentarzu byłeś bardzo przekonujący. Dobrze, że na co dzień się tak nie zachowujesz.

-Strach rani bardziej niż kula, Walterze – Hieronim uśmiechnął się smutno. - Szczerze mówiąc nie .. czarowałem .. od wielu lat.

-Czyli zapewniamy ci rozrywkę na stare lata.

-Te sztuczki z lewitacją, z urokiem i z przyzywaniem ghouli o mało mnie ... nie zabiły. łatwo... przekroczyć granicę. Robię to, bo ich zachowanie jest wielce niepokojące.

-Nie miej nam tego za złe, Hieronimie.

-I nie chcę byście zginęli – Wegners zakończył monumentalnie.

To dobrze, że nie chce, żeby zginęli. Nikt z nich nie chce zginąć. Później przeszli już na lżejszy temat, czyli zeszłonocny występ u Lafayette'a. Z tego, co opowiadała Amanda, to na razie przełomu nie ma. Ot, wydarzenie towarzyskie. Może później... Może później te panny Callahan zaprowadzą ich tam, gdzie by chcieli.

Chopp bardzo podziękował za śniadanie, wstał i ukłonił się Amandzie. Przyznał się, że Teodor zidentyfikował chatkę z fotografii i dzisiaj tam jadą. Zaraz po południu: -Ale rozumiecie, że ja bez drzemki nie dam rady. Dlatego żegnam was i jeszcze raz dziękuję za śniadanie. Do zobaczenia.

Następną rzeczą, jaką pamięta, to budzenie przez Teodora: -Walter, Walter, wstawaj.

Wreszcie do niego dotarło, co się dzieje i podziękował Stypperowi, że nie odpuścił w budzeniu go. Szybko się przebrał w świeżą garderobę i, nie tracąc ani chwili dłużej, ruszyli w drogę. Przed nimi była ponad godzinna trasa, więc Chopp miał wystarczająco dużo czasu, by zrelacjonować wszystko Teodorowi. głównie skupił się oczywiście na wydarzeniach z cmentarza, bo te, rzecz jasna, frapowały go najbardziej. Wspomniał mu również, że jego mieszkanie zostało zabezpieczone przed inwazją guli i usilnie namawiał do ponownego czynnego włączenia się do śledztwa. Teodor słuchał uważnie, a Walter czuł, że się boi. Ale nie ma się co dziwić – każdy się boi.

-To już niedaleko. Co robimy – Stypper się odezwał po pięciu kwadransach jazdy.

-Mam pomysł... mamy koło zapasowe?

-Nawet trzy – odparł Teodor.

-Świetnie! Tuż pod ich domem przebiją nam się dwa, a my zapomnieliśmy przecież podnośnika i poprosimy ich o pomoc. Przy takiej wymianie kół zawsze jest trochę roboty, więc będziemy mogli z nimi pogadać.

Było wpół do szóstej wieczorem, kiedy samochód z dwoma mężczyznami zaczął zbliżać się do posiadłości Artura Zaprzensky'ego.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 07-12-2010, 09:28   #103
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Świat się kończy...

Świat się kończy, myślałem, z zadartą głową przypatrując się strzelistym sylwetom portowych żurawi w Cisco. Żółć. Czerń. Kolorowe robaczki obsiadające kadłuby niczym skorupiaki...

Co się dzieje z tym krajem...?! Czy nie ma wystarczającej ilości białych ludzi potrzebujących pracy?

Wyjąłem moją blachę z licencją detektywa i przyjrzałem się jej. To właśnie tutaj, w tym mieście, przyznano taką samą smoluchowi! Świat się kończy... Co dalej? Kolorowi będą głosować, dostawać wszelkie możliwe swobody? Może, kurwa, jeszcze kiedyś mamy mieć w Stanach prezydenta-czarnucha, co?!

Świat się kończy. Tylko papierosom można dziś ufać...Zaciągam się, przymykając oczy i chowając licencję na miejsce.

Wcześniej, po drodze tutaj starym zwyczajem założyłem sobie skrytkę pocztową w mieście i ukryłem w bezpiecznym miejscu zanotowany adres. Potem skierowałem się już prosto do portu. Nie było trudno dostać w okolicy drelich pracownika portowego - odpowiedni sklep znalazłem na jednej z portowych ulic, kuszących też barami gdzie z pewnością można było nagiąć nieco drakońskie prawo prohibicji. Było jeszcze jasno, ale rozglądając się wiedziałem że ta sama ulica po zmroku była zapewne pułapką na samotnych przechodniów.





W odrapanym sklepie który był nie większy niż mój kibel w Nowym Jorku zakupiłem drelich. Dzięki któremu nikt tu nie zwracał już na mnie uwagi. Węszyłem aż do zmroku, ale opłaciło się. "Blue Monkey" - zaświeciło mi się pod czaszką, gdy zobaczyłem odrapany napis na statku, o którym powiedzieć że pamiętał lepsze czasy to delikatny komplement. Taką właśnie nazwę widziałem już wcześniej, gdzie? Oczywiście, przy przeglądaniu papierów w biurze Kuturba. Rzuciłem peta w kałużę i przeniosłem wzrok na krypę. Na trapie jakiś pieprzony Hindus, albo ktoś w tym rodzaju, po którym już na pierwszy rzut oka widać było że nie jest pierwszym lepszym oprychem - ale zaporą, z którą należało się liczyć. Niecierpliwił się. Postawiłbym na to, że czeka na kogoś. Może na Artura? Tak czy nie, mój nos mówił mi że prędzej czy później młody dziedzic Hiddink wejdzie po tym trapie, albo z niego zejdzie.

Znalazłem idealne miejsce na obserwację, ale facet w drelichu siedzący na dupie cały wieczór - od razu pachniało to konfidenctwem. Zaraz obok, przy statku stojącym przy Blue Monkey, odbywało się przenoszenie mniejszych skrzynek, na które nie opłacało się angażować dźwigu, do magazynów. Nająłem się na szybko u szefa załadunku, na czarno, do pomocy przy przenoszeniu. Z początku nie chciał się zgodzić, ale zgodziłem się na śmiesznie niską stawkę - w jego ślepiach widać było już zysk...Tyle dla frajera - mówiły jego roześmiane, kaprawe oczka - a tyle do mnie do kieszeni. Bez papierów, rzecz jasna. Płatne od godziny...

Trochę ćwiczeń fizycznych zawsze się przyda. Nosząc, miałem możliwość stałej obserwacji Błękitnego Małpiszona, i to z bliska. Miałem zamiar robić to, dopóki nie dojrzę znajomej twarzy Artura ze zdjęcia - a nikomu tu chyba nie przeszkadzało w ładowaniu, że zapada noc. Do tego mogłem próbować zbierać plotki od towarzyszy niedoli. Gdybym nadto się zmachał, mogłem sobie pozwolić na małe opierdzielanie się, w końcu nie zależało mi na tej robocie. A jeśli się skończy, albo mnie wywalą, nikogo nie będzie już dziwić, że zlany potem robol siedzi na skrzynkach i pali jednego papierocha za drugim...

No, Artur, pomyślałem dźwigając kolejny ciężar razem ze skośnookim brzydalem, lepiej się pospiesz, zanim spodoba mi się ten job i zamiast cię wypatrywać, zdecyduję się zostać profesjonalnym tragarzem i jak każdy z nich będę miał cały świat, łącznie z tobą, głęboko w dupie.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 07-12-2010 o 09:35.
arm1tage jest offline  
Stary 07-12-2010, 12:22   #104
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Czekać. No tak. Pozostawało czekać. Herbert spojrzał na zegarek. Wstał i zaczął krążyć po pokoju ocierając chustką czoło. W Kalifornii było jeszcze cieplej niż w Massachusetts. Cholerne tropiki. Nalał sobie szklankę wody i wypił ciecz o metalicznym posmaku skorodowanych rur. Po pierwszym łyku sajgonki w jego brzuchu zaczęły tańczyć charlestona. Łapiąc się za obolały żołądek spojrzał przez okno na portową dzielnicę i poruszające się wolno żurawie. Gdzieś tam byli obaj. Garrett i Artur. Czy się spotkają? Oby. Za ścianą jakaś parka oddawała się z upodobaniem nierządowi, a rytmiczne skrzypienie łóżka drażniło jego uszy. Przedłużający się hałas Hiddink skwitował mruknięciem:
- Skończże już impotencie.
Spojrzał na zegarek, by odkryć ze zdumieniem, że minęła zaledwie minuta. Herbert miał wrażenie patrząc na cyferblat, że sekundnik odmierza czas wyjątkowo powolnie. Potrząsnął nawet zegarkiem.
- Zepsuł się, czy co?
Sięgnął ręką po szklankę, lecz wpół ruchu zmienił zamiar i chwycił za kapelusz. W recepcji zostawił wiadomość dla Dwighta i wyszedł.
Nie skierował się jednak do portu. Nie chciał przypadkiem wypłoszyć Artura. Poszedł w kierunku centrum. Musiał rozchodzić ból brzucha i ból głowy. Po jakimś czasie przywołał przejeżdżającą taksówkę ogólnoamerykańskim gwizdnięciem.
- Dokąd szefie? – spytał taksiarz o wyglądzie latynoskiego macho.
Hiddink spojrzał do notesu.
- Palace Hotel. Market Street.
Mężczyzna uniósł ze zdziwieniem brwi. To był jeden z najdroższych hoteli, a Hiddink w nieco wymiętym garniturze ze zbolała twarzą nie wyglądał w ogóle na dzianego gościa.



Podobne wrażenie odniósł portier otwierający drzwi i dziadek klozetowy wręczający ręcznik, a także kelner podający w restauracji szklankę wody mineralnej. Choć ten ostatni może miał nieco lepsze mniemanie o Herbercie, gdyż twarz Hiddinka już nie wykrzywiał ból. Sajgonki zostały bowiem już … zdymisjonowane.
Herbert wypił rozpuszczony w wodzie proszek na nadkwasotę i zamówił rosół. Dając kelnerowi napiwek, który rozwiał wszelkie wątpliwości fagasa co do pozycji majątkowej gościa.
- Panie Hiddink, a cóż to u licha Pan robi w San Francisco? – Herbert odwrócił się na dźwięk głosu. Nie tyle zdumiony tym, iż ktoś go tu poznał, ile tym, że pytanie zadano po niderlandzku.



