lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Felidae 29-12-2010 21:45

Tłum ludzi i dziennikarzy nie zaskoczył jej. Wiedziała, że sprawa jej kuzyna będzie na pierwszych stronach gazet. Było jej żal Victora. Wystawiony na widok publiczny jak jakiś pospolity przestępca. Nie zasługiwał na to. Atmosfera była nerwowa. Nie chciano już wpuszczać ludzi na „widownię” sali rozpraw. Na szczęście jako krewna nie miała problemów z dostaniem się do środka. Przecisnęła się pośród obecnych i zajęła w końcu miejsce w jednej z ławek.
Na sali rozpoznała kilka osób. Była pewna, że i one ja rozpoznają, ale to w tej chwili było mało ważne. Pojawili się oczywiście Chopp, a dalej Duvarro oraz Figgins a także, co było już większym zaskoczeniem - sekretarz Wagonowa, który pomachał jej wesoło ręką. Na szczęście samego Wagonowa nie było. Skinęła tylko lekko głową. Rozglądała się dalej. Zauważyła w dwóch rzędach kilka znanych jej z widzenia osób z uczelni , w tym przedstawiciel rektoratu. Amanda dostrzegła również ... Modestę Callahan. Siedziała z boku, spięta. Ciekawe dlaczego? Raczej nie zwróciła na Amandę uwagi. Może nawet nie poznała? No i w końcu zauważyła sporą grupę dziennikarzy. Ludzie dyskutowali, panował ogólny rejwach i zamieszanie.

A potem wprowadzili Victora. Wyglądał ... potwornie. Wychudzony, zaniepokojony, niedogolony, we wdzianku więziennym. Amandzie zaszkliły się oczy, szybko jednak otarła je chustką.
Tłum natomiast oszalał. Na widok Victora posypały się obelgi i wyzwiska. Na szczęście sędzia dość szybko położył temu kres. Zaczął się proces. Amanda z nerwów szarpała i miętoliła chusteczkę w dłoniach. Przypomniał jej się proces jej brata.
Pierwsi świadkowie złożyli swoje zeznania - wdowa po policjancie, który zatrzymał Victora. Jego koledzy. I wreszcie Dominik Duvarro, który popłakał się na oczach publiki pokazując piękne zdjęcie bratanicy.
Sam Victor odmówił zeznań - głosem tępym, otumanionym. Co oni z nim zrobili? – myślała Amanda
Zeznania złożyły kolejne osoby pogłębiając relacje Victora i Angeliny Duvarro. Świadkowie ich związku. I napięć w nim występujących - "koledzy" z pracy mówiący o tym, jak zaniedbywał swoich obowiązków, wścibska sąsiadka, gospodyni domu itp itd. Amandzie od wszystkiego kręciło się w głowie. Jak ci ludzie mogli tak mówić o tym człowieku wcale go nie znając? Szargali tez pamięć samej Angeliny. Budził się w niej głęboki gniew.

Proces trwał ponad trzy godziny. Jego rezultatem, dzięki sprawnemu działaniu obrońcy i dość mizernym, wg. amandy staraniom oskarżenia, było ustalenie daty kolejnej rozprawy na 29 lipca. Do tego czasu oskarżenie miało przygotować dowody itp.
Dziwne, pomyślała Amanda. W sumie cieszyła się z wyniku pierwszej rozprawy, ale co dalej?
Tuż po zakończeniu procesu Victora wyprowadzono. Nie miała nawet szans zbliżyć się do niego, nie wspominając już o rozmowie. Biedny Victor, nie mogła go przytulić ani pocieszyć. Za to Hieronim był dziwnie zadowolony. Tylko nie chciał powiedzieć czemu.

A potem spotkali się z Choppem...


***


- Jak w domu! A mówili, że na Nowym Kontynencie nie potrafią się bawić. - Vincent z uśmiechem omiótł roztaczającą się panoramę. Szczęśliwie w całej rezydencji tylko Amanda znała go na tyle długo, by wychwycić nutkę przerażenia w jego głosie. - Pozwolisz na stronę?

*kilka chwil wcześniej*


Dom Callahanów był sporą rezydencją, choć nie największą w okolicy, ale to akurat nie było najważniejsze dla Amandy. Budynek był zadbany, z przylegającym dość dużym ogrodem. Od wścibstwa sąsiadów skrywał go płot obrośnięty żywopłotem. Pierwsze co rzuciło się przybywającym doń Amanda i Vincentem była furta – ciężka i kuta. Amanda zwróciła uwagę na dziwaczne wzory zdobiennicze – winogrona i esy floresy. Zmarszczyła brwi. Wzory przypominały nieco znaki z książek, jakie czytała o o ghoulach.
Taaak.. Posiadłość była imponująca i specjalnie na ten wieczór wyeksponowano jej uroki. Rozumiała dlaczego Vincent poczuł się tutaj skrępowany.
Zaraz po przyjeździe na posesję przywitał ich zamaskowany lokaj i sprawdził zaproszenia, zanim w ogóle mogli wejść. Przed wjazdem wręczył też maski – kobietom weneckie, mężczyznom podobne do tych jakie nosił upiór w operze.
Potem skierowano ich do domu. Już sam hol wejściowy robił wrażenie. Na samym środku przepiękna fontanna, posadzka we wzory. Wszystko miało wyglądać jak we wnętrzu antycznej świątyni. To tutaj kazano im oczekiwać. Reszta zebranych gości także nosiła już maskę.
Amanda zauważyła krążącą pomiędzy gośćmi dwie, przepasane togą osoby – młodą dziewczynę i młodego mężczyznę roznoszących napoje w pucharkach. Vincent zwrócił jej także uwagę na ciężki zapach opium, który doskonale rozpoznawał w powietrzu. Stąd jego prośba o rozmowę.
- Nie przestawaj się uśmiechać. Kilka zasad: ostrożnie z alkoholem, tam zawsze jest domieszany największy syf. Wbrew pozorom najbezpieczniejsze jest opium, zaciągasz się lekko albo wcale i jesteś w stanie dotrwać do końca w jako takiej kondycji. Myślę, że jeść możemy, byle mało: dawkę tego co tam dodali musieli dostosować tak, by nie zabić lubiących się obżerać. Acha i nie zaciągaj się tutejszymi papierosami, są zakrapiane. O pilnowaniu swojej przestrzeni, chyba nie muszę wspominać. Na zaczepki odpowiadasz krótko: "nie, dziękuję", pod żadnym pozorem nic w rodzaju "być może później" czy "innym razem". Niech nas mają za parę snobów, którzy lubią popatrzeć, w każdym tego typu towarzystwie się tacy znajdą. Jedyne, czego tu szukamy to związek siostrzyczek z naszą sprawą. Proponuję powęszyć po rezydencji, uciąć sobie pogawędkę z Modestą i zabierać się stąd w diabły. - z promienistym uśmiechem pomachał komuś w głębi hallu, cały ten pospieszny wykład wygłosił z radosnym wyrazem twarzy i tonem lekkiej pogawędki - Pytania? Sugestie? Pomysły?
Amanda była szczęśliwa, że Lafayette jej towarzyszył. Bez niego po prostu by uciekła. O tego typu przyjęciach w jej kręgach szeptano jedynie ze zgorszeniem. Gdyby zobaczył ją tutaj ktoś z rodziny... Zaśmiała się nerwowo do siebie po cichu.

- Zdaję się całkowicie na ciebie Vincencie. Mam tylko nadzieję, że nikt nie zorientuje się, że jestem kompletnie zielona w takich tematach – Amanda spłoniła się lekko - na razie po prostu rozejrzyjmy się co i jak. Ta przykrywka, którą wymyśliłeś podoba mi się.

Vincent taktownie milczał, tylko przygarnął Amandę opiekuńczo ramieniem.


Kiedy zegar kopertowy stojący w holu wybił dziewiątą rozpoczęło się przyjęcie. Otworzyła je sama Modesta – zeszła po schodach ubrana w przeźroczysty peniuar oraz nosząc maskę z piórami na twarzy. Amanda pomyślała, że imię starszej siostry kompletnie nie odzwierciedlało tego co w tej chwili reprezentowała. Modesta przywitała gości życząc dobrej zabawy, a jej siostra Otylia, która pojawiła się w równie „skromnym” stroju zmieszała się z gośćmi. Kiedy przez chwilę Otylia przemknęła tuż obok Amandy ocierając się przypadkowo o jej ramię, kobieta poczuła ponownie jej zapach. Oszałamiał podobnie jak w teatrze. Amanda poczuła się przy niej .. pobudzona i... miała nieco większy apetyt .. na wszystko. Zakręciło jej się w głowie, więc mocno wsparła się na ramieniu Vincenta.
Wkrótce rozpoczęto serwowanie wykwintnego jedzenie. Podawano gościom tzw. afrodyzjaki jak ostrygi egzotyczne owoce i pikantne potrawy oraz wino w dużych ilościach. Amanda wg wskazówek Vincenta próbowała potraw, ale jadła bardzo mało. Interesowało ją raczej to co robią gospodynie i inni goście.
Podochocone towarzystwo nareszcie zaczęło się rozchodzić i robić to na co miało ochotę. Część gości poszła się kąpać się w basenie. Inni przechodząc przez urokliwe, pełne roślin miejsce w ogrodzie na tyłach domu, wyszli do wewnętrznego atrium, szukając potem samotności w którymś z miłych pokoi na parterze. Gospodynie zastrzegły już na początku, że gościom nie wolno wchodzić na piętro gdzie znajdowały się prywatne pokoje właścicielek domu.
Nad przebiegiem spotkania czuwała Modesta. Amanda zauważyła, że stoi ona na uboczu, dyskutuje z gośćmi lecz nie robi niczego więcej. Otylia w tym czasie szukała sobie męskich ramion – lub żeńskich. Najwyraźniej płeć była jej kompletnie obojętna. Obserwując dyskretnie młodszą siostrę Amanda natknęła się na grupę biorącą udział w orgii w basenie w ogrodzie.
Ten niczym nieskrępowany seks, z wyuzdanymi, wyszukanymi pieszczotami, o których Amanda nie nawet nie śniła miały w sobie coś dziwnego, prymitywnego i zarazem ... mistycznego.
Do wszystkiego przygrywała na harfie dziewczyna roznosząca wino (teraz już całkiem naga) a młodzian (też rozebrany) wmieszał się w gości dając rozkosz jakiejś (sadząc po ciele) podstarzałej kobiecie.
Panna Gordon nie wiedziała, czy zaczęły działać na nią jakieś narkotyki, czy była to sama atmosfera przyjęcia czy może dźwięki harfy, ale czuła się dziwnie lekko i ... przyjemnie obserwując baraszkujące pary. Mimo tego, ze jej zahamowania były przytępione nie mogła zapomnieć o tym, z kim mogły mieć powiązania obie siostry i to powstrzymywało jej zapędy.

Amanda pomyślała, że ta swoboda obyczajowa i seksualna musiała być dobrą przykrywką do poszukiwań partnerów seksualnych dla ghouli. Te zamaskowane twarze mogły ukryć każdą brzydotę. Aż wzdrygnęła się na tę myśl.
Zakończywszy obserwacje, postanowiła, w porozumieniu z Vincentem porozmawiać z Modestą i poszukać możliwości poszperania w domu bez wiedzy gospodyń. Vincent w końcu przyznał, że potrafiłby otworzyć niezbyt skomplikowane zamki.
Ale na razie chciała dowiedzieć się nieco więcej o starszej pannie Callahan i spytac ją o obecność na procesie Victora.
Podeszli więc z Vincentem do Modesty i zagadnęli...

hija 29-12-2010 22:30

Gd starsza z panien Vivarro, po wielu spędzonych w bibliotece godzinach, udawała się na spoczynek, w jej głowie kłębiły się dziesiątki zwietrzałych opowieści, nazw własnych, podobizn bóstw, tez, domysłów i przypuszczeń. Nad całym tym kotłem górę wziął zdrowy rozsądek i – dzięki Bogu! - w ciągu niespełna godziny, po wypełnieniu wieczornych rytuałów, zgodnie z rozkładem dnia, wpadła w objęcia Morfeusza.

Sen był duszny i męczący jak lato w Indiach. W atramentowych ciemnościach Narasimha błyskał sztyletowatymi, białymi do przesady kłami. Zaciskał je na brzuchu Hiranyakashipu. Walka nie była wyrównana. Złotowłosy przeciw wielorękiemu lwu, awatarowi boga. Nieludzkie ciała kotłowały się w ciemnościach, a ona wytężała wzrok, nie mogąc dostrzec szczegółów.

Hałas, który ją obudził, był dalece bardziej realny niż odgłosy walki tytanów. Rozległ się w głębi korytarza w zachodnim skrzydle. Prócz niej, mieszkała tu tylko...

