lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

Gryf 15-09-2010 22:56

Ghule, pożeracze... autor koncentrował się głównie na samcach, zwanych Kutrubami. Według legend są upadłymi aniołami, strąconymi z nieba przez swojego boga. Skazane na zezwierzęcenie przenoszą je na każdą kobietę, z którą się sparzą – co nie jest łatwe – bo kuturby to straszliwie brzydkie monstra. Rodzące się potomstwo staje się po pewnym czasie ghulami. Samice ghulów również, z tym, że bardzo rzadko rodzą własne młode. Z tym, ze kuturb może narodzić się tylko ze związku z ludzką kobietą. Kiedyś rolę kochanek pełniły ochoczo wiedźmy, czczące byt, który autor nazywa Shub-Nigurath...

Kolejne strony, kolejne ilustracje, coraz głębszy obłęd. Dochodziła druga w nocy, a tłumaczenie było z grubsza skończone. Te słowa wisiały nad nimi niewypowiedziane przez ostatnią godzinę.

- Amando - powiedział w końcu - chciałbym wypróbować te zaklęcia.

Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem. Przez jeden krótki moment chyba naprawdę rozważała jego propozycję.

- Nie, Vincencie... to już dla mnie za wiele. Nie czuję się na siłach by przyzywać ghule! Ja...

***

- Llac htaed reah doh, lla uoy tsniaga hyaed, stiawa lleh serif eht ni natas... - głos Lafayetta wymawiającego groteskowe frazy w mowie nieprzypominającej żadnego znanego obojgu języka, brzmiał dziwnie obco. Kreda z hurkotem sunęła po dębowych deskach podłogi wytyczając wzór idealnego okręgu. Vincent wyprostował się, schował kredę i uniósł w górę ozdobny nóż do rozcinania korespondencji. Wykonał nim jakiś złożony liturgiczny gest, a następnie uniósł go nad wyciągniętą przed siebie lewą dłonią. I uderzył. Panna Gordon skrzywiła się z odrazą.

- Tseirp yloh eht hsurc, hcruhc eth kcatta ghul! Oto jest ciało i krew. Usłysz, Przybądź, Bądź wola moja! - ostatnią frazę, za autorem księgi wypowiedział po niemiecku. Przytrzymując sztylet wciąż tkwiący w lewej dłoni obrócił się o 90 stopni i...

- Wróć, noch einmal, miało być na wschód. A to ostatnie chyba dodał od siebie. Nie jest częścią zaklęcia - wymruczała Amanda sennym głosem. Pół siedząc, pół leżąc na kanapie z księgą na kolanach nadzorowała próbę pomału przegrywając walkę ze zmęczeniem. Za oknem zaczęło się już rozjaśniać. Słyszeli pierwsze poranne dźwięki miasta: miotły sprzątaczy i śpiew ptaków, diabli wiedzą gdzie się chowających w ciasnej kamienicznej zabudowie.

- Możesz mieć rację... gdzie tu właściwie jest wschód?

- Ustaliliśmy, że północ jest na tej szafie. Więc... gdzieś tutaj - Przez chwilę zastanawiała się czy wskazać prawo czy lewo. Oboje mieli już zdecydowanie dość na dzisiaj. - Czy to przebijanie dłoni jest naprawdę konieczne? To miała być tylko próba.

- Absolutnie nie jest - na szarej z niewyspania twarzy Victora pojawił się uśmiech zawodowej satysfakcji. Zademonstrował lewą dłoń, w której wciąż "tkwiło" ostrze, wciśnięte między palec wskazujący a serdeczny. To czego nie chciał zademonstrować, a ujawniło się przez przypadek to przybladły już trochę, siny na brzegach strup po cięciu nożem kuchennym ciągnący się przez całe wnętrze dłoni. - Dobrze, kwadrans przerwy. Kawy?

- Nie dziękuję, wypiliśmy już chyba na zapas za cały tydzień.

Vincent przysiadł na podłodze opierając się plecami o brzeg kanapy, ogarniając wzrokiem porozstawiane magiczne gadżety i kilkanaście kiepsko startych kręgów z kredy na podłodze.

- Była dziś u mnie policja, wiesz?

- W naszej sprawie? - głos Amandy zdawał się dobiegać z bardzo daleka.

- Po części. Chodziło im głównie o Ciemoszkę i ten incydent w Operze. Przysłali takiego pociesznego szkota. - Vincent sięgnął po stojącą nieopodal na podłodze filiżankę z resztką zimnej kawy - spytał co robiłem tego dnia w operze...

***

- W jakim celu był pan wczoraj w Operze Bostońskiej? - spytał detektyw Orlando Mac Tavish rozsiadając się w podsuniętym fotelu i bystrym wzrokiem lustrując gabinet.


- Aż do feralnego zdarzenia miałem nadzieję obejrzeć niekonwencjonalną adaptację "Upiora w Operze". - odparł Vincent stawiając na biurku srebrną tacę z dwiema filiżankami i dzbankiem herbaty

- Z hallu miał pan chyba nienajlepszy widok.- Rzucił policjant jakby mimochodem w trakcie sięgania po filiżankę

- Chwilę po podniesieniu kurtyny ktoś usiadł za mną i poprosił bym wyszedł z nim. Poszedłem za nim do szatni w hallu.

- Czy to ten mężczyzna? - na stole wylądowało kiepskiej jakości zdjęcie Czesława Ciemoszki.

- Tak, ten sam.

- Zna pan tego kogoś, panie Lafayette?

- Obawiam się, że widziałem go pierwszy i ostatni raz w życiu.

- Pana to bawi? - oczy detektyywa zwęziły się w małe szparki

- Nie... gra słów nie była zamierzona. Najmocniej przepraszam. Nie znałem tego człowieka wcześniej.

- A jednak. Jeden ze świadków zeznał, że panowie "omawiali jakieś interesy w jakimś obcym języku.

- Rozmawialiśmy po rosyjsku. I nie przypomionam sobie żadnych interesów.


- Skąd pan zna rosyjski?

Vincent westchnął i upił spory łyk herbaty.

- Zanim osiadłem w Bostonie wiele czasu podróżowałem ze swoimi pokazami po Europie. Wtedy Rosja była lepszym miejscem...

- O czym rozmawiał pan z tym mężczyzną?

- Obawiam się, że nie mam dla pana nic ciekawego - Ciemoszko z kimś mnie pomylił, z kimś kogo spodziewał się spotkać w operze. Po wyjaśnieniu nieporozumienia, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia.

- Skąd pan zna nazwisko ofiary?

- Przytoczył je pana kolega w czasie wstępnego przesłuchania. Doświadczenie było dość... wstrząsające, myślę, że długo będę pamiętał to nazwisko.

- Jaki był dokładny przebieg tej rozmowy?

- Facet powiedział - jeśli dobrze sobie przypominam - "myślałem że jesteś młodszy", miał silny akcent, mówienie po angielsku sprawiało mu najwyraźniej sporą trudność, więc przeszedłem na rosyjski i odpowiedziałem, że młodość nie wieczność, po czym spytałem o co chodzi. Ucieszył się, że znam jego język, i spytał czy "mam to". Gdy okazało się, że nie wiem o co chodzi najwyraźniej dodał dwa do dwóch i zozumiał, że nie jestem jego kontaktem. Pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoje strony. Ciąg dalszy pan zna.


***

- ...Skoro miał się z kimś skontaktować i coś odebrać, to może nie skojarzą tych stu dolarów ze mną. zdaje się, że bardziej ciekawi ich człowiek, który go zabił. - zakończył opowieść Lafayette tłumiąc ziewnięcie

- Mhmmm... - doszło do jego uszu z kanapy.

- No dobra, chcę to jeden jedyny raz zrobić poprawnie. - Wstał, przeciągnął się, wziął nożyk i ponownie stanął w kręgu. - Zatem zaczynam twarzą na zachód, a potem... Amando? - teraz dopiero uświadomił sobie, że panna Gordon już od jakiegoś czasu w najlepsze drzemie zwinięta na kanapie z nosem w objęciach plugawej księgi. Sytuacja nie mogła nie wzbudzić jego uśmiechu. Wyciągnął księgę i odłożył na biurko, po czym po cichu opuścił gabinet w celu zorganizowania jakiegoś śniadania.

***

Odpuścił pogrzeb. Pomijając ghule i całą tą obłąkaną sprawę - to był moment dla bliskich zmarłej i zapewne ostatnią osobą którą chcieli tam oglądać był bliski przyjaciel jej zabójcy. Postanowił dobrze się wyspać a potem...

Potem pójdzie do rzeźnika

Do tego co zamierzał zrobić następnej nocy potrzebne było coś więcej, niż kreda i nożyk do papieru.

arm1tage 16-09-2010 10:43

- Panie przodem...- rzuciłem papierosa na ziemię, depcząc go butem i otwierając szerokim gestem drzwi do "Baraniny" Choppowi i Hiddinkowi.

W "Baraninie" zaczęło się całkiem dobrze. Chłopaki wzięli sobie do serca parę moich rad, okazało się też że Walter całkiem nieźle odgrywa wciętego. Pewnie na wojnie sporo ćwiczyli. Szkoda, że taki dobry był tylko początek...No, ale po kolei.

Speluna rusków była dokładnie takim typem lokalu jakiego można było się spodziewać. Rozejrzałem się po zakazanych mordach. Wycierałem się po takich mordowniach wystarczająco wiele lat, by na oko rozpoznać takich, którzy wsadzili by nóż własnej matce w plecy za pieprzonego rubla. Zgodnie z planem rozdzieliliśmy się i każdemu z nas udało się wkrótce dokleić na popijawę do facetów, których pamiętaliśmy ze zdjęć. Nie jestem jasnowidzem, ale już oglądając fotki gotów byłem założyć się, że były to płotki pływające na co dzień w bajorach z bimbrem. Na miejscu okazało się, że miałem rację. Postawiłem coś mocniejszego dokersom, wśród których jeden herbatnik o mordzie faktycznie podobnej do prawdziwej śniętej ryby był typem ze zdjęcia. Wyciągnięcie czegoś od tych pijanych w sztok małpoludów było łatwe, problemem było tylko to, że nie wiedzieli nic nadzwyczajnego, a atmosfera przy stole oscylowała cały czas między dozgonną przyjaźnią a morderstwem w afekcie. Niestety nitki ciągnięły się aż za Boston i padało pseudo "Car", a co nieco już o tym gościu wiedziałem z historii nowożytnej mojego rodzinnego miasta. To, że Nowy Jork walczy o strefę wpływów w Bostonie z irlandzkimi pijanicami i kanadyjczykami nie było dla mnie nowością. Zaskoczyło mnie tylko to, że ten Ciemoszko był kimś ważnym. Nie wyglądał, ale może za mało go znałem. Zza zasłony dymu zlustrowałem stan moich kompanów przy innych stolikach. Nie dało się nie pić, więc należało pomału się zbierać, co też starałem się im przekazać odpowiednimi gestami. Na szczęście zrozumieli. Choć Hiddinkowi było trudno uwolnić się od natarczywych amorów jakieś kurwy o nogach rozbieganych jeszcze bardziej niż oczach, wszystkim udało się wyjść z Baraniny bez szwanku. Walt wyszedł ostatni, a ja odetchnąłem bo wyglądał już w środku na takiego co może uznać, że jeden kieliszek więcej na pewno nie zatrzyma go na dłużej. Na zewnątrz, już w drodze do następnego lokalu podzieliliśmy się uzyskanymi informacjami. Wszyscy byliśmy już na lekkim rauszu, no, może nie takim lekkim. Mimo to Hiddink prowadził pewnie. Niedługo potem wypożyczony samochód stanął pod "Małą Moskwą".

Do tego momentu wszystko szło jeszcze dobrze.

Przerośnięta małpa z czarnym ryjem stojąca na bramce miała chyba świadczyć o wyższej klasie lokalu. Chłopaki stali niepewnie, jak przejść takiego cerberusa, ale na szczęście stary Garrett był tam z nimi. Posłałem im spojrzenie z gatunku - zostawcie to mnie - i zostawiając ich parę kroków dalej podszedłem do bramkarza pewnym, powolnym krokiem. Papieros dymił się, gdy mijałem faceta z rękami w kieszeniach. Oczywiście łapa grubości konara drzewa z Yellowstone zagrodziła mi wejście.
- Gdzie. - to monstrum umiało mówić - Tylko umówieni goście.
- Jesteśmy umówieni. - wyjąłem papierosa i popatrzyłem do góry.
- Nazwisko? - skrzywił się brzydko.
Wsunąłem dłoń do kieszeni.

- Benjamin Franklin.

Machnąłem im do tyłu, żeby się streszczali. Chyba się zdziwili, cholera, chyba ktoś tu nie doceniał Dwighta. Poprowadziłem ich do środka, mijając nieruchomego bramkarza, który nagle stracił na chwilę wzrok.
Mała Moskwa udawała, że jest czymś innym niż Baranina. Ale w rzeczywistości było tu tylko trochę droższych ciuchów, więcej złota i sporo nieco tylko mniej śmierdzących typów. Na parkiecie jakieś pijane lafiryndy odstawiały taniec, od którego chciało się rzygać. Pora było przejść do działania, zanim kompletnie zamroczy nas alkohol. "Musimy zachowywać się z wyczuciem" - mówiłem im przed wejściem i miałem cholerną nadzieję, że nie byli jeszcze zbyt pijani by puścić to mimo uszu. Rozdzieliliśmy się.

To był właśnie ten moment, od którego wszystko zaczęło iść źle.

Hiddink zachowywał się jak normalny gość, no może jak lekko speszony towarzystwem porządny obywatel, który wpadł tu na kurwy i szuka gościa, który może mu podać menu. Dobrze. Zająwszy miejsce przy barze i odpaliwszy papierosa, obserwowałem na razie Waltera bo jego stan wysoce mnie niepokoił. Chopp zaczął przytomnie, rozsiadł się parę miejsc dalej jakby w ogóle mnie nie znał. Jednak już pierwsze zamówienie zwróciło na niego uwagę chyba całej okolicy.

- Poproszę colę. - rzucił nonszalancko do barmana.

Dacie wiarę? Do siedliszcza rosyjskiej gangsterki wchodzi koleś, który już na pierwszy rzut oka wychylił o parę wiaderek za dużo, ledwo trzymając się na nogach wdrapuje się na barowy stołek i zamawia colę. Widziałem sporo rzeczy, ale to...Potem Walter spojrzał w lewo. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Wypucowany drab z pozłacanymi zębami obłapiał tam typową przedstawicielkę najstarszego zawodu świata. Ta opierała się ze śmiechem, prowokując pijanego kochasia do czynów - a ten nie czekając miał zbożny zamiar rzucenia tego zapewne przeżartego syfilisem ciała na najbliższy stół. Pewnie by to zrobił i nikt nie miałby nic przeciwko temu, a już na pewno to wulgarne dziewczę.