Przed nim stał siwobrody staruszek w okularach w towarzystwie dwóch nieznanych mu mężczyzn.
Herbert uśmiechnął się wstając i wyciągając rękę na powitanie.
- Profesor Lorentz. Mógłbym Panu zadać dokładnie to samo pytanie. – odparł również po niderlandzku.
Uścisnęli sobie dłonie a Hendrik Antoon Lorenz powiedział przechodząc na angielski.
- To Panowie jest Herbert Hiddink. Wydawca którego firma do dziś nie zapłaciła mi 300 dolarów za przedmowę do książki Plancka. – stwierdził wcelowując z uśmiechem palec w pierś Herberta.
- Postaram się naprawić ten błąd zapraszając Panów na obiad. – Hiddink spojrzał na Lorentza wyczekująco.
- Poznajcie się Panowie. To jest profesor Johannes Diderik van der Waals. – Hendrik zaczął przedstawiać współtowarzyszy – A ten jegomość z pruskimi wąsami a la Bismarck to profesor Albert Einstein.
- Miło mi Panowie zapraszam. –
powiedział Herbert wskazując dłonią krzesła. – Jesteście Panowie fizykami?
- Pan zdaje się nie? – spytał mężczyzna uśmiechając się z pruskimi wąsami. – Szczęściarz.
- Jeśli o to chodzi, to nigdy nie miałem głowy do tego. Wystarczy mi wiedzieć, że jak coś upuszczę to spadnie. Na takiej fizyce się znam.
- Jest Pan zatem empirystą.
- Pragmatykiem. Próbowałem nawet przeczytać przedmowę Pana profesora Lorentza do tej nieszczęsnej książki Maxa Plancka, ale poległem w połowie tekstu. Obawiam się Panowie, że prócz innych fizyków nikt Was nie rozumie.
- O, jest jeszcze gorzej. –
stwierdził Einstein – Cała współczesna fizyka, to ledwie kilkudziesięciu ludzi. Sądzę, że zmieściliby się w jednej klasie.
- Jeśli chodzi o Twoją teorię Albercie, to w tej klasie byłoby może ze dwóch, którzy by ją zrozumieli. –
wtrącił się van der Waals.
- No to może mi Panowie wyjaśnia dlaczego czas na zabawie płynie niesłychanie szybko, a gdy na coś czekamy, to niesłychanie wolno? – wtrącił swoje trzy grosze Hiddink.
- Wszystko jest względne mój Panie. – odparł z uśmiechem Einstein. – Zależy to od obserwatora i jego odczuć. Czasoprzestrzeń się odkształca.
Herbert pokiwał głową z udawanym smutkiem.
- Niestety Panie Einstein, to się nie sprzeda.
Przez moment zapanowała cisza, a potem wszyscy czterech wybuchneli śmiechem.
Wbrew pozorom fizycy okazali się być zajmującymi rozmówcami i w ich towarzystwie czas płynął Herbertowi szybko. Starali się nie wpadać w swój zawodowy żargon i Hiddink był im za to niezmiernie wdzięczny. Gdy jednak pod koniec obiadu Lorentz i Einstein zaczęli się spierać o zachowanie pola elektromagnetycznego opisane równaniami Maxwella Hiddink grzecznie podziękował i wyszedł.
- Ciekawe …
Mruczał pod nosem przemierzając ulice San Francisco, by rozprostować kości.
- … co by powiedzieli, gdyby zobaczyli kukurba. Pewnie, że wzrok jest względny.
Gdy wreszcie dotarł do hotelu w dzielnicy portowej dowiedział się, że Garrett jeszcze nie wrócił.
Hiddink spojrzał na zegarek. Minęły dwie godziny, a czas znów zaczął się wlec.
- Pieprzona czasoprzestrzeń. – stwierdził kładąc się na łóżko.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 07-12-2010, 14:39   #105
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację

„Tiger Lillies” … Amanda nie była dobrze przygotowana na popis, który grupa dała w teatrze Vincenta. Obsceniczne dziwactwa z dużą dozą perwersji wzbudzały w niej odrazę i oburzenie. Nie rozumiała takiej „sztuki” i nawet jeśli ktoś miałby ją przez to nazwać ignorantką to nie zamierzała udawać. Zresztą nie ona jedna. Wielu z gości opuszczało teatr wyrażając słowa krytyki.
Amanda stanęła na chwilę z boku, odetchnęła głęboko i wychyliła do dna serwowanego w kieliszkach szampana. Nie przyszła tutaj dla przyjemności. Vincent zadał sobie wiele trudu, żeby zwabić siostry Callahan w to miejsce, a ona musiała sprawdzić jaki związek miały z tym co przydarzyło się Victorowi.
Odszukała więc gospodarza, który akurat zbliżał się do obu sióstr, pogrążonych w obserwacji jednego z rozwieszonych zdjęć i dyskretnie dołączyła do niego.
Vincent zagadnął:

- Są, rzeczy, których nie powinno się pokazywać w towarzystwie. Doprawdy skandal. Prosiłem, by tego nie wieszano, ale mój wpływ na to miejsce zdaje się topnieć z każdym dniem. Teatr żyje własnym życiem i coraz bardziej mnie przeraża. Zdjęcie? Och nie, nie mówię o tym nieszczęsnym duchu. Proszę spojrzeć na drugi plan. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że byłem w panien wieku, a te koszmarne wąsy naprawdę były wtedy modne. Przełom stuleci, wszystkim troszkę odbijało. Och, gdzie moje maniery. Poznały panie Amandę Gordon?
Uwaga obu panien skupiła się na chwilę na kobiecie. Świetny wstęp, pomyślała jeszcze Amanda o wypowiedzi Lafayetta zanim otworzyła usta.

-Wydaje mi się, że miałyśmy kiedyś przyjemność przy okazji jakiegoś bankietu. – powiedziała Amanda po tym jak wymieniły niewielkie skinienia głową.
Vincent porywał właśnie starszą z sióstr do tańca.
- Całkiem możliwe panno Gordon, bywamy w tak wielu miejscach – odparła z uśmiechem ta młodsza.
Głos Otylii był miękki i odpowiednio wymodulowany.
Amanda toczyła tzw. rozmowę podjazdową, taką jaką prowadzi się w salonach, kiedy próbuje się okazać swoje obycie towarzyskie. Otylia była wprawiona w prowadzeniu tego typu konwersacji. Rozmawiało się z nią lekko i przyjemnie. Na tyle, że bardzo szybko w ich otoczeniu znalazło się wielu rozmówców. Głównie płci męskiej.
Dopiero teraz panna Callahan mogła rozwinąć swoje skrzydła.
Po mistrzowsku manipulowała językiem ciała i słowami, zachowując przy tym pozory niewinności i delikatności i sprawiając, że towarzyszący jej mężczyźni rozgrzewali się do czerwoności. Amanda patrzyła zafascynowana na ten specyficzny salonowy taniec godowy wykonywany z wdziękiem i po mistrzowsku. W głębi duszy, po kobiecemu, zazdrościła Otylii takich umiejętności.
Przyjęcie rozkręciło się na dobre. Szampan lał się strumieniami, ludzie tryskali dobrym humorem. A grupa wokół Otylli Callahan powiększała się stopniowo. Amanda powoli sama zaczynała odczuwać wpływ mistycznego uroku, jaki Otylia rozdzielała otoczeniu. I nie tylko mężczyznom.
Czując kwiatowy, kuszący zapach perfum kobiety, skupiła swój wzrok na jej kształtnych, czerwonych ustach i zaczęła zastanawiać się jakby to było skosztować ich smaku. Widziała jak układają się w uśmiechu i czuła niemalże namacalnie ich ciepło, wilgoć i miękkość.
Potrząsnęła lekko głową jakby strącając niepokojące myśli. Ale wtedy jej wzrok powędrował na opiętą wieczorową suknią kibić i patrząc na atłas lejący się aż do samej ziemi pomyślała o aksamicie skóry ukrytej pod materiałem…
Uff…
Otylia Callahan była niebezpieczną kocicą. Amanda wzięła głęboki wdech i przeniosła uwagę na jednego z gości.

Wieczór zakończył się późno. Amanda zasnęła z głową pełną rozbudzonych nagle pragnień, sensualności o której nigdy nawet nie pomyślała.


***


Następnego dnia, mimo intensywnie spędzonego wieczora obudziła się bardzo wcześnie. Może to za sprawą Choppa, który zawitał do nich niespodziewanie, może z powodu dziwacznych snów, które męczyły jej tej nocy, a może po prostu dlatego, że sprawa Victora ciążyła jej bardziej niż mogłoby się wydawać i ciekawa była rezultatu rytuału przywołania ghouli?
Zanim ubrała się i przygotowała do spotkania, wydała pokojówce dyspozycję przygotowania śniadania. Wcześniej niż zazwyczaj.
A po jakichś 15 minutach schodziła już do jadalni, gdzie przy stole czekał na nią Wegner.

Profesorze czy rytuał przywołania udał się? Jak poradziliście sobie? Nic się wam nie stało? - spytała Amanda jak tylko usiedli i pokojówka podała kawę i kanapki na śniadanie.
- Wszystko w porządku. Udało się. Przybyły a my żyjemy.
Amanda wysłuchała przebiegu rytuału, ale każde słowo wywoływało u niej dreszcze.
- Przerażające - powiedziała po chwili milczenia. Walter z profesorem pałaszowali śniadanie, ale Amandzie odjęło właśnie apetyt. Sączyła więc tylko kawę i przysłuchiwała się dialogowi obu mężczyzn. - Kieł był schowany u Victora. Skąd mógł go mieć?
- Nie wiem. Niestety.
Wtrącała się tylko od czasu do czasu. Informacje przekazane przez Wegnera nie chciały zmieścić jej się w głowie. Jak to możliwe, że te kreatury wplatają się w społeczeństwo i koegzystują z ludźmi w jakiś sposób? Dlaczego nikt na to nie reaguje? I co planują te potwory w Bostonie?
- Czy Shumashur to imię? – spytała w czasie kolejnej pauzy
- Tak. Można to określić imieniem.
Łowczynie, szamanki. Do licha, przecież to jak z jakichś koszmarnych lektur dla obłąkanych dzieci…

Amanda zamyśliła się na chwilę. Spytać czy nie? W końcu zdecydowała się jednak i spytała cicho.