- Teresa? - podniosła się w pościeli. W chwili, gdy przestępowała próg, do jej uszu dotarł brzęk tłuczonego szkła. W hallu śmierdziało tak okropnie, że w pierwszym odruchu przesłoniła nos dłonią. Po omacku odnalazła broń.
Choć każdy kolejny krok kosztował ją mnóstwo nerwów, ruszyła w kierunku pokoju młodszej siostry niemal biegiem. Fetor przybrał na sile. Piękny, przedstawiający Atenę witraż w pokoju Teresy był już jedynie dziurą. Rama okna szczerzyła się resztkami kolorowego szkła i cyny, za której pomocą utalentowany rzemieślnik połączył ze sobą szybki. Na marmurowym parapecie, wśród bałaganu siedziała przedziwna postać. Emily, choć niewątpliwie światowa, w życiu nie widziała czegoś podobnego. W wątłym świetle lampki nocnej mignęły jej przed oczyma żółte ślepia, koszmarne zęby i kopyta. Warkot, który wydobył się z gardła kuriozum zamienił krew w jej żyłach w lód. Zmartwiała, wypuszczając z ręki broń. Zamieniła się w przysłowiowy słup soli.
Gdy się ocknęła, parapet był pusty. Szkło porozrzucane. Skotłowana na łóżku pościel zbryzgana była krwią.
Tereso!
Zdobywając się na nieludzki wysiłek, podbiegła do okna. W czeluściach nocnego ogrodu kątem oka zarejestrowała ruch. Rozmazany kształt lekkim skokiem pokonał ogrodzenie. Dałaby sobie rękę uciąć, że słyszała tętent kopyt. Nie była gotowa, by uwierzyć własnym oczom. Jeszcze nie tej nocy. Być może był to tylko zamaskowany złodziej, zaś widziadło, które podpowiadał jej wzrok było jedynie pozostałością sennego marzenia?
Z wyrazem przerażenia zastygłym na twarzy, na sztywnych nogach wycofała się do hallu, rozważając swoje opcje. Najbliższy telefon był na dole. Pokonanie siedemnastu schodków na zupełnie sztywnych nogach zajmie jej wieki, ale... Przecież musiała coś zrobić! Najpierw do Granta, a potem na policję. Z tą myślą kurczowo uczepiwszy się balustrady, ruszyła w dół.

zodiaq 30-12-2010 15:13

- Więc....jak Ci się tutaj podoba? - w głosie brata słychać było nutkę niepewności.
- Większe i głośniejsze - rzucił, sznurując buty.
- O, to na pewno...o czym gadałeś z ojcem? - ot, cały Michael, trzaska tematami szybciej niż automat...
- Jeśli wiesz, że z nim rozmawiałem, to pewnie wiesz także o czym - uśmiechnął się starając się jak najszybciej rozsupłać świeżo zaciśnięty węzeł.
- Oprócz dziwnych, rosyjskich nazwisk nic więcej nie usłyszałem. Chyba w nic się nie wpakowałeś, prawda?
- Ja? - oburzył się z lekką dozą aktorstwa - moją ostatnią bójką, była ta w której straciłem dwa mleczne zęby i zostałem pobity przez, którąś z tych durnych córek, koleżaneczek matki...
Michael wydał z siebie nieartykułowane parsknięcie, po czym wrócił do swojego pokoju.
"Zaczyna coś podejrzewać"

Nie łatwo było znaleźć cerkiew o której mówił Jason, oraz którą wcześniej obserwował Garett, jednak tłumy, które wędrowały w jej kierunku pozwoliły dotrzeć na miejsce, bez zbędnego zaczepiania przechodniów.
Najwyraźniej z oferty darmowych posiłków korzystała naprawdę spora liczba rodzin, gdyż na ulicy panował mały zgiełk.
Obserwacja początkowo była strasznie nudna i nieefektowna - Leo zrobił kilka zdjęć - samej cerkwi, garkuchni i pracujących przy niej wolontariuszy, a także ich nadzorcę - przygrubego kapłana. Nic się nie działo, nic do czasu aż staną po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko bramy - stamtąd ścielił się doskonały widok na resztę kompleksu.
Po dłuższej chwili w końcu go zobaczył - Brodacz przemknął z budynku cerkwi, do ceglanej budowli, z której ciągle ktoś wychodził lub wchodził.
Odległość była duża, jednak nie można było wykorzystać okazji do zrobienia mu zdjęcia w całej okazałości...
Wyglądało na to, że jeśli ci braciszkowie naprawdę porywają tutaj dzieci to muszą je przewozić gdzieś indziej lub...
***
Wolontariusze zaczęli powoli składać osprzęt garkuchni, ostatni z "tubylców" kierowali się do swoich domów z kankami w rękach. Lynch starając się nie odstawać zbytnio od większej grupy ludzi maszerował za nimi.
"Nic, nic nie znaleźliśmy...brodacz siedzi na terenie cerkwi, statek Kurtuba płynął najpewniej także, bez większych zmartwień, a Prood był właśnie sądzony o coś czego nie zrobił..."
Lekko trącony, otrząsnął się z zamyślenia:
-Izwinitje - rzuciła dziewczyna, nie zatrzymując się. W ręce ściskała czepek...jedna z wolontariuszek garkuchni.
Bardziej z braku lepszego zajęcia, zaczął ją śledzić - jeśli śledzeniem można nazwać przejście jedną przecznicę za daną osobą, bez zbędnego krycia się z tym. Dziewczyna zaczepiła jednego z wracających do domów mieszkańców dzielnicy.
Alarmowa lampka zaświeciła się, gdy kucharka zaczęła nerwowo rozglądać się na wszystkie strony...coś wie.
Razem z chłopakiem weszła do otwartej bramy.
Lynch starając się wyłapać cokolwiek z rozmowy obojga, przysiadł na ławce ustawionej przy bramie...nikłe dźwięki, zagłuszane przez tłum składały się na masę rosyjsko-włoskich próbach mówienia z prawidłowym akcentem...
...umówiłsja z innom chłopcem. Wcziesniej umówiłsja z twoim bartiszek...
...Z Kolą i ze mnoj?...
...Za godiniu?...
...On sjewodnia nadzorował rozdawanije supi...
"Powinniśmy im pomóc...powinniśmy....nie."
Przez czas całego śledztwa starał się odganiać swoje demony...wyciszyć je, jednak im głębiej wchodził w norę, którą zgotował grupie Prood i Kurtub, częściej wracały...utraty pamięci, przebudzenia na środku ulicy, dziwne, rozmyte wspomnienia...
"Śledź ich"
Chłopak - Włoch wybiegł pędem o mało nie upuszczając targanych ze sobą kanek. Lynch szybko poderwał się na równe nogi i starając się nie zwracać na siebie uwagi ruszył w kierunku cerkwi...w końcu wiedział kogo ma szukać.

***
Dzwony cerkwi wybijały ósmą, godzina minęła, a Leo siedzący na rozpadającej się ławce w parku, naprzeciwko cerkwi obserwował otoczenie.
Świetne miejsce, zważywszy na to, że chwilę, po ucichnięciu dzwonów, nadzorca garkuchni ruszył ulicą prowadzącą na południe, przebiegającą wzdłuż parku...paręnaście kroków za nim majaczyła grupa postaci - dwójka po jednej - dwójka po drugiej stronie...bębenek rewolweru był pełny...
Początkowo widział ich wszystkich - grubego popa i "eskortę", jednak, po jakimś czasie, w gąszczu coraz bardziej zapuszczonych i mrocznych ulic, jedynymi, którzy widzieli kapłana byli śledzący go. Jedna z grup rozdzieliła się...zauważyli cię...
Zimny pot oblał czoło studenta, wbiegł w boczną uliczkę, starając się jak najszybciej wyłapać wzrokiem pozostałą trójkę, która w końcu przystanęła...
Lynch przykucną, ukryty za kubłem na śmieci, miał stąd świetny widok zarówno na drewniany i najwidoczniej nieużywany od dłuższego czasu most, jak i skradającej się w kierunku popa grupy.
W oddali, po drugiej stronie mostu mignęły jeszcze inna postać - mężczyzna, zataczający się po moście i mały chłopiec rozmawiający z popem...
Wyraźnie podpity facet zaczął coś mamrotać w kierunku kapłana, jednak koncert żab i reszty rzecznego diabelstwa nie pozwalała usłyszeć czegokolwiek.
Po chwili obserwacji dotarło do niego - pijany facet to jeden z grupy śledzących, podobnie jak chłopak, który miarowym krokiem podchodził w kierunku nadzorcy kuchni...kątem oka zarejestrował wybiegającą przed most dziewczynę, barczysty chłopak, z którym była w dwójce próbował ją chwycić za dłoń, jednak się wymsknęła...
- Wy gniłoj ubljudok! Wor! Łżec! - krzyczała głośno - Otpuskaj!! Razbojnik szto briedit riebionkam...!! On bandit!! Wołk w owieczjej skurje!!
Facet z mostu i ten skradający się do popa wyraźnie ogłupieli widząc wyrywającą się z chwytu trzeciego...chwilę później pojawiły się i one...ghule.
Nie wiele myśląc "strzelił" kilka zdjęć, całej tej masakrycznej sceny, po czym chwycił za broń...nie strzelił...dwa ghule i grubas o cholernie wnerwiającym śmiechu wyraźnie zniechęciły go do interwencji...zamiast tego ruszył pędem uliczką, którą tu przyszedł, mając nadzieję, że wśród labiryntu uliczek uda mu się znaleźć Włocha i nie stracić przy tym życia...

Armiel 30-12-2010 17:57


Walter Chopp


Boston, 15 lipca 1921 r

Jason Brand zajął się sferą organizacyjna wyjazdu do Saint Louis. Ty i Hieronim musieliście jedynie spakować swoje rzeczy. To była naprawdę długa i zapewne męcząca podróż. W ostatniej chwili dołączył do ciebie Teodor, co stwarzało szansę na szybsze dotarcie do celu, bowiem ze względu na swoje kalectwo, Hieronim nie byłby w stanie zmieniać cię za kierownicą.

Wyruszyliście bladym świtem – zaopatrzenie w zapasy benzyny, kanapki, wodę i kawę, zapasowe koła, namiot dla siebie i samochodu oraz inne potrzebne akcesoria.
Według mapy mieliście do przebycia odległość prawie 1800 mil. Przy średniej prędkości, stanie dróg i możliwości fizycznych waszych i pojazdu, zajmie wam to około 4 dni w jedną stronę. O wiele szybciej byłoby pojechać pociągiem, lecz wtedy zdani bylibyście na rozkład jazdy.

Ruszyliście powoli, bez pośpiechu opuszczając Boston.

Wariactwo!

Ale cóż było robić. Garrett potrzebował pomocy i musieliście dotrzeć tam jak najszybciej.

* * *

Większość podróży, a ta nie należała do wyjątku, ma to do siebie, że jest nudna i monotonna. Kolejne mijane miasteczka, postoje w barach i spelunkach rozlokowanych tu i ówdzie przy ważniejszych trasach. Ruch na drogach, oczywiście sporadyczny, zwiększający się jedynie wtedy, kiedy zbliżacie się do jakiś miast.
Hieronim siedzi z tyłu, gdzie więcej miejsca pozawala mu wyprostować protezę nogi. Większość czasu podziwia widoki za oknem, czasami o coś zapyta lub skomentuje, czasami nawiążecie jakąś konwersację.

Stany Zjednoczone Ameryki za które ty i Teodor przelewaliście krew w okopach Wielkiej Wojny to wspaniały i ogromny kraj. Jak ogromny, możecie to dopiero teraz docenić. Czujecie się tak, jakbyście opuścili duszną, betonową skorupę zwaną Bostonem i ujrzeli prawdziwy świat poza jej skostniałą strukturą. Z tym że akurat wasza trójka już wie, że ten inny świat wcale nie jest bezpiecznym miejscem. Że jest miejscem, w którym lęki i koszmary z dzieciństwa istnieją naprawdę ukryte przed wzrokiem ślepych na prawdę ludzi.

Saint Louis, 18 lipca 1921 r wczesny wieczór

Utrzymywaliście naprawdę przyzwoite tempo i osiemnastego lipca, w godzinach wczesno wieczornych trzymając się drogi międzymiastowej wiodącej tak, że mogliście podziwiać szeroki nurt Missisipi Ojca Rzek po lewej stronie, dotarliście do rogatek miasta Saint Louis.
Mało kto wie, ale jest to jedno z największych miast USA. Zajmuje zaszczytną piątą pozycję w tabelach wielkości miast.

Skoncentrowane wokół Missisipi, utrzymujące się z handlu rzecznego, produkcji pociągów i przemysłu ciężkiego skoncentrowanego wokół motoryzacji. W niektórych miejscach brudne, w innych niemal egzotyczne z charakterystycznymi domostwami w stylu kolonialnym, pamiętającymi jeszcze wojnę secesyjną.

Lokal wspomniany przez Jasona znaleźliście nie bez trudu. Ale w końcu udało wam się zatrzymać samochód przed stojącym w pobliżu innych budynków barze. Przez otwarte szeroko drzwi wypływała światło i dźwięki skocznej, łatwo wpadającej w ucho muzyki na dwie trąbki.

Byliście na miejscu. Teraz pozostało wam jedynie spotkać się z Garrettem i Hiddinkiem, jeśli już dotarli do celu a potem – droga z powrotem. Kolejne cztery dni podróży.


Herbert Joseph Hiddink i Dwight Garrett

W drodze i u celu Saint Louis 18 lipca 1921r


Podróż była długa i nużąca, czego nie ułatwiał ani Artur, ani rana Garretta.
Wasze maskowanie pozwalało spokojnie wykpić się przed wścibskimi spojrzeniami potencjalnych ciekawskich, a stan Artura uwiarygodniał waszą wersję.

Droga była męczącą przeprawą na skraju wyczerpania sił i cierpliwości, szczególnie kiedy przemierzaliście spalone słońcem pustynne regiony Stanów – niegdyś miejsce zmagań waszych ojców z czerwonoskórymi dzikusami, a teraz zwyczajnie opustoszałe, wyludnione tereny. Tylko piasek, słońce, kamienie, liche źdźbła trawy i wy.

Saint Louis w stanie Missisipi. Ponad dwa tysiące mil od San Francisco. Pięć dni drogi przy morderczym wysiłku dla was i dla samochodu, którym podróżowaliście. Morze wypitej kawy, połkniętych aspiryn, potu, krótkich postojów, pośpiechu i spania albo w samochodzie, albo obok niego, albo w obskurnych lokalach w miasteczkach rozsianych po trasie.

Nic, co warto by było zapamiętać. W tych warunkach rana Dwighta paprze się i prawie nie goi. Nawet jeśli dojedziecie do Bostonu to detektyw potrzebować będzie fachowej pomocy medycznej. Moglibyście rozdzielić się gdzieś na szlaku. Zostawić Garretta w jakimś większym mieście, by doszedł do siebie i wrócił w swoim czasie pociągiem. Lecz to rozwiązanie, ze względu na Artura i konieczność sprawowania nad nim opieki, kompletnie nie wchodzi w rachubę.

Dlatego też wciskaliście pedał gazu do podłogi, pędząc prawie trzydzieści mil na godzinę.

Ni c więc dziwnego, że kiedy dotarliście w końcu do Saint Louis zarówno samochód jak i detektyw gonili resztkami sił. W ciężarówce coś zaczęło stukać, na szczęście blisko waszego celu, a Dwight czuł się podle. Gorączkował, pocił się i ledwie stał na nogach.

W każdym razie dotarliście do „Zielonego Saksofonu” w Saint Louis już po zapadnięciu ciemności, blisko północy, pytając miejscowych o podaną przez Jasona ulicę.
Okazało się, że lokal znajduje się w luźnej zabudowie, w pobliżu jednej z dróg wjazdowych do miasta.

Budynek stał na końcu ulicy. Przed nim znajdował się spory plac, który służył jako parking. W powietrzu czuć było zapach rzeki oraz jedzenia. Przez otwarte okna słychać było grający zespół i głośne pokrzykiwania. Ludzie bawili się w najlepsze.

A wy modliliście się, by właściciel miał wannę, znajomego lekarza i coś naprawdę dobrego do jedzenia. Oraz pigułki przeciwbólowe, które właśnie skończyły się Garrettowi. To czy ktoś z Bostonu przyjechał wam na spotkanie było sprawą drugorzędną.