Niestety, znalazł się obrońca ucieśnionych prostytutek. Gdy zobaczyłem ten mętny, poruszony wzrok Choppa wiedziałem, że zaczynają się kłopoty. Zeskoczyłem ze stołka, ale Walter już był przy tamtych, chyba pchnął ruskiego samemu niemal nie wpadając w zastawiony butelkami stół. Szedłem szybko, rozglądając się, Hiddink wstawał od innego stołu. Rzeczy zaczęły dziać się prędko, ludzie zwracać uwagę. Niezły cios złotozębnego, Walter lecący do tyłu na glebę, ta rozwścieczona pijana siksa wbijająca mu na dokładkę but w brzuch...Szybciej, Dwight. Skoczyłem w momencie, gdy przepocony intruz stojąc nad trzymającym się za brzuch Choppem zamierzał się wyrwaną nogą od krzesła. Nawet mnie nie widział, uderzyłem krótko, w splot słoneczny. Zanim zaczął walczyć o powietrze, znalazłem się za jego plecami i chwyciłem go, a potem z całym impetem pchnąłem bezwładne ciało prosto w tę dziwkę, która już ruszała na mnie z nożem. Spleceni w uścisku wpadli z hukiem w stół zastawiony szkłem i jak można było się domyśleć, zaczęło się piekło. Conajmniej paru koleżków rzuciło się na pomoc tamtemu, na parkiecie zrobił się tłum.
Pora była brać procenty z hektolitrów potu wylanych kiedyś w podziemiach bokserskiej sali treningowej u starego Jimmiego. Zbiłem cios pryszczatego chudzielca i prawym sierpowym posłałem go na dechy w pierwszej rundzie. Wtedy na moment straciłem dech, bo chyba było to normalne gdy ktoś łamie ci krzesło na plecach. Pociemniało mi w oczach i nie wiem jakby się to skończyło, gdyby nagle w pomieszczeniu nie rozległ się huk wystrzału. Dziwki zaczęły wrzeszczeć, a w zamieszaniu lekko zamroczony ujrzałem Herberta stojącego z dymiącym gnatem skierowanym w sufit. Kurwa, wyglądał jak mój pieprzony bohater. Jeśli mieliśmy przeżyć ten wieczór, trzeba było wykorzystać ten moment, a ja złapałem już dech.

- Policja!!!- ryknąłem nad głowami - Nalot!!! Nalot!!!

Wszyscy zaczęli biegać w różnych kierunkach jednocześnie. Ktoś się darł, ktoś przewrócił. Ktoś strzelał, ale tym razem nie był to już Hiddink. Herbert ciągnął prawie nieprzytomnego Waltera ku wyjściu, słyszałem jak księgowy wykrzykiwał coś o pięknych światłach. Ruszyłem za nimi, nie zostawiając napiwku. Mocno zbudowany typ z bejsbolowym kijem zastąpił im drogę w ostatnim momencie, tam gdzie wszyscy próbowali przepchać się przez jedno wyjście. Widziałem Waltera zataczającego się na ścianę, i sapiącego Hiddinka wkładającego cały swój wysiłek w całkiem niezły cios. Rosyjski kafar wyrwał uderzenie, w które Herbert włożył całe serce, ale bestia odwróciła tylko poczerwieniałą twarz z powrotem i ze wstrętnym uśmiechem zamierzyła się kijem na głowę naszego drivera.
Rozpędzony wpadłem z boku jak wicher i załatwiłem temat dyplomatycznie. Aż zabolała mnie noga, ale potężne chłopisko znalazło się na ziemi rycząc jak bawół i trzymając się obiema rękami za rodzinne klejnoty, z których teraz został już chyba tylko proszek. W czasie bójki nigdy nie stój w dużym rozkroku, koleś, pomyślałem wypychając chłopaków przez ścisk na zewnątrz. Powietrze nieco mnie otrzeźwiło. Wszyscy biegali, ochroniarz kogoś lutował, ludzie przewracali się w błoto w panice. Biegliśmy do wozu.
- Zagęszczamy ruchy, Herbert! - krzyknąłem do sapiącego, spoconego Hiddinka bo z tyłu biegło za nami jakichś paru obwiesiów, którzy najwyraźniej nie chcieli odpuścić. Brzuch podskakiwał mu jak wielka piłka. Czuby butów wleczonego, rozgadanego Waltera znaczyły dwa długie ślady w błocie. Dopadliśmy wozu, kuląc głowy bo huknął kolejny wystrzał. Chopp poleciał na tylne siedzenie jak kukła, rozbijając sobie głowę a ja wpakowałem się za nim. Hiddink był już za kierownicą, pakując kluczyk. Jego ręce aż się trzęsły, gdy szarpał się przy stacyjce.
Przez szybę widziałem pędzących ku nam typów z kijami i gnatami w rękach. Wtedy rozwyły się policyjne syreny.
- Dawaj, dawaaaaaaajjjjj!!!- krzyczał chyba Hiddink, a ten stary grat tylko rzęził ale nie chciał zapalić. Silnik kaszlał. Walter zaczął się głośno śmiać. Mordy tamtych były coraz bliżej.
- No dalej, kurwa! - nie wytrzymałem, ale wtedy właśnie silnik zaskoczył i Hiddink wdepnął w pedał, jakby chciał posłać do grobu wstającego trupa. Rzuciło nas do tyłu, wtedy też usłyszałem z przodu huk. Herbert zarzucał rozpędzającym się wozem w lewo i w prawo, a na masce próbował utrzymać się jakiś wściekły rusek z czerwonymi oczyma i zaciśniętymi zębami. Próbował nawet strzelać, ale Herbert krzyczący coś w rodzaju kurwa-po co mi to było- kurwa jego mać szarpał wściekle kierownikiem raz w jedną, raz w drugą stronę . Znowu huknęły gdzieś gnaty, rzuciłem siebie i Waltera nisko, w ostatniej chwili bo nad naszymi głowami rozbryzgała się w drobny mak szyba zalewając nas deszczem okruchów. Gdy podniosłem ostrożnie głowę, samochód nabierał prędkości a faceta na masce już nie było.
Za to była niebieska migająca szklanka, gdy jakiś glinowóz hamował gwałtownie, próbując puścić się za nami.
- Skręcaj tutaj! - szarpnąłem ramię prowadzącego z szeroko otwartymi oczyma Hiddinka, pokazując wąski przesmyk między kamienicami. Zareagował bez namysłu, a wóz wpadł w jakąś uliczkę, rozbijając w perz jakieś pojemniki na śmieci. Rozpędzony samochód wypadł wreszcie na jakąś większą ulicę, wpadając w poślizg. Szczęściem było pusto, a syreny zostały gdzieś daleko za nami. Stanęliśmy w poprzek ulicy, a Chopp znowu wybuchnął opentańczym rechotem. Herbert ocierając pot z czoła znowu nacisnął na gaz...

Gdy staliśmy już w okolicach mieszkania księgowego, obaj z Hiddinkiem milczeliśmy. Ja paliłem papierosa. Za to Walt obudził się znowu i uważał za stosowne odbyć jak gdyby nigdy nic pogawędkę.
-Panowie, przepraszam was, ale jakbyście widzieli, co ten facet jej robi, zrobilibyście to samo na moim miejscu – wybełkotał poważnie.
Wymieniliśmy z Herbertem spojrzenia.
-Jutro będę na pogrzebie Angeliny. Jestem świetnie ucharakteryzowany. – powiedział do mnie Chopp, wycierając mankietem koszuli krew zasychającą mu pod nosem.

- Rzeczywiście. - poświęciłem mu spojrzenie - Mógłbyś spokojnie zagrać scenę wychodzenia z grobu.

-Więc zagadam do Dominica, że mam dowód. - dodał, chyba nawet mnie nie słyszał - Myślę, że pobita twarz sprawi, że uwierzy mi we wszystko i zgodzi się na spotkanie bez świadków. Umówię się z nim na pojutrze, a my musimy się jutro, to znaczy już dzisiaj, spotkać, żeby omówić plan akcji.
-Walter, przyjdź po prostu na spotkanie do biura Hiddinka – odpowiedziałem, wyrzucając papierosa przez okno - A teraz, na miłość boską, idź spać.
Nie mogłem już patrzeć mu w oczy, bo ryzyko że zrobię coś strasznego było zbyt duże. W oczach Hiddinka widziałem to samo.

Gdy już Walter wytoczył się z wozu i zniknął nam z oczu jeszcze raz popatrzyliśmy na siebie. Komentarze były zbędne.
- Dobra, Herb...- oparłem się o siedzenie. Wiatr owiewał moją głowę przez rozwaloną szybę - Odrzuć mnie jeszcze w okolice hotelu i zrób coś z tym wozem. Chcę spać. Jutro rano jeszcze muszę kupić wieniec.
Spocony Hiddink popatrzył na mnie z nadzieją.
- Nie, nie dla Waltera. - odparłem - Niestety. Jeszcze nie tym razem. Jedźmy już.

zodiaq 16-09-2010 23:07

Dwa małe punkciki rozbłysły w mroku pokoju, pomieszczenie wypełnione było zapachem alkoholu i papierosów, wyschnięte usta wołały o szklankę wody...podniósł się. W pokoju panował półmrok- drewniana żaluzja świetnie wykonywała swoją pracę...
Podniósł osłonę i szybko opuścił ją z powrotem, oślepiające światło słońca było w jego stanie zabójcze - delikatnie przechylił kąt listewek, tak aby do środka wpadała minimalna dawka światła, dzięki której bez problemu można było się poruszać po pomieszczeniu.
"Sprzątnęliśmy szkło...po pijaku"
Pulsujący ból głowy nie dawał spokoju, chłopak przyssał się do kranu z którego ciekła marna strużka wody.
- Tak, nie powinniśmy już więcej pić - siedział na łóżku starając się ogarnąć fryzurę po prysznicu, gama zapachów, która gościła pomieszczenie uszła na zewnątrz, przez otwarte już na oścież okno.

- Jak nowy - mruknął wbijając się w sztruksowe spodnie, obserwując zarazem maszerujących po ulicach ludzi...
"To wszystko...magia, ghule, czy chociażby sztylet....w co pan się wpakował Profesorze..."
- A ty co o tym myślisz? - rzucił w głąb pustego pokoju...
*****************
Taksówka zawiozła go prosto pod księgarnię, zero klientów, aż do samego wieczora, a mimo wszystko ciągle czuł na sobie czyiś wzrok pełzający po jego ciele...
Stary Taylor siedział na zapleczu wertując stare pisma...
Zakurzony zegar wydał z siebie głuche dudnienie, po czym pomieszczenie wypełniło się irytującą serią uderzeń...
- Leonardzie, zamknij sklep! - zaspany skrzek dobiegł z zaplecza, Taylor często przesiadywał nocami przy starych drukach, mimo swojego sędziwego już wieku. Douglas bez słowa przekręcił wywieszkę na drzwiach i posępnie wyszedł na ulicę.

Wieczór był ładny, w sam raz na spędzenie jego pozostałości w towarzystwie kogoś znajomego...przeciął ulicę, pewnym pchnięciem otworzył drzwi...„Cafe la Corte” stała przed nim otworem...
- Doug! - w kawiarni było prawie pusto, w kącie siedziały jakieś szczebioczące dziewczęta, po drugiej stronie wylegiwał się nie kto inny, a Malcolm w towarzystwie Artura - właśnie mówiliśmy o tobie! - krzyczał przez całą salę zwracając na siebie uwagę całej kawiarni.

Stojący u wejścia spuścił głowę, po czym z wypiekami na policzkach podszedł do stolika:
- Wiesz, że tego n-nienawidzę... -syknął w kierunku uśmiechającego się dość nieprzyjemnie chłoptasia.
- No, panowie, panowie, proszę o spokój - Malcolm był już w swojej "formie". Tak czy inaczej Leo...właśnie mieliśmy zmieniać lokal...
- Zapomnij, ja z tobą tam nie idę - burknął Artur rzucając szybkim spojrzeniem prosto w rozmówcę, po czym wstał i ruszył ku wyjściu
- Do jutra! - krzyknął znów wydzierając się na całą salę.
- Arti odpadł...świetnie, ty go zastąpisz - chłopak zachichotał puszczając "oko" do dziewczyn plotkujących na jakieś babskie tematy.
- Zastąpić Artura? To będzie c-ciężkie...-odchrząknął - Ale dam radę - dokończył imitując obmawianego.
*****************************
Ciemnymi uliczkami w końcu dotarli na miejsce:
- Jesteśmy na miejscu!
- To znaczy gdzie? - rzucił nieco pesymistycznie rozglądając się dookoła. Nie mógł pozbyć się przeświadczenia iż ktoś go obserwuje...a może coś? Po tym co usłyszał u Styppera, Boston stał się jeszcze mroczniejszym miejscem w oczach Lyncha.
- Oto perła Bostonu! - krzyknął entuzjastycznie Malcolm po czym ciągnąc za ramie Douglasa zszedł po nieco zdezelowanych schodach.
Zastukał do drzwi, nie było żadnej klamki, ani uchwytu, szczęk metalu rozbrzmiał na pustej ulicy, drzwi otwarły się, a ze środka dało się słyszeć przyjemną, fortepianową melodię.

Po przekroczeniu progu nozdrza wypełniła istna gama zapachów- od alkoholowych i tytoniowych wyziewów, aż po zapach drogich perfum.
Miejsce wyglądało bardzo elegancko- drewniany, długi i czysty do połysku bar, kilka małych stolików, duży kominek z sofą, dwoma fotelami i stolikiem do kawy w rogu sali, wysoki podest z którego dochodziły przyjemne dźwięki idealnie nastrojonego fortepianu.
- Nie pytaj do kogo należy to miejsce- szepnął Malcolm, po czym ruszył ku dwóm mężczyznom gawędzącym przy barze - zagrzej nam tu miejsce, ja muszę z kimś porozmawiać...
"No tak, on i ten jego alkoholowy interes..."
Lokal był bardzo przestronny, mimo iż zlokalizowany w piwnicy, jednak większość miejsc była wolna...
"Tak, dobrze że ją założyliśmy..."