- Profesorze mam jeszcze jedno pytanie, choć może ono wyda się panu dziwne bądź nie związane z tematem. Na wczorajszym przedstawieniu doświadczyłam czegoś bardzo dziwnego. Przedstawiono mnie jednej z sióstr Callahan, tej, której zdjęcie przekazał mi Victor i która może mieć powiązania z ghoulami. No więc... nie wiem jak to określić... Ta pani wywiera przedziwny...hmmmm... sensualny wpływ na mężczyzn. - Amanda była trochę zakłopotana - Z jednej strony to zrozumiałe, ponieważ jest piękną kobietą, ale mężczyźni wydawali się być pod urokiem czegoś co zaczęłam wyczuwać i ja. I to do tego stopnia, że wywołało u mnie pragnienie dotknięcia jej skóry, skosztowania jej ust... Wie pan co mam na myśli - dodała szybko - To było bardzo dziwne. Czy spotkał się pan kiedyś z czymś takim? I uprzedzając pytanie, nie nie byłam pijana, ani nigdy nie czułam pociągu do kobiety.

Wegner był zbyt dużym gentlemanem by się uśmiechnąć. Ale na pewno te pytanie wprawiło go w lekka konsternację.

- Panno Gordon. To mogło mieć podłoże magiczne. Zaklęcie uroku miłosnego, lub coś podobnego. Pewien rodzaj istot i wiedźm czerpie swoją moc z ... aktu cielesnego.
- Właśnie dlatego pytam - zaczerwieniła się Amanda - mnie też nie wydało się to naturalne. Czy to możliwe? Wiedźmy? Czy można się temu jakoś oprzeć? Zwalczyć? Wolałabym przy ewtl. kontakcie z tymi pannami nie być ogłupiana....

- Tylko silna wola lub nie myślenie o tym, co się dzieje z umysłem. Ciężko o inną ochronę. Mogę też wykonać amulet, który nieco wzmocni pani naturalne zdolności.
- Hmm... każda forma pomocy będzie dobra profesorze. A czy... ale to pewnie głupie... - zawahała się na chwilę - czy ja również mogłabym się nauczyć od pana takiej magii? W sensie obrony oczywiście przed mocą ghouli. - i po chwili dodała - Całkiem zapomniałam. Victor przekazał mi pewną księgę o Kuturbie. Chętnie ją panu pokażę po śniadaniu.

- Nauczyć tej, tak zwanej magii moze się każdy. Nie każdy jest jednak na tyle szalony, by jej używać. Są … pewne konsekwencje. Niebezpieczne konsekwencje, panno Gordon. Jednak amulety ochronne i tego typu sprawy to inna para butów. Szczególnie teraz, kiedy wasze działania przecięły wasze losy z .. mocami, o których niewielu ludzi wie.

Cóż.. nie miała złudzeń, że ta… magia jest łatwa i przyjemna, ale czy była gotowa na jakieś konsekwencje?

- Zdaję się w tej kwestii całkowicie na pana zdanie, profesorze. I dziękuję jeszcze raz za wszystko co robi pan dla Victora.


Śniadanie dobiegło końca. Chopp planował małą wycieczkę na farmę, na której mógł się pojawić nowy trop, profesor zajął się księgą i przygotowaniami do tworzenia amuletów ochronnych, a Amanda dopiwszy kawę udała się do gabinetu wuja.
Przejrzała jego wizytownik, wyjęła jeden z kartoników i wybrała zapisany na nim numer.

Pokojówka, która właśnie niosła świeże ręczniki do pokoju profesora usłyszała strzępek rozmowy.

- Pan Starsky? Dzień dobry, Amanda Gordon z tej strony – chwila milczenia i ponownie – a tak, dziękuję, u mnie wszystko w porządku. Chciałabym poprosić o małą przysługę…

Amanda zadzwoniła do detektywa, z którego usług poprzednio czasem korzystał jej wuj. Był to człowiek sprawdzony, na którego solidność mogła liczyć.
Zleciła mu sprawdzenie sióstr Callahan. Gdzie bywają, co robią, z kim najczęściej się widują. Może uda się dowiedzieć jak dostać się na tajemnicze wieczorki w ich domu i co tam się dzieje. Po raz kolejny pchała się w kłopoty, ale czy Victor nie zrobiłby tego samego dla niej?

Tymczasem profesorowi na pewno przyda się pomoc…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 07-12-2010, 22:44   #106
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp


Boston, popołudnie 9 lipca 1921 r

Samochód zjechał na boczną drogę i podskakując na wybojach przemierzał teraz obsiane płodami rolnymi pagórkowate pola rozciągające się wokół Bostonu. Samotne farmy, małe wioski i mnóstwo zieleni. Marzenia o domku na przedmieściach spełniane przez nielicznych.

Byliście coraz bliżej świńskiej chlewni Artura Zaprzenskyego. Widać było już farmę położoną na niewysokim wzniesieniu. Oprócz znanej ci ze zdjęcia chaty było tak też kilka innych zabudowań. Stojąca kilkadziesiąt metrów od domu sporej wielkości szopa, jakaś obora i długa chlewnia. Widzieliście, że przed zamkniętą szopą stoi ciężarówka oraz czarny ford T, a na polach obok farmy pasie się kilka koni i krów.

Teodor spojrzał na ciebie i zwolnił, a kiedy przed oczami ludzi z farmy zasłaniały was krzaki, zatrzymał wóz, wyjął nóż, wyszedł i zrobił dwie dziury w oponach. Słyszałeś, jak powietrze z sykiem wylatuje z dętek. Stypper wskoczył za kierownicę i ruszył dalej.

Powietrza w kołach zabrakło w pobliżu drewnianego płotu odgradzającego farmę od drogi



Teodorowi udało się zatrzymać auto, mimo niebezpiecznych fiksacji, w które wszedł pojazd. Zgasił silnik i wyszedł na zewnątrz przyglądając się fordowi T jakby dopiero co go zobaczył.

Ty wyszedłeś za nim.

Od strony farmy, w stronę płotu, szedł jakiś mężczyzna ubrany w farmerski strój – flanelową koszulę w kratę i wysokie spodnie z szelkami. W rękach trzymał opuszczoną dubeltówkę – zgodnie z amerykańskim prawem obrony ziemi.

Podszedł w waszą stronę a wy o mało nie prychnęliście śmiechem widząc jego gębę.



- Co się zesrało ? – zapytał niezbyt inteligentnie.

Zobaczyliście, że wasze pojawienie się zaintrygowało jeszcze dwóch mężczyzn.

Jeden z nich zakrył szybko plandekę stojącej obok szopy ciężarówki, jakby chciał coś ukryć przed niepożądanym wzrokiem. Drugi, straszy mężczyzna o nieco za długich, siwiejących włosach opadających mu na ramiona, ruszył powoli w waszą stronę. Kiedy podszedł bliżej bez trudu zobaczyłeś rękojeść colta wystającą mu z boku.

- Co jest Teddy – rzucił w stronę „zębatego”. – Panowie zabłądzili?

- Auto się zesrało, tatko – odpowiedział Teddy nadal zafrasowany tym wydarzeniem.

Długowłosy podszedł do płotu i przez chwilę przyglądał się wam niepokojącym, przenikliwym spojrzeniem.

- Co panowie tutaj robią? – zapytał bez ogródek nie siląc się na uprzejmość w głosie. – To teren prywatny i nie życzę sobie intruzów na mojej ziemi.

Teodor spojrzał na ciebie, najwyraźniej dając ci znak, byś mówił.

Tylu uzbrojonych ludzi na jednej farmie i jakiś zasłaniany ładunek na ciężarówce. Dałbyś sobie rękę uciąć, że właśnie trafiliście na nielegalną bimbrownię. Charakterystyczny odór chlewu zabijał zapewne jeszcze bardziej charakterystyczną woń zacieru.

Niedobrze.

Jeden błąd i wezmą was za policjantów. Nie wiedzieć czemu przypomniały ci się zasłyszane gdzieś opowieści o szalonym farmerze z Teksasu, który skarmiał szczątkami swoich ofiar liczne stado świń. A wielkość chlewni Zaprzenskyego nie dawała złudzeń, że tyle świń mogło spokojnie przeżuć i ciebie, i Teodora, i jeszcze zostałoby im miejsce w bebechach na jakiś deser.


Leonard Lynch

9 lipca 1921, Nowy York, przed południem

Spałeś bardzo długo, aż osłabiony organizm poradził sobie ze zmęczeniem.
Kiedy się obudziłeś nikogo nie było w domu.

W kuchni znalazłeś kanapki przykryte talerzem i klucz na stole. Obok nich była karteczka.

„Leo. Musiałem wyjść. Wrócę późno w nocy. Masz zapasowe klucze do mieszkania. Czuj się, jak u siebie.”

Zjadłeś, sięgnąłeś po inną karteczkę i zadzwoniłeś pod zapisany na niej numer. Po krótkiej rozmowie wiedziałeś już, co robić dalej.

* * *

Port nie zmienił się od czasu, kiedy pędziłeś przez niego na złamanie karku z jakimś drabem za plecami. Nadal był hałaśliwym, ludnym miejscem. Mewy skrzeczały, trymerzy i sztauerzy harowali w pocie czoła, maszyny transportowały różnorakie ładunki. Patrząc na te jazgotliwe miejsce bez trudu mogłeś uwierzyć w to, że kiedyś Nowy York zdystansuje Boston w wyścigu o prymat największego morskiego portu wschodniego wybrzeża.