Amanda Gordon

15 lipca 1921, Boston, noc, rezydencja sióstr Callahan

Impreza rozkręcała się w najlepsze. Afrodyzjaki, alkohol, opary opium i być może innych substancji podawanych w posiłkach działały na ciebie jakoś dziwnie. Podobnie jak muzyka harfisty.
Czułaś się coraz mniej sobą, a coraz bardziej ... kimś innym. Kimś, kogo nie więziły zahamowania, nie krepowały okowy cywilizacji. Kimś pierwotnym, pełnym popędów i ... wyzwolonym.
Od czasu do czasu miałaś dziwne wrażenie, że ktoś ci się przygląda. Ale nie ktoś spośród gości, którzy w większości oddawali się już rozpuście bez krępacji, chichocząc radośnie i jakoś ... opętańczo. Czułaś się, jak w dziwnym śnie. Coraz bardziej nierzeczywistym i rozwiązłym. Szepty, chichoty, jęki rozkoszy oraz muzyka harfy powodowały, że i ty coraz bardziej marzyłaś o odrobinie fizycznej przyjemności.

Porozmawiałaś chwilę z Modestą o jej obecność na sali rozpraw, chociaż rozmowa nie kleiła się specjalnie. Otrzymałaś wyjaśnienie, że znały się z Angeliną Duvarro. Że spotykały się na wiecach sufrażystek. Starsza z sióstr była skoncentrowana i sprawiała wrażenie będącej gdzieś daleko myślami, a przezroczysty peniuar sprowadzał rozmowę na niebezpieczne tory. Nawet Vincent! Złapałaś się na tym, że jego bliskość staje się bardziej ... natarczywa. Podczas gdy rozmawialiście jego wzrok nie odrywał się od pewnych, dobrze widocznych przez cienką tkaninę, miejsc na ciele Modesty. Lecz dłonie wykonywały zręczny balet na twoim ciele, co powodowało, ze tobie również coraz trudniej było zachować normalność.

W końcu podjęłaś słuszną decyzję, by wyjść do ogrodu i odświeżyć się troszkę. Minęłaś basen, w którym nadal trwała orgia, starając się nie patrzyć w tamtą stronę, nie słuchać zduszonych jęków rozkoszy, westchnień zaspokajanych kobiet.

Chłodne powietrze nieco cię otrzeźwiło. Ale zgubiłaś gdzieś Vincenta. Chyba został w domu z Modestą.

Zawróciłaś, by wyrwać go ze szponów tej ... wiedźmy i wtedy drogę zastąpił ci jakiś mężczyzna w masce rogatego satyra. Masywny tors nieznajomego pokrywało gęste owłosienie sięgające w dół brzucha aż do ... Nie patrzałaś w dół.

Wtedy – wyraźnie – maska na twarzy włochatego poruszyła się. I wtedy zorientowałaś się, że tak naprawdę to nie była maska. Nieznajomy nie był człowiekiem! Zwierzęce rysy twarzy, rogi na głowie, kopyta.

Wstrząśnięta odwróciłaś się i zaczęłaś biec w stronę bramy.

Ścigał cię gardłowy śmiech tamtego ...czegoś. Chyba nawet ów stwór gonił cię przez chwilę, lecz uratowała cię jakaś pulchna kobieta rzucająca mu się w ramiona.

Nie byłaś pewna.

* * *

Nie pamiętasz jak wróciłaś do domu, lecz obudziłaś się we własnym łóżku, w znajomo pachnącej pościeli. W ustach czułaś nadal smak wina, we włosach zapach palonych w domu sióstr Callahan ziół, a przed oczami nadal widziałaś zwierzęcą, bestialską twarz tego mężczyzny z rogami jak kozioł. Czułaś się też głodna, spragniona i rozkojarzona. Nie byłaś pewna czy wizyta na orgii nie była tylko dziwacznym snem.

A wtedy twój wzrok zatrzymał się na leżącej na nocnym stoliku masce karnawałowej.

I wspomnienia rogatego mężczyzny wróciło z wszystkim zwierzęcymi szczegółami.


Emily Vivarro

14 lipca 1921r, Nowy York, noc

Hałasy i krzyki zaalarmowały nie tylko ciebie, ale też służbę śpiącą w domu i matkę.
Narzekania na smród szybko przerodziły się w okrzyki zgrozy, kiedy dotarła do nich informacja o porwaniu Teresy.

Grant przyjechał do was najszybciej, jak to było możliwe. Jeszcze przed policją, którą wezwała matka. Stary przyjaciel obejrzał pokój twojej siostry, węsząc z niepokojem nosem. Smród nadal unosił się w powietrzu. Lepki, duszący, wślizgujący się w nozdrza i w pory skóry. Jakby pod podłogą zdechło jakieś zwierzę lub pokój upstrzył swoją wydzieliną skunks.

- Cuchnie – stwierdził Grant wkładając do ust prymkę tytoniu i zaczynając żuć.

Wyszedł na zewnątrz i uważnie zlustrował ogród przyświecając sobie latarnią.

W pewnym momencie przyklęknął i wskazał ci coś dłonią.

- Kopyta. Jak u dużej kozicy. Dziwne. A tutaj ślad buta. I krew. Boję się, że Teresy.

Zacisnął zęby.

- Sforsowali ogrodzenie w tym miejscu – wskazał płot opleciony przez winorośl. Odgradzał on waszą posiadłość od bocznej ulicy biegnącej w dół, w stronę parku miejskiego.

- Masz pomysł, kto to mógł zrobić?

* * *

- Ma pani podejrzenia, kto to mógł zrobić? – prawie to samo pytanie zadał ci aspirant John Seagal wpatrując się w ciebie z kamienną twarzą.

To on dowodził grupką mundurowych, którzy teraz badali miejsce porwania myszkując po ogrodzie i okolicy.

- Czy widziała pani kogoś?

Kolejne pytanie ze standardowej listy.
Musiałaś jednak przyznać, że policja starała się, jak mogła. Sprawdzono nawet psy tropiące, które jednak straciły trop w parku obok waszego domu.

- To zapewne porwanie dla okupu – rozejrzał się naokoło podziwiając zgromadzone przez rodzinę przez lata działa sztuki i inne drogocenne rzeczy. – Pozostanie tylko czekać, aż porywacze skontaktują się z państwa rodziną.

Wiedziałaś, ze tak się skończy. Policja nie była zbyt sprawnie działającą organizacją, całą swoją energię kierująca w stronę prób opanowania rozrastającej się przestępczości zorganizowanej związanej z podziemiem alkoholowym. Prohibicja. Jeszcze jeden z dziwacznych aspektów, które zaskoczyły cię po powrocie z Chin.

15 lipca 1921r, Nowy York, ranek

Nie spałaś tej nocy ani odrobinę. Policja opuściła wasz dom a wam pozostało tylko oczekiwanie. I odchodzenie od zmysłów. Matka była bliska szaleństwa. Trzymając zdjęcie Teresy w dłoniach szlochała, jak mała dziewczynka. Nie wiesz, co smuciło cię bardziej – jaj łzy, czy zniknięcie siostry. Zawsze byłaś ulepiona z twardszej gliny, niż roztrzepana młodsza siostrzyczka.

Przed oczami stanęła ci twarz tego dziwnego chłopaka z którym się spotkałyście nie tak dawno. W uszach znów usłyszałaś jego słowa. Ghoule. Zgniłe mięso.

Czyżby miał coś wspólnego z tym porwaniem? Stał za nim? Zaplanował? Wcześniej naopowiadał wam głupot? To miało racjonalne podłoże.

Wiedziałaś, że przysłał go Hason Brand – jeden z bardziej szanowanych ludzi w pewnych kręgach nowojorskich organizacji pozarządowych. Miałaś numer zarówno do niego, jak i do tego ... Lyncha.

Tylko, co im powiesz, jeśli zdecydujesz się zadzwonić. Szczególnie, jeśli to oni wszystko ukartowali.

Luca Mandoli i Leonard Lynch

14 lipca 1921, Nowy York, wieczór


Luca – wbiegłeś na jakąś skarpę podświadomie czując, że jeśli uda ci się dobiec do ruchliwych ulic uratujesz swoją skórę. To było jak wołanie zapomnianego instynktu. Jak impuls, który każe zmykać zającowi do nory, kiedy padnie na niego cień jastrzębia. Zapomniany ryt.

Za skarpę były już rudery kamienic przeznaczonych do wyburzenia, które też dawały cień szansy. Popędziłeś w ich stronę.

Leonard – ty byłeś już na skarpie, kiedy zaczęło się całe zamieszanie. Miałeś więc pewną przewagę odległości nad zdecydowanie bardziej sprawnym fizycznie Włochem. Nie wołałeś za nim, by nie tracić oddechu i zdając sobie sprawę, że Włoch jest tak przestraszony, że zapewne nie usłysz twoje krzyku. On nie, ale to, co na was poluje, może.

Pędziliście na złamanie karku przez puste, pogrążone w wieczornym zmroku ulice. Każdy z was oddzielnie. Nie zatrzymując się i nie oglądając za siebie. Jakby każdy z was wiedział, że przegrana w tym wyścigu oznacza śmierć.

Czuliście że potwory pędzą za wami. Luca, wiedziałeś, że być może gonią też twoich kumpli. To, że są szybkie potwierdził wrzask przerażenia i bólu, który dobiegł gdzieś zza waszych pleców.
Luca nie byłeś pewien, czy to był Paolo czy jakiś nieznany ci chłopak, którego zauważyłeś w momencie, kiedy rzucałeś się do ucieczki. Miałeś nadzieję, że to ten drugi.


* * *

Czasami jedno małe zdarzenie decyduje o czyimś życiu. O tym, jak kształtuje się jego los. Jedno słowo za dużo lub za mało. Jeden uśmiech posłany komuś w odpowiedniej chwili, lub jedno spojrzenie w nieodpowiedniej.

W waszym przypadku była to dziura w podwórzu, na które wbiegł Luca. Dziura, w którą wpadła mu stopa przeszywając bólem całą nogę. Luca Manoldi wywrócił się ze skręconą kostką. Niezdolny do dalszego biegu, jedynie do kusztykania, kiedy już minie ból.

Lynch widział leżącego Włocha, kiedy wbiegł na zniszczone, zasypane gruzem podwórze. Słyszał też straszliwy odgłos kopyt uderzających tuż za nim w twarde podłoże. Czy to wyobraźnia, czy też poczuł smród padliny, jaki towarzyszy ghoulom? Kierowany impulsem Lynch podbiega do Luci pomagając mu wstać. Przerażony Włoch nie zastanawia się, kim jest osoba ofiarująca tą pomoc. Bo i po co? Obaj słyszą już bestię. Jest bardzo blisko! Wiedzą, że nie zdołają uciec.

I podobnie jak zając znajdują sobie norę. Dziurę. Wejście do piwnicy, które odsłoniła pęknięta ziemia. I jak zające zmykające przed jastrzębiem do jamy.

Wskakujecie, na skraju paniki, do piwnicy, zaliczając po drodze kilka siniaków i niegroźnych obtarć.
Skryci w ciemnościach wstrzymujecie oddechy. I wtedy słyszycie to...

Dźwięk kopyt – wolny i złowieszczy. Zbliżający się w waszą stronę. Bulgotliwy, ohydny warkot napastnika bez wątpienia kieruje się w waszą stronę.

Luca, z przerażenia, zaczynasz cicho szeptać słowa modlitwy, ale łapiesz się na tym, że wszystkie wyleciały ci z głowy.
Leo, ty wiesz, ze to koniec. Wiesz czym jest ten stwór i co zaraz z wami zrobi. Pistolet, który masz przy sobie może okazać się nieskuteczną bronią przeciwko temu pomiotowi z piekła.
Wstrzymujecie oddechy! Czas zatrzymuje się w miejscu.
I wtedy do waszych uszu dolatuje dziwaczny dźwięk. Ni to skowyt, ni to wycie, ni to skrzeczenie. Dobiega z większej odległości niż gulgot przy was.

Dopiero po dłuższej chwili orientujecie się, że tropiący was stwór odszedł. Zostaliście sami, w ciemnej, cuchnącej piwnicy. Luca – twoja noga boli jak diabli. Kostka jest napuchnięta i obawiasz się, że to nie tylko skręcenie lecz, być może, coś poważniejszego.

arm1tage 31-12-2010 09:25

Stany Zjednoczone Ameryki... Zasrane Stany Zjednoczone. Shit, czy tylko mi jest tak gorąco...?!

Gorąco...Gorąco i muchy...Łażą po piasku pustyni... Nie, to przecież tylko piaskowy brezent ciężarówki - wynurzam się na moment, by płonące policzki i ten jednostajny ból z tyłu przypomniały mi kim jestem.. Łażą po nim więc, nad moją głową, kreśląc swymi trasami skomplikowane wzory...Gorąco, cholerne gorąco...Wszystko podskakuje na wybojach, cały świat podskakuje na wybojach, a ja nie czuję się na tyle dobrze by kląć, choć z początku nie żałowałem sobie tej odrobiny przyjemności...Przynajmniej ten gówniarz przestał się już opętańczo wydzierać... Od czasu aż trzeba było go całkiem unieruchomić, zachowywał się jak kompletny furiat - w związku z tym, co mieliśmy w papierach: odgrywał swoją partię wręcz idealnie. Było wszystko, pełna pieprzona oferta...Rzucanie się z zębami na tatę, plucie i groźby, krzyki o jakimś Mistrzu...
Gorąco mi... A może jednak to mi się zdawało...? Po postrzale gorączkowałem, przed oczyma płynęły mi fantasmagoryczne majaki, sceny z poprzedniego życia mieszały się z tym, co działo się w ciężarówce. Wszystko, co działo się w trakcie akcji pamiętam wciąż z krystaliczną dokładnością - mogę odtworzyć sobie nadal obraz po obrazie. Ale to, co było potem...Z tym już gorzej...Przenoszę wzrok na Artura, leży teraz tak spokojnie, jak wiezione furgonem warzywo i zaczynam się zastanawiać, czy w zasadzie jego stan w istocie nie pogorszył się. Ale znów...Czy ta szarpanina, cieknąca z ust chłopaka piana, rzucane wniebogłosy klątwy i czarne przepowiednie - czy to wszystko czasem mi się nie przywidziało...? Kaszel...Mrużę oczy, jest już jasno... Czy to wciąż ten sam dzień, czy już następny? Koło podskakuje na kolejnym wyboju, deska przywiera na chwilę do moich pleców i znów zduszam w sobie cisnący się do ust okrzyk bólu...Gdzie już jesteśmy...? Z pamiętaniem tego, co działo się od chwili gdy pozwoliłem sobie na pierwszą utratę przytomności gdy już ciężarówka po raz pierwszy zatrzymała się i znalazł nas Herbert, z pamiętaniem tego wszystkiego jak mówiłem było już gorzej. Gorąco mi...Gdzie są do cholery moje papierochy?!