Zawiesił kurtkę na drewnianym wieszaku po czym usiadł przy pierwszym wolnym stoliku. Rozejrzał się dookoła - lokal był nieco wyludniony i nikt nie zwracał na niego zbyt wielkiej uwagi...nie wiedząc co ze sobą zrobić chwycił za torbę z której wypakował jeden z podręczników...broń wydawała się nie na miejscu, więc postarał się wpakować ją jak najgłębiej.
Po przewertowaniu kilku stron zauważył stojącego nad sobą przyjaciela z lampką czerwonego wina.
- Jezu, Malcolm c-co to za miejsce - syknął zatrzaskując książkę.
- To lokal moich przyjaciół - uśmiechną się po czym wcisnął trunek w rękę Lyncha - pij Leo, wyglądasz jakbyś brał udział w jakiejś...libacji alkoholowej- oczy zmieniły wyraz w dwa podejrzliwe, świecące punkciki,
Wieczór w przyjemnym towarzystwie i przyjaznej atmosferze odciągnął młodego Lyncha od zmartwień o jakie przyprawiało go śledztwo, mimo tego ciągle nie mógł pozbyć się wrażenia, iż ktoś go śledzi...czyjeś oczy wlepione w jego kark..."Powoli zaczynamy wariować..."
*****************************
Lekko spanikowany dotarł do domu...na zegarze w holu wybiła dwunasta.
Przy wejściu do mieszkania leżała gazeta...całkiem o niej zapomniał.

Z GŁĘBOKIM ŻALEM ZAWIADAMY, ŻE W DNIU 20 WRZEŚNIA O GODZINIE 11.00 NA CEMNATRZU PRZY KOSCIELE ŚWIĘTGO KRZYSZTOFA ODBĘDZIE SIĘ POGRZEB PANNY ANGELINY DUVARRO – PRZYJACIÓŁKI, SIOSTRZENICY, WSPANIAŁEJ DAMY I OFIARY SZALEŃCA. WSZYSTKICH TYCH, KTÓRZY CHCĄ UCZESTNICZYĆ W JEJ OSTATNIEJ DRODZE NA TYM ŚWIECIE ZAPRASZAMY Z OGROMNYM ŻALEM.

Jedyne co czuł względem ogłoszenia to lekki niesmak.
- Napisane byle jak, bez ładu i składu - przeciągnął się ociężale po czym padł na łóżko...
******************************
Promienie słońca wypalały zaspaną twarz, nie otwierając oczu szybkim i widocznie wyćwiczonym już ruchem chwycił z szafki nocnej mały notes i ołówek.
Ze zmrużonymi oczyma przekręcił się na brzuch po czym ołówek rozpoczął szaleńczy taniec po jednej ze stron zeszytu....
- Kawalerze! Telefon! - mocne tłuczenie w drzwi, najprawdopodobniej miotłą obudziło chyba wszystkich mieszkańców kamienicy, mimo to dozorca nie dawał za wygraną.
Zdążył wciągnąć na siebie spodnie i koszulę, po czym dopadł do "wrót" swojego królestwa.


- Panie Lynch? - znajomy głos Lafayette'a w słuchawce telefonu udostępnionego z wielkiej łaski przez właściciela kamienicy nieco ożywił ciągle błądzącego w krainie snu Douglasa - czy ma pan już plany na najbliższą noc? Jeśli nie chciałbym złożyć panu bardzo ciekawą propozycję.

Słowa Lafayetta zbombardowały ciągle drzemiący umysł studenta: 
- P-podejrzewam iż pańska propozycja, b-będzie o wiele ciekawsza od
m-moich planów, jakiekolwiek by n-nie były - odpowiedział wesołym tonem
- więc...jaka jest pańska p-propozycja?

- Nie wiem ile pamięta pan ze spotkania z Amandą wczoraj rano, ale pojawiła się tam pewna.. niemiecka książka, brzmi znajomo?

- C-coś mi świta...- w ułamku sekundy wróciły obrazy ze spotkania, w czasie którego nie do końca był w stanie rozumieć co mówiono- hmm...k-książka od P-profesora, pełna dziwnych zaklęć? - szepną wytężając swój mózg, oraz starając się aby podsłuchujący dozorca nie usłyszał ani jednego słowa.

- Dobrze, zatem skończyliśmy tłumaczenie. Część z rzeczy w niej zawartych może się okazać.. przydatna w praktyce. - chwilę milczy - chciałbym przetestować to w praktyce, ale potrzebuję kogoś, kto zdecydował się mi przy tym asystować. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw... cóż, pańska kandydatura wydaje mi się najlepsza...Rozumie pan co proponuję?

- Wyraża się pan wystarczająco jasno - dozorca wszedł do pokoju w którym znajdował się telefon - czy mam zabrać ze sobą...to? - powiedział jak gdyby nigdy nic.

- Hmm... ciekawy pomysł...Tak, proszę to przynieść, nie będzie niezbędne, ale kto wie...ach i mam jeszcze jedną...nieco obsceniczną prośbę
- Tak?
- Czy posiada pan gdzieś w swoim mieszkaniu... - Lafayette zaciągnął się powietrzem - zgniłe mięso?
- Czy pan właśnie zapytał o...
- Tak, możliwe iż...rarytasy tego typu mogą być pomocne przy używaniu księgi...a jako iż jest pan...studentem i mieszka pan sam...
- Nie musi pan kończyć - przerwał, uśmiechając się w kierunku dozorcy.
- Więc do zobaczenia wieczorem panie Lynch.

- Do zobaczenia - odpowiedział, po czym z niewinną miną odłożył słuchawkę na miejsce, Po czym nie tłumacząc się wdrapał się do swojego mieszkania.
"Najpierw pogrzeb...musimy kupić jakieś kwiaty...później na uniwersytet...może w bibliotece będzie coś na jakikolwiek przydatny temat...a może któryś z zaufanych profesorów będzie umiał powiedzieć coś na temat sfotografowanego sztyletu?
Wieczorem pójdziemy do Lafayette'a...gdzieś mieliśmy jego wizytówkę"
Chłopak zaczął przeszukiwać mieszkanie w poszukiwaniu wizytówki.
"A to zgniłe mięso..."
Chłopak wygrzebał stare opakowanie ze spleśniałą szynką.
Zwiesił głowę na barkach
- Cholera...miał rację

Armiel 16-09-2010 23:47

To była pamiętna noc dla każdego z was, chociaż dla każdego bez wątpienia z innych powodów.


Vincent Lafayette

Spałeś niedługo – snem, który nie przyniósł wytchnienia. Dziwaczne, trudne do wymówienia słowa uczonego rytuału wracały do ciebie wymawiane przez lezące w grobach trupy o których śniłeś. Przegniłe, pełne robaków ciała otwierały szczerbate usta i bełkotały tajemnicze frazy z prawdziwym mistrzostwem.

Obudziłeś się przed jedenastą w przepoconej pościeli.

Zajmując umysł i ręce jakimiś banalnymi czynnościami dotrwałeś do południa. Pogrzeb zapewne się już skończył, a Amanda powiedziała ci wczorajszej czy też może dzisiejszej nocy, że po pogrzebie Hiddink zaprasza wszystkich do siebie. Wydawało się to na tyle ważne, że postanowiłeś odwiedzić biuro wydawcy, nim udasz się na zakupy do rzeźnika. Wydaje się to być to dobrym pomysłem również z innego powodu. Na spotkaniu będzie ktoś, na kim wyjątkowo ci zależy. To co planujesz na dzisiejszą noc wymaga udziału jeszcze kogoś, komu będziesz mógł zaufać, być może powierzyć życie. W grupie wyraźnie widziałeś kogoś takiego. Teraz pozostawało przekonać go do swojego pomysłu.

Starannie zamknąłeś mieszkanie i udałeś się na spotkanie u Hiddinka.


Amanda Gordon


Czekałaś na cmentarzu obserwując okolicę i pobliski kościół, w którym najwyraźniej odbywało się jakieś nabożeństwo. Słyszałaś nierówne słowa religijnych pieśni i szmery modlitw.

Obecność nagrobków wokół powodowała, ze czułaś się nieswojo pomimo pełnego dnia. Dzisiejsza nocna lektura i obłąkane sny powodowały, że wszędzie widziałaś przyczajone postaci upiornych mieszkańców nekropolii których istnienie rzekomo miała dowodzić tłumaczona przez was księga.
Co rusz oglądałaś się nerwowo wokół, ale oprócz Dwighta czającego się gdzieś niedaleko i z jakiś powodów, najwyraźniej związanych z pracą, udającego, ze ciebie nie zna. Podjęłaś ta grę, wiedząc, że ma ona sens.
W końcu z kościoła wyszedł kondukt żałobny kierujący się w stronę cmentarza. Zaczynał się pogrzeb.



Walter Chopp

Obudziłeś się dość późno. Obolały i posinaiczony.

Nie do końca pamiętający wydarzenia wczorajszej nocy. Od pewnego momentu przesłaniał je opar alkoholowej mgły.

Twarz którą zobaczyłeś w lustrze, wyglądała jak gęba boksera po walce. Opuchnięta, sina, jakaś inna.

Śmierdziałeś tanim bimbrem wypitym u „Baraniny”, ubranie przesiąkło smrodem tytoniu, koszula krwi.

Półprzytomnie doprowadziłeś swój wygląd do jako takiego stanu. Nadal jednak trudno byłoby cię uznać za w pełni trzeźwego. Ruchy miałeś powolniejsze i niezgrabne, a słońce raziło cię niczym jakiegoś legendarnego stwora ciemności.

Ruski bimber działał zdecydowanie silniej, niż to czym raczyliście się u Styppera i zdecydowanie wolniej odpuszczał.

Przez to na cmentarz dotarłeś spóźniony i ceremonia była już w połowie. Miało to też swój plus. Niewiele osób zwróciło uwagę na to, jak wyglądasz.


Joseph H. Hidinnk


Szaleństwa – tak szaleństwa, bo innego słowa trudno tutaj było użyć – minionej nocy zdawały się jedynie złym snem, póki przy spóźnionym śniadaniu, nie otworzyłeś gazety.

Strzelaninie w „Małej Moskwie” poświęcono pół strony! Z artykuły wynikało, ze w wyniku zamieszek, które wybuchły w nocnym lokalu należącym do niejakiego C. Valenkova, doszło do „regularnej wojny” z użyciem broni palnej, w wyniku której obrażenia odniosło kilkanaście osób, jedna osoba została postrzelona ze skutkiem śmiertelnym (niejaki Charles Patton – drobny przedsiębiorca, który osierocił dwójkę małoletnich dzieci i żonę). Z artykułu wynika, że policja jest bezradna. Większość osób uciekła, a te które zdołano złapać, nie są w stanie podać żadnej wiarygodnej i spójnej wersji wydarzeń. Jednakże dziennikarze spekulują, że to wojna rosyjskich gangów przemytniczych i apelują do władz miasta o zrobienie czegoś, by powstrzymały „rosnącą falę przestępczości”, „bezkarność uzbrojonych band zakłócających porządek społeczny”.

Jak mucha w smole wyszykowałeś się na ceremonie pogrzebową i pojechałeś na cmentarz przy świętym Krzysztofie.


Dwight Garrett

Artykuły w porannej prasie poświęcają sporą uwagę waszej wczorajszej eskapadzie. Wojna gangów. Ofiary. Troszkę nie tak miało to wyglądać. Na szczęście wygląda jednak na to, że ruskie już zaczęły działania związane ze „smarowaniem” i maskowaniem wydarzeń i policja nie ma i zapewne nie będzie miała nic konkretnego.

Inna sprawa, że jeśli „Mała Moskwa” i inne ruskie lokale, których jeszcze nie zdążyliście obejść, maja wspólnych szefów, to ryzyko odwiedzin w kolejnych rośnie niewspółmiernie. Z doświadczenia wiesz, ze gangi lubią swoich ludzi „przerzucać” z lokalu do lokalu i istnieje realna szansa trafienia na kogoś, kto w was rozpozna „zadymiarzy” z „Małej Moskwy”. A jak może zakończyć się rozpoznanie, sam wiesz najlepiej.

Nieco zmęczony, lecz odświeżony i pobudzony mocną i naprawdę dobrą kawą i solidnym śniadaniem udałeś się na cmentarz. Udając zainteresowanie odległym grobem od miejsca, gdzie informacja wskazuje pochówek Angeliny Duvarro, masz swobodę obserwacji oraz możliwość pozostawania prawie niezauważonym.


Leonard Lynch


Myślałeś o propozycji Lafayetta przez całą noc. Wieczorem troszkę się pouczyłeś – po pijackich wybrykach trzeba było nadgonić nieco materiał. Zaklęcia, rytuały, potwory blakły przy profesorze Vancersem – egzaminatorem z logiki. Zdawała u niego co czwarta osoba i większość podchodziła do egzaminu po kilka razy.

Logika.

To, co dzieje się wokół ciebie, przeczy nie tylko jej ale i zdrowemu rozsądkowi. To wszystko wygląda .. przerażająco. Nagle okazuje się, że potwory z bajek istnieją? Co wtedy? Jak zareagują na to ludzie?

Naukę zakończyłeś późno w nocy.

Rankiem, w końcu wyspany, zjadłeś śniadanie, umyłeś się i ubrany w miarę elegancki strój ruszyłeś na cmentarz robiąc po drodze niezbędne sprawunki.

Z pierwszych stron gazet straszyły artykuły o strzelaninie w „Małej Moskwie”. O kimś zabitym i wielu rannych. Poczułeś niepokój, tym bardziej, ze jadąc konnym tramwajem wyczytałeś przez ramię jakiegoś mężczyzny, że policja wiążę strzelaninę i bójkę ze śmiercią niejakiego Ciemoszki, zamieszanego w podziemie alkoholowe.

Znasz to nazwisko.

Obiło ci się o uszy u Styppera. To był chyba facet, który został zastrzelony w operze na oczach Lafayetta.

Przez chwilę poczułeś dziwny ciężar w żołądku.

W cos ty się wplatał, poza egzaminem z logiki dzisiaj o trzeciej popołudniem, którego zapewne nie uda ci się zdać.


Wszyscy, poza Vincentem Lafayettem


Dzień 21-ego czerwca 1921 roku zaczął się idealnie na pogrzeb. Lekko pochmurnym niebem. Nie były to jednak ciemne chmury, z których za chwilę mógł spaść deszcz, lecz pierzaste obłoczki, którym potrzeba naprawdę dużo czasu na to, by urosnąć do rangi chmur deszczowych.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=k1-TrAvp_xs&feature=related[/MEDIA]


Cmentarz koło Świętego Krzysztofa to dość malownicze miejsce. Starsza jego część to zadrzewiony, lekko pagórkowaty teren. Pomiędzy drzewami podziwiać można dumne grobowce rodzinne, okazałe pomniki, marmurowe płyty nagrobne i rzeźby świętych oraz aniołów pochylających się łagodnie nad spoczywającymi wiecznym snem umarłymi.

Pochówek na starszej części cmentarza zarezerwowany jest jedynie dla znakomitości i starych, majętnych rodów. To, że fortuna Duvarro narodziła się w tamtym pokoleniu z ciężkiej pracy imigranta z Hiszpanii wyraźnie ukazuje fakt, że pochowek Angeliny Duvarro odbędzie się w nowej części cmentarza.