„Big Fred” znikł. Odpłynął. Jak się dowiedziałeś w kapitanacie i od pracujących w pobliżu portowców podniósł kotwicę góra dwie godziny temu. Jest teraz gdzieś na Atlantyku i jeśli dopisze mu szczęście dopłynie w dwa tygodnie do Marsylii.

Z czystym sumieniem opuściłeś port i skierowałeś się w kolejne miejsce, na umówione spotkanie.


* * *

Godzinę później siedziałeś już naprzeciwko Jasona Branda. Jego ciemne oczy patrzyły na ciebie przenikliwie. Ten mężczyzna onieśmielał cię. Bardzo przypominał ci ojca – ta sama surowość w rysach twarzy, spojrzeniu, postawie. Zapewne był kiedyś mundurowym – policjantem lub zawodowym żołnierzem – nim nałożył garnitur.

Siedzieliście na ławce w słynnym Central Parku, skąd Jason obserwował grę w szachy.

- Tak więc, młody człowieku, w czym mogę ci pomóc? Jak miewa się pan Garrett i pan Chopp? Czy stan zdrowia tego drugiego uległ poprawie?



Herbert J. Hiddink

San Francisco, 9 lipca 1921r

Spotkanie z fizykami w zdecydowany sposób poprawiło twoje samopoczucie. Co jak co, ale cała trójka okazała się być nad wyraz inteligentna i czas z nimi faktycznie upłynął nadspodziewanie interesująco.
Gdyby nie niespokojne myśli o Garretta i rezultaty jego myszkowania w porcie oraz niepokój, jaki powodowała jego nieobecność, czułbyś się znacznie lepiej. Odgłosy zabawy w pokoju za ścianą litościwie „zagłuszył” puszczony na cały regulator patefon.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=7Fwo3s6J_dY&feature=BF&list=PL367670B53B1C 101A&index=12]YouTube - Joseph C Smith's Orchestra - Yellow Dog Blues (1919)[/MEDIA]

Einstein miał rację. Od razu czas jakby jakoś szybciej popłynął.

Leżąc na łóżku chyba na chwilę się zdrzemnąłeś.

Śnił ci się dziwny sen.

Leciałeś znanym ci bombowcem. Wysoko, ponad ciemnymi burzowymi chmurami. Odnosiłeś wrażenie, jakby były one żywą istotą. Pradawną i nieczułą na ludzkie zmartwienia i kłopoty. Samolot przecinał powierzchnię chmur, niczym jakiś pasożyt.

Chciałeś zwrócić uwagę pilotowi na to, co czyni, nim wzbudzicie gniew owej istoty. W końcu pilot odwrócił się w twoja stronę ukazując twarz Artura. Twój syn uśmiechnął się, a potem ku twojemu przerażeniu zmienił w paskudnego stwora, który obezwładnił Łośka. Ghoula – jak nazywali z uporem te stworzenia mniej rozsądni z waszej „ekipy śledczej”.

- Wszystko jest względne, ojcze – powiedział Artur – ghoul głosem Einsteina, a ty obudziłeś się spocony i z ciężkim żołądkiem.

Sajgonki jednak nie skapitulowały. Po prostu przemieściły siły i przygotowały się do kolejnego natarcia.


Dwight Garrett

San Francisco, 9 lipca 1921r, wieczór

Skrzynie ważyły swoje, ale najczęściej tachaliście je po dwóch. Tobie do pomocy przypadł barczysty i zarośnięty mruk o gębie buldoga, od którego fizycznie znacznie odstawałeś, kondycyjnie zresztą również. Znałeś jednak ten typ ludzi. Straszny z gęby, lecz łagodny w środku. Kiedy złapała cię pierwsza zadyszka burknął coś tylko pod mięsistym nosem ale spokojnie poczekała, aż ci minie.
Przy kolejnej wiedziałeś już, że nazywa się Bill. I ze to skrót od William.

Hindus na „Blue Monkey” nadal stał na swoim miejscu, lecz założyłbyś się, że gdyby miał zegarek i umiał go używać, to zerkał by na niego raz za razem.

W końcu jednak doczekałeś się. Po trzech godzinach noszenia skrzynek z nabrzeża do zacumowanego obok „Małpiszona” frachtowca noszącego nazwę „Oceania”. Czułeś, że potrzebujesz odpoczynku i szklaneczkę lub dwie czegoś mocniejszego. Już dawno nie pracowałeś tak intensywnie w tak krótkim czasie. Jednak, co by o tym nie sądzili czytelnicy poczytnych nowelek, praca detektywa to przede wszystkim myślenie i czekanie, a wszelkie siłowe i dynamiczne rozwiązania zdarzają się równie nieczęsto, że nie ma sensu z ich powodów codziennie uprawiać biegów na długie dystanse.

Było już ciemno. Nabrzeże oświetlały jedynie elektryczne lampy, lecz wiele jego fragmentów pozostawało w mroku. Snopy świateł nadjeżdżającej ciężarówki omiotły okolicę. Z początku wziąłeś rozklekotany samochód za jeszcze jeden portowy transport, lecz wtedy ciężarówka zwolniła i zatrzymała się nieopodal obserwowanego przez ciebie okrętu.
Z szoferki wyszły dwie osoby, a cztery kolejne wyskoczyły z chronionej brezentem budy.
Hindus ruszył im na spotkanie, a ty zaordynowałeś sobie i Billowi kolejną przerwę.

Na szczęście dla ciebie ekipę z ciężarówki oświetlała dobrze pobliska latarnia tak więc bez trudu mogłeś obserwować całą scenę. Czterech ludzi z samochodu zaczęło zdejmować z ciężarówki jakieś skrzynie i od razu kierowali się z nimi na statek. Kierowca ciężarówki stał obok samochodu i palił papierosa, a drugi mężczyzna z szoferki rozmawiał z Hindusem. I wtedy go rozpoznałeś. To był Artur Hiddink. Zapuścił brodę, wyglądał na dużo szczuplejszego niż na fotografii, lecz to nie mogło zmylić twojej czujności. Zawsze znany byłeś z tego, że co, jak co ale „oko i nochal to Garrett ma, że ho, ho”.

Chłopak wymienił kilka zdań z podenerwowanym Hindusem i zbywając go wzruszeniem ramion ruszył w stronę trapu prowadzącego na „Blue Monkey”. Hindus wyładował swoją złość na tragarzach z ciężarówki ponaglając ich do szybszej pracy i ruszył za Arturem na statek.

Była dziewiąta wieczór.


Amanda Gordon

9 lipca 1921, Boston,

Dzień mijał leniwie. Walter wpadł, jak po ogień i równie szybko opuścił twój dom. Zaraz po jego wyjściu Hieronim poprosił cię o możliwość krótkiej drzemki. Ty spożytkowałaś ten czas na odświeżenie znajomości z dobrym, bostońskim detektywem. Na tyle skutecznym i dyskretnym, że pod nieobecność Garretta wydawał się być doskonale stworzonym do roli, jaką miał odegrać.

Takich spraw, jak zlecenie detektywistycznej usługi nie załatwia się przez telefon, więc jakieś trzy godziny później siedziałaś na przeciwko Starskyego w małej kawiarence w centrum Bostonu. Hieronim, już w miarę wypoczęty,– korzystając ze sposobności wybrał się do miasta z tobą i zwiedzał teraz pobliską galerię sztuki. Umówiłaś się z nim, że kiedy skończysz spotkanie, dołączysz do niego i razem wrócicie do domu.

Starsky nie wyglądał na detektywa. Bardziej na urzędnika i to czyniło go naprawdę skutecznym. Niewielu ludzi byłaby w stanie określić jego twarz innym słowem niż „zwyczajna”, co dawało mu przewagę w akacjach typu – obserwacja i śledzenie. Podczas lekkiego lunchu obgadaliście szczegóły zlecenia i podpisaliście stosowną umowę. Starsky nie należał do tanich, lecz byłaś pewna, że każdy zainwestowany dolar zwróci ci się jak należy.

Jutro wieczorem otrzyma pani wstępny raport, panno Gordon – zakończył Starsky spotkanie podając ci dłoń.

* * *

Popołudnie zeszło ci z Hieronimem. Niemiecki uczony był ciekawy miasta. Interesował się szczególnie sztuką i starymi budynkami, których jednak nie było w mieście z jego perspektywy zbyt wiele. Początkowo nawet cię to oburzało, lecz w końcu uświadomiłaś sobie, ze miasta w Europie mają nawet ponad tysiącletnią przeszłość. A najstarsze w Ameryce są znacznie, ale to znacznie, młodsze.

Poza obiektami sztuki odwiedziliście też kilka antykwariatów, gdzie Hieronim szybko zawiązał nowe znajomości. Najwyraźniej maniacy historii potrafili rozpoznać się w tłumie „zwykłych” ludzi. To, z jaką łatwością Wegner zdobywał zaufanie ludzi, miało w sobie coś niepokojąco przypominającego Otylię Callahan.

Do domu wróciliście wczesnym wieczorem. Na stole w kuchni czekał na ciebie kolejny kosz róż. Z karteczką zapisaną kwiecistym stylem i zaproszeniem do opery na wtorkowy wieczór. Miałeś zatem dwa dni, by poszukać jakiegoś wykrętu.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-12-2010 o 09:16.
Armiel jest offline  
Stary 11-12-2010, 01:09   #107
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Achhh... trochę inaczej Walter sobie wyobrażał spotkanie na farmie. Że ludzie będą przyjaźni i zaproszą ich na herbatę i lepiej się poznają. Później mogłoby się okazać, że skrywają jednak gdzieś głęboko jakąś straszną tajemnicę.

Niestety, spodziewany romantyzm planowanej akcji, a przede wszystkim wyczekiwane efekty, nie przyszły. Od razu zostali osaczeni. Facet z nadzwyczaj wyeksponowanymi pozostałościami po czymś, co nazywamy zębami, może rzeczywiście nie był straszny, ale długowłosy typ, który miał być jego ojcem, nie wróżył nic dobrego. Chopp miał wrażenie, jakby z Teodorem przeszkodzili w czymś ważnym. Szybkie opuszczenie plandeki na ciężarówce sugerowało, że coś ważnego – nie do końca legalnego – będzie stąd zaraz wyjeżdżać. Albo właśnie przyjechało.