* * *


Frankie patrzył, jak z powierzchni wody znikają ostatnie bąbelki. Przy portowym nabrzeżu było cicho, noc spowijała wszystko dookoła w szczelny kokon. Od wygładzającej się powoli tafli wody tchnęło smrodem i chłodem, aż Frankie wzgrygnął się i zaciągnął mocniej poły eleganckiej marynarki. Jego towarzysz zwrócony był w inną stronę, kończył właśnie papierosa - a potem pstryknął niedopałek w miejsce, gdzie właśnie przed chwilą zniknął młody Alvaro Bonetti, zwany "Śledziem". Idealną niemal ciszę przerwało syknięcie, gdy pet znikał w toni.
- Nie pal tyle. To cię wykończy, wiesz?
- Dobrze, mamo. Pomyślę o tym. - odparł zagadnięty miłośnik tytoniu.
Powierzchnia wody była już gładka, połyskiwała absolutną czernią. Frankie skrzywił się lekko.
- Cement coraz droższy. Myślisz, że idzie kryzys? - zadał kolejne pytanie.
- Ta. - poruszył się drugi z mężczyzn - Sam będę zaraz miał kryzys, jeśli postoimy jeszcze dłużej na tym zimnie. Chodź, Frankie...

Postacie, oświetlone wyglądającym nieśmiało zza chmur księżycem, snuły się jak dwa duchy między przegniłymi magazynami. Z daleka, z miejsca po drugiej stronie wody oraz- z wysokości dziewięćdziesięciu trzech metrów przyglądała im się strzelista kobieta. Tak się składało, że to miejsce na nabrzeżu które tak lubili, było z jej perspektywy doskonale widoczne. Frank jak zwykle, gdy tędy szli, obejrzał się na nią przez ramię. To był już chyba rytuał.
- A co, jeśli któregoś dnia ożyje i wypowie wszystko, co widziała?
Skórzane, dobrze wypucowane obuwie stukało po bruku. Oczekujący samochód już wyłaniał się powoli z mroku, niczym wielki czyhający na nieostrożnych przechodniów zwierz. Opary tytoniowego dymu gęstniały wokół nich, bo palący spieszył się coraz bardziej by skończyć papierosa zanim dojdą.
- Nie zrobi tego. Statua nie kapuje. Kapujesz? - poprawił kapelusz palacz.
Stanęli przy wozie.
- Bartholdi...
- Kto...?
- Bartholdi.
- Z jakiej rodziny...?
- Bartholdi, wiesz, taki koleś co ją rzeźbił...
- Hehe, he, rzeźbił, he he...
- Nie, Frankie, tak naprawdę rzeźbił - wiesz, dłuto i te sprawy...
- To co?
- No to ten rzeźbiarz nadał jej twarzy rysy własnej matki, ale już przy ciele wzorował się na swojej kochance.
Frank zacisnął szeroką dłoń na klamce drzwi samochodu.
- Czyli że co? Pierdolił własną matkę...?!!!

Rozmówca machnął ręką. Po chwili trzasnęły drzwi z obu stron pojazdu. Kierowca włożył kluczyk do stacyjki. Długą chwilę milczeli.
- Frankie...- mężczyzna nasunął nieco głębiej kapelusz - Rzucę tę robotę, wiesz?
Rechot kolegi uderzył aż po wyściełany białą tapicerką sufit.
- Jasne! A co będziesz robił...?!
- Otworzę własny biznes. Za jakiś czas będę już znany. Rok, dwa, góra parę lat. Będę miał swoje biuro na Manhattanie..
- Przestań pierdolić, chłopie. - żachnął się Frankie - Nie zrobisz tego. Nie możesz.
- Nie jestem notowany. Mam odłożone pieniądze, i sporo kontaktów. Dam sobie radę.
- Nie o to mi chodzi. Nie możesz żyć bez tego, co robimy. Potrzebujesz tego dreszczu. Ryzyka.
- W nowej robocie też mi go nie zabraknie.
- Śnij dalej. Nie jesteś stworzony, by być przykładnym obywatelem. Nie da się uciec od przeszłości. Tak czy owak, będą do ciebie strzelać. Prędzej, czy później. Nie raz.
- Dziękuję, kurwa, madame, za pomyślne wróżby. - siedzący za kierownicą mężczyzna obrócił ku niemu twarz - Ile się należy?
Frankie poprawił kapelusz.
- Zgłodniałem na robocie. Zapal ten cholerny samochód i jedźmy już, Dwight.


* * *


Moje ręce ubabrane w czerwieni. Patrzę na nie, jakby krew nie należała do mnie...Postać Herberta z białą jak płótno facjatą, migającą oczyma jak kierunkowskazami: to na mnie, to na syna...Gdy kaszlę, w jednym miejscu z tyłu przeszywają mnie rozgrzane igły...Skąd tu się wzięła do cholery ta mgła...Dlaczego Hiddink wygląda jak pop, kiedy zdążył zapuścić tę brodę...? Nie! Weź się w garść, Dwight, wytrzymaj jeszcze trochę...Herbert chyba coś krzyczy, a może to Artur...
- Papierosa...- mówienie sprawia ból - ...daj mi papierosa...
- Jezus!!! Papierosa...?!!! Człowieku, ty przecież...Jesteś ranny!!!
- To tylko draśnięcie...- marszczę brwi, próbując się podnieść na łokciach. Przed oczyma tańczą mi takie piękne motyle.
- Draśnięcie...? Kula przeszła chyba na wylot!
- Potrzeba...- zdanie przerywa mi mój własny kaszel- - ...potrzeba czegoś więcej, by wykończyć Garretta. Masz te cholerne papierosy, czy nie...?
Dlaczego on nie odpowiada...? Dlaczego go już nie widzę?


* * *

Zza plandeki wyziera świat. Mówię wam, gdyby w encyklopedii przy słowie zadupie miało być zdjęcie, to ten widoczek byłby jak znalazł. Nie ma ludzi. Nie ma niczego. Nucę sobie. Pustynia, pali nas od głowy do pięt. Wypala oczy, niszczy ciało i krew. Nie ma niczego. Dobrze. Leżę, wystawiając ku słońcu nagie plecy. Nade mną Herbert, a w jego dłoni moja płaska metalowa piersiówka, z pyszną zawartością. Szlag mnie trafia, że taki dobry i za ciężkie baksy kupiony alkohol musi się zmarnować, ale cóż - wiem, że trzeba zrobić to jak najszybciej. Zmarnujemy go na mnie i na Artura, ale Hiddink zaleje nim zupełnie inne otwory niż przewidział to producent.
- Na co czekasz...? - pytam, a papieros omal nie odpada od mojej wargi. Chwytam go i zaciągam się znowu.
- Trochę zaboli...
Prycham. Herbert wylewa alkohol, a ja wypluwam niedopałek i zaciskam zęby...Przed zamkniętymi oczyma płoną czerwone plamy, ale z ust wydobywa mi się tylko zduszony syk.

Gorąco mi. Leżę...Nad pustynią płyną chmury,dumnie i majestatycznie, jakby tutaj panoszyły się bardziej niż w mieście. Dym z leżącego obok niedopałka drażni moje nozdrza. Rana wciąż piecze...
- Jesteś pewien...- głos Herberta słyszę jak zza ściany - ...że nie potrzeba ognia? Wiesz, rozgrzany do czerwoności nóż albo pręt, coś w tym stylu...?
Nie otwieram oczu.
-- Wypalanie robi więcej szkody niż pożytku. Powoduje oparzenia i zwęglenia tkanek, co pogarsza gojenie sie i zwiększa jeszcze obrażenia. Szwy na wypalonych ranach puszczają, rany się źle goją, z powodu martwicy paskudnie cuchną, ropieją, a proces bliznowacenia trwa długo. Zranienia ktore zamkneły się z wielkim trudem, ponownie się otwierają, dochodzi do...
- Dobra, już, dobra...- mówi Hiddink - Nie wiedziałem, że z ciebie taki felczer.
- Detektyw musi znać się po trochu na wszystkim. Żaden ze mnie łapiduch, ale musiałem liznąć to i owo o ranach. Do infekcji nie dojdzie, ale prędzej czy później musi nas obejrzeć prawdziwy lekarz. Maksymalnie parę dni, później będzie źle. Jednak taki, który mieszka na tyle daleko od oceanu by nie skojarzyć zasłyszanej ostatnio historii o strzelaninie na ulicach Frisco. Dobra...
Dźwigam się niemrawo, podnosząc się na osłabionych ramionach.
- Nie powinieneś trochę odleżeć?
- Musimy jechać, jak najszybciej opuścić ten stan. Psy pewnie wciąż węszą. A czeka nas jeszcze podobna zabawa z naszym podoopiecznym...- popatrzyłem wymownie na leżącego chwilowo spokojnie Artura.
Hiddink patrzy na niego, potem na piersiówkę ciągle trzymaną w dłoni, a potem znów na mnie.
- Ale z nim nie pójdzie Ci tak pięknie jak ze mną. - poczęstowałem Herberta papierosem - Jemu trzeba będzie jeszcze wydłubać kulkę. A zważywszy na miejsce, w jakie ją otrzymał bądź pewny że ja się do tego nie biorę. To robota tylko dla kochającego tatusia.

* * *

Stany Zjednoczone Ameryki. Zasrane Stany Zjednoczone.

Ameryka być piękny kraj. Wielki i wspaniały. Szerokie i wspaniałe drogi, Wielki Kanion i milion innych fantastycznych rzeczy, które musisz zobaczyć gdy tak pędzisz na swym stalowym rumaku przez całą tą krainę...Cudowne dwa tysiące mil przygód i niezapomnianych wrażeń.

Tylko nie, kurwa, wtedy, gdy leżysz na podskakującej pace rozsypującej się ciężarówki, masz czterdzieści stopni gorączki i ranę postrzałową, która się babrze - a jakby atrakcji było mało, musisz pilnować jeszcze przemiłego chłopca w którego towarzystwie podróżujesz, a który tylko marzy o tym by rzucić się na ciebie gdy nie patrzysz i przegryźć ci tchawicę.

Dobrze, że w wozie były prochy przeciwbólowe, pakowałem je w siebie jak smok. Poruszaliśmy się szybko. Zważywszy na to, że w moim stanie mogłem wytrzymać za kółkiem niedługo i to tylko wtedy, gdy akurat byłem przytomniejszy - głównie prowadził Hiddink i robił to dobrze. W przypadku nas obydwu był to wyścig ze zmęczeniem. Z ciągłą obawą o pościg. O wpadkę. O to, że nasz wóz, dociskany do granic wytrzymałości, rozkraczy się nam w drodze. O wiele innych rzeczy...
Na szczęście rzeczy te nie stały się. Bywało parę gorących momentów, takich choćby jak ten już na początku drogi, gdy zatrzymaliśmy w zapomnianej przez Boga dziurze, która zrządzeniem losu miała działający telefon razem z obsługą. Zamówiłem rozmowę do Jasona Branda, a Herbert został na zewnątrz pilnując synalka i wozu.

* * *

DRRRRRRRRRRRRń DRRRRRRRRRRńńń!!! - terkot aparatu poniósł się po całym pomieszczeniu.

Dźwięk telefonu wszystkich wystraszył. Odebrał Walter:
-Halo?
- Będzie rozmowa...- głos telefonistki był słaby - do Pana Jasona Branda. Pan Garrett. Rozmowa z...
Tu padła nazwa jakiegoś miejsca, która kompletnie nic nie mówiła nikomu kto mieszkał na wschodnim wybrzeżu. Pewnie nie mówiła nawet nic komuś ze stanu, z którego łączona była rozmowa.
Walter zasłonił słuchawkę ręką i odezwał się do pozostałych: -To Garett.
- Panie Brand? - zawiesiła głos kobieta - ...przyjmie pan?
-Jasonie, rozmowa jest do ciebie - wyciągnął słuchawkę w jego stronę.
- Halo? - był zdziwony.
- Tu Garrett...- połączenie nie było wyr-aźne, głos był przerywany, a i bez tego detektyw brzmiał na osłabionego - To ty, szefie?
- Witaj Garrett? gdzie się podziewasz? - i do innych - To Garrett! Pssst! Słabo go słychać.
- Jesteśmy w drodze...Sprawy...- zniekształcenie uniemożliwiło dosłyszenie końca zdania. - Mamy Artura. Było gorąco. Dostałem kulkę. Ale się wyli...
Przez moment znów nie było nic słychac...
- Czy potrzebujesz jakiejś pomocy? Lekarza? Adwokata? Czy to poważna rana?
- It’s just a scratch...- rzucił Dwight - Jesteśmy w czarnej dupie, gdzie nawet wrony zawracają. Przebijamy się ciężarówką, Artur też jest ranny. Jeśli nie dorwiemy samolotu, prędko do was nie zawitamy...
Rozległ się kaszel detektywa...
- Posłuchaj, Jason. Nie mam już za dużo czasu...Chłopakowi nieźle bije w dekiel, nie wiem czy kiedykolwiek....- znów przerwa w łączności- ...zrobili mu niezłe pranie mózgu. Ale jeśli ten Niemiec będzie go w stanie z tego wyciągnąc, to Artur wie na pewno bardzo dużo. Wiozę ci świadka, który przechyli szalę na procesie. Pod warunkiem, że nie skończy jak Prood. I pod warunkiem, że...
- Sluchaj Garrett - wszedł ci w słowo Jason. - Wybierz jakieś duże miasto w centralnej częsci Stanów. Wyślę wam kogoś na spotkanie. Szybciej dojedziecie. Jeśli Hieronim się zgodzi pojedzie z tym kimś. Co ty na to?
- Co ja na to? Dwóch rannych na trzech, a na karku być może policja stanowa. Z nieba mi spadasz, facet. Poczekaj...
Chwilę trwała niepokojąca cisza. Potem padła jakaś nazwa.
- Saint Louis? Dobry pomysł. Zatrzymaj sie w hotelu “Zielony saksofon”. Prowadzi go mój dawny znajomy. Zadzwonię do niego i wszystko przygotuje. Jest mi winny przysługę. Drobną. Ale to wystarczy. Przetrzyma was aż ktoś do was podjedzie.
- Kurwa, co za nazwa... -rozległ się kaszel - Dobra. Będziemy tam. Poczekaj, wypadł mi papieros...A niech mnie...Muszę kończyć...- głos nagle przyspieszył - Zadzwonię z Saint Louis...Herbert! Do….
- Wszystko dobrze? Garrett?!
Po drugiej stronie rozległ się jednostajny sygnał, oznaczający koniec rozmowy. Chwilę później potwierdziła to telefonistka.