Nowa część to płaskie pole, z nielicznymi krzakami, z podobnymi do siebie grobami. Pośród nich, niczym wyspa wśród mórz, trafia się znamienitszy grobowiec, czy bardziej okazały pomnik, lecz większość nowej części cmentarza jest dość pospolita.

Jednak pogrzebu Angeliny Duvarro nie można uznać za pospolity. Wokół trumny zebrało się naprawdę sporo ludzi. Jak nic z pół setki, może nawet więcej. Był Dominic Duvarro, w ciemnym garniturze wpierający się na lasce i często wycierający oczy w chusteczkę, był Harold Figgins, stojący niedaleko niego, z kamienna twarzą wpatrujący się w zamkniętą, obłożoną kwiatami trumnę. Byli przyjaciele, ludzie robiący z zapamiętaniem zdjęcia.
Ceremonia nie była długa, ale mało było osób które wyszły z niej bez zaczerwienionych oczu. Pastor celebrujący pogrzeb był naprawdę wspaniałym mówcą, który najwyraźniej znał dobrze zmarłą.

Obserwowaliście dyskretnie pogrzeb, spodziewając się, że wśród żałobników uda wam się wypatrzyć jakąś znajomą twarz. Kogoś odstającego od innych. Nie zauważyliście jednak żadnej zakazanej gęby z kompanionów Ciemoszki, żadnych ludzi którzy stali na uboczu i obserwowali pogrzeb z ukrycia, żadnych osób znajdujących się w kręgu waszych zainteresowań. Mówi się, ze sprawca mordu zawsze towarzyszy ostatniej drodze swej ofiary. W tym przypadku jednak nie było to możliwe. Wszak sprawca oczekiwał na swój proces, niezdolny do opuszczenia szpitalnego łóżka.

Jedyne, co zwracało uwagę, to obecność aż pięciu fotografów, którzy z zawodową „kurtuazją” robiąc nieco zamieszania uparli się uwiecznić pogrzeb i gości na zdjęciach. Wśród nich był również znany ci Amando z widzenia fotograf z redakcji przysłany przez Stronga, niejaki Alfons Baldwin.

Dwight Garrett – ty obserwowałeś ceremonię z dalszej odległości, dyskretnie – jak zawodowiec, którym wszak byłeś. Też rzuciła ci się w oczy dość niebywała ilość fotografów. Lecz nic poza tym. Nikogo, kto by podobnie jak ty, obserwował z pewnej odległości. Jedynie czwórka grabarzy czekających na to, aż będą mogli zakopać trumnę.
Cóż. Najwyraźniej nikomu nie zależało, albo prowadził infiltrację ukryty wśród żałobników. Ale to muszą już sprawdzić inni, którzy zdecydowali się „wmieszać w tłum”.

W końcu trumna spoczęła w ziemi i żałobnicy zaczęli się rozchodzić. Poza Dominiciem Duvarro, który klęknął w miękkiej, spulchnionej ziemi i pochylił głowę nisko do modlitwy. Szczerze mówiąc, wyglądał dość żałośnie – zapłakany i zasmarkany. Zauważyliście również siwe włosy na skroniach, pod wysokim, pogrzebowym cylindrem. Harold Figgins podszedł do niego kładąc mu dłoń na ramieniu. Widać było, że młodszemu udziałowcowi, ten gest przyszedł z wielkim trudem. Potem młodszy przedsiębiorca ruszył wolnym krokiem w stronę wyjścia z cmentarza.
Grabarze czekali dyskretnie, aż Dominic wypłacze się i będą mogli zakopać trumnę.

W końcu przedsiębiorca wysmarkał się głośno w jedwabną chusteczkę i podniósł z klęczek.

Wtedy dopiero ujrzał Waltera Choppa i jego twarz.

- Boże – wyjąkał zasłaniając usta dłonią z nieskrywanym strachem – Co się panu stało.

To był dobry moment, by zarzucić haczyk, co też zrobiłeś.


Wszyscy


Zegar na pobliskim ratuszu wybijał głośno dwunastą, kiedy weszliście do gabinetu Hiddinka. Usłużna sekretarka z uśmiechem wypytała was, czego sobie życzycie do picia, zatrzymując nieco dłużej spłoszony wzrok na nieco kolorowej facjacie Choppa.

Kiedy dziewczyna przyszła z zamówionymi napojami, właściciel gabinetu siadł wygodnie za biurkiem przypatrując się wam uważnie.





Czas zacząć rozmowy, chociaż po minach większości widać było, że ciężka noc nie będzie sprzyjała długim konwersacjom.

Tom Atos 21-09-2010 12:29

Spotkanie w biurze dobiegło końca i Hiddink rad nie rad musiał powrócić do swych obowiązków. Jednakże nie miał to być kolejny wypełnionymi li tylko pracą dzień. Gdy wrócił ze spotkania z grafikiem i zaczął przeglądać jego prace do gabinetu wpadła podekscytowana Kate.
- Szefie … szefie dzwoni Effendi. Łączyć ?
- No jasne. Jeszcze się pytasz ? –
odparł natychmiast Herbert zaskoczony niecodziennym zjawiskiem.
„Effendi” był to bowiem nikt inny jak Frank Nelson Doubleday założyciel i jeden z dwóch właścicieli Doubleday & McClure Company. Wydawnictwa w którym pracował Hiddink.
Telefon na biurku Herberta rozdzwonił się i Herbert odchrząknąwszy dla zwilżenia gardła podniósł słuchawkę.
- Hiddink słucham ?
- Cześć Herb. Co u Ciebie słychać ? –
rozległ się głos szefa wszystkich szefów.
- Witaj Frank. Jak zwykle siedzę na tyłku i zarabiam dla Ciebie pieniądze. – w firmie panowały dość familiarne stosunki. Przynajmniej wśród kierownictwa.
- Czyli to co lubię. Słyszałem o tym kontrakcie z Woolf. Chciałem Ci pogratulować. Dobra robota.
- Dzięki Frank.
- Słuchaj … chciałbym z Tobą pogadać. Możesz wpaść o siódmej do Algonquin Club na kolację ?

Herbert na chwilę zaniemówił zaskoczony. Zaproszenie do Algonquin Club, to było jak wręczenie cholernego kongresowego medalu honoru.
- Żartujesz. Będę choćbym miał się tam przyczołgać. – Herbert zaśmiał się. Podobny śmiech odpowiedział mu po drugiej stronie.
- To jesteśmy umówieni. Acha Herb … to spotkanie tylko między nami.
- Jasne. Żadnych kobiet.

Tradycją Algonquin Club było to, iż jego członkami byli wyłącznie mężczyźni w dodatku bogaci i wpływowi. Bankierzy, przedsiębiorcy, rektorzy uniwersytetu, urzędnicy najwyższych szczebli. Jeśli gdzieś w Bostonie skupiała się śmietanka władzy i bogactwa, to właśnie tam.
Hiddink skończył rozmowę i zaciągnął się dymem z cygara. Wyciągnął też z biurka dwie szklaneczki i nalał do nich chowanego na specjalne okazję „Jasia Wędrowniczka”.
Kate patrzyła na niego i nie mogąc już wytrzymać spytała :
- No i … ?
Hiddink przywołał ją gestem ręki i wręczył jej szklaneczkę wypowiadając tylko jedno słowo.
- Algonquin.
- Tak ! Tak ! Tak ! –
Kate aż podskoczyła z radości, stuknęła się z Herbertem szklaneczką, wypiła jednym haustem, po czym zakrztusiła się i zgięła wpół próbując zatrzymać spazmy kaszlu.
- Spokojnie mała. Spokojnie. – Herbert poklepał ją po plecach. – To nie cola.
Kate prawie w ogóle nie piła toteż jej reakcja na mocny trunek była cokolwiek zabawna.
- Nie lubię dzielić skóry na niedźwiedziu, ale możesz w tym miesiącu liczyć na podwyżkę. Bez Ciebie nie rozpędziłbym tych czarnych chmur nade mną.
Spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Oboje wiedzieli w jak trudnej sytuacji był Hiddink i jak niewiele brakowało, by Effendi miast zaproszenia na ekskluzywną kolację wręczył mu wypowiedzenie.

Herbert wrócił do swego domu na przedmieściach, by się przygotować na wieczór. Ledwo przekroczył próg, a dopadło go poczucie nieobecności. Żona i córka wyjechały rano do Filadelfii i prócz służby, był w domu sam. Zdziwił się, że nie odczuwa radości z tego powodu. Nie raz bowiem tęsknił za tym by pozbyć się hałaśliwej Betty i gderającej Emmy, a teraz ledwie po kilku godzinach ich nieobecności zaczynał tęsknić.
- Ramoleję na starość. – mruknął szykując się do spotkania.
Pod nieobecność żony pomagali mu przy tym Polly i Łosiek.
Punktualnie o siódmej wieczorem Hiddink zajechał przed budynek Algonquin Club.



Jednego z najbardziej szacownych klubów Bostonu i całych Stanów. W środku nie było tłoku. Kręciło się ledwie paru klubowiczów. Wśród nich zaś Frank Nelson Doubleday.



Panowie przywitali się z iście amerykańską wylewnością, poklepując się po plecach i obściskując. Potem zaś zjedli posiłek. Niezbyt obfity, bo Herbert nie chcąc się obżerać przy Effendim zjadł już jedną kolację w domu.
Gdy po posiłku zasiedli w klubowych fotelach przy kawie i cygarze. Od słowa do słowa po powiedzeniu tych wszystkich mało istotnych bzdur Doubleday przeszedł do konkretów.
- Mam dla Ciebie propozycję Herb, ale niech to zostanie między nami. McClure i ja cieszymy się, że firma się rozrasta, ale po śmierci Walta Page’a brak nam wspólnika do kierowania tym wszystkim. – przerwał robiąc efektowną pauzę.
- Ludzie mówią, że będzie nim Twój syn Nelson. – Hiddink orientował się nieźle w sytuacji.
- Tak mówią ? Co ? – Doubleday udał zdziwienie. – No to mają rację, ale Nelson będzie potrzebował niańki. Przynajmniej na początku. Ty byłbyś tą niańką.
Herbert rozsiadł się wygodnie.
- Na razie mówisz mi, że będę miał więcej roboty, a co z tego będę miał ?
Doubleday zaśmiał się krótko.
- To w Tobie lubię Herb. Co byś powiedział na Triangle Books, własny udział i całkowitą niezależność ?
- Powiedziałbym, że to więcej niż się spodziewałem. Przyjmuję. –
nie zastanawiając się długo Hiddink złapał okazję.
- Świetnie. Chciałbym żebyś poznał Nelsona. We wrześniu ma urodziny. Myślę że to dobra okazja. Czuj się zaproszony z Emmą, a tak przy okazji co u niej słychać.
- Wyjechała do matki do Filadelfii.
- O ? To cieszysz się wolnością.
- Tak jakby.
- Znam całkiem miłe miejsce dla słomianych wdowców. Lokal mieści się na barce, która wypływa wieczorem poza wody Stanów, jeśli wiesz co mam na myśli. –
Effendi puścił do niego oko.
- Poza krainę przymusowej abstynencji.
- Właśnie. Nazywa się Dance Macabre.

Hiddink spojrzał na Doubledaye zdumiony. Cóż za nieprawdopodobny fart.
- Sympatyczna nazwa. – powiedział ostrożnie.
- Prawda ? Jeśli chcesz załatwię Ci wejściówkę.
- Chcę. Jeśli to nie kłopot, to i dla osoby towarzyszącej. Na kiedy możesz załatwić ? Emma wraca niedługo …

Frank tylko pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Sądzę, że najwcześniej na piątkowy wieczór.
- Znakomicie. –
Herbert pomyślał „today is a good day”.
Oto był na najlepszej drodze by stać się „grubą rybą” nie tylko w sensie tuszy.

Po wyjściu z klubu uznał, ze potrzebuje nieco treningu. Zadzwonił więc i umówił się z Laurą u niej w opłacanym przez Herberta apartamencie. Nie odwiedzał dziewczyny zbyt często, a ostatnio wcale. Miał inne sprawy na głowie. Ten wieczór wymagał jednak specjalnego potraktowania. U kochanki zabawił, aż do rana.
Następnego dnia postanowił dowiedzieć się czegoś w wydziale budownictwa o budynku ze zdjęcia i poszukać kontaktów w urzędzie imigracyjnym. Jeśli ten brodacz ze zdjęcia był rosyjskim popem, to być może mają jego dane, bowiem wizyta w cerkwi nic nie dała. Niestety na uzyskanie informacji potrzeba było czasu, ale i tak Herbert musiał czekać do piątku. Musiał też się skontaktować z resztą. Był ciekaw jak też im minął wieczór, choć podejrzewał, że nie był tak udany jak jego.

emilski 22-09-2010 00:46

Ten bolesny świdrujący dźwięk, który podstępnie wkradał się pod korę mózgową Waltera Choppa, zdawał się być czymś więcej, niż tylko dźwiękiem budzika, który księgowy resztką zachowanego rozsądku nastawił, zanim zamknął oczy i stracił przytomność. Zdawał się być cieniutkim wiertłem, które ktoś z bolesną konsekwencją, wkręcał w czaszkę Choppa. Walter musiał jak najszybciej zareagować, żeby jego głowa nie eksplodowała na tysiące małych kawałeczków.

Spod kołdry wyskoczyła nagle jedna ręka i bezbłędnie trafiła w cel. Błoga cisza z powrotem spłynęła na Waltera i mgła zaczęła spowijać na powrót wybudzony umysł.

Kiedy nagle dotarło do niego z siłą dwukrotnie większą, niż ta budzikowa: Kurwa mać, pogrzeb Angeliny!!!!!!!!

Księgowy chciał zerwać się najszybciej, jak tylko umiał. Udało mu się ostrym ruchem zrzucić z siebie kołdrę i gwałtownie usiąść. Czynnościom tym towarzyszył głuchy odgłos upadających przedmiotów na dywan. To piersiówki, które miał ze sobą poukrywane w kieszeniach poprzedniej nocy, powyplątywały się teraz ze spodni, w których spał, i powypadały z łóżka. Ich widok sprawił, że Chopp natychmiast pobiegł do toalety i zwymiotował wszystko to, co mu zostało z wczorajszego dnia. Chwilę leżał oparty o sedes, dochodząc powoli do siebie. Cały czas miał jakieś takie dziwne uczucie, że coś jest z nim nie tak. Jakby był nie w swojej skórze. Czyżby się zatruł? Ból głowy to przecież normalka, ale ból pleców, wszystkich mięśni i jakaś taka nienaturalność na twarzy... Podniósł się ciężko i stanął twarzą w twarz ze swoim odbiciem w lustrze. Zobaczył w nim człowieka, któremu po twarzy przebiegło stado świeżo podkutych koni. I wtedy ból wszystkiego powyżej szyi wrócił w potężnych pulsujących dawkach.