Wszystko wskazywało na bimber. Tyle się o tym słyszało, że wieś to zagłębie bimbrowników. Że wszystko, co pije się w mieście, nielegalnie pędzi się na wsi i do tego ten świński odór. Walter miał jednak nadzieję, że świnie mają zabić zapach nie wódki, ale guli. Po jakąś cholerę w końcu ta fotografia wylądowała u Artura. Trzeba by znaleźć jakiś pretekst, pod którym można by tu było przyjechać jeszcze raz; wejść do tego domu. Albo przynajmniej do szopy.

Tylko jak to zrobić, kiedy gospodarz już od progu powitał ich strzelbą. Trzymał ją co prawda opuszczoną lufą do dołu, ale gościnności przez to mu nie przybywało. Był tak jakby wściekły. „Trzeba załagodzić sytuację, bo nam się dostanie, a przecież nie o to chodzi”.

Długowłosy był coraz bliżej nich. Był pyskaty i wrogo nastawiony – to jasne, ale na pewno nie miał oczu w różnych kolorach. Oba były piwne, jak cholera i starały się odstraszyć intruzów. Walter zaczął działać:

-Panowie, po co te nerwy. Widzicie co się stało... A z tego, co się orientuję, mój przyjaciel, Teodor, nie wziął podnośnika - nie pomoglibyście?

-Co tu robicie? To droga prywatna – przebite opony jakby nie robiły na nim wrażenia. Bał się – to pewne. Dlatego był taki cięty i podejrzliwy.

-Jak to prywatna? Naprawdę? Jechaliśmy tędy i... pfff... w coś musieliśmy wjechać. Mówiłem Teodorze, że to nie ta droga – Chopp mówiąc to, chodził wzdłuż samochodu i z udawaną nerwowością kopał w uszkodzone koła. Teodor również doskonale wszedł w swoją rolę.

-Może weźmiemy drąga i podniesiemy wasz złom a wy wymienicie kola? - facet nieco się uspokoił, jakby zrozumiał, że tu o nic więcej nie chodzi, tylko przejezdni mają mają małą awarię - Macie zapasowe?

-Tyle na szczęście to mamy. Dzięki za pomoc.

-Teddy, idź po drąga. Mike, kuźwa, rusz tu dupsko. Panom miastowym trza pomóc – ojciec Teddy'ego wydał polecenia i robota ruszyła do przodu. Walter i Stypper musieli się nieźle uwijać, bo pomoc wieśniaków rzeczywiście kończyła się na znalezieniu drąga i podniesieniu samochodu. Walter przez cały czas zastanawiał się, co mógłby zrobić, żeby zyskać na czasie i czegokolwiek się dowiedzieć. Gdyby ten trójzębny Teddy został tu sam... Widać było, jakby był trochę przygłupi, czy jak. W każdym razie robota przy wymianie kół sprawiała mu frajdę i można było go pociągnąć za język. Na pewno wyrzuciłby coś z siebie z czystej głupoty. Ale był tu cały czas ten cholerny Mike – zresztą też nie miał kolorowych oczu – lepiej nie ryzykować więc zadawania nieostrożnych pytań. To jeszcze nie moment na: „Hej, a nie ukrywacie tu guli?”

Robota jednak dobiegała końca i trzeba było coś wymyślić, inaczej wyjadą stąd z niczym. Jedyne, co udało się zaobserwować księgowemu to jeszcze jakieś dwie, trzy osoby, ale raczej poukrywane po zabudowaniach i ciężko z tej odległości było stwierdzić, czy są w ogóle zainteresowane tym incydentem, czy nie za bardzo.

Długowłosy też stał cały czas w pobliżu. Gdy byli gotowi do odjazdu, Walter podszedł do płotu i dał mu znać, żeby też się przybliżył. Teodor w tym czasie usiadł za kierownicą i uważnie przyglądał się farmie.

-Czego? - odezwał się ojciec. Wyraźnie nie był zachwycony perspektywą rozmowy z nieznajomym.

-Dziękujemy za pomoc, panie... - Walter mimo wszystko wyciągnął do niego dłoń. Siwiejący z pewnym wahaniem, ale w końcu odwzajemnił gest Waltera; może na coś liczył w zamian za pomoc. Jego dłoń była brudna i brązowa: -Zaprzansky.

Walter nachylił się jeszcze bardziej przez płot. Głos ściszył do konfidencjonalnego szeptu. Udawał przy tym, że rozgląda się, czy aby nikt inny go nie słyszy: -Ja jestem Dzikowsky i chciałem przy okazji podpytać, czy nie mógłby mi pan pomóc jeszcze bardziej... no, skoro już się poznaliśmy, rzecz jasna... bo widzi pan... widzi pan, w mieście jest taki facet, który nazywa się Vincent Lafayette. Jest Francuzem. Słyszał pan może o nim?

-Nie. Co mnie kuźwa jakieś żabojady obchodzą. Czego, pan, kuźwa, chce ode mnie?

-Ooo, pytam, bo on jest dość znany w mieście, więc mógł pan coś słyszeć. Zresztą na pewno pan słyszał. Prowadzi taki teatr. Dość spory teatr. Widzi pan, to nie jest taki zwykły teatr, tylko, jak to mówią, magiczny teatr. Czarodzieje, seanse spirytystyczne i takie wariactwa. Ale najważniejsze jest to, że na publiczności też siedzą często odszczepieńcy... no i żeby to wszystko miało ręce i nogi, Lafayette musi ich jakoś gościć – po wypowiedzeniu ostatniego słowa, Chopp zatrzymał się i wpatrzył w twarz farmera. Kiedy nie zauważył żadnych oznak zrozumienia, próbował dalej: -Gościć. Rozumie pan?

-Nie, kuźwa. Nie rozumiem – no tak, jakże inaczej miał odpowiedzieć.

-Przez cały ten ciężki czas, kiedy, niestety, nasz rząd zabrania nam pewnych przyjemności... Vincent korzystał z usług jednej kobiety, która zapewniała mu dostęp do wszystkiego, co chciał... - Walter zawiesił głos, żeby znowu odczytać twarz długowłosego, ale był chyba bez szans. Kontynuował: -Niestety zdarzyło się, że ją zamknęli. No i teraz pan Żabojad, jak go pan określił, ma poważny problem. Bo ubywa mu widowni w teatrze.

-Niech se inna dziwkę znajdzie. Co mnie jakiś kurwiszon obchodzi?

-Tu nie chodzi o dziwkę, a raczej o... - Walter jeszcze bardziej nasilił rozglądanie się, czy aby nikt inny go nie słyszy. -Bimber. Rozumie pan. Może pan słyszał o kimś w okolicy, kto... no rozumie pan... Od razu oczywiście zaznaczę, że Vincent potrzebuje tego dużo.

-A co niby ja mam z tym kuźwa wspólnego? - albo udawał głupiego, albo rzeczywiście na pace ciężarówki siedzą gule, a nie butelki.

-A nic. Podobno na wsi jest łatwiej o to, niż w mieście.

-Ale nie tutaj, kuźwa. My tu świnie hodujem.

-Mówi się, że dużo na wsi się pędzi tak na większą skalę, więc pomyślałem sobie, skoro już tu zajechałem, że może pan coś słyszał. Żabojad naprawdę dobrze płaci i niemałe ilości bierze - jest w potrzebie.

-Raczej się żeś pan machnął. Ktoś panu głupot nagadał – długowłosy splunął gęstą flegmą. Walter aż musiał odsuwać stopę, bo flegma spadła niebezpiecznie blisko jego buta.

-No przestań pan, nie powie mi pan, że nikt tu się tym nie zajmuje... mam polskie korzenie, wiem gdzie szukać wódy. Przysłać go – księgowy zdawał się wcale nie słuchać, co mówi Zaprzensky. Cały czas uważał, że ten kłamie.

-Ostatni raz panu mówię, źle pan żeś trafił. Niech ten pana zasrany żabojad szuka se w mieście, jak go rura suszy.

-Dobra, dobra, człowieku – to chyba nie miało większego sensu na dłuższą metę. Walter podniósł ręce w geście poddania się i zaczął oddalać się od płotu w stronę auta. Farmer znowu splunął.

Chopp wsiadł do auta i ruszyli dalej. Powoli. Nie spieszyło im się. W końcu byli na cholernej przejażdżce.

Teodor prowadził, a Walter na głos rozmyślał o farmie Zaprzenskich: -Bimbru raczej tu nie pędzą. Ale coś ukrywają. Tylko co?

-Cholera wie. Ale są dobrze zorganizowani. Jak te siwy splunął, to ten koleś przy furgonetce gnata wyjął. Jak s;plunął drugi raz, schował – powiedział Teodor. -To pewnie szajka bimbrowników. Można im nalot zrobić. Dać cynk gliniarzom.

Walter nie dawał jednak za wygraną. Takie wyjaśnienia i rozwiązania go nie satysfakcjonowały: -Teodorze, spójrz na to ze swojej strony, nie miałeś z tym wszystkim takiego fizycznego kontaktu, jak pozostali, więc możesz trochę ocenić z zewnątrz. Czemu Artur Hiddink miał fotografię tej chaty? Pozostałe zdjęcia się sprawdziły - miały związek ze sprawą.

-Nie mam pojęcia. Może... była ważna.

-Bimbrownicy? I nie chcieli handlować? Nie pasuje mi to.

-Nie chcieli bo nas nie znają. Mogli nas wziąć za gliny i prowokatorów. To dość niebezpieczny biznes. Mogą pracować dla kogoś. I dla nikogo poza tym.

-Nie sądzę, byłem wiarygodny. Byłem, prawda? - spojrzał pytająco na Teodora. Szukał w jego twarzy potwierdzenia, że wykonał dobrą robotę.

-Nie wiem. Całą uwagę koncentrowałem na pozostałych. Wiesz, że jeden sukinsyn miał cię ciągle na muszce. Leżał w szopie,z a sianem

-To ilu ich tam było?.

-Sześciu może siedmiu.