* * *

- Zadzwonię z Saint Louis...- gdy to mówiłem, moja dłoń opuszczała już słuchawkę - Herbert, do cholery, tylko bez paniki. Już idę.
Przez brudną szybę widziałem, jak pod ciężarówkę podjeżdża policyjny wóz i wysiada z niego dwóch tłuściochów z odznakami. Herbert stał blady, a ja szedłem po pustynnym pyle wkładając całe siły w to, by nie było widać jak wiele bólu sprawia mi poruszanie. Gdy do nich podszedłem, oglądali już sobie Artura i papiery podane przez Herberta.
-...u-bez-własno-wolnienie...- męczył się potężnie zbudowany grubas w mundurze. Odwrócili się obaj na mój widok.
- Ma pan jakiś problem...? - zaczął ten drugi niegrzecznie.
- Nie, nie...- Herbert zachowywał zimną krew - On jest ze mną. Jak mówiłem, wieziemy pacjenta ze szpitala uniwersyteckiego w San Francisco...
-...do Tauton Hospital w Massachusetts. - wszedłem mu w słowo uśmiechając się - Panowie pozwolą, że się przedstawię. Doktor Sigmund Bernstein.
Uspokoili się nieco.
- Co mu jest...? - zapytał ten tęższy, bo podobnie jak mnie, łacińska nazwa jednostki chorobowej na dokumencie nic mu nie mówiła.
Hiddink zagrał sprytnie, wymawiając pewnym tonem właśnie tę łacińską nazwę. - Poważna i groźna dla otoczenia choroba psychiczna. - dodał jeszcze.
- Jakby tego było mało...- westchnąłem - W szpitalu zaraził się chorobą skóry. Łuszczyca na plecach i niżej, prawdopodobnie szczególnie zakaźny szczep. Radzę się nie zbliżać, nam za to płacą, wam nie.
Rozmowa nie trwała już długo...

***

Było to akurat w dniu, gdy miałem lepszy okres. Przez znaczną część drogi jednak byłem w gorszym stanie. Większej części w ogóle nie pamiętam, wypełniały ją majaki i przedstawienia przed oczyma, które były zbyt absurdalne lub niepokojące, bym chciał teraz o nich opowiadać. Mam wrażenie, że minęła wieczność zanim dotarliśmy do Saint Louis, ale udało się. Wyglądałem jeszcze gorzej niż nasza ciężarówka. Czułem się jak gówno wrzucone w wentylator. Na miejsce dojechałem na końcówce prochów przeciwbólowych, a w pudełku widniało już dno. Gdyby jeszcze zabrakło mi papierosów, pewnie bym się tam zastrzelił.

Ale wziąłem ich dużo. Żyłem więc, choć gorączka sprawiała że nadal czułem się jakbym nie opuszczał zachodnich pustyni. Byliśmy w Saint Louis i mieliśmy metę. Co dalej? Po pierwsze dokupić papierosów. Po drugie znaleźć lekarza, to już ostatnia chwila na to, by zrobić z raną porządek. Potem telefon do Jasona, zgodnie z umową. Zobaczyć się z innymi...Jedna dziura więcej to za mało by odwieść Garretta od prowadzonej sprawy...

Artur żył, a jeśli załoga z Bostonu dotrze też na miejsce - jest pewna szansa , by ktoś wydobył chłopaka z tej kloaki w której ktoś inny zagotował jego mózg. A wtedy...Syn Hiddinka zacznie mówić, dowiemy się wystarczająco wiele by skutecznie zaatakować Kuturba - a przy odrobinie szczęścia i umiejętnościach papug Branda wystąpi jako kluczowa postać na procesie i mój pracodawca dostanie to, o co mu chodzi. Mam nadzieję, że cała ta wycieczka na zachód będzie warta swojej ceny...

A jeśli nie...?

Cóż...Przynajmniej pomogłem Hebertowi wyciągnąć rodzonego syna z rąk tych ludzi. Gdybym sam miał syna, pewnie też zrobiłbym wszystko by nie zostawić go samego w takim momencie. Dobry uczynek? Nie wiem. Ale zrobiłem kiedyś wystarczająco wiele złych, by od czasu do czasu wrzucić coś na drugą szalę wagi...

emilski 02-01-2011 12:43


Podróże kształcą... Taa...

Connecticut... Pennsylwania... Ohio... Indiana... Illinois... Missouri... Wreszcie.

Kurz i pył.

Zmęczenie.

Samochód to nie jest fajny środek transportu. Jest dobry i owszem, ale na krótsze wycieczki, wypady nad wodę za miasto. Super – otwarte okna, wiatr we włosach, ale tysiąc mil, to jakaś przesada.

Tak by myślał Walter, gdyby wybrał ten środek transportu na podróż wakacyjną. Gdyby w ten sposób chciał dojechać do St. Louis, w którym miałby spędzić jakieś dwa tygodnie słonecznego urlopu. Tak by myślał zresztą każdy normalny człowiek, gdyby jechał na wakacje. Samochód? Zwariowałeś?

Z tym, że Walter i Teodor, który zmieniał go za kółkiem oraz Hieronim Wegners, siedzący z tyłu z rozciągniętą protezą na tylnej kanapie, nie wybrali się na wspólne wakacje. To była podróż – zadanie. Zadanie, które ma na celu odebranie cholernie ważnego świadka w tym plugawym śledztwie.

Księgowy, gdy prowadził, trzymał mocno zaciśnięte dłonie na kierownicy, pochylony lekko do przodu. Wpatrzony w drogę przed siebie. Mocno skupiony. Nie miał jak rejestrować tego, co działo się za oknem. Dopiero, jak Stypper go zastępował, co nieco docierało do niego z tej bogatej i różnorodnej panoramy, przewijającej się za bocznymi oknami pojazdu. Ale zmęczenie też robiło swoje. Dlatego, jeśli Walter nie ściskał w rękach kierownicy, bardziej skupiał się na opadających powiekach, niż na widokach. A nie ulega wątpliwości, że było co podziwiać, bo Stany przecież ciągną się przez cały cholerny kontynent, skupiają wszystkie narodowości świata oraz wszystkie możliwe krajobrazy i rzeźby terenu. O czym mógł przekonać się Wegners. Ten to rzeczywiście mógł podziwiać. Siedział całą podróż na tylnej kanapie z wyciągniętą nogą i niewiele się odzywał. Z drugiej strony, był to człowiek, który widział już takie rzeczy, że nic nie jest w stanie chyba go zadziwić. I tutaj Chopp akurat nie miał racji, bo Hieronim był osobą, która zawsze jest głodna nowych doświadczeń i niezależnie, czy jechali akurat jakimiś pomniejszymi dróżkami, mijali wiejskie gospodarstwa,


czy tymi międzystanowymi, czy próbowali przebić się przez sam środek Scranton, Akron, Columbus, Dayton, czy Indianapolis,


chłonął wszystko,


bo wszystko było ciekawe.

Tymczasem Walter znów siedział za kółkiem. Jego zaciętość była podsycana dodatkowo myślą, że nie będzie ich w Bostonie przez co najmniej osiem długich dni. Osiem dni. Wszystko może się wtedy zdarzyć. Jeśli Wagonow będzie chciał wykonać następny ruch, to Lafayette może nie wystarczyć. Ale trudno, nie przeskoczą tego. Muszą jechać samochodem. Muszą przecież odebrać pozostałych – pociągiem oszołomionego Artura nie będą wieźć. A z tego, co mówił Brand, to młody Hiddink nie sprawia najlepszego wrażenia.

Walter czuł już zapach Saint Louis, chociaż nie wiedział, jak ono pachnie. Czuł to bardziej gdzieś pod skórą, niż nosem. Zbliżali się. To pewne. Chociaż samo dotarcie do miasta, nie wystarczało, żeby być już na miejscu. Trzeba znaleźć „Zielony Saksofon”, a St. Louis miało jakoś wyjątkowo poplątaną sieć dróg. I jeszcze to cholerne święto strażackie.




***

Brand rzeczywiście odwalił dobrą robotę; właściciel już na nich czekał od jakiegoś czasu i miał dla nich przygotowane pokoje. Nawet, jeśli przysługa, którą był winien Jasonowi, nie była mu na rękę, nie zdradzał się z tym i zapewniał o gotowości do usług. Walter wspomniał, że może być potrzebny lekarz, ale szczegóły będą znać, kiedy dojadą ci, z którymi mamy się spotkać. Dopóki Garett i pozostali się nie zjawią, wędrowcy z Bostonu mogą odpocząć i wreszcie porządnie się wykąpać.


Teodor spał.

Hieronim spał.

Walter przechadzał się korytarzami hotelu i palił papierosy. On nie mógł zasnąć. Nosiło go. Miał przeczucie, że ci, na których czekają, zjawią się jeszcze dzisiaj. Było gorąco. Trochę po hotelu, trochę przed hotelem. Księgowy przechadzał się nerwowym krokiem tu i tam, ale za daleko nie odchodził. Nie chciałby czegoś przegapić. Zamówił rozmowę z Bostonem, żeby upewnić się, czy z Amandą wszystko w porządku, ale nie udało mu się uzyskać połączenia.

W końcu jednak dał za wygraną i położył się. Zasnął. Głęboko. Ale nie na tyle, żeby nie usłyszeć ruchu, jaki odbywał się gdzieś na korytarzu. Chwilę leżał w bezruchu i nasłuchiwał. Nagle zerwał się i obudził pozostałych: -Przyjechali!

Doskoczył do drzwi. Nikogo nie było. Podeszli więc do pokoju, który przygotował dla nich właściciel hotelu. Walter zapukał i otworzył powoli drzwi. Ich oczom ukazał się Hiddink, przyciskający do ust palec wskazujący: -Ciii, śpią... - mówiąc to, zrobił głową gest w kierunku dwóch łóżek pod ścianą, na których spoczywali Garett i chyba ten... Artur. Zresztą było za mało czasu, bo Herbert wypchnął ich na korytarz i zamknął drzwi. Chwilę porozmawiali szeptem. Hiddink pokrótce określił jak ciężki jest stan detektywa oraz jego syna. Walter był jednak zdania, że Hieronim powinien i tak obejrzeć Artura natychmiast, zanim wezwą lekarza.

Weszli ponownie do pokoju. Herbert wskazał ręką łóżko, na którym spoczywał wychudzony i brudny facet z zaniedbaną brodą. To był Artur. Garett zresztą wyglądał nie lepiej. Spał jak zabity. Chopp pierwszy raz go widział, kiedy jego mina nie mówiła: „wiem wszystko, cieniasy”, ale coś bardziej w stylu: „Kurwa, jak boli...”. Walter był pewny, że to tylko chwilowe. Wystarczyłaby pewnie sekunda i obudzony detektyw znowu byłby najmądrzejszy. Z drugiej strony... trzeba go zrozumieć: prowadzi śledztwo, które prowadzi też banda amatorów. Nic dziwnego, że go to wkurza.

Te kilka chwil refleksji wystarczyło, żeby Walter spuścił z oka Wegnersa, a ten przypomniał o sobie, biorąc księgowego za łokieć i wyprowadzając go z pokoju. -Muszę z nim pogadać – rzucił do pozostałych i po chwili byli na korytarzu. Odcięci od reszty drzwiami pokoju.

-Muszę ci coś powiedzieć, Walterze – mówił szeptem. -Chciałbym, żebyś później to przekazał Herbertowi. Ode mnie nie przyjmie takich informacji, bo czuję, że mnie nie lubi.

-Mów, Hieronimie.

-Chłopak... nie ma duszy – wypalił Niemiec. Walter przez chwilę mu się przyglądał. W końcu się odezwał: -To rzeczywiście rewelacja. Rozumiem, czemu nie chcesz powiedzieć o tym Herbertowi. Wziąłby cię za fraki i zaczął krzyczeć, że pieprzysz bzdury.

-Właśnie tak by się stało – kontynuował Wegners. -A sprawa jest poważna. Jego dusza została porwana i ukryta w czymś... najprawdopodobniej w jakimś przedmiocie. Ten przedmiot trzeba zniszczyć w odpowiedni sposób, inaczej Artur będzie niewolnikiem tej siły.

-Jak go można zniszczyć? - zapytał księgowy rzeczowo, zupełnie ignorując fakt, że to co mówi ten Niemiec, jest... chore.

-Najlepiej, gdyby zrobił to ktoś z rodziny, ale... - Hieronim zawiesił głos. -Ale ten przedmiot zdaje się być coraz dalej od niego. Prawdopodobnie jest na statku. Czar rzucił ktoś potężny, z kim ja nie mogę się mierzyć.

-Cholera! - zawołał Walter. -Statek płynie do Indii.

-Podobne zaklęcia znają szamani wielu prymitywnych kultur, czy raczej kultur, które Europejczycy nazwali prymitywnymi.

-Czy Artur zginie, jeśli nie zostanie odczarowany? Co ma większe znaczenie: czas, czy odległość, w jakiej znajduje się ten przedmiot?

-I jedno i drugie. Naprawdę trudno mi coś powiedzieć konkretnego. Nie znam tego zaklęcia. Nie wiem od czego zacząć. Ale wiem, że ten nieszczęśnik został... pozbawiony swej woli. I wolę tę zamknięto gdzieś w czymś, co się od nas oddala.

-Czy znasz kogoś, kto może mu pomóc, a jest bliżej, niż w Indiach? Czy powinniśmy wracać do Bostonu?

-Myślę, że musimy wrócić do Bostonu. Nawiązałem tam pewien kontakt. Może być pomocny – ostatnie słowa spowodowały, że Chopp miał ochotę rzucić się na profesora i po prostu go ucałować, bo w pewnym momencie myślał już, że sprawa jest zupełnie przesrana.

Wrócili do pokoju. W tym samym momencie pojawił się lekarz. To właściciel, widząc w jakim stanie pojawili się następni goście, nie zastanawiał się długo, tylko sprowadził tu medyka.

Opatrywanie ran trochę trwało, ale najważniejsze, że zostało to zrobione w sposób profesjonalny. Co prawda zalecił Garettowi kilka dni w łóżku, ale chyba nikt z tutaj obecnych nie myślał o dostosowaniu się do tej rady. Ale na pewno trzeba będzie kupić kilka lekarstw, jakie doktor wypisał na recepcie.