Zrobił to, co pierwsze przyszło mu do głowy; wybiegł z mieszkania i zapukał do pani Higgins.

-O Boże! Walterze! - ta zawołała przestraszona na jego widok. - Co ci się stało chłopcze?!

-Nic takiego... -dopiero zauważył, że mówienie sprawia mu dodatkowy ból. -...pani Higgins... coś na ból, proszę...

Sąsiadka przejęła się stanem swojego stałego klienta i natychmiast się zakręciła wokół jakichś proszków, cały czas mówiąc do niego: -Wejdź Walterze do środka, wejdź, wejdź, usiądź sobie tu u mnie na kanapie... Jezu z ciebie był zawsze taki spokojny chłopiec, a ostatnio właśnie coraz więcej u mnie kupujesz, znikasz na całe noce i proszę... są efekty. Boże, jak ty wyglądasz – teraz patrzyła na niego, jak spijał ze szklanki przygotowaną przez nią miksturę. -Zobacz na siebie: podarta koszula, wszystko we krwi, poobijana twarz...

-Dziękuję – Walter oddał jej opróżnioną szklankę. Nie miał zielonego pojęcia, co w niej było, ale rzeczywiście jakby poczuł się lepiej. Przynajmniej mówienie przychodziło mu już z większą łatwością. -Naprawdę pani dziękuję. Jest pani kochana, pani Higgins.

Dyskretnie wycofał się do swojego mieszkania i dopiero teraz zauważył, że rzeczywiście, wszystkie ciuchy są do wywalenia. Napuścił gorącej wody do wanny i powoli zaczął odparowywać. I, przede wszystkim, przypominać sobie wszystkie wydarzenia, które doprowadziły go do takiego stanu. Przypominał sobie klatka po klatce i odtwarzał wizyty w obu rosyjskich knajpach, a im więcej sobie przypominał, tym bardziej się uśmiechał. Aż w końcu, nie mogąc dłużej powstrzymywać radości głośno się zaśmiał sam do siebie. Równie szybko zamilkł – to ból w żuchwie nie pozwalał mu na więcej. Ale co tam ból, to naturalne koszty takich przyjemności. Minie. Ale co się zabawił, to jego. Naprawdę wspomnienie tej nocy wprawiło go w taki dobry humor, że szybko się podniósł, wytarł i wskoczył prawie, że raźno, w czarny garnitur. Był z siebie zadowolony. Wiedział, że pewnie nieźle wnerwił swoim zachowaniem Dwighta i Hiddinka, ale co tam. Nie pamięta, żeby kiedyś tak dobrze się bawił.

Patrząc na zegarek, zrozumiał, że jest już spóźniony. Wyjście na dwór spowodowało nawrót wszystkich niedogodności z rana. „To ten hałas. Muszę szybko znaleźć taksówkę”. Walter nawet nie wiedział, że mijający go przechodnie, dziwnie go obserwują. Rzeczywiście, Chopp jakoś nienaturalnie się ruszał. Wszystko robił jakby dwa razy wolniej. Jakby wszystko przychodziło mu dwa razy trudniej.

Na szczęście na cmentarzu nikt nie zwrócił uwagi na jego wygląd. Przybył na miejsce w połowie ceremonii i nie kupił nawet kwiatów od straganiarek przed cmentarną bramą. jakoś mu to umknęło. Stanął lekko z tyłu i z pochyloną do przodu głową obserwował całkiem spory tłumek ubranych na czarno osób. Aż wreszcie zobaczył Dominica. Stał najbliżej trumny. Obok niego Harold... Boże... jaki on był zmęczony... teraz zaczęła go nachodzić jakaś kolejna fala bólu... znowu przestało do niego cokolwiek docierać. To chyba proszki przestawały działać. O niczym już nie myślał. Starał się być niezauważalny i pogrążony w smutku. Jego wzrok cały czas spoczywał na tej dwójce.

W końcu, powoli ludzie zaczęli się rozchodzić. Tłumek rzednął z minuty na minutę. Kilka osób odwracając się z zamiarem opuszczenia cmentarza, potrąciło go ramieniem, wpadając na niego. Ale on się nie ruszał. Trwał tak umartwiony swoją sytuacją i wpatrywał się w tę dwójkę. Dominic przyklęknął nad trumną i położył na niej dłoń. Harold wykonał taki sam gest w stosunku ramienia Dominica. Walter zauważył, że nie przyszło mu to łatwo, było wyczuwalne jakieś napięcie między nimi. Figgings odszedł, nie zauważając księgowego. Dominic w końcu podniósł się z kolan, dając tym samym znak grabarzom do spuszczenia trumny. Duvarro się odwrócił. Miał w oczach łzy. Powoli ruszył prze siebie, kiedy nagle stanął jak wryty, bo spostrzegł stojącego przed nim Choppa. Był zbyt zaskoczony, żeby móc ukryć strach na widok stanu, w jakim ten się znajdował.

-Boże – wyjąkał zasłaniając usta. - Co się panu stało?

-Panie Dominicu... - księgowy postanowił ograniczyć do minimum to, co chce powiedzieć. Po pierwsze ze względu na ogólny dyskomfort, jaki odczuwał, a po drugie, żeby wzbudzić w Duvarro niepokój i go zaintrygować. -Naprawdę jest mi przykro z powodu Angeliny... to naprawdę wielka strata. Proszę przyjąć moje kondolencje.

-Dziękuję panu, panie Chopp. Nigdy bym nie przypuszczał, że dożyję takiej chwili. Ale co się panu stało, na miłość boską, przecież wygląda pan, jakby pan właśnie wstał z któregoś z tych grobów.

-To nic, panie Duvarro – Walter cały czas miał skuloną pozycję, jakby było mu zimno. Wszystko mówił jednostajnym tonem, nie wyrażającym żadnych emocji, ręce trzymał w kieszeniach marynarki. Nikt tego nie widział, ale były zaciśnięte w pięści. Mocno. W końcu Chopp stał naprzeciwko mordercy i musiał robić dobrą minę do złej gry. -Po prostu znalazłem dowód, o który pan prosił...

-Dowód? Jaki dowód? Mów pan jaśniej, proszę!

-Nie teraz... -Chopp na chwilę zawiesił głos bo przecież nie ustalił z Garrettem, gdzie ma umówić tego wielkiego faceta. Błyskawiczny tok myślowy zaprowadził do dzielnicy portowej, tam ewentualny napad na kogoś, nie powinien wzbudzić nadmiernej sensacji. -Proszę się spotkać ze mną w Tawernie Hancocka w dzielnicy portowej. Jutro o godzinie trzeciej po południu. Proszę przyjść samemu i upewnić się, że nikt pana nie śledzi.

-Panie Chopp, natychmiast proszę powiedzieć, co się stało! - Duvarro schwycił księgowego za ramiona i potrząsnął. - Walterze, powiedz mi!

Twarz Waltera wykrzywił grymas bólu, wtedy Dominic go puścił.

-Jutro... jutro... Wszystkiego dowie się pan jutro. A teraz proszę mi wybaczyć – odwrócił się na pięcie i zaczął szybko się oddalać. „Ufff, jak dobrze, że to już za mną”.

Ale niestety to dopiero początek dnia. Przeszedł przez bramę cmentarza i wskoczył do nadjeżdżającego tramwaju. Pamiętał, gdzie jest biuro Hiddinka, bo przecież miał tam swego czasu odebrać swoją rekomendację do Duvarro Sprocket. Cholera, to było tak niedawno, a miał wrażenie, że minęły już lata od tych początkowych podchodów, jakie podejmowali w związku z morderstwem Angeliny. Wszystko tak szybko się potoczyło. Z dnia na dzień jest coraz bardziej niebezpiecznie, a Victor ciągle leży w szpitalu i w dodatku przyznał się do tego morderstwa... Nie wiedział, czy są coraz bliżej, czy coraz dalej. Wiedział za to, że strasznie zaczęło go ssać w żołądku, a głowa powoli zaczynała się buntować przeciw wcale nie najcichszym dźwiękom wydawanym przez bostoński tramwaj.

Wysiadł na przystanku, z którego były powinny być już tylko dwa kroki i po krótkim rekonesansie, odnalazł właściwy adres. Był wdzięczny Hiddinkowi, że już na miejscu w biurze, gdy wszyscy zajęli miejsca, poczęstował go nie tylko piekielnie dobrą kawą, ale i całkiem smaczną kanapką – Walter miał wrażenie, że Hiddink, a właściwie jego sekretarka, bo to ona zajęła się posiłkiem, ratował mu życie po raz drugi. Chopp przeżuwał powoli, starając się uważać na swoją szczękę, ale kiedy Herbert wyjaśnił wszystkim, że celowo spotykają się tutaj, a nie u Styppera, żeby ten nie miał dostępu do najnowszych rewelacji, nie wytrzymał. Nie wytrzymał i, pomimo bólu, jaki wciąż odczuwał, musiał zainterweniować:

-Co wy z tym Stypperem? Naprawdę uważacie, że on jest podejrzany w tej sprawie? Przecież to on sam nas tutaj skrzyknął, żebyśmy pomogli Proodowi. To jego zasługa, że teraz robimy, to co robimy. Wydaje mi się, że nie powinniśmy go teraz wykluczać. Ludzie, spędziłem z nim kawał życia w ciężkich warunkach i dam sobie rękę za niego uciąć.

Tłumaczenia, że to wszystko dla dobra śledztwa i że nikt wcale Styppera o nic nie podejrzewa, nic Walterowi nie dały.

-Ktoś sprzątnął nam niejako sprzed nosa dwóch gliniarzy. Ludzie którzy mogli nam coś powiedzieć ginęli, jak ten Ciemoszko, więc może bez niego pójdzie nam lepiej – wytłumaczył Hiddink.

„I co z tego? I co z tego?” - gadanie pozostałych nie usatysfakcjonowało księgowego. Nie dość, że ma fatalny stan fizyczny, to jeszcze musi słuchać takich bzdur. Dzisiaj czegoś nie mówią Teodorowi, jutro nie powiedzą Amandzie, a pojutrze Walterowi. Spirala podejrzeń gotowa. A takie zachowanie prowadzi w ślepy zaułek. „Musimy sobie ufać, do cholery!” - Chopp wykrzyczał, ale tylko w myślach. Nie wychylał się już więcej w tym temacie, był zbyt wykończony, żeby jeszcze walić głową w mur nie do przebicia. Ale nie zamierza tolerować i przystawać na takie zachowanie. Tym bardziej po kolejnych rewelacjach, o których opowiedziała Amanda. Rewelacjach z przetłumaczonej księgi. Obrzydlistwa typu rozmnażanie guli. Wystarczy tego badziewia, w którym siedzą wszyscy razem, nie potrzebują robić dodatkowego bagna wewnątrz grupy. Ale znowu nie powiedział tego głośno.

Na szczęście zdjęcia, jakie wszyscy dostali od Hiddinka, sprowadzały wszystko do pierwiastka ludzkiego. Przeglądając fotografie, nie mógł opędzić się od myśli: „No proszę, to syn Herberta rzeczywiście poważnie był w to zaangażowany. Tego Hiddink na pewno się nie spodziewał...”

Jakiś duchowny..., kobieta..., Aleksander Duvarro..., chata..., „Dance Macabre”... Nic te fotografie mu nie mówiły... Duvarro... Tak naprawdę, to pierwszy raz widzi głównego udziałowca firmy. Całkiem podobni są z Dominikiem. A może to po prostu wszyscy z tymi hiszpańskimi bródkami wyglądają tak samo. Czyli wszystko wskazuje na jakąś sektę. Spotykają się na barce, a rytuały odprawiają w tej wiejskiej chacie. I jeszcze podejrzenie, że Aleksander spełniał jakąś misję dla nich w innym miejscu i dlatego zniknął... „Nie, to nie trzymało się kupy. Przecież to on zerwał kontrakt. Musiał odkryć pewne nieprzyjemne rzeczy i chciał ich od siebie wywalić. Ale z drugiej strony, gdyby to miało być całkiem niedorzeczne, chłopak nie pisałby o tym w swoim notesie – w końcu byli z Angeliną na tropie czegoś poważnego. Może Aleksandra też zakazili. Zrobili z nim to samo, co z Proodem...”

Spotkanie przerwała sekretarka Hiddinka, przypominając mu o spotkaniu z jakimś grafikiem. Niestety, Walterowi nie było dane spełnić jego aktualnego marzenia, czyli walnąć się do łóżka i przez tydzień z niego nie wstawać. Czekały go jeszcze długie godziny pełne obowiązków. Zaraz po spotkaniu pojechał z Garrettem obejrzeć „Tawernę Hancocka” i przygotować szczegóły jutrzejszego planu. Detektyw nieoczekiwanie pochwalił księgowego za wybór miejsca; rzeczywiście okolica była wymarzona do napadu na człowieka w biały dzień i nie wzbudzenia tym niczyich podejrzeń ani niezdrowego zainteresowania przechodniów. Tutaj każdy z przechodniów był potencjalnym napastnikiem, ale wnętrze samej tawerny nie było wcale takie złe.

Plan był prosty: Chopp czeka w tawernie na Dominica. Pod pazuchą trzyma coś w kształcie książki zawinięte w papier. Dominic zjawia się raczej punktualnie. Walter cały zdenerwowany pokazuje mu dyskretnie typa spod ciemnej gwiazdy, który śledził go cały czas, a teraz siedzi tu w rogu knajpy. Ręka Waltera wskazuje oczywiście na Dwighta zasłoniętego gazetą. Chopp z Duvarro wychodzą szybkim krokiem i poruszają się wyznaczoną wcześniej trasą. Od tyłu atakuje ich Garrett, pozbawiając Choppa przytomności. Księgowy pada na chodnik, wypuszczając na ziemię dowód, który przyniósł Dominicowi. Dwight zajmuje się Hiszpanem, aż księgowy się ocknie i wypłoszy go rewolwerem. Co dalej? Życie pokaże, pewnie we dwójkę pójdą gdzieś na drinka i Chopp sprzeda udziałowcowi historyjkę sekty działającej w Duvarro Sprocket, a dowód w postaci opisów rytuałów i fotografii członków sekty, został skradziony przez napastnika.

Plan był dobry. Po tych wydarzeniach, Dominic albo stanie się ich sprzymierzeńcem, albo zaniepokoi się, że są tak blisko tajemnicy i będzie musiał wykonać jakiś szybki ruch. A wtedy się odkryje.

Plan był dobry. A Walter był podekscytowany. Współpraca z detektywem, omawianie szczegółów, przechodzenie miejscami, w których jutro odbędą się zaplanowane wydarzenia, działały lepiej, niż proszki pani Higgins. Ból ustępował automatycznie, myślenie Choppa się wyostrzało, ilość adrenaliny niepostrzeżenie wzrastała mu we krwi. Chciał działać. A jeszcze przed chwilą chciał po prostu iść spać. Ale to było tak dawno temu.

