lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 25-11-2011 17:44

"Wiem, kim nie jesteś. Jeśli nie chcesz, by sprawa dostała się do odpowiednich władz zapłać mi 10000 riali. Pieniądze przynieś do sklepiku Hamasha ibn Jakuba przy ulicy Saabak."

Nie ma to jak, kurwa, miły początek dnia - myślałem - spożywając pierwsze śniadanie w postaci papierosa. Kręciłem się po pokoju jak w klatce, co jakiś czas popatrując na leżący na stole kawałek papieru z wiadomością od pierwszej z hien, jakie czekały na nas w tym dalekim kraju.

Biała pieprzona kopertka. Bez żadnych inicjałów. W środku krótka wiadomość. Wycięta z gazet. Westchnąłem, otarłem pot z czoła. Zwykle miałbym takie strachy głęboko w dupie, ale nie tutaj. Nie teraz. No dobra, dupki. Daliście mi zadanie w sam raz na przebudzenie.

Użyłem parę sztuczek śledczych sądowych na badanie samego świstka, może ktoś był amatorem i zostawił jakieś ślady. I co? Widać, że list był przygotowany niedawno. Klej jeszcze nie wysechł. W kilku miejscach coś, jakby odcisk palca, i jakieś zabrudzenia. Druk gazet jeszcze da się zetrzeć palcem - jest świeży. Litery w ludzkim języku. English.

Wydmuchałem dym i naciągnąłem spodnie na tyłek. Czas było ruszyc w teren. Zacząłem od standardowej procedury. Rozpytka w obsludze, boye hotelowi i recepcja: czy byli w tym czasie goście z zewnątrz w hotelu. To była godzina policyjna, więc raczej nikt się nie kręcił. Obecnie hotel był pełen. Pamiętałem, że zwalniano dla nas specjalnie dwa pokoje w dopiero co remontowanym skrzydle. Obecnie w hotelu przebywało blisko osiemdzięsięciu ludzi. Potem pokojówki z ostatniej zmiany. Trochę bajeru na ładne oczy, trochę szeleszczącego smaru do łapczywych kieszonek. Czy widziały jak ktoś kręcił sie pod drzwiami ? W zasadzie niestety nie. Owszem, różni ludzie przechodzili korytarzem, ale...Nacisnąłem, wysunąłem temat gazet. Tak, wczoraj jeden z gości zamówił sporą ich partię.

Leonard Lynch.

Tak, wiedziałem, że znalazł w nich przecież to i owo. Zagryzłem wagi. Potupałem nogą i zszedłem zjeśc śniadanie. Przynajmniej tu się nie zawiodłem, choc nie jadło się na spokojnie. Myśl była natrętna i nie dawała spokoju, ale pozostało przecież jeszcze więcej do zrobienia.

W międzyczasie zadzwonił Walt. Wyglądało na to, że świstek pod drzwiami nie był przypadkowy. Grubsza sprawa. Lepiej niech tu przyjedzie, tylko tyle powiedziałem, ale było już jasne że trzeba zbierac załogę i pakowac manatki. Mimo to, nie chciałem odpuścic sprawki wiadomości, nie lubiłem zostawiac takich skurwieli bezkarnych.

Gazety.

Kto dystrybuuje gazety w hotelu - a od niego: o której godzinie dotarly dziś świeże tytuły , ile z nich to "europejskie" . Gazetami zajmował się szef zmiany boyów - niejaki Mustafa Kurucz (dzisiaj). gazety dotarły zaraz po godzinie policyjnej - w jakieś pół godziny. Większość były to europejskie przedruki z wczorajszego dnia lub przedwczorajszego, niekiedy też nowości. Kupiłem po egzemplarzu takch i w pokoju porównywałem litery. Porównywanie liter z lupą było monotonne, ale udało się mniej więcej ustalić, ze wszystkie pochodziły z jednego tytułu. Tygodnika "Kairskie nowinki" dostępnego zarówno w recepcji, jak i w patio, jak i na stolikach w korytarzu. Do żadnego pokoju rano nie dostarczono gazet. Tylko wyłożono w newralgicznych miejscach. Potem donosiło się je do śniadania gościom, którzy zażyczyli sobie zjeść w pokoju. Numery takich pokojów dostałem, za drobną finansową gratyfikacją, rzecz jasna. Jeden z nich pokrywa się z panem, z którym wczoraj Rockefeller rozmawiał na temat konferencji w Paryżu.

Cwany gapa. Zanotowałem sobie jeszcze raz tę gębę na specjalnej karteczce w mojej pamięci.

Ale mój raz puszczony w ruch nos nie chciał przestac węszyc. To tylko poszlaki. Gdzie tu można kupić klej? Można było w wielu miejscach, także w małym hotelowym sklepiku. Była tam taka żółta gumka arabska - wiecie, brudzi i klei jak zaraza. Kurwa, taki wielki świat, a zasrane kleje doprowadzające cię do szewskiej pasji wszędzie takie same. Kto kupował dziś albo wczoraj z gości hotelowych taka gumę? Niewarte zachodu. Sklepikarz sprzedawał tam wiele rzeczy - bzdetne pamiątki, znaczki, wymieniał walutę, podawał napoje, papierosy i nie miał pamięci do twarzy. Nawet grubszy banknot nie przypomniał mu zbyt wiele, więc schowałem go z wyrzutem przed jego nosem. Poza tym i tak to często boye latajli po tego typu zakupy, po życzeniach gości. Jak wszędzie.

Usiadłem z papierosem i wrzuciłem niższy bieg. Wiedziałem już dosyc, a kontynuowanie tej pogoni właściwie nie było na razie tego warte. Szkoda, że nie miałem czasu na randkę z zachłannym skurwielem, sam na sam. Cała sytuacja miała ten plus, że upewniłem się, że trzeba podkręcic wskazówki zegara.

Ręka z piórkiem biegła po niewielkim papierze, słowa przelewały się z mojej głowy prosto na dół. Nie miałem zamiaru zbytnio się rozpisywac.


Szanowny Panie.

Ma pan rzeczywiście doskonałą pamięć do nazwisk i twarzy