Cały czas oddalali się od farmy. Ale powoli. Chopp odwrócił się do tyłu i obserwował zmniejszające się budynki oraz teren wokół: -Szkoda, że teren nie sprzyja przyjrzeniu się bez zauważenia.

-Lornetka i tamte dwa wzniesienia. Ale to ograniczone pole tak, czy siak – odpowiedział Teodor,jakby już wcześniej o tym myślał.

-Siedmiu uzbrojonych facetów... - Chopp dalej myślał na głos. -Nie możemy tego zostawić. Może Wegners mógłby tu podjechać, żeby zobaczyć, czy czegoś nie wyczuwa.

-Drugi raz to większe ryzyko – zauważył trzeźwo Teodor.

-Czy ty możesz jakoś sprawdzić, czy ten cały Zaprzensky nie ma czegoś w kartotekach, jako właściciel nieruchomości?

-Sprawdzę.

-Ja namówię Vincenta na całodzienną obserwację. Ty jutro pracujesz?

-Tak.

Niby wszystko mieli ustalone: Teodor spróbuje się dowiedzieć czegoś więcej o Zaprzenskich, a Walter cały dzień spędzi z Lafayettem na obserwacji tej cholernej farmy.. Ale księgowy wciąż nie mógł zaznać spokoju i jakieś myśli kołatały mu się tu i ówdzie. Nagle krzyknął do Teodora: -Stój!

-Boże, co się stało? - zapytał Stypper, gwałtownie hamując.

-A ciężarówka? Spisałeś numery?

-Pewnie, że tak, a co myślisz, że jestem amatorem?

-To na pewno możesz coś się o niej dowiedzieć w kartotekach i takich tam...

-Pewnie, że mogę.

-No, to mamy przynajmniej jakiś punkt zaczepienia – odetchnął księgowy, a Teodor znowu ruszył.

-Czekaj! - Stypper ponownie nacisnął gwałtownie hamulec.

-Co teraz?

-Ale ja jestem głupi. Przecież oni ewidentnie szykowali coś tam do wywózki. Może jednak powinniśmy zaczaić się gdzieś tutaj, zaczekać na nich i pojechać za nimi?

-Możemy, ale nie ma pewności, jaką drogą pojadą.

-Jakbyśmy wjechali za te wzgórza... stamtąd byśmy ich widzieli - tylko później trzymać się w bezpiecznej odległości – Walter z minuty na minutę był coraz bardziej podekscytowany. -Po co czekać do jutra? Jutro, to może mają cholrną siestę przez cały dzień i gówno się dowiemy. Co ty na to?

-Jestem za, Walterze – powiedział Stypper, wykręcając forda w kierunku wzgórz. -Zawsze byłeś szalony. Dzięki tobie oddział nigdy się nie nudził. I to mnie w tobie najbardziej pociągało.

Jechali powoli. Tutaj pośpiech nie był wskazany. Ważne było to, żeby nikt ich nie zauważył, a oni, żeby widzieli wszystko. Co prawda, wkrótce będzie się ściemniać, ale wyjeżdżającej ciężarówki nie przegapi się nawet w środku nocy.

Wzgórza rzeczywiście okazały się być dobrym miejscem. Farma była jak na dłoni. Daleko, bo daleko, ale przynajmniej nikt ich nie widział. Obaj pożałowali, że nie wzięli ze sobą żadnej wałówki. Nie przewidzieli takiego biegu wydarzeń. Ale byli dobrej myśli. Podekscytowani czekali, aż ciężarówka wyruszy.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 12-12-2010, 19:48   #108
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
"Jason Brand"
Powoli i dokładnie przeżuwał każdy kęs olbrzymiej kanapki...przy okazji starając się wykrzesać cokolwiek, chociażby błahą myśl...wspomnienie...kim...
Ostre, drobne kamyczki i trzeźwiące, nocne powietrze
Opadł na fotel.
" Dalej Leo...przecież pamiętasz...
..właśnie "

Trzy lata wcześniej, Uniwersytet Bostoński

- Z całym szacunkiem dla panów, przyjęcie takiej osoby do grona studentów...
- Co ma pan na myśli mówiąc "takiej osoby"?!
- Proszę się nie unosić panie Lynch - syknął Prood odchylając się na mahoniowym krześle.
Murlin siedział niewzruszony wpatrując się w pudełko cygar
- Czy może pan dać nam chwilkę na osobności? - rzucił po chwili nieprzyjemnego milczenia.
Drzwi zatrzasnęły się z głośnym hukiem. Lemuel głośno westchną po czym oparł łokcie o mosiężne biurko - Zrozum, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek dogrzebałby się do przeszłości tego chłopaka...opinia publiczna rozerwałaby mnie i tą placówkę na strzępy...
- Poręczę za niego...
Murlin był widocznie zmęczony tą rozmową.
- Do jasnej cholery Prood...zrozum, nie można ręczyć za kogoś, kto połowę swojego życia spędził na kozetce u psychologa i w pieprzonym kaftanie bezpieczeństwa.
Prood nic nie odpowiedział, w ciszy i skupieniu wpatrywał się w pooraną zmarszczkami twarz rektora.

*

Gmach był kompletnie pusty, z gabinetu dobiegały jedynie mocno przytłumione skrawki rozmów...szesnasta.
Na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wzdrygnął się, po czym spojrzał na ojca...
- Anglicy w-właśnie zaczynają p-przerwę na herbatę - wypalił...olbrzymia sylwetka wgniatała go w drewniane oparcie...wywoływała lęk i przerażenie, opuścił głowę...
Drzwi znów się otwarły.
- Ach, tu jesteś - przyjazny głos wyrwał go z odrętwienia - gdzie twój ojciec?
- Musiał w-wyjść - mruknął odwracając wzrok w kierunku olbrzymich drzwi na końcu korytarza.
- Mhm...więc, Leo...masz ochotę na krótki spacer?

Teraźniejszość, port Nowy York

- Big Fred? Dwie godziny temu ostatni z załogi wszedł na pokład i podnieśli kotwicę. Dziwie się, że nie zrobili tego wczoraj, kiedy jakiś wariat chciał się im włamać na pokład.
- W-włamać?
- Tak przynajmniej mówili moi pracownicy. Oczywiście ten brodacz się wykręcił...pewnie nie chcieli policji na pokładzie, dzień przed wypłynięciem. Ah i statek zawinie do portu w Marsylii za dwa tygodnie...pomyślałem, że będzie chciał...pan to wiedzieć, z uwagi na nasze wczorajsze spotkanie - facet wyraźnie gapił się na kieszeń studenta...
"A nie mówiłem?"


Dziesięć lat wcześniej - Zakład Psychiatryczny św.Walentego, Boston.


- 22 maja 1911, pacjent Leonard Lynch, prowadzący Douglas Weston. Z relacji rodziców, można wnioskować iż chłopak cierpi na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, po tygodniowej obserwacji w naszej placówce, mogę śmiało potwierdzić wczesną diagnozę przyjaciela rodziny Lynchów - doktora O'Phelana, który zajmował się tym przypadkiem przez około pół roku, aż do swojej śmierci na przełomie jesieni i zimy 1909. Z jego notatek wynika iż pacjent wykazuje większość symptomów wskazujących na osobowość mnogą. O'Phelan w zapiskach ujawnił również swoją fascynację przypadkiem młodego Lyncha, twierdząc iż jest to, cytuję "Najdziwniejszy wariat jakiego kiedykolwiek poznałem". Przez kolejne kilka miesięcy postaram zapoznać się z obydwoma stronami dziecka, wspólnie z doktorem Pirellim podjęliśmy decyzję o natychmiastowym rozpoczęciu terapii farmakologicznej.

Teraźniejszość, Central Park, Nowy York.
Pogoda sprzyjała wszystkim tym, którzy postanowili spędzić popołudnie wygrzewając się w parku. Brand już na niego czekał - pierwsze uczucie, jakiego doznał po spojrzeniu na mężczyznę to lęk...w pewnym stopniu bał się Jasona, podobnie jak swojego ojca...
Bez słowa uścisnęli sobie dłonie, po czym opadli na ławkę:
- Tak więc, młody człowieku, w czym mogę ci pomóc? Jak miewa się pan Garrett i pan Chopp? Czy stan zdrowia tego drugiego uległ poprawie? - silny, emanujący władczością, stanowczy ton...tak, Brand przypominał mu jego ojca.
- T-tak...przynajmniej mi się tak wydaje - wymamrotał onieśmielony, po czym starając się nieco otrząsnąć z niemiłego uczucia spojrzał na hasające po okolicy dzieci - co do p-pana Garreta...o-obecnie razem z panem Hiddinkiem są w San Francisco - kątem oka zauważył, jak brwi mężczyzny podnoszą się w akcie zdziwienia. - trafili tam n-na ślad Artura...syna pana Hiddinka.
- Rozumiem, a ty? Co tu robisz?
- Szczerze powiedziawszy sam do k-końca nie wiem - zaśmiał się nerwowo, po czym spojrzał na rozmówcę - pamiętam jedynie skrawki m-mojej podróży, jakimś sposobem wylądowałem w pociągu Kurtuba, który d-dowiózł mnie aż do Nowego Yorku - twarz Jasona, mimo iż ciągle kamienna, zdradzała zaintrygowanie słowami studenta - w-wagon, w którym jechałem, wyładowany był k-kołami zębatymi i innymi c-częściami produkowanymi w f-fabryce Duvarro Spocket.
- Co się stało z ładunkiem?
- Odpłyną, n-na pokładzie "Big Freda" i zmierza d-do Egiptu.
- Interesujące, widzisz chłopcze też nieco popytałem i dowiedziałem się ostatnio ciekawej rzeczy o tym...Kurtubie - mężczyzna rozłożył się nieco luźniej na ławce - z tego co mówiłeś przez telefon, studiujesz antropologię na Uniwersytecie Bostońskim, prawda?
- T-tak.
Brand kiwną z zadowoleniem głową
- Więc pewnie słyszałeś o Morganie Vivarro?
- Nowojorski a-antropolog, specjalizuje się w k-kulturach indoeuropejskich - odpowiedział bez namysłu.
- Widzę, że odrobiłeś pracę domową...otóż, dowiedziałem się iż ów Vivarro udał się jakiś czas temu na badania prowadzone w prowincji Orisa w Indiach. Jego sponsorami są Fundacja Złote Indie z Wielkiej Brytanii i oczywiście Kurtub. Poczyniłem małe kroki w kierunku rozgryzienia tej sytuacji, jednak jedyne co na razie udało mi się zrobić, to umówić spotkanie z Teresą Vivarro - córką Morgana. Wydaje mi się, że lepszym wyjściem będzie, jeśli ty udasz się na to spotkanie jako mój przedstawiciel, mimo wszystko lepiej znasz się na tych naukowych aspektach.
- C-cóż, wie pan, t-to może być dla mnie mały p-problem.
- Zawsze rób rzeczy, które są dla ciebie kłopotliwe młody człowieku - powiedział Brand, wpatrując się w Lyncha z wrodzoną surowością.
Leo nieznacznie kiwną głową, po czym podał kartkę z numerem telefonu do mieszkania Michaela.
- Świetnie, zadzwonię jeszcze dziś i omówię z tobą szczegóły spotkania...ach i mam jeszcze jedno pytanie.
- T-tak?
- Słyszałem, że udało ci się dostać do Victora. Jak on się czuje?
Chłopak ciężko westchnął.
- J-jest z nim źle, c-ciągle faszerują go jakimiś l-lekami...ledwo mnie rozpoznał.
Jason, jedynie przerzucił wzrok z szachistów na Lyncha:
- Miło było cię poznać, Leonardzie. - uścisnął mu rękę, po czym niespiesznym krokiem ruszył szeroką alejką.