Pożegnali się z Dwightem i życzyli sobie jutro powodzenia. Nie obyło się oczywiście bez głupich uwag, dotyczących wczorajszej nocy. Ale jutro Walter pokaże, że potrafi być profesjonalistą. Pozostała jeszcze jedna sprawa: rewolwer. Niestety, Herbert nie chciał wypożyczyć na to jedno popołudnie, nawet nienaładowanego. Przynajmniej dał konkretne wskazówki, gdzie kupić najtaniej i w miarę pewnie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Walter ciągle był zajęty, wydarzenia szybko się toczyły i brakło czasu na takie zakupy. Teraz nie ma wyjścia. Wreszcie będzie uzbrojony.

Na pobliskim posterunku policji dostał druk, który trzeba wypełnić w sklepie przy zakupie. Policjant czujnie mu się przyglądał i odezwał się, trzymając karteczkę zawieszoną w powietrzu: -Mam nadzieję, że nie zamierza pan się mścić.

No tak, Walter przypomniał sobie wtedy o swoim wyglądzie i uśmiechnął się: -A, to... Nie, to się przewróciłem na schodach.

Wziął druk i skierował się w końcu w stronę domu. Broń kupi jutro z samego rana.

***


-Czy ktoś zostawił dla mnie wiadomość? - zapytał w cukierni, która mieściła się w jego kamienicy i jednocześnie służyła mu za skrzynkę kontaktową. Własnego telefonu w mieszkaniu nie posiadał.

-Witam, panie Chopp – odezwał się Harry, który dzisiaj stał za ladą i obsługiwał gości. -Pięknie pan wygląda.

-A, daj spokój Harry. Lepiej gadaj, czy jest coś do mnie.

-Tak, dzwonił do ciebie niejaki... - Harry podniósł do oczu karteczkę, na której niewyraźnie nawet dla samego siebie nabazgrał szczegóły wiadomości. -Harold chyba Figgings, czy jakoś tak. Kazał przekazać, że jeśli jesteś jeszcze zainteresowany sprawami firmy, to on będzie jutro o 12 jadł lunch w „Błękitnej”. Wiesz gdzie to jest Walter?

-„Błękitna”? Czy to nie koło Cambridge Street?

-Zgadza się. Zdaje się, że jesteście umówieni.

-Dzięki Harry, to naprawdę ważne.

-Powiesz mi wreszcie, kto cię tak urządził?

-Może później, teraz muszę jeszcze zadzwonić, póki czekam na jedzenie – pochylił się i wyjrzał przez szybę na przeciwną stronę ulicy. Tam, w narożnej knajpie, przyrządzali mu znowu jego ulubiony stek.

***

-Halo? - Walter usłyszał głos po drugiej stronie słuchawki.

-Witaj Teodorze, Walter z tej strony...

-Witaj, Walter, wreszcie jakieś wieści. Już nie mogę się doczekać. Jeśli o mnie chodzi, to jeszcze niewiele wiem o Kuturbie, ale jestem na dobrej drodze. Czy dzwonisz, żeby zaanonsować kolejne spotkanie?

-Spotkanie to już się odbyło, Teodorze. I niestety bez ciebie. Wyobraź sobie, że pozostali członkowie grupy, z Hiddinkiem na czele, postanowili, że lepiej się z tobą nie spotykać i nie wtajemniczać cię w szczegóły śledztwa.

-Czemu? Co się stało?

-A bo policjanci, których mieli przesłuchać zginęli zanim do nich dotarli... a bo Ciemoszkę też zastrzelili... - Walter kontynuował tonem, jakby mógł wyliczać w nieskończoność. -Rozumiesz? I oni twierdzą, że może niekoniecznie komuś donosisz, ale może masz za długi język i niechcący coś wypaplałeś komuś i trzeba cię odstawić.

-Z jednej strony, to całkiem rozsądne i ostrożne – reakcja Styppera była spokojna. -Sprawa jest na tyle delikatna i niebezpieczna, że nawet cień podejrzenia powinien dyskwalifikować ze śledztwa. Tylko czemu akurat mnie? Walter, przecież wiesz, że jestem jednym z najlepszych przyjaciół Victora i to ja was tutaj skrzyknąłem, żebyście działali dla jego dobra...

-No pewnie, że wiem. I to samo im cały czas mówiłem, że powariowali, że takie wzajemne podejrzenia są chore.

-Nie, Walter, zostaw to – Teodor cały czas był bardzo spokojny. - Nie będziemy robić nic na siłę. Przede wszystkim dziękuję ci, że zadzwoniłeś powiedzieć mi o tym. Rób dalej wszystko tak, jakby nigdy nic. Nie będziemy na siłę ich do mnie przekonywać, bo to może przynieść odwrotne skutki. Niemniej jednak, będę cię prosił, żebyś cały czas próbował działać na moją korzyść i zdobyć na nowo zaufanie dla mojej osoby. A teraz opowiedz lepiej, co nowego się dowiedzieliście.

Walter opowiedział przebieg spotkania w biurze Herberta i co planują jutro z Dwightem. Pożegnali się serdecznie i Chopp mógł wreszcie iść naprzeciwko odebrać obiad. Posiłek postanowił zabrać do domu, gdzie będzie mógł pomóc sobie szklaneczką brązowego płynu i zapalić pierwszego dzisiaj papierosa. A potem spać. Należało mu się to. Porządny sen. Szczególnie, że jutro czeka go kolejny dzień pełen napięć: najpierw rano musi kupić rewolwer, później ma lunch z Figgingsem, a na deser czeka go akcja z Dominikiem.Załącznik 741

zodiaq 22-09-2010 22:30

Poranek....cmentarz...pogrzeb....pełną świadomość istnienia Lynch odzyskał dopiero w biurze Hiddinka. Spotkanie uświadomiło mu w jakim stopniu członkowie "grupy" ufają sobie nawzajem...właściwie bardziej zaniepokoiła go jego wiara w tych ludzi niż ich nieufność wobec Styppera. Na słowa Hiddinka dotyczące medalionu, student nieznacznie kiwnął głową, po czym niezauważenie ulotnił się z budynku...
*
Dzwon wybijał drugą...korytarze uniwersytetu wypełnione były po brzegi zestresowanymi studentami oczekującymi na "swoją kolej".
"Wiem...powtórka w czasie marszu od Hiddinka do Uniwersytetu raczej nam nie wystarczy do zdania". Lynch "wisiał" na telefonie, starając się mieć ciągle w kącie oka sekretarkę, która ciągle śledziła jego ruchy:
- Witam. Tu Douglas, byłem na pogrzebie...tak...spotkaliśmy się, są jakieś zdjęcia...nie podoba im się S-Stypper...tak....Hiddink m-ma wisiorek, który panu się na pewno s-spodoba...tak, gwarantuję iż się p-panu spodoba...tak, zajmę się tym...wiem gdzie to jest, do zobaczenia - rozmowa przebiegła bardzo szybko mimo przerw w których Lynch starał się wymówić poprawnie całe słowo. Oddał słuchawkę wyraźnie zainteresowanej sekretarce po czym ustawił się pod jedną z klas w oczekiwaniu na swój "wyrok"...
*
-I? - zaraz po wyjściu z sali do Leonarda doskoczyły trzy osoby, które obsypały go gradem pytań:
-W-wydaje mi się, że...ma z-zły humor, ale zaliczyłem - wymamrotał, jęk przerażenia i zawodu zagłuszył jego ostatnie słowa. Każdy wiedział o "humorach" profesora egzaminującego, jednak taka informacja widocznie zasiała popłoch wśród grupy idącej na rzeź...
Jednak nie to było teraz ważne...w końcu Lynch czuł, że na coś się przydaje, że czynnie uczestniczy w pracy grupy.
*
"Przygotowania...hm? Przynajmniej odgrywasz jakąś rolę..."
Lynch ocknął się, gdy do jego nozdrzy przebił się zapach krwi i ton mięsa...stał na tyłach masarni, w której Lafayette dużą porcję mięsa na wieczorny "występ".
Stuknął trzy razy ostrzem parasola w ciężkie, stalowe drzwi... po chwili przeraźliwego pisku stanął w nich mężczyzna w średnim wieku, Wyglądał na osobę dość..ekscentryczną, co nie dziwiło studenta...w końcu Lafayette robił to co robił i mimowolnie posiadał moc przyciągania do siebie osób i rzeczy "innych"...Dziwną rzeczą w postaci stojącą na tym cuchnącym zapleczu był ubabrany we krwi fartuch, narzucony niedbale na świetnie skrojony, zapewne drogi frak.
-Od Vincenta?
-T-tak- nerwowo odpowiedział Lynch, po czym wyciągnął dłoń na powitanie- L-leon...- nie dokończył...rzeźnik uciszył chłopaka zakrywając mu usta...wyglądał na dość...spiętego.
-Spokojnie młody, zrobimy to szybko i zwinnie, tak że nie będą wiedzieli co się stało...- mówił bardzo szybko przeskakując niektóre głoski, wyraźny francuski akcent bił po uszach - za mną - w całkowitej ciszy przeszli niespełna dziesięć kroków przez uliczkę i stanęli obok jednego ze skupisk koszy na śmieci. Nieznajomy kilkoma przedziwnie wyglądającymi ruchami odgonił ucztujące tam stado much, po czym podniósł jedną z pokryw:
- Chwytaj mały ile chcesz, ja sprawdzę czy nas nie obserwują...
- Ale... - i tym razem nie dane mu było dokończyć, mężczyzna wbiegł już z powrotem do budynku zatrzaskując za sobą drzwi.
Douglas ułożył wielki plecak turystyczny opierając go o kosz po czym zajrzał do środka.
Pierwszym co go "powitało" był odrąbany, prawie cały krowski łeb z ciągle otwartymi ślepiami:
- Jasna cholera - przeklął pod nosem i stanowczym ruchem odsunął się od kubła...
"Nie, nie podniesiemy tego...nie...nie ma takiej opcji....kopnij"
Oparł stopę na szczycie pojemnika po czym z gracją pchnął go nogą wywołując przy tym okropny hałas i wyrzucając całą zawartość na brukowy zaułek...smród uderzył ze zdwojoną siłą, z cieni wyłoniły się futrzaste szczury, które nie przejmując się zupełnie Lynchem rozpoczęły obiad....
- Dopóki się na mnie nie rzucisz...nikomu z nas nie stanie się
k-krzywda...tylko zostańcie tam...gdzie...stoicie - szczur wlepiając swoje okropne, wyłupiaste oczka w siłującego się z zepsutym mięsem wydawał z siebie irytujące piski...
Po kilku obrzydliwych momentach plecak był pełny i zaczynał przeciekać, a wywołujący wymioty fetor i chmara much wskazywały bardzo celnie na "pakunek" jako coś podejrzanego.
Szczęśliwie w czasie drogi powrotnej nikt o nic nie zapytał...nikt nic nie wiedział, ani widział...a nawet jeśli widział to wyraźnie udawał, że nie widzi...nikogo nie obchodziło, czy młody, potargany i zziajany mężczyzna targa w plecaku turystycznym zgniłe mięso, czy może "świeżo" poćwiartowaną dziewczynę, matkę czy ojca....anonimowość i brak zainteresowania innymi to najprawdopodobniej jeden z niewielu plusów Bostonu.
*
Wszystko miał już rozłożone na podłodze- kilka grubych świec zdobytych od Taylora, dla którego ogień jest jedynym słusznym źródłem światła, butelka krwi biednej krowy, na której truchło natknął się w kuble, plecak podgniłego mięsa plus mały pakunek pełny zepsutych konserw, mały słoiczek z ciemnego szkła opisany literą "O" oraz kilka pokruszonych kadzidełek.
"Teraz tylko przejść z tym przez całe miasto, hm?"
Wszystko, wliczając broń, aparat i sztylet ułożył w zgrabnej walizeczce, przesiąknięty krwią plecak zarzucił na jedno ramię, zamknął mieszkanie po czym ruszył na ulicę....
Było niedługo po zmroku - świetna godzina dla osób, które musiały "coś" przenieść, gdy to "coś" było niezbyt zgodne z normami przyjętymi przez mieszkańców. Szedł trzymając się cieni, przechodząc bocznymi i ciemnymi uliczkami...w połowie drogi lekko spanikowany zaczął biec
"Nigdy nie byliśmy w tym dobrzy...nie byłeś"
W końcu stanął przed upragnionymi drzwiami - mieszkanie wypełnił dźwięk energicznego i wyraźnie nerwowego pukania do drzwi.
- Otwarte!
Mężczyzna nie dokończył mówić do środka wpadł Lynch:
- D-dobry wieczór! - stał przy drzwiach, z plecaka co kilkanaście sekund kolejna kropla krowiej krwi zdobiła drewniany parkiet.
- Pięknie - rzekł Vincent na powitanie z uśmiechem wchodząc do przedpokoju - proponuje wrzucić to do wanny, zanim zjawi się tu policja
- Ah - chłopak podrapał się po głowie - na zewnątrz biegłem więc...nie powinno tam być śladów - odciążył ramie - trochę śmierdzi - mruknął po czym podniósł wzrok- w walizce mam wszystko o czym pan mówił- skinął na walizkę.
Lafayette otworzył ją delikatnie i po szybkim rekonesansie zamknął.
- No dobrze, chyba mamy wszystko...Muszę o to spytać - czy jest pan w pełni świadomy, na co się pisze? Zbieranie składników to była ta... przyjemniejsza część wieczoru.
Twarz Lyncha wyraźnie spoważniała, po chwili zamyślenia uśmiechnął się niemrawo:
- Nie do końca r-rozumiem...a raczej nie do końca potrafię sobie wyobrazić co tam zobaczymy jednak cóż...chcę to zrobić- mówił starając się nie zacinać. Vincent spojrzał na niego poważnie i przeciągle, po czym skinął głową:
- Cóż, muszę zatem poprosić pana tylko o przyswojenie tych kilku linijek tekstu - wręczył chłopakowi jakąś kartkę - myślę, że ruszymy koło północy, więc zostało jeszcze parę godzin. Kawa, herbata, coś do jedzenia?
- Chętnie skuszę się na kawę - odpowiedział zdejmując płaszcz- w końcu czeka nas ciężka noc - dorzucił po czym wszedł wgłąb mieszkania.

Gryf 22-09-2010 23:09

Później, tej samej nocy, Vincent wspominał ten wieczór jako ostatni moment w którym świat stał na jako-takich logicznych podstawach. Lynch uczył się tekstu, w przerwach opowiadając o jakichś egzaminach i szczegółach spotkania u Hiddinka. Magik słuchał z zainteresowaniem, bo na spotkanie z wydawcą nie miał wiele czasu i ograniczyło się do krótkiej wymiany uprzejmości i odebrania amuletu.