-Myślę, że teraz powinniśmy spróbować się przespać – odezwał się księgowy. W głębi ducha był bardzo zadowolony, że Hieronim postanowił rozmawiać właśnie z nim, co stawiało go na wyższym stopniu do wtajemniczenia. - Jutro z rana możemy ruszać z powrotem. Będzie mnóstwo czasu, żeby pogadać.

-Może niech panowie Garrett i Hiddink pojadą pociągiem – zaproponował Teodor i brzmiało to rozsądnie. - Dla nich to zawsze wygodniejsza i zdecydowanie szybsza forma podróżowania. My we trzech powinniśmy dać sobie radę dojechać do Bostonu z Arturem. Tam połączymy swoje siły i oddamy Artura w ręce ojca. Jak panowie zapatrują się na moja propozycję?

-Jeśli tylko Herbert zgodzi się zostawić Artura w naszych rękach, myślę że to dobry pomysł. Hieronim i tak może mu pomóc dopiero na miejscu w Bostonie – odrzekł księgowy. Najchętniej wylądowałby już w łóżku. Odpoczynek był potrzebny każdemu z nich.

Bogdan 04-01-2011 00:07

.

Padre nostro, che sei nei cieli, santificato il tuo nome... Ave Maria, piena di grazia, Il Signore e con te, tu sei benedetta... Io credo in Dio, Padre onnipotente... Krzyk... Potworny wrzask zagryzanego człowieka... myśli pędziły i tratowały się wzajem... rozszalały umysł wciąż uciekał.

- J...j...jesteś cały? - wymamrotał Lynch sięgając telepiącymi się dłońmi do torby. Po chwili siedział w milczeniu wpatrując się w wejście do piwnicy z papierosem przyklejonym do ust.
Zagadnięty chłopak zdawał się go nie słyszeć. Przynajmniej nie zdradzał się niczym. Całą jego uwagę pochłaniała chyba dziura w stropie piwniczki, składziku, dziury w ziemi czy czegokolwiek, w czym akurat się znajdowali. Nie to było najważniejsze. Ta dziura była azylem. I choć w jednej sekundzie mogła zmienić się w śmiertelną pułapkę, dopuki w otworze nie pojawiał się żaden koszmarny pysk, była schronieniem. Najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
Miarowe, ciężkie dyszenie było jedynymi dźwiękami jakie wydawał z siebie przerażony chłopak. Pot zciekający obficie po twarzy i chrapliwy, płytki oddech świadczyły o przebytym wysiłku. Jednak Leonard widział strach w oczach tego dzieciaka. A wiedząc to, co wiedział miał prawo podejrzewać, że chłopak poci się na równi po forsownym biegu jak i ze strachu.
- T-trzymaj - Lynch wepchnął w połowie spalonego papierosa w rozdygotaną dłoń chłopaka - rozejrzę się t-trochę - nogi z trudem dźwigały ciężar ciała, nie przywykł ani do takiego wysiłku, ani do TAKICH przeżyć...mimo wszystko miał tą przewagę nad młodym Włochem, że wiedział czym były te kreatury, wiedział co go goniło i był w pełni świadom tego, co stało się z resztą grupy chłopaka. Jedyne co go teraz niepokoiło to dźwięk...dźwięk, który zmusił ghule do ucieczki...lub powrotu.

Słowa, oraz ruch człowieka wyciągającego papierosa wybiły chłopaka z apatii w jakiej się znajdował. Jakby zaskoczony nagłym pojawieniem się kogoś obok szarpnął się w tył w obronnym odruchu z głośnym odgłosem bolesnego jęku i szurania czegoś na co w ciemności wpadł. Przez krótką chwilę Leonard nie był pewien co tamten zrobi. Weźmie, czy rzuci się do ataku. Chłopak chyba też się zastanawiał. Wreszcie zaciśnięte pięści, na palcach jednej Lynch zauważył pierścienie, może kastetu, rozwarły się i opadły. Sięgnął po podanego peta. Nieufnie, ostrożnie jakby to był jadowity wąż. Zaciągnął się i rozkaszlał krótko, a potem z wysiłkiem i załzawionymi oczami odezwał się po raz pierwszy.
- Cicho bo usłyszą.... - uciszył nie wiadomo, siebie czy nieznajomego gościa z którym przyszło mu siedzieć w tej dziurze - ...i kim ty u diabła jesteś...mister?
W pomieszczeniu było ciemno. Luca ledwo widział tego drugiego. Chudego i sądząc po głosie chyba nie wiele starszego od siebie. Ale tamten miał papierosy. A to oznaczało, że pewnie i jakieś pieniądze...
- W-wydaje mi się, że p-poszły - student przez chwilę wpatrywał się w chłopaka - M-mów mi Leo....albo D-douglas, jak wolisz.
- Ciebie też goniły? - zapytał przyciszonym głosem - I co to do cholery jest?
- Ghule - odpowiedział automatycznie.
- Ghule? - przez chwilę trwała zupełna cisza, jakby próbował sobie przypomnieć czy kiedykolwiek słyszał taką nazwę. - A co toto jest te ghule? Dzikie zwierzęta? Może pouciekały z zoo?
- Zoo....- na twarzy Lyncha malował się jedynie niezręczny uśmiech - t-to może zabrzmieć t-trochę dziwnie, ale t-to są...hmm...potwory...nie z-zwierzęta, potwory.
O tym nie musiał go zapewniać. Cisza jaka zapanowała dobitnie świadczyła o tym, że chłopak nie ma zamiaru dyskutować z faktami. Drżący w dłoni papieros migał tylko jak zwariowany świetlik.
- W-właściwie, to jednego p-przywołałem osobiście - dodał student i szybko ugryzł się w język - o-oczywiście to było jeszcze w B-bostonie i z tego co w-widziałem, to nie była Shashanus. T-tak w ogóle, to jak m-mam się do ciebie zwracać?
Znów przyszło mu chwilę poczekać zanim tamten dał jakikolwiek znak życia.
- Luca... Manoldi... właściwie starczy samo Luca... - odpowiedział chłopak niepewnie - Kim ty właściwie jesteś? - odezwał się po chwili a w głosie słychać było podejrzliwość. I chyba znowu strach.
- S-studentem antropologii - Leo spojrzał w oczy Manoldi’ego , sam do końca nie rozumiejąc jak znalazł się w takim położeniu - studiuję w B-bostonie. Długa i d-dziwna historia...co z twoją nogą?
Ból w kostce dał o sobie znać ostrymi zębiskami jakby wywołany pytaniem Leonarda. Luca, który w natłoku wrażeń niemal o nim zapomniał aż jęknął na nieśmiałą próbę wypróbowania nogi.
- Puttana... - wyrwało się wśród syku - Male... Boli jak cholera... eh... cała opuchnięta...
Lynch przez chwilę wpatrywał się w klącego pod nosem Włocha, po czym wyciągnął z torby rewolwer - p-poczekaj tutaj, rzucę okiem na p-podwórko.
- Kurwa! Co ty robisz? - zaskoczenie było kompletne. Ten, jak twierdził, chudy student plótł różne niestworzone rzeczy, całkiem nieprawdopodobne, gdyby nie okoliczności, ale tego było dla Luci za wiele. Miał gnata! Kim więc naprawdę był ten dziwny typ?
Lekko zmieszany krzykiem Luci, Lynch spojrzał na broń, po czym znów na poobijanego chłopaka - m-mój ojciec jest k-komendantem posterunku w B-bostonie...p-powiedzmy, że to prezent urodzinowy od n-niego - dokończył, po czym wyszedł na zewnątrz... do jego uszu dobigło jeszcze stękanie Luci z dołu, i coś jakby jego ciche stwierdzenie - ...magnificamente.... Wokół było ciemno, a porozrzucane wokół śmieci i gruzy utrudniały przejście chociażby do płotu, od którego strony przybiegli...podwórze było puste, tak jak okolica...przynajmniej tak mu się wydawało, takie miał przeczucie:
- M-musimy cię stąd w-wyciągnąć - syknął do chłopaka schylając się nad wejściem do piwnicy.
- Niby jak? - doleciały z dołu pełne bólu słowa. A zaraz potem - Zresztą ja tam się stąd nigdzie nie ruszam. Jeszcze mi życie miłe.
- Jest p-pusto...ten dźwięk....czy c-cokolwiek to było je odciągnął - mówił rozglądając się jeszcze na boki.
- A jak wrócą? - chłopak na dole ani myślał o wyjściu.
-Uwierz...g-gdyby chciały nas z-złapać, nie czekałyby aż wyjdziemy - sam nie wierzył zbytnio w to co mówił, jednak wiedział, że trzeba uciekać...jak najszybciej się tylko da opuścić to miejsce.
- Ty się wyraźnie świetnie orientujesz w ich zwyczajach - doleciały znowu Lyncha zjadliwe słowa włoskiego gówniarza z dołu.
- A ty w-wyraźnie chcesz skończyć j-jak ten dzieciak na m-moście - mruknął zmęczony i poirytowany podejrzliwością chłopaka. Odpowiedziała mu cisza. Już miał coś powiedzieć kiedy usłyszał znów z dołu.
- Ty byłeś tam... przy moście? Widziałeś?
Głośne westchnięcie wydawało się wystarczającą odpowiedzią: - W-widziałem - chłopak wyciągnął rękę w kierunku Włocha. - Wyłazisz czy nie?
Długie przerwy to było coś, do czego Leonard zaczynał się już przyzwyczajać. Wreszcie wśród syków i niezrozumiałych przekleństw silna ręka mocno chwyciła wyciągniętą dłoń.
- Dobra... na trzy... - doleciało z dziury.
Leonard musiał się porządnie zaprzeć, bo po trzech wcale nie poszło tak gładko jak się spodziewali. Luca był o wiele cięższy, niż na jakiego wyglądał, a nadwątlone brzegi dziury sypały się i trzeszczały. Wreszcie wśród przekleństw, pojękiwań i sapania udało się wyciągnać Lucę z dziury. Leżeli ciężko dysząc obaj na ziemi. Noc była już ciemna. Tylko migocące w górze odległe gwiazdy zdawały się być jedynymi świadkami tej sceny. One i być może jeszcze przyczajone w ciemności kreatury...

zodiaq 04-01-2011 22:01

-Ch....cholera...- ciężko dysząc oparł się na łokciach - c-ciężki jesteś...
z-znasz jakiegoś lekarza...ktoś m-musi obejrzeć tą nogę.
- Wyliżę się... - usłyszał odpowiedź i ciężkie sapanie - byle tylko bezpiecznie dotrzeć do domu...
Było w tym stwierdzeniu wiele nadziei ale Leonardowi zdawało się że jeszcze więcej smutku. Luca gramolił się by wstać. Syczał, jęczał i stękał. Klął pod nosem, jednak i to nie pomagało. Nie był w stanie ustać na zwichniętej nodze. Po dwu koślawych krokach runął na ziemię jak długi. Spętany bólem nawet nie próbował znowu wstawać.
- Accidenti... - rzucił pod nosem zły na siebie - Nie dam rady... kuuurwa! - syknął kąśliwie bo głośniej się nie odważył.
- N-nie mamy czasu - syknął student, po czym chwycił za rękaw Luci i przełożył jego rękę nad głową, starając się nie zwracać uwagi na jego pojękiwania. Nie dało się nijak. Luca jak mógł walczył z grawitacją i własną niemocą, ale posykiwań, jęków i stęknięć powstrzymać nie potrafił. Niedługo pojękiwali, klęli i ziali wespół, bo dla Leonarda wyraźnie z upływem czasu i sił słabnący włoszek był zdecydowanie za ciężki. A jednak szli. Tempem żółwim i niemrawym krokiem, ale szli. Z determinacją, jakiej obaj zapewne u siebie nie podejrzewali posuwali się jard za jardem, metr za metrem, byle dalej od torfowiska, od skąpanych w ciemności i śmierdzącej ściekiem wodzie nieużytków. Miejsca, które na samo wspomnienie napawało grozą i nowymi siłami. Nawet jeśli z początku mieli ochotę o coś pytać nawzajem, przebyta droga i płytki oddech studziły zapędy. Luca walcząc z bólem mocował się z samym sobą by tylko dalej iść. Leonard z rosnącym z każdym krokiem ciężarem holowanego chłopaka oraz własnym charakterem, bo dziesiątki, jeśli nie setki razy w ciągu tej drogi przez męki miał ochotę zrzucić ciężkie ramię i wreszcie odetchnąć.
Jednak szli. Mijali parkany, skrzypiące wiatraki, jakieś odległe, pogrążone w ciemności fabryczne zabudowania. Chwiejnym, pijackim krokiem przemierzali ciemne uliczki wciśnięte pomiędzy czynszówki tak zdezelowane, że mogły zamieszkać w nich tylko karaluchy... i ludzie. Nie wiedzieli jak dużo czasu zajęła im ta mozolna wędrówka. Noc jednak musiała być już głęboka, bo z uliczek poznikali obecni wszak, gdy jeszcze szli w tamtą, drugą stronę, ludzie. Aż dziw, że nie natknęli się na jakichś opryszków...
Odległy warkot jakiejś przejeżdżającej gdzieś dalej ciężarówki był dla Luci niczym anielskie fanfary. Był oznaką cywilizacji. Życia. Bliskości ludzkiego mrowia, a więc bezpieczeństwa. Euforia krzesała z niego nowe siły. Przez parę jardów Linchowi wydało się że tamten jest jakby lżejszy. I był. Do czasu kiedy sił brakło, bo jak mawiał stary signore Manoldi na oparach długo nie pojedziesz, a mocno nadwątlonych i na koniec do cna wyciśniętych pokładów energii zwyczajnie zabrakło, a Luce kompletnie pociemniało w oczach i bez czucia runął na ziemię, ciągnąc za sobą nieszczęsnego wybawcę.
Metry, które przeszli odczuwał nie tylko w nogach, ale także w ramieniu, które nie tylko bolało, ale także ścierpło niemiłosiernie. Oparty o zimną, ceglaną ścianę starał się rozruszać kończynę, przy okazji przyglądając się nodze rozłożonego na wznak Włocha, który wyraźnie zaczął przysypiać z wycieńczenia:
- Budź się! - krzyknął nie skrępowanie prosto do ucha chłopaka.
Podziałało. Tamten rzucił się jakby wyrwany z drzemki od razu z łapami, jednak ból i obraz Leonarda powstrzymały zapędy. Opadł z powrotem na plecy ciężko sapiąc.
- Odpocznijmy....eh...ehu...nie mam już sił.... - mamrotał.
- Komu ty to m-mówsz - mruknął starając się rozruszać ramie - c-czego chcieliście od tego p-popa? - zapytał poważnym głosem spoglądając na opuchlizne Luci.
- Jakiego popa? - zdziwił się zasapany Luca - Aaa... tego ruskiego księdza? - dodał i wyraźnie posmutniał.
- P-popa - poprawił go, próbując podwinąć nogawkę jego spodni.
- To długa historia... - odpowiedział chłopak i zasępił się wyraźnie, nie wiadomo czy nad swoją nogą czy opowieścią.
- N-nigdzie się nie wybieram...a p-patrząc na twoją kostkę, m-mogę spokojnie powiedzieć, że ty też nie - rzucił spoglądając na odsłoniętą, opuchniętą kostkę. Luca też spoglądał. I widać było, że to co widział wcale mu się nie podoba. Milczał jakiś czas wyraźnie zagryzając wargę i spoglądając to na Leo, to na swoją obrzmiałą nogę. Wreszcie chyba się na coś zdecydował, bo splunął, rzucił pod nosem jakieś niezrozumiałe włoskie słowo i zwrócił się do Leonarda z nadzieją.
- A masz jeszcze może papierosa?
Student uśmiechnął się niewyraźnie, po czym wyciągnął z torby papierosy i paczkę zapałek:
- Właściwie t-to mam coś w-więcej - wymamrotał pod nosem i po chwili wyciągnął w kierunku młodego piersiówkę - samogon, więc o-ostrożnie z tym.
Luca upił. Ostrożnie. A i tak się zachłysnął i rozkaszlał. Za drugim łykiem poszło już lepiej. Potem opowiedział Lynchowi jak to kilka dni temu zaginął jego młodszy brat Domenico, o tym jak go szukał. Jak jedna ruska dziewczyna o imieniu Tatiana powiedziała mu, że brat Maksymilian ma chyba coś wspólnego z zaginięciem Domenica, i że wie, że dzisiejszej nocy ten... pop ma się spotkać z kolejnym dzieciakiem. Powiedział mu o swoim i jego kumpla Paola planie schwytania starego dziadygi, przyciśnięcia i wyduszenia gdzie jest Luci brat. A potem... wiadomo, co było potem.
- Współczuję - mruknął posępnie po chwili nieprzyjemnej ciszy - ta
d-dziewczyna...kucharka, o co jej w-właściwie chodziło? - wymamrotał z ustami przy piersiówce.
- Skąd wiesz, że kucharka? - był wyraźnie zdziwiony.
- C-cały dzień obserwowałem cerkiew...- westchnął ciężko, po czym spojrzał na Lucę, a przynajmniej tam gdzie powinien leżeć,
- Ty?
- T-tak...wiem, nie pasuję do t-takich zadań....tak czy i-inaczej, podsłuchałem waszą r-rozmowę w bramie...a raczej porwane u-urywki, które zdołałem zrozumieć. - dokończył czekając na reakcję. Chłopak zmilczał znów po swojemu, kiedy się nad czymś zastanawiał. Potem nagle zapytał.
- Do jakich zadań? O co tu właściwie chodzi? Ty wiesz coś o Domenico?
- J-jedyne co wiedziałem, to że niedaleko tej p-przeklętej cerkwi giną d-dzieci - odpowiedział bez dłuższego namysłu.
- A teraz wszystko przepadło... - stwierdził Luca pod nosem - ...nic z popa nie wyduszę. Kurwa! Te gule pewnie go też zeżarły...
Bez słowa podał Luci piersiówkę, wiedział że to nie do końca prawda, przypominając sobie reakcję kapłana na potwory, w pewnym sensie obawiał się, że w akcie furii Luca spróbuje już i natychmiast próbować dorwać denata:
- Musimy stąd iść - powiedział po kilku minutach gęstej ciszy. Włoszek aż skrzywił się na samą myśl, ale zacisnął usta i z trudem dźwignął się po ścianie w górę. W milczeniu podali sobie ramiona. Księżyc bladą poświatą powlekał ich niczym skrytych przed prawdą dnia pijaczków. W tych parszywych czasach prohibicji uczciwy człowiek uciekał w noc, kiedy chciał się napić. Nie wzbudzali żadnej sensacji.
- Chodźmy.
- W-właściwie...dokąd w końcu idziemy? - wypalił nieco ogłupiałym głosem.
- Po prostu chodźmy stąd...