"Czujesz się świadomy....Leo?"
Spacer po mieście, obserwacja tłumów ludzi, drobne zakupy, lekki obiad i powrót do mieszkania Michaela, gdzie oczekiwał na telefon Branda.
Plamy w pamięci powoli, leniwie wypełniały się mieszankami zapachów, obrazów i dźwięków...
 
zodiaq jest offline  
Stary 13-12-2010, 13:52   #109
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Wczorajsza wycieczka z profesorem po Bostonie dała jej się w kość. Amanda już dawno nie była tak aktywna fizycznie. Forma Wegnera za to była do pozazdroszczenia. Nic więc dziwnego, że następnego dnia obudziła się z lekkimi zakwasami w mięśniach.
Postanowiła dlatego, dłużej niż zazwyczaj w ostatnim czasie, poleniuchować w łóżku. Profesor zapowiedział jej już wczoraj, że zje śniadanie u siebie, bo chce trochę poszperać w księgach jej wuja i to jej bardzo odpowiadało.
Ostatnie dni obfitowały w wydarzenia i kobieta chciała je sobie przemyśleć. Po pierwsze musiała ostatecznie pozbyć się adoracji Wagonowa. Wegener tylko potwierdził jej obawy i mimo, że Wagonow zachowywał się wobec niej do tej pory elegancko, wiedziała, choćby na przykładzie Portera, na co go stać.
Powoli zaczynała nawet czuć obrzydzenie do róż.
Jak zniechęcić na dobre starego lowelasa? Udawana choroba tylko na chwile mogła jej pomóc. Musiała zacząć spotykać się z innym mężczyzną. Dużo młodszym mężczyzną.
Wilcox od dawna już zalecał się do Amandy, ale ona uważała go do tej pory za zbyt młodego i lekkodusznego. Teraz te przywary mogły stać się atutem. Chłopak był inteligentny, rozrywkowy i fizycznie ja pociągał. Postanowiła napuścić na niego Julię.
Po drugie ciekawa była co uda się wyszperać na temat sióstr Callahan detektywowi. Miała nadzieję, że znajdzie jakiś punkt zaczepienia i że będzie mogła dzięki temu dowiedzieć się co siostry miały wspólnego z poczynaniami Victora.
Chopp także był w trakcie rozgryzania jednej ze wskazówek jej kuzyna. Razem z Teodorem zaryzykowali wypad na wieś. Jaką rolę miała spełniać farma świń w planie Kuturba?
No i wreszcie czekała z niecierpliwością na wieści od Herberta i Dwighta. Czy udało im się bezpiecznie dotrzeć do San Francisco? Czy odnaleźli Artura Hiddinka?

Tak, dzisiejszy dzień mógł przynieść kolejne nowiny. Zadzwoniła więc po pokojówkę i poprosiła o śniadanie.
Świeża kawa i chrupiące rogaliki z dżemem przywołały nareszcie uśmiech na usta Amandy. Był lipiec, nie miała nawału pracy, mogła więc spokojnie zaplanować dzień.
Tak jak zamierzała, tuż po śniadaniu sięgnęła po telefon i wybrała numer Julii. Przyjaciółka nie kazała długo na siebie czekać. Amanda postanowiła zaprosić ją na zakupy i wizytę w salonie urody i tam przedstawić planowany zamiar uwiedzenia Wilcoxa. Julia przyklasnęła tej inicjatywie. Umówiły się o 11:00 w Domu Mody Lloyda, w City.
Tymczasem wysłała Wagonowowi liścik dziękczynny i zarazem odrzucający zaproszenie, a tłumaczony złym stanem zdrowia.

Amanda wyszykowała się do wyjścia i poinformowała profesora o swoich planach. Nie protestował. Amanda odniosła wrażenie, że chętnie pobędzie jeden dzień sam.

***



Przedpołudnie i południe minęło jak z bicza trzasnął. Buszowały z przyjaciółką na letnich przecenach, kupując znaczące ilości fatałaszków i bielizny. Julia była znawczynią w dziedzinie mody i Amanda chętnie słuchała jej rad. Musiała się jakoś przygotować na obecność w wielkopańskim światku, mając na względzie ewentualne kontakty z Otylią i Modestą.
- Mówię ci moja droga, że wyglądasz bosko w tej kremowej sukience – powtarzała Julia, a Amanda ufała jej gustom.
Panna Wellington przyrzekła jej również pomoc w spotkaniu z Wilcoxem. Obiecała jutro zorganizować małe party ogrodowe i ściągnąć na nie amanta.
Takie tempo odpowiadało Amandzie. Im szybciej pozbędzie się Wagonowa tym lepiej.

Po obiedzie, który skonsumowały w małej przytulnej restauracji, Julia wróciła do siebie, a Amanda postanowiła zadzwonić do detektywa i umówić się na wieczorne spotkanie. Okazało się, że Starsky uwinął się szybciej niż zamierzał i że chętnie spotka się za godzinę żeby omówić wyniki.
Zaprosiła go więc do siebie do domu.
Powrót nie zajął wiele czasu. Boston był dzisiaj wyjątkowo przychylny jej planom.
Zdążyła się jeszcze odświeżyć, zanim dzwonek do drzwi oznajmił przybycie gościa.

Zaprosiła detektywa do saloniku i poczęstowała kawą i ciastem.
Starsky zaczął od informacji, które sama zdążyła już wyszperać.

Mówił o tym, że są w pierwszej setce najbogatszych ludzi w Bostonie (w okolicach połowy tabeli). O tym, że Modesta jest muzykiem i kompozytorką, a Otylia sybarytką. Że mają spory majątek, który pozwala im na dostatnie i wolne od trosk życie.
Amanda pomyślała, że nadmiar pieniędzy nigdy nie wychodzi na zdrowie.
Modesta jest cicha i nie ma o niej zbyt wielu informacji. Była zaręczona, lecz jej niedoszły mąż zginął podczas Wojny i od tej pory Modesta mniej udziela się towarzysko.
Otylia za to, to istna diablica. Tuszowano sporo skandali sercowych z jej udziałem, rozbiła już kilka małżeństw. Próbuje sił w malarstwie, lecz z mizernym skutkiem. Informacji o jej skandalikach jest naprawdę wiele. Pasjonuje ją "nieznane" - tarot, duchy, spirytyzm i inne dziwactwa. Miała nawet burzliwy romans z dużo starszym okultystą Bostońskim niejakim Pickmannem, który dwa lata temu zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach

Tutaj dzwonek w głowie Amandy zadźwięczał na alarm. Skoro młodsza Callahanówna miała takie ciągoty, mogła też zainteresować się magią i ghoulami.
Potem Starsky przeszedł do informacji związanych ze spotkaniami, które podobna odbywają się w domu sióstr.
Detektyw potwierdził te przypuszczenia. Faktycznie odbywają się dość tajemnicze spotkania. Zapraszane są jedynie te osoby, które są zaufane. Detektywowi udało się dotrzeć do jednej z owych tajemniczych gości - jednak wiadomości pozyskanych nie uważa za wiarygodne. Ponoć pije się tam, pali opium i uprawia nieskrepowany seks z nieznajomymi w basenie. Zdaniem owego informatora Modesta nie bierze udziału w tych orgiach, ale Otylia bardzo chętnie z nich korzysta. Goście nie zdradzają swojej tożsamości, nie wiedzą z kim uprawiają nierząd. Noszą maski zwierząt - rogatych satyrów.
Zaproszenie można dostać jedynie od Callahanówny. Amanda skrzywiła usta. Spodziewała się czegoś w tym rodzaju, ale miała nadzieję, że spotkania mają trochę inne podłoże. Tak czy inaczej było warto to sprawdzić. Tylko jak zdobyć zaproszenie?

Z zamyślenia wyrwał ją Starsky. Detektyw przygotował na koniec największą sensację.
W sądzie co prawda nie toczy się żadna sprawa, w którą zamieszane byłyby obie kobiety (poza skandalami Otylii oczywiście) lecz Starsky jest pewien, ze ktoś wysoko postawiony, może nawet kilka osób siedzi mocno "w kieszeni" dziedziczek fortuny. Na pewno zatuszowano już kilka spraw. W tym jedno zejście śmiertelne - ciało prawdopodobnego gościa imprezy u dziewczyn, znaleziono w innej części miasta - upozorowano zabójstwo na tle rabunkowym. Siostrom niczego jednak nie dało się udowodnić, a media i inne instytucje nie podjęły żadnych poważnych kroków - na poszlakach które miały nic by z tego i tak nie było.