Później, omal nie pozbywając się z żołądków wypitej kawy, przełożyli mięso do pięciu wielkich słojów, zebrali wszystkie utensylia i zapakowali wszystko razem do należącej do Teatru półciężarówki.

Na miejsce dotarli jakieś pół godziny później. Gdzieś w oddali za cmentarnym murem słychać było sporadycznie stukot końskich kopyt, lub warkot silnika. Poza szczątkowymi odgłosami miasta na cmentarzu słychać było już tylko świerszcze. Sporą część dnia Vincent poświęcił dziś rajdowi po zapuszczonych cmentarzach w celu znalezienia odpowiednio ustronnego miejsca - opłaciło się. Część jednej z podmiejskim nekropolii, na której postanowili odprawić rytuał, była koszmarnie zapuszczona i od wieków nieodwiedzana. Dobrą chwilę zajęło im uprzątnięcie wszechobecnego bluszczu i porostów chociaż z kawałka terenu, na którym miał się pojawić krąg. Pracowali szybko i sprawnie w migotliwym świetle latarni naftowej. Po piętnastu minutach przygotowań można było zaczynać.

Po raz ostatni spojrzeli po sobie. Krótko. Nie padło żadne pytanie, ani żadna odpowiedź, po prostu krótki błysk porozumienia.

***

- Llac htaed ym raeh dog, Lla uoy tsniaga htaed, Stiawa lleh fo serif eht ni natas, Etah htiw kcatta snomed - Zaintonował Lafayette domykając okąg. Promień był idealny, jednak malowana krwią przy pomocy ochłapu śmiedzącego mięsa linia to poszerzała się, to zwężała, a gdzieniegdzie odchodziły od niej cienkie cierwone strumyczki.

- Stiawa lleh fo serif eht ni natas - powtórzył dwukrotnie odwracając się przez prawe ramię.

- Etah htiw kcatta snomed - odpowiedział Lynch, o dziwo bez jednego zająknięcia, wręczając magikowi makabryczne ostrze znalezione w odmętach mieszkania Vincenta Prooda. Kły w upiornym pysku na rękojeści noża lśniły złowieszczo w bladym blasku naftowej latarni. Żelazna bestia zdawała się oblizywać z podnieceniem na myśl tego, co ma się wydarzyć.

- Ratla ym nopu tsul, God fo ylimaf eht, Hcruhc elbeef eht, Tseirp eht hsurc - wyszeptał Lafayette wznosząc nóż oburącz ponad głowę. Jego oczy z wpatrywały się w czybek ostrza z jakąś chorą fascynacją. W tym czasie Lynch z latarnią w dłoni obchodził krąg otwierając pięć ogromnych słojów z mięsem rozstawionych w równych odstępach na zewnątrz krwawej linii. Smród zrobił się nie do wytrzymania. Korzystając z wolnej lewej ręki Lynch starał się zakryć usta i nos, choć niewiele to pomagało. Vincent wciąż szeptem recytował zaklęcie omal nie dławiąc się zbierającą się w przełyku zawartością żołądka.

- Hcruhc elbeef eht, Tseirp eht hsurc - mimo dławiącego uczucia nadchodzących torsji magikowi jakimś cudem udało się skończyć. W milczeniu wykonał nożem złożony gest, coś co przypominało chrześcijański znak krzyża. Następnie w dokładnie wyćwiczonej kolejności powtórzył go w trzy pozostałe strony świata, przysiadł opadł na kolana i wzniósł ostrze nad lewą dłoń. Przez chwilę miał wrażenie, że wypełniona zębami paszcza ze zdobienia się do niego uśmiecha.

Z zachętą.


Uderzył nieco mocniej niż planował. Jego krew popłynęła wąskim strumyczkiem łącząc się z okręgiem. Lafayette sycząc z bólu wstał, Lynch przekroczył linię krwi. Stanęli plecami do siebie w samym centrum okręgu, zwróceni twarzami odpowiednio na północ i południe. Ich wyciągnięte na boki, uzbrojone odpowiednio w sztylet i latarnę prawe dłonie wskazywały wschód i zachód.

- Semalf S'natas ni ehtirw, Lleh sdrawot ssroc eht gninrut, Tseirp yloh eht hsurc, Hcruhc eht kcatta ghul - wymówili synchronicznie, zamykając tym samym rytuał.

Zapadła absolutna cisza...

Felidae 23-09-2010 10:54

Rozmowa w biurze u Hiddinka nie trwała długo. Trudno się jednak temu dziwić, skoro większość rozmówców miała za sobą „trudną” bądź długą noc.

Amanda skierowała się po niej bezpośrednio do redakcji. Trzymając w ręku komplet zdjęć od Herberta jeszcze w taksówce przyglądała się twarzy tej pięknej kobiety. Była pewna, że gdzieś kiedyś już ją widziała, ale nie mogła skojarzyć gdzie. Nie dawało jej to spokoju.

Pędem pokonała schody do redakcji. Porter przyjął Amandę nadzwyczaj miło, wszakże obiecała mu w zamian dobrą kolację. Zasiedli w jego gabinecie przy biurku, na którym leżały pogrupowane w stosy wycinki kronik towarzyskich, jakieś księgi oraz zamówione zdjęcia z pogrzebu Angeliny.

Kobieta zaparzyła im dobrej kawy po czym wtajemniczyła przyjaciela w to, czego czy raczej kogo szuka. Strong, przyzwyczajony do dziennikarskiego nosa Amandy nie zadawał zbędnych pytań.

Wyszukał dla niej w międzyczasie adres Walenjewa skojarzony z numerem telefonu, z którego dzwonił. Jak się okazało Rosjanin dzwonił z jednego z portowych barów o mocno brzmiącej nazwie „Śmiały harpunnik”.
Amanda westchnęła, ale obiecała sobie, że poda te informacje Dwightowi. Na tym polu to on był specjalistą.

Na pierwszy ogień poszukiwań poszły zdjęcia, które fotograf zrobił żałobnikom. Niestety mimo iz przyglądała się dokładnie każdej fotografii, wśród twarzy nie rozpoznała nikogo ze znanych jej osób ani jakichś szczególnie podejrzanych osobników. Zagłębili się więc z Porterem w przegląd kronik i annałów towarzyskich. Mozolnie śledziła plotki i zdjęcia z życia śmietanki towarzyskiej Bostonu. Czas upływał. Zegar zdążył już dwa razy wybić pełną godzinę.

W końcu trud się opłacił. Na jednej z fotografii rozpoznała twarz kobiety ze zdjęcia otrzymanego od Herberta. I podpis – Otylia Callahan. Teraz dopiero skojarzyła nazwisko z twarzą. Oczywiście! Znana sybarytka i skandalistka, a zarazem jedna z dziesięciu najbogatszych partii w Bostonie, dziedziczka wraz ze starszą siostrą Modestą fortuny Callahanów. Klanu Callahanów – obrzydliwie bogatych potentatów bawełnianych znajdujących się w czołowej pięćdziesiątce pod względem wartości majątku. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślała? Miały nawet okazję spotkać się na jakimś bankiecie, kiedy Amanda przeprowadzała wywiad z gronem bostońskich biznesmenów na temat przyszłości miasta.
Ale co taka panna z wyższych sfer może mieć wspólnego z aferą odkrytą przez Victora???

Postanowiła poszperać głębiej. Natknęła się na kilka skandali związanych z panną Callahan. Jakieś głośne zerwania zaręczyn, picie i całowanie się w miejscu publicznym, niestety nic na temat powiązań z rodziną Duvarro, ich firmą czy sektami.
Zniecierpliwiona odłożyła dokumenty. Może Herbert będzie w stanie dowiedzieć się czegoś wśród swoich kontaktów.

Zebrała zrobione notatki i uśmiechnąwszy się do Portera zapytała:
- Mój drogi Porterze, powiedz mi czy miałbyś ochotę na małą przygodę?
Strong spojrzał na Amandę spod brwi z trochę zaczepną miną:
- A cóż to chodzi po głowie naszej małej dziennikarce? Hmm?
- Czy słyszałeś może o pewnym nocnym klubie o wdzięcznej nazwie „Dance Macabre”?
Porter uniósł brwi ze zdziwienia.
- JA tak, ale skąd Ty o nim wiesz? – zapytał zdziwiony z jakąś niepokojącą nutką w głosie.
- Mniejsza o to skąd – Amanda machnęła ręką - ale mam nadzieję spotkać w nim kilka ciekawych osób. Może udałoby się napisać jakiś reportaż ? – spojrzała niewinnie w oczy przyjaciela i zamrugała rzęsami – Może wiesz jak załatwić wejściówki? – a po chwili dodała – Oczywiście ja zapraszam.
Porter przyglądał jej się bardzo pilnie, po czym odparł trochę zmartwionym głosem:
- Cóż... chyba wiem kogo spytać. Zadzwonię do ciebie jutro. Mam nadzieję, że nie chcesz wpakować się w nic niebezpiecznego? I tak już jesteś nad wyraz tajemnicza w ostatnim czasie.
- To nic Porterku, naprawdę. Muszę po prostu obejrzeć ten pływający lokal inaczej moja dziennikarska ciekawość mnie zeżre – zaśmiała się trochę nerwowo.
- No dobrze panienko Gordon – powiedział Strong już trochę udobruchany. – Tylko uprzedzam, to nie jest lokal dla grzecznych panienek.
- Ale będę miała przecież ciebie u boku – uśmiechnęła się kobieta i zaczęła pakować rzeczy. – Lecę w takim razie, bo dziś padam z nóg. Będę czekała na twój telefon.
Opuściła biuro posławszy Porterowi całusa.

Naprawdę padała z nóg. Jedynym planem na dziś stał się więc telefon do Hiddinka i Garetta z wieściami z dzisiejszych poszukiwań, a potem kąpiel i porządny sen.

arm1tage 23-09-2010 11:40

Na spotkaniu u Hiddinka zjawiłem się samotnie. Ktoś już siedział w środku, ze swoich miejsc musieli widzieć przez uchylone drzwi, jak wręczam z uśmiechem sekretarce jakieś kwiaty. Zostawiłem płaszcz w szafie i wszedłem do gabinetu Herberta, a zdjęcie kapelusza miało służyć za powitanie. Siadając, rozejrzałem się po pomieszczeniu i gwizdnąłem przeciągle.
- Nieźle się urządziłeś, Herbert.

Nie byłem jednak w skowronkach. Po głowie latały mi całkiem inne ptaszki po porannej lekturze gazety. Zginął człowiek. Tego trupa nie byłoby, gdyby ktoś mnie posłuchał i nie szalał z palcem na cynglu. Do tego osoby zainteresowane przeszły nad tym do porządku dziennego jak nad wypitą kawą. Pouczające...


* * *

Garrett wyglądał dziś na bardzo poważnego. Podobnie jak na ich pierwszym spotkaniu, jak na razie głównie milczał wsłuchując się w rozmowę. Amanda dołączyła do grupy, wkrótce po przybyciu Garretta. Poprosiła o filiżankę mocnej kawy i usiadła w jednym z foteli. Z uznaniem rozejrzała się po biurze Herberta.Była trochę milcząca tego ranka, ale to mogło wynikać ze zmęczenia widocznego na jej twarzy. Nie skomentowała śladów na twarzy Waltera, ale przez chwilę przyglądała mu się pilnie.Jedno z krzeseł pozostawało puste. Lafayette nie dotarł na spotkanie. Prawdopodobnie zaspał, biorąc pod uwagę przebieg nocy.
Hiddink ze współczuciem spojrzał na Choppa. Jeśli Walter czuł się tak, jak wyglądał, to szczerze było mu go żal. Wprawdzie wczoraj wieczorem, gdy odwoził go do domu miał ochotę go udusić własnymi rękoma, ale już mu przeszło.
- Jasne. Kate ! - zawołał sekretarkę - Skocz no po jakieś kanapki do bufetu.

Załatwiwszy sprawę posiłku Waltera zwrócił się do reszty.
- No dobra kochani. Po pierwsze spotykamy się tu bez udziału Styppera i to jest główny cel tego spotkania. Może i Teodor jest w porządku, ale tak naprawdę diabli go wiedzą. Widzieliśmy prawie wszyscy tą szopkę Dominika, a teraz mówicie co macie i ustalimy co robić dalej. Ja zacznę pierwszy. Jak być może wiecie zaginął mój syn Artur. W jego mieszkaniu znalazłem wskazówki, które mnie zaprowadziły do skrytki. W niej znalazłem te zdjęcia.
Herbert podał fotografie.
Mężczyzny wyglądającego na duchownego z wielgaśną brodą. Młodej, atrakcyjnej kobiety...

- Niezła. - mruknął do siebie Garrett.

Mężczyzny z hiszpańską bródką z dopiskiem - A.Duvarro. Jakiegoś budynku - chyba wiejskiej chaty.




Barki z neonem Dance Macabre.

- Dance Macabre...- usłyszeli głos detektywa, przeglądającego uważnie zdjęcia - W śledztwie natknąłem się już na tę nazwę. Nie chciałem przy Stypperze...Nie od biedy byłoby tam zajrzeć, ale myślę, że nie powinniśmy się pokazywać teraz razem w lokalach.
Walter wtrącił się zaniepokojony: - Co wy z tym Stypperem? Naprawdę uważacie, że on jest podejrzany w tej sprawie? Przecież to on sam nas tutaj skrzyknął, żebyśmy pomogli Proodowi. To jego zasługa, że teraz robimy, to co robimy. Wydaje mi się, że nie powinniśmy go teraz wykluczać. Ludzie, spędziłem z nim kawał życia w ciężkich warunkach i dam sobie rękę za niego uciąć.
- Ciężkie warunki mają to do siebie, że zmieniają ludzi...-zauważył mimochodem Dwight.
- Ja również ufam Teodorowi, jest w końcu jednym z najlepszych przyjaciół Prooda..., ale nie będę protestować - dodała cicho Amanda.
- Ktoś sprzątnął nam niejako sprzed nosa dwóch gliniarzy. - powiedział zmienionym tonem Hiddink - Nie twierdzę, że Stypper maczał w tym palce, ale mógł mieć za długi jęzor i wygadać się komuś kogo uważał za zaufanego, gdy u niego omawialiśmy sprawy działy się dziwne rzeczy. Ludzie którzy mogli nam coś powiedzieć ginęli, jak ten Ciemoszko, więc może bez niego pójdzie nam lepiej. - wyjaśnił swoje wątpliwości.
-No dobrze, a co będzie, jeśli Teodor sam się odezwie do któregoś z nas? Jeśliby zadzwonił do mnie, nie jestem w stanie mu kłamać - musiałbym się zapaść pod ziemię. A jeśli bym powiedział prawdę, że kombinujemy bez niego, czułbym się jeszcze gorzej - mówił spokojnie. Gdy przerywał, delikatnie dotykał się dłonią po twarzy. -Oczywiście będzie, jak chce większość z was, dla dobra śledztwa, ale uważam, że to zagranie nie fair. Proszę was, żebyście przemyśleli to jeszcze raz. Bo to, że nie ma z nami Lafayetta nie znaczy chyba, że jego też wykluczyliście ze śledztwa...
- Jeśliby zadzwonił do ciebie...- w głosie detektywa Garretta błąkała się jakaś aluzja. Palce Dwighta bawiły się paczką papierosów.