Poszli. Im bliżej miejsca, do którego kierował ich Luca, tym głębiej w dzielnicę biedoty. Na jej widok szybko przypomniały mu się dzikie osiedla w Bostonie - właściwie niczym się nie różniły - ot, masa obdrapanych, byle jakich czynszówek zamieszkiwanych przez w tym wypadku głównie Włochów i Żydów, niekończące się labirynty ciasnych, obstawionych straganami, brudnych uliczek i odgłosy bójek...zdecydowanie nie pasował do tego miejsca.

Jednak ich kamuflaż działał - nikt nie zwracał uwagi na dwóch kolejnych "pijaczków" - w pewnym momencie do ich marszu przyłączył się jakiś gruby, bordowy cygan, spity na umór, żeby tego było mało uwiesił się na nich o mało nie przydeptując nogi Mandoli'ego. Nie miał jednak nic przeciwko porzuceniu go na środku przejścia...a przynajmniej nie protestował.
- To tu - syknął otumaniony już nie tylko bólem, ale i zawartością Lynch'owskiej piersiówki, którą wysuszyli w trakcie marszu - dalej sam pójdę.
W odpowiedzi otrzymał nieznaczne kiwnięcie głową.
Ruszył powoli - opierając się jedną ręką o ścianę, podskakiwał koślawie na jednej nodze.
Po chwili namysłu i wpatrywania się w męczącego się chłopaka Lynch sięgnął po kawałek kartki: - Luca - podszedł do niego po czym wręczył świstek - lekarz, łóżko, a p-później postaraj się zatelefonować - wybełkotał zmordowany niecodziennym wysiłkiem:
- Ci vediamo presto

*
"Karmią je...karmią ghule smarkaczami...logiczne, bo chyba nikt nie jest na tyle głupi, żeby leźć na takie zadupie po żarcie...cholernie ironiczne, hę?"

Przed wejściem do mieszkania wytrzepał niedbale upaprane w błocie, ziemi i pocie ciuchy, nie miał siły...ani ochoty na kąpiel...chciał po prostu paść na cholerne łóżko i spać aż do rana...południa.
Było cicho i ciemno, bojąc się o własne oczy nie myślał nawet o zmianie tego stanu rzeczy...przywykł do tego miejsca, do tych schodów i drzwi, do tego łóżka....padł.
-Śmierdzisz - wysoki głos...miły...kobiecy. Niczym rażony piorunem poderwał się na równe nogi, wydając przy tym zduszony okrzyk. Po omacku odnalazł włącznik lampki nocnej. Na drugim skraju łóżka, spod fałd kołdry wyłoniła się czarna plątanina włosów - nie mam nic przeciwko, żebyś tu spał - Chelsea mówiła zaspanym i wyraźnie rozbawionym głosem - tylko najpierw prysznic panie Lynch - padła na poduszkę, rozkopując przy tym kołdrę.
- P...p... - nie mógł wykrztusić słowa, szarpnął jedynie za włącznik, po czym dosłownie wyskoczył z pokoju...prosto do łazienki.
Po kilku minutach solidnego szorowania rozłożył się na kanapie w salonie...wolał nie ryzykować wylądowania w jednym łóżku ze współlokatorką brata...o nim już nie wspominając.

Tom Atos 05-01-2011 11:17

Wszystko poszło nie tak. Mieli Artura porwać elegancko, bez świadków. Uśpić chloroformem gdzieś w ciemny zaułku, zapakować do ambulansu i wywieźć z miasta nim ktokolwiek by się zorientował. Niestety Artur, ani myślał iść im na rękę i samotnie spacerować po dzielnicy portowej, a czas naglił. Zrobili to więc w stylu Dzikiego Zachodu i skończyło się jak w westernie. Hiddink gnał przez miasto tylko cudem unikając kolizji i jak wściekły naciskając klakson. Pomysł z ambulansem okazał się świetny. Nim się spostrzegł był już w Oakland i pędził dalej. Dopiero po dłuższej chwili, gdy wyjechał za miasto i ruch drogowy zelżał miał czas zaniepokoić się ciszą z tyłu furgonetki. Jeden rzut oka na Garretta wystarczył, by zobaczyć, ze detektyw oberwał. Hiddink zatrzymał pojazd z piskiem opon. Nie wyglądało to dobrze.
- Cholera jasna co robić. Garrett! Garrett! Ocknij się! – kilka uderzeń z otwartej dłoni pomogło.
- Co z Tobą? Dasz radę? – spytał.
Mężczyzna ledwo pokiwał głową.
Hiddink wyciągnął bandaże i niewprawnie obwiązał detektywa, a potem syna. Nic wielkiego, ale zatamowało upływ krwi.
Później gdzieś na środku pustyni już o zmierzchu miał chwilę by odkazić ranę Dwighta alkoholem i nożem wydłubać kulę z dupska Artura.
Garrett okazał się na szczęście twardym sukinsynem i jakoś dawał sobie radę, na tyle dobrze by trochę poprowadzić i zmienić Herberta i na tyle źle, by czasami tracić świadomość. Z Arturem było o tyle gorzej, że stanowił wyłącznie balast. Wybudzali go tylko na posiłki, których przyjmowania z początku w ogóle odmawiał. Zmienił dopiero zdanie, gdy porządnie zgłodniał. Za namową Hiddinka zrezygnowali z ciągłego usypiania go chloroformem. Herbert nie był pewien czy to jest do końca bezpieczne. W rezultacie towarzyszyło im potępieńcze wycie i wyzwiska Artura. Po kilku dniach mieli dość i ponownie zaczęli go usypiać, by choć trochę odetchnąć. Herbert nie przyznawał się do tego, ale było widać, że cierpi oglądając syna w tym stanie. Z każdym dniem stawał się coraz smutniejszy i milczący. Podczas karmienia nie próbował rozmawiać z synem, a wieczorami odchodził gdzieś w ciemność nocy, by powrócić z zaszklonymi od łez oczyma. Mimo zmęczenia sypiał źle. Z początku odpuścił sobie golenie zarostu, ale pomny tego jak ważny dla nich jest kamuflaż powrócił do dbałości o wygląd. Mile mijały jedna za drugą, a dzień poganiał dzień, byle do przodu. W końcu po morderczej podróży dotarli do St. Louis.
Tam w końcu spotkali się z Choppem i Wegnerem, którzy dotarli do miasta, by się z nimi spotkać.
Padła propozycja, by przetransportować Artura samochodem do Bostonu, a Herbert i Dwight mieli pojechać pociągiem.
Niemłody już Hiddink przez te ostatnie dni postarzał się o co najmniej kilka lat, a jego jasne włosy dość gęsto przechodziły w siwiznę. Najbardziej jednak postarzały się jego oczy. Ich blady błękit stracił dawny blask, a zaczerwienione spojówki świadczyły o przemęczeniu i częstym pocieraniu. nawet postawa Herberta uległa zmianie. Wcześniej dumnie wyprostowany teraz chodził przygarbiony i w ogóle przygaszony. Gdy jednak się odezwał w jego głosie można było wyczuć coś dziwnego. Zimną determinację.
- Nie. - powiedział krótko i zamilczał na chwilę, jakby to jedno słowo starczyło za całe wyjaśnienie.
Patrząc jednak na rozmówców z dziwną agresja w oczach kontynuował:
- Nie po to przejechałem tysiące mil, żeby teraz oddawać syna w Pańskie ręce Herr Wegner, tylko po to by dowieźć do Bostonu i zrobię to choćbym miał go taszczyć na własnych plecach.
- Rozumiem -
pokiwał głową Niemiec, a w jego oczach dostrzegłeś coś na kształt szacunku i smutku. - Wiem jak się musi pan czuć i doceniam pana walkę o syna. Ja walczyłem kiedyś podobnie o życie mojego syna. Nazywał się Konrad. Obiecuję panu, panie Hiddink, że zrobię wszystko by pomóc Arturowi. Taki ojciec, jak pan, to powód do dumy. A teraz niech pan odpocznie. Jutro długa droga przed nami.
- Mój syn ... -
Herbert mówił z trudem. Widać było że ciężko mu przychodzi mówienie o tym z innymi. - Mój syn nie jest ... sobą. Mam uczucie jakby ... jakby ktoś go podmienił ... jakby coś w nim siedziało. Wie Pan co mu zrobili? Czy to ... - Hiddink westchnął ciężko - Czy to opętanie? Czy to coś takiego jak wtedy w Bostonie, gdy wszedłeś Pan do mojej głowy?
- Coś podobnego -
widać było, że Niemiec zbiera myśli i waży słowa. Najwyraźniej pamiętał, jak zakończyli ostatnie spotkanie z Herbertem i w jakiś sposób czu wyrzuty sumienia. - To .. pełna dominacja. Potężny urok. Moim zdaniem, pana syn został pozbawiony woli. Słyszał pan kiedyś o praktykach voo - doo, panie Hiddink?
- Niewiele. Coś kiedyś słyszałem w Natalu, ale nie przysłuchiwałem się tym bzdur ... tym rzeczom. -
poprawił się ostrożnie.
- Więc powiedzmy tak, ale proszę mi wierzyć, panie Hiddink, że nie do końca jestem pewien tego, co mówię. To, co spotkało Artura przekracza moją wiedzę i moje doświadczenie. Przypomina mi to trans w jaki swoje ofiary wprowadzają kapłani voo - doo, kiedy ofiara jest zdolna zrobić wszystko, czego sobie kapłan zażyczy. Wola pana syna została złamana. Lecz nie za pomocą hipnozy, tylko … Cóż. Powiem wprost. Panie Hiddink. Wydaje mi się, że dusza, lub też wola, pana syna została brutalnie wyjęta z ciała. Moim zdaniem została zaklęta w jakimś przedmiocie. I ten przedmiot oddala się od Artura. Stąd jego stan. Zdaniem pana Choppa płynie na pokładzie okrętu do Indii. Moim zdaniem, by uwolnić Artura trzeba zniszczyć ów przedmiot. Ale w odpowiedni sposób. Znam w Bostonie pewną osobę, która wydaje mi się móc nam pomóc. Jak tylko wrócimy do miasta porozmawiam z nią. Tyle ... - rozłożył bezradnie ręce. - Więcej nie potrafię zrobić. No i podkreślam to ponownie, mogę się mylić.
- Widziałem już podobny atak, dawno temu -
dodał po chwili wahania.
Zmęczone oczy Herberta wędrowały od twarzy Hieronima do Waltera i z powrotem. Hiddink nic nie mówił za to wyciągnął cygaro i zapalił przez chwilę rozkoszując się tytoniowym dymem. Gdy się odezwał jego głos zdawał się z każdym słowem odzyskiwać dawną moc.
- Stawia mnie Pan w sytuacji, gdy muszę podjąć, być może najtrudniejszą decyzję w moim życiu. - spojrzał prosto w oczy Wegenera. - Nie będę ukrywał, że mam pana za kompletnego wariata, podobnie jak ciebie Walt, ba po tym co usłyszałem mam pewność żeście obaj postradali zmysły, lecz ... co mi zostaje? Siedzieć w Bostonie i patrzeć, jak mój syn cierpi? - zadał retoryczne pytanie.
- Jedyne co mogę zrobić, to zapewnić mu właściwą opiekę, by sobie i innym nie zrobił krzywdy. Być może trzeba będzie go gdzieś ukryć, bo Boston jednak nie jest już bezpiecznym miejscem. Teraz zależy mi tylko na bezpieczeństwie rodziny, a nie będą bezpieczni dopóki nie wyjaśnimy tej sprawy. Jeśli będą jakieś racjonalne przesłanki, by udać się do Indii nie widzę przeszkód, ale mętne dywagacje, że ktoś w buteleczce wywozi tam duszę mojego syna ...
- Ma pan rację -
zgodził się Wegner skubiąc w zamyśleniu brodę. - To tylko mętne dywagacje szaleńca. Chciałbym się mylić Niech pan uwierzy, jak bardzo bym chciał. Kilkadziesiąt lat temu byłem w dokładnie tym samym położeniu co pan. Nie wierzyłem w to, w co nie można tak po prostu uwierzyć. A kiedy uwierzyłem, było za późno dla moich bliskich. Mam szczerą nadzieję, że nie popełni pan tego samego błędu, panie Hiddink. Nie zamknie oczu, chociaż czasami to wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Niech pan robi wszystko, co może pomóc … klasyczna medycyna. Lecz niech pan nie zamyka się na to, co słusznie nazwał pan wariactwem.
Hiddink poważnie skinął głową.
- Mam cholerną nadzieję, że za kilka lat nie będę taki jak Pan, ale masz Pan rację. Widziałem zbyt wiele, by ciągle twierdzić, że znam świat który mnie otacza. Nie znaczy to jednak, że przyjmę na dobrą wiarę każdy zwariowany pomysł, bez choćby cienia racjonalnego dowodu.
Herbert wstał pocierając dłonią czoło.
- Teraz idę spać zanim tu padnę na dywan i wam radzę to samo. Mam przeczucie, że dzisiejszej nocy mimo wszystko będę spał jak kamień. Dobranoc.
Rzekł ziewając przeciągle i zostawiając troski na następny dzień.