Amanda otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Niezły bigos i niezłe towarzystwo.
Podziękowała Starsky’emu i uregulowała rachunek. Kiedy detektyw opuścił jej dom, usiadła w fotelu i zastanawiała się co dalej zrobić z fantem, który ciążył jej na sercu.
Wtedy zadzwonił Lafayette. Z kolejną sensacją. Vincent otrzymał zaproszenie od Modesty. Na tajemnicze prywatne przyjęcie, na którym, jak zacytował z karteczki, ma się przygotować na "szokujące doznania przy których występ w jego teatrze to szkoła dla panienek z dobrego domu”. Przyjęcie miało odbyć się 15 lipca, w kolejny piątkowy wieczór.
- Amando mogę zabrać osobę towarzyszącą. Może się skusisz? – w głosie Vincenta słychać było lekką ironię, ale Amanda wiedziała, że nie do niej była ona skierowana.
- Dobrze Vincencie. Wybiorę się z tobą, zwłaszcza, że dowiedziałam się paru niezwykłych rzeczy o naszych gospodyniach, które warto zrewidować. – tu przekazała Lafayettowi kilka szczegółów z rozmowy z detektywem.
Informacje zrobiły wrażenie.
Kiedy zakończyli rozmowę Amanda poczuła się trochę lżej. Do przyszłego piątku pozostał jeszcze kawałek czasu. Mogła zająć się pracą i sztuką uwodzenia urodziwego Wilcoxa oraz czekać na wieści od pozostałych Badaczy.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 14-12-2010, 12:47   #110
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Czekanie dłużyło się nieznośnie i z nudów Herbert zaczął krążyć po pokoju ze złożoną gazetą w polowaniu na muchy. Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie zobaczył Garretta.
- No i ... - spytał z niepokojem w oczach.
Dwight rozsiadł się ciężko, niemalże osuwając się na siedzeniu. Długo nie odpowiadał, ale łapał oddech. Potem pierwszeństwo miał papieros, a na końcu, gdy cierpliwość Hiddinka była już naprawdę na wyczerpaniu, odezwał się zmęczonym głosem:
- Jeszcze pytasz... Rozmawiasz z Garrettem, facet. Znajdę poszukiwanego nawet u diabła w dupie.
Zaciągnął się i kontynuował, dość lakonicznie:
- Twój syn jest w porcie, na krypie nazwanej Blue Monkey. Zgodnie z rejestrami portowymi statek wychodzi w morze 14 lipca o 4 rano. Mamy mniej niż 5 dni. Moja propozycja...- powiedział Dwight - ...jak tylko Artur opuści statek, musimy go przechwycić, zastraszyć bronią i wywieźć do Bostonu. Jeśli jest omamiony przez tamtych, żadne negocjacje nie pomogą, nawet prowadzone z ojcem. Potrzebny będzie wynajęty wóz i Ty jako kierowca, ale najlepiej by syn rozpoznał cię dopiero na pokładzie samolotu.
- Może lepiej byłoby go ogłuszyć, albo podać mu środek usypiający? Boję się, że jego szaleństwo jest na tyle wielkie, że może nie wystraszyć się wycelowanej w niego broni. Może mu się pokażę na osobności i gdy stanie zaskoczony ogłuszysz go od tyłu, albo uśpimy go ... bo ja wiem? Chloroformem? -
spytał Hiddink niepewnie.
- Też brałem pod uwagę jego szaleństwo. Środek usypiający byłby najlepszy...- wzruszył ramionami detektyw - ...tyle że możemy mieć problemy, by dostać taki w obcym mieście w ciągu paru dni. Jeśli by się udało, byłoby idealnie.
Popatrzył poważnie na Hiddinka...
- Jeśli nie...Szczerze mówiąc myślałem o pistolecie, sądząc że nie będziesz zachwycony gdybym chciał po prostu zdzielić twojego syna w łeb. Takie uderzenia...Wiesz, ich skutku czasem do końca nie da się przewidzieć...
- Okej. Chloroform, jak i ciężarówkę biorę na siebie. Potrzebuję na to kilka godzin. Ty sprawdź, jak możemy się niepostrzeżenie zbliżyć do Artura. -
Hiddink wpakował sobie cygaro do ust by zając czymś drgające nerwowo ręce. - Podróż samolotem może nie być taka prosta. Co innego przewieźć na lewo dwóch pasażerów, a co innego porwanego, nieprzytomnego gościa. Chyba jesteśmy zdani na ciężarówkę.
Herbert odetchnął z ulgą teraz miał zajęcie. Mógł poświęcić myśli planowaniu, a nie zadręczaniu się o Artura. Zamknął oczy próbując ogarnąć nagle rozgonione myśli. Nie miał kompletnie wprawy w porywaniu ludzi, ale wiedział, ze musi wszystko dokładnie zaplanować. Był już wieczór i wiele nie dałoby się zdziałać, jedynie to co można.
Hiddink ciężko wstał z fotela i kiwnął głową Garrettowi.
- Najpierw chloroform. – rzucił wychodząc.
Zszedł do recepcji, by porozmawiać z portierem. Na szczęście na służbie był ten sympatyczniejszy.
Herbert nachylił się do niego i szepnął przesuwając po blacie zielony papierek.
- Zaciąłem się przy goleniu. Potrzebuję lekarza, ale takiego niezbyt ciekawskiego. Dasz mi adres.
Banknot szybko zmienił właściciela.
- Mat Goldberg 13 Powell Street. –
padła krótka, rzeczowa odpowiedź.
Dom pod wskazanym adresem okazał się być odrapaną starą kamienicą, a pan Goldberg wstawionym i ubranym w poplamiony garnitur jakimś na oko sześćdziesięcioletnim mężczyzną.
- Pan do mnie? – spytał próbując skupić wzrok – Komornik?
- Nie. Pacjent, a właściwie … klient. Dam panu to … -
Herbert wyciągnął kolejny banknot – za buteleczkę chloroformu.
- A po co … -
Golberg okazał się jednak ciekawski.
- Będę podlewać kwiatki. – pospieszył Herbert z odpowiedzią.
Lekarz podniósł dłoń na znak, ze aluzja do niego dotarła.
Wkrótce ściskając buteleczkę w dłoni Hiddink wrócił do pokoju. Nie bez satysfakcji kładąc ją na stole przez Garrettem. Cała operacja zajęła mu jakieś dwadzieścia minut.
Następnego dnia wstał wcześnie rano. O dziwo po raz pierwszy od dłuższego czasu przespał bez przerw całą noc.
Wpierw poszedł do miejscowego oddziału Citibanku, by podjąć trochę gotówki. Jego rezerwy bowiem zaczęły się wyczerpywać. Następnie kupił u gazeciarza przewodnik po San Francisco, by odszukać adres jakiegoś szpitala psychiatrycznego i gazetę z ogłoszeniami motoryzacyjnymi. Dotarł do szpitala uniwersyteckiego. W biurze zaś poprosił o dokumenty jakie trzeba wypełnić, by umieścić krewnego w szpitalu. Dziewczyna z którą rozmawiał była tak miła, że dała mu dodatkowo komplet druków sądowych z wnioskiem u ubezwłasnowolnienie, ba nawet mu pokazała jak wyglądają wypełnione i zatwierdzone wnioski. Hiddink podziękował i gdy tylko wyszedł natychmiast zanotował na gorąco dane sędziego i lekarzy z komisji. Narysował też odręcznie, na tyle na ile zapamiętał pieczątki. W drodze powrotnej do hotelu spytał taksówkarza o zakład zajmujący się wyrobem pieczątek i zamówił je kupując przy okazji czerwony tusz.
Potem … potem była przerwa na obiad. Długa przerwa. Miał więc czas zjeść i spokojnie przejrzeć ogłoszenia. Potrzebował ciężarówki i dobrego lakiernika.
Tu już nie było tak prosto. Dopiero za trzecim razem trafił na coś odpowiedniego.

Za to lakiernik trafił mu się od ręki. Przyjął zamówienie bez pytań, choć klient miał fanaberie, by mu przemalować ciężarówkę na szpitalny ambulans i to na następny dzień. Po prawdzie to wziął za to ekstra kilka bilecików z Citibanku.
Zmęczony Hiddink wrócił do hotelu po drodze odbierając pieczątki. Idąc korytarzem usłyszał stukot maszyny do pisania, która uświadomiła mu, że o czymś zapomniał. Zastukał więc do drzwi zza których wydobywał się hałas.



- Tak? – otworzył mu czarnowłosy mężczyzna.
- Herbert Hiddink. Mieszkam kawałek dalej. – powiedział wyciągnął dłoń.
- Barton Fink. – odpowiedział z pewną nieśmiałością.
- Słuchaj Bart mam prośbę. Pożyczyłbyś mi swoją maszynę na wieczór? Muszę napisać pismo do urzędu, a bazgrzę jak kura pazurem. Mógłbyś?
- Teraz?
- Nie no jasne, że nie. Wpadnę za godzinę. Okej? Byłbym wdzięczny. Jesteś pisarzem?
- Scenarzystą.
- Palisz?

Fink uśmiechnął się.
- Czasami.
Hiddink wręczył mu cygaro.
- Spróbuj tego. To za godzinę?
- Za godzinę.

Hebert wrócił w końcu do siebie i zaczął wypełniać druki, stawiać pieczątki i zamaszyste podpisy raz prawą, a raz dla niepoznaki, lewą ręką. Gdy już przyniósł od Finka maszynę mógł się zająć spokojnie pisaniem polecenia przewiezienia pacjenta Artura Hiddinka na prośbę rodziny ze szpitala uniwersyteckiego w San Francisco do Tauton State Hospital w Massachusetts.
W końcu przerwał przyglądając się rozłożonym na hotelowym stole papierom.
- Chyba wszystko. Teraz kolej na Garretta. Co mi przyszło na stare lata. Nie dość że fałszerz, to jeszcze kidnaper.
Zaburczało mu w brzuchu. Organizm domagał się nagrody za ciężką pracę.
 
Tom Atos jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172