- W kopercie było również to. - kontynuował Herbert,
Hiddink z kieszeni marynarki wyjął zawieszony na rzemieniu pożółkły kieł, czy też szpon, była też wiadomość ...
Herbert zamilkł na chwilę powoli zapalając cygaro. Gdy wreszcie z westchnieniem wypuścił kłąb dymu z kubańskiego tytoniu wyciągnął mahoniowe pudełko w stronę gości.
- Częstujcie się. - rzucił by kontynuować dalej.
- Artur razem z Victorem wpadli na trop jakiejś grupy, sekty ... czegoś takiego. Znakiem rozpoznawczym tych ludzi jest właśnie taki wisior. Niektórzy z nich mają dwoje oczu o różnych kolorach. Artur przestrzega przed nimi. Co więcej ponoć Victor twierdził, że zniknięcie Aleksandra Duvarro może oznaczać, że spełnia on dla tej grupy jakąś misję gdzie indziej. Tyle sensownych rzeczy zdołałem się dowiedzieć z listu Artura. A co Wy ustaliliście ?
- Co z odciskami palców, które udało mi się zebrać? - odpowiedział pytaniem na pytanie Dwight - Są już może jakieś wiadomości?
- Niestety nie figurują w kartotekach miejskiej policji. Mój kontakt nic nie znalazł. - Herbert nie miał dobrych wiadomości.
- Jeszcze jedna ślepa uliczka. - zmarszczył brwi Garrett - Mimo wszystko wiemy przynajmniej, że to ktoś nie notowany. Większość zakapiorów z branży jest znanych glinom. Szczerze mówiąc jednak nie liczyłem na wiele - środowisko emigrantów często pozostaje poza nawiasem oficjalnych stytystyk.

Amanda ożywiła się nieco.
- Więc jednak fakty odkryte przez Victora nie są jedynie wymysłem chorego umysłu. - odarła z nadzieją w głosie Amanda - Skoro istnieje jakaś sekta, to może i opisywane w księdze i w liście Victora rytuały mają jakieś do niej odniesienie? A właśnie.... jeśli chodzi o księgę to udało nam się z Vincentem przetłumaczyć ją w całości. Opisuje ona dokładnie te.... potwory, o których pisał mój kuzyn. Być może one są przedmiotem kultu tej sekty? - tu podaje szczegóły tego czego się dowiedzieli o ghoulach i kuturbach - Powiem wam drodzy przyjaciele, jeśli wolno mi się tak do panów zwrócić, że okropnie się boję tych ludzi. Rytuały i zwyczaje opisane w księdze są po prostu obrzydliwe i chore. Nie sposób pojąć mojej blond głowie jak ktoś normalny mógłby chcieć praktykować takie obrządki...
Po chwili kontynuowała - Jeśli chodzi o Dance Macabre to warto by było dowiedzieć się najpierw co to za lokal i do kogo należy. Wydaje mi się, że nie powinniśmy się od razu, bez przygotowania pchać do gniazda os. - poprawiła się przy tym w fotelu.
- Warto też ustalić kogo przedstawiają te postacie na fotografiach. Tylko jedna jest opisana w oczywisty sposób. Może w wydziale budownictwa magistratu, ktoś by rozpoznał ten budynek. Choć szczerze w to wątpię. - powiedział Hiddink.
Walter przeglądał zdjęcia i się odezwał: -Ten z brodą wygląda na kogoś ważnego. Jeśli to sekta, to może być ich jakiś kapłan, czy cholera go wie - przegryzając kanapkę z wyraźną ulgą na spuchniętej twarzy, zaoferował się: -Co do wizyty w “Danse macabre”, to zgłaszam się na chętnego - próbował przy tym się uśmiechnąć. Widać, że pomimo ciężkich przeżyć, humor mu dopisywał po wczorajszej nocy.
-Najważniejsze, że wszystkie tropy związane z tymi... ghoulami, prowadzą i tak do ludzi.

- Oczywiście... - powiedział detektyw, również zwracając szczególną uwagę skupionych oczu na brodacza - ...za maską każdego z waszych potworów stoi człowiek. Najgorsza z bestii. Ten tu wygląda na kogoś, kto jest w stanie przekonać innych do swoich racji.
- To prawda, wygląda jak jakiś kapłan czy guru - powiedziała Amanda przyglądając się zdjęciu - porównam te zdjęcia ze zdjęciami z pogrzebu, które zrobił dla mnie fotograf. Nie wierzę co prawda w zbiegi okoliczności, ale być może któraś z tych osób się na nich pojawiła. Może ktoś w Duvarro Sprocket mógłby rozpoznać którąś z tych osób... Czy jest tam w ogóle ktoś zaufany?
-Po dłuższej rozmowie z Haroldem - drugim udziałowcem - myślę, że możemy mu zaufać. Co prawda powiedział, że nie będzie dla nas robił nic, co wybiega ponad dodatkowe obowiązki, ale najbliższe wydarzenia mogą jeszcze zmienić jego zdanie - tutaj Chopp w skrócie przybliżył wszystkim przebieg rozmowy z Haroldem Figgingsem. - Nie chciałbym jednak z tymi zdjęciami pojawiać się tam na razie, skoro umówiłem się z Dominikiem na jutro na 15:00 w “Tawernie Hancocka”.
Teraz zwrócił się do Dwighta: - Wybrałem to miejsce, bo nie jest to ostatnia melina, a jednocześnie okolice portowe sprzyjają takim akcjom, jak planujemy. W każdym razie Dominic zdawał się być naprawdę przestraszony moim wyglądem - znowu uśmiechnął się szelmowsko wyraźnie zadowolony ze swojej roboty.
- Bardzo dobrze. - nieoczekiwanie pochwalił go detektyw - Pójdę obejrzeć jeszcze tę okolicę. Czy masz już gnata, którym mnie wypłoszysz? Jeszcze jedno, póki co nie mamy trzeciego wspólnika. Jeśli tamten weźmie sporą obstawę, to nici z planu.
-Nie, niestety nie mam żadnej poręcznej broni. W domu trzymam pod łóżkiem dubeltówkę, ale nie będę jej zabierał na to spotkanie - rzuca się w oczy. - Chopp się uśmiechnął do Garretta. -Postaram się jutro przed południem znaleźć jakiś sklep, czy coś. Może uda mi się kupić, a może wymienić tę dwururkę na coś mniejszego. Nie mogę jednak obiecać, że mi się to uda, bo nie mam doświadczenia w tych sprawach. Może zdecydujemy się na jakieś pewniejsze rozwiązanie. Czy ktoś z was nie ma do użyczenia na akcję nienabitego rewolweru? A co do trzeciej osoby, to może znowu ty, Herbercie wybierzesz się z nami? - ostatnie słowa skierował do Hiddinka i kontynuował do detektywa: -Zapowiedziałem Dominikowi, że ma być sam i żeby po drodze upewnił się kilkakrotnie, czy nie jest śledzony. Był naprawdę zaintrygowany, więc myślę, że się posłucha.

- Czy nie spotkaliście kogoś o dziwnych kolorach oczu ? To może być jakaś wskazówka. Po za tym ten brodacz wygląda mi nie wiem czemu na ruskiego popa. Przy okazji zajadę do cerkwi na South Street w Roslindale. Może ktoś go rozpozna. - rzucił pomysł Herbert. - A co z tą kochanką Dominika Amando ? Znalazłaś coś ? Może to ta dziewczyna ze zdjęcia ?
- Nie mam jeszcze wieści z redakcji na ten temat, ale zajrzę tam zaraz po naszej rozmowie. Jeśli pozwolicie zabiorę zdjęcie tej kobiety. - zastanawiając się chwilę dodała - Co do tych oczu... Pamiętacie jak opowiadałam o tym Rosjaninie o nazwisku Borys Walenjew, który odpowiedział na moje ogłoszenie w gazecie, a który próbował ode mnie wyciągnąć informacje dlaczego interesuję się tą sprawą? On właśnie miał odbarwioną jedną z tęczówek. Dopiero ten fakt skojarzyłam. Że też nie poszłam za nim! Ale mam jeszcze zapisany numer telefonu, na który miałam dzwonić w sprawie kontaktu . Trzeba go sprawdzić, może zdobędę adres.
Garretta najwidoczniej zainteresowała ta informacja, bo zanotował sobie coś w swoim oprawionym w skórę kapowniku.

- Szefie - sekretarka zapukała dyskretnie do drzwi - o drugiej ma szef spotkanie z tym grafikiem od najnowszej książki. Odwołać?
- Poczekaj chwilę mała. Kate ! - zawołał za wychodzącą już sekretarką - Sprawdź czy już są odbitki, tych zdjęć, które dałem Ci rano.
Sekretarka wróciła po kilku chwilach przynosząc fotografie w teczce kancelaryjnej. Herbert rozdał je gościom.
- Tu macie wszystkie zdjęcia jakie zostawił mi Artur, a to komplet dla Ciebie Amando. Gdybyście potrzebowali więcej, to nasz firmowy fotograf może je zrobić.
Detektyw pokiwał głową i schował swój zestaw zdjęć. Zakaszlał ciężko, a potem zdusił pod nosem jakieś przekleństwo.

Lynch bez słowa przejrzał zdjęcia po czym odłożył je na biurko, myślami był raczej na Uniwersytecie, gdzie będzie musiał się stawić...po chwili otrząsnął się z zadumy:
- C-czy mógłbym wziąć ten...szpon? - zapytał wlepiając oczy w Hiddinka - myślę, że może być powiązany ze sztyletem...i k-księgą, którą bada Pan Laffayette.
- Skoro szpon jest związany z księgą, to może lepiej żeby wziął go Laffayette. - stwierdził Hiddink sceptycznie przyglądając się Lynchowi. Chłopak jakoś nie wzbudzał w nim zaufania.
Dwight wychwycił spojrzenie Herberta i podążył za nim. Potem znów ołówek ożył w rękach detektywa, szybko zapełniając kartkę równymi rzędami pisma...Garrett kiwał przy tym nieznacznie głową, jakby się z czymś zgadzał albo coś sobie właśnie potwierdzał.



* * *


Po spotkaniu pojechaliśmy z Walterem obejrzeć wskazane przez niego miejsce. Oczywiście nie pozwoliłem na to, byśmy zjawili się tam jednocześnie w przeddzień akcji, ktoś mógłby zapamiętać nas razem. Ale każdy z nas oddzielnie pokręcił się tam z półgodzinnym odstępem i spotkaliśmy się w odległej kafeterii by omówić ostatnie szczegóły. Musiałem pochwalić Waltera, bo miejsce było wybrane perfekcyjnie. Tawerna, do której tego dnia wszedłem tylko ja by obejrzeć rozkład pomieszczeń - była lokalem na tyle porządnym, by ktoś taki jak Dominik przestąpił próg, a jednocześnie okolica pełna była zaułków ciemnych i bezludnych nawet w dzień. Omówiliśmy wszystko punkt po punkcie, w tym drogę, którą ma wracać z nowym kumplem Chopp, z dwoma miejscami "napadu" - drugie miałoby zostać wykorzystane, gdyby przy pierwszej okazji przeszkodził nam jednak jakiś świadek. Rano Walter miał odebrać gnata potrzebnego jako rekwizyt w naszej szopce, pożegnaliśmy się umawiając jeszcze w tej samej kafejce godzinę przed spotkaniem Waltera z Obiektem.

Miałem przed sobą jeszcze popołudnie i cały wieczór i parę ścieżek do wydeptania. Jednak skupiłem się już tylko na zapewnieniu sobie jakiego takiego alibi na jutrzejsze popołudnie oraz odpowiednich ciuchów na jutro. Wieczorem miałem zamiar zrobić sobie mały urlop i odreagować Boston. Zamówiłem u boya jeszcze raz eleganckie ubranie, wziąłem ze sobą część nienaruszonego jak do tej pory sutego honorarium i ruszyłem w miasto. Miałem zamiar przefurdać wszystko i dobrze się zabawić. I wiecie co? I jedno i drugie udało się znakomicie. Nie pytajcie.






Na drugi dzień po południu byłem już w formie, kosztem oczywiście odpowiedniego odpoczynku przed południem. Sfatygowany nieco płaszcz nabyty poprzedniego dnia na pchlim targu był idealny na tę okolicę, bo takie ubrania widziałem tu wczoraj na ulicach najczęściej. Chusta na twarz i inne przyrządy czekały bezpiecznie w przewieszonej przez moje ramię torbie. Spotkałem się w Walterem w kafeterii, a po mocnej kawie wyciągnąłem do do bocznej uliczki z zamiarem obejrzenia jego broni. Pokazał mi pistolet, a ja bez słowa i bezceremonialnie upewniłem się, że nie jest nabity, po czym kategorycznie zażądałem obietnic że strzelec wyborowy Chopp tym razem nie ma przy sobie amunicji ani nie zamierza w ogóle używać swojej nowej zabawki. Obaj byliśmy dość przekonujący, więc miałem nadzieję, że to wystarczy.
Rozstaliśmy się. Potem w dużych odstępach czasu, każdy oddzielnie mieliśmy pojawić się w Tawernie Hancocka. Ruszyłem. Okolica była tego dnia nawet cichsza niż poprzednio, idealnie wręcz opustoszała o tej godzinie. Zająłem pozycję, którą wybrałem dla siebie już wczoraj i obserwowałem wejście. Widzicie mnie? Nie? To znaczy, że dobrze wybrałem.






Walter zjawił się punktualnie i zniknął w drzwiach. Na pewno już siedział teraz przy stoliku i denerwował się. Dlaczego? Bo parę stolików dalej powinien był widzieć mnie. Ale nie zobaczy. Nie miałem zamiaru tam wchodzić. Niech wyjdzie na paranoika, zakładałem że mimo mojej nieobecności będzie trzymał się planu i opowie Dominikowi o tajemniczym śledzącym go nieznajomym. Którego dokładnie widział i jest pewny, że go śledzi - ale którego tak się składa teraz jakoś nie widać. Ale na pewno tam jest. Dominik oczywiście upewni się, że Walter jest czubem. To powinno nieco uśpić jego czujność, w innym przypadku na pewno by się bardziej pilnował. A potem na umówionej drodze Dominik jednak przekona się, że pan Chopp wcale nie wyolbrzymia...Dosyć już tego rozmyślania, ktoś idzie. Sam. To powinien być nasz Obiekt.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:11.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172