hija 06-01-2011 21:58

Mimo że rozmowę telefoniczną zakończyła kilka minut temu, wciąż stała przy oknie zaciskając palce na lśniącym perłowo aparacie. Nie oczekiwała wprawdzie cudu, ale nie sądziła również, że nie uda się jej z nim nawet porozmawiać. Choć to on skontaktował je z tym dziwnym młodzieńcem, nikt w jego biurze nie miał żadnych bliższych informacji co do miejsca jego pobytu. Zachowanie pokerowej twarzy podczas rozmowy z nim kosztowało ją wiele wysiłku, tym bardziej, że wciąż docierał do niej rozdzierający płacz matki. Niech to szlag!

Ruszyła ku sypialni siostry pewnym krokiem. Ktoś musiał zebrać wszystkich w garść i trzymać w stalowym uścisku. Choć najchętniej siadłaby u boku matki i wraz z nią oddała się rozpaczy, Emily wiedziała, ze w tej właśnie chwili nie może sobie pozwolić nawet na okruch słabości.

- Przygotujcie bagaż matki – pierwsze od rana polecenie spadło na zaskoczone głowy służby. Większość z nich, podobnie jak Augustyna Vivarro oczy okrążone miała czerwonymi obwódkami smutku. Rodzina Vivarro nie miała w zwyczaju często wymieniać służby, lwia część spośród nich towarzyszyła rodzinie od zarania wieków, los Teresy nie pozostawił w obojętności nikogo.
- Co? - matka wciąż pochlipywała, rozmazując łzy przemokniętą na wskroś chusteczką. - Jeśli sądzisz, ze mogłabym teraz wyjechać...
- Musisz – nie do wiary na ile stanowczości może zdobyć się człowiek, gdy przymusi go do tego sytuacja. - Nie dyskutujmy o tym.
- Nie ma mowy!
- Matko! Nowy York nie jest, jak widać, miejscem bezpiecznym. Wyjedź. Jedź i zaufaj mi, że zajmę się wszystkim. Nie mogę martwić się o tyle rzeczy naraz, proszę Cię.
- Jak sobie to wyobrażasz? Teresę porwano! Nawet nie wiemy czy żyje!
- Matko, przestań! Wiesz równie dobrze co ja, że płacz nie pomoże nam jej znaleźć. Grant – rzuciła spojrzenie w kierunku opartego o framugę przyjaciela – odwiezie Cię na miejsce, a potem wróci mi pomóc. Ktokolwiek to zrobił, pożałuje, że się odważył na tak ohydny gest.
- Córeczko – Augustyna postanowiła nie ułatwiać sprawy. Uczepiła się poły szlafroka Emily i rozszlochała się, kurczowo zaciskając na nim palce. Dziewczyna ujęła jej dłoń, usiadła obok i delikatnie rozluźniła uchwyt matczynych palców.
- Nie pogarszajmy tego, mamo. Wiesz, że musisz jechać. Zadzwoniłam już do doktora Santoro. Przysięgam Ci, że ją znajdę.

Gdy wychodziła z pokoju, wciąż miała w uszach rozpaczliwe łkanie matki. Zatrzymała się dopiero w swojej sypialni. Była poważnie wściekła. Naprawdę martwiła się o Teresę. O matkę. I o ojca. W ostatnim czasie los nabrał przykrej skłonności do łapania rodziny Vivarro za nogawki zwyczajem wściekłego psa. Bezpodstawnie zła karma. Z szuflady szafki nocnej wyciągnęła broń. Zważyła colta w ręku i upewniwszy się, że każda z komór jest pełna, wybiegła z domu.
Prowadziła auto pewnie, nie był to dla niej pierwszy raz. Silnik ryczał, dodając jej furii animuszu. Jechała w stronę doków, w kierunku Coney Island, gdzie – była pewna – znajdzie Bliźniaków przepuszczających żołd na gorzałę i dziwki.
Bracia Borys i Michaił pochodzili, zdaje się, z Ukrainy. Odznaczali się nie tylko wzrostem, który zmuszał ich do pochylania się za każdym razem, gdy przechodzili przez drzwi, ale i niebywałymi umiejętnościami z zakresu mordobicia. Współpracowali z Emily od dłuższego czasu, wyprawa do Chin byłą ich drugą wspólną podróżą. Zastała ich tam, gdzie się spodziewała i choć, aby z nimi porozmawiać musiała przepłoszyć dwie dziwki, które umilały czas Miszy, pokrótce wtajemniczyła ich w sytuację, w której postawił ją los. W niedźwiedzich piersiach mieszkały gołębie serca, toteż przekonanie ich za pomocą pliku banknotów przyszło jej z łatwością. Po kilku próbach podjętych w dość obrzydliwie wyglądającej budce na poczcie, w końcu udało się jej dodzwonić pod zapisany na kartce numer.

Jechali jak wariaci. Misza za kółkiem, Boria i Emily na tylnym siedzeniu ustalający plan. Wyskoczyli z samochodu pod domem Lyncha i dopadłszy drzwi, załomotała w nie z całych sił.
- Leeeeeooooo...otwórz, to pewnie ten cholerny dozorca.... - zaspany, w koszulce i spodniach za kolana podszedł do drzwi, po czym szarpnął za klamkę, drzwi się otworzyły.
Po stojącej w progu kobiecie, starszej z sióstr Vivarro, widać było wzburzenie. -Do drzwi pukała kolbą colta. Na widok Leo wycelowała w niego broń. Ponad jej ramieniem chłopak nie mógł nie zauważyć dwumetrowego niemal mężczyzny o twarzy czerwonej i złej.
- Co z nią zrobiłeś, Ty skurwysynu!? Gadaj! Gdzie ona jest?!
Był zaspany, pierwszą jego reakcją był urywek ziewnięcie...nie wiedział co się dzieje.
- C-co?
- Co?! Ja Ci zaraz powiem "co"! - potrząsnęła bronią ze złością. Na jej twarzy malowała się niebezpieczna zawziętość. - Gdzie jest Teresa?! Pytam po raz ostatni!
Był kompletnie zdezorientowany, broń, jakiś facet w kształcie szafy i Emily Vivarro.
- S- skąd mam wiedzieć? - krzyknął. Z pokoju obok wyszedł Michael - Mówiłem, wpu...- stanął jak wryty wpatrując się w kobietę.
- Cicho! - rzuciła w jego kierunku, odciągając kurek rewolwera. - Widziałam jak na nią patrzyłeś, Ty... żmijo! Jeśli spadł jej z głowy choć włos, przysięgam, ze tego pożałujesz!
- Leo...o kim ona mówi? - wzrok mężczyzny skakał z Leonarda, przez Emily aż na gabara. Leo wyraźnie próbował ogarnąć całą tę sytuację - Z-została porwana? - wykrztusił z trudem, wpatrując się w lufę.
- TAK! Dziś w nocy. Jeśli masz z tym coś wspólnego, to przysięgam Ci...
- Rzuć to zdziro! - krzyk dobiegł zza pleców Lyncha, który automatycznie przykleił się do drzwi, po drugiej stronie korytarza stała czarnowłosa dziewczyna z rewolwerem w ręce - Chelsea?! Skąd ty do jasnej cholery masz broń? Co tu się kurwa dzieje? - krzyknął spanikowany Michael, wlepiając oczy w Leonarda - S- spokojnie....o...opuśćcie b-broń...obie - wymamrotał nieco niezrozumiale Leo.
Mężczyzna, który do tej pory stał za plecami Emily, przestąpił próg, zasłaniając sobą pracodawczynię. Wycelował pewnie w czarnowłosą.
- Nie radzę - jego niski głos zdradzał obcy akcent. - Wyjątkowo mnie dziś swędzi palec.
- Dosyć tego! - Sopran Emily przebił się ponad zamieszaniem. - Gadaj!
- N-nic nie wiem – syknął.
Dłoń z rewolwerem opadła. Emily przez dłuższą chwilę uciskała kąciki oczu. Po gładkim policzku spłynęła łza.
- Proszę, jeśli masz z tym coś wspólnego, powiedz, dokąd ją zabrali.
- N-niech opuści broń - wzrok wbijał w stojącego przed Emily gabara.
- Boria - powiedziała słabym głosem, wiedząc, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Ukrainiec był szybki jak kobra.
- W-wejdźcie - cedził dalej, patrząc na zupełnie zdezorientowanego brata.
Vivarro rozejrzała się bezradnie dokoła i usiadła na pierwszym lepszym krześle.
Michael zgarnął Chelsea ze sobą do pokoju, zostawiając rewolwer na komodzie w korytarzu, zostali tylko we trójkę, chociaż prawie oczywistym było, że reszta podsłuchiwała: - W-widziałaś go? - mruknął, nie zauważając nawet, żę mówił do niej na "ty" - w-włochaty, wzrost co najmniej...- Lynch wymowni spojrzał na Borie - k-kopyta i smród mięsa...ghul - nie dając jej czasu na odpowiedź usiadł na krześle obok - c-chyba wiem kto ją porwał.
W kilku zdaniach opowiedział jej o cerki i wiążących się z nią porwaniach.
- Ghul? Prędzej uwierzę w to, że ktoś się po prostu przebrał. Sforsował ogrodzenie w naszym ogrodzie. Czy to możliwe, że zabrali ją tam? Przecież.. Teresa nie jest jakimś pierwszym lepszym dzieckiem.
- Tia, i z-zeskoczył z piętra razem z d-dziewczyną, p-plus przeskoczył z nią na p-plecach ogrodzenie - syknął sarkastycznie bardziej do siebie niż do Emily - o-obserwowałem ten k-kompleks cały dzień, na pewno ich tam n-nie trzymają.
- Pan naprawdę wierzy w ghule - powiedziała zaskoczona, zaglądając w oczy Lynchowi.
- A i t-tak pani n-nie przekonam - odpowiedział - c-ciężko jest mi nie wierzyć w coś, c-co o mało mnie nie zabiło co najmniej d-dwa razy... - starał się uciec wzrokiem, przeskakując nim po kątach mieszkania.
- W takim razie powinnam udać się do tej cerkwi?
- W żadnym wypadku - Lynch podniósł głos w końcu poddając się i patrząc w oczy Emily - przepraszam...- odchrząknął i po chwili niezręcznej ciszy i zbierania myśli powiedział : - n-niech pani postara się c-coś znaleźć w papierach o których mówiłem, p-powinna się pani skontaktować z Brandem, jest t-teraz w Bostonie, ale mam jego n-numer, musi mu pani wszystko opowiedzieć. O o-ochronie nie muszę chyba p-przypominać - zerknął na Ukraińca - jeśli na c-coś pani trafi, proszę dzwonić...chociaż po t-tym co zaszło, podejrzewam, że mój brat b-będzie miał dość mojej obecności tutaj...jeśli ja c-czegoś się dowiem, dam pani znać...
- Bardzo proszę. Musimy ją znaleźć. W papierach ojca nie znalazłam niczego niezwykłego. Kilka wzmianek o ghulach i hinduskim bóstwie.
- W-więc, co pani sugeruje? Pójście t-tam i otwarte oskarżenie ich jest s-samobójstwem.
- Nie wiem. Nikt nie wie. Ani policja. Ani nikt. Nikt!
- M-może...to wyda się p-pani głupie, ale może...ghule wiedzą.
- To naprawdę głupie, panie Lynch. Pojadę do domu. Proszę dać znać, gdyby Pan o niej usłyszał.
- P-proszę bardzo - rzucił - i dziękuję z-za wplątanie w to m-mojego brata - dodał zgryźliwie, na tyle cicho, aby Emily mogła usłyszeć jedynie niezrozumiały szept.
- Proszę zrozumieć. To moja jedyna siostra.
- Rozumiem.

Fiasko. Kompletne fiasko. Gdy wrócili do czekającego w aucie Miszy, czuła się jeszcze bardziej podle. Wizyta u Lyncha wyczerpała jej pomysły. Pozostało jedynie czekać, aż porywacze zgłoszą się po okup. I modlić, by Teresa jeszcze żyła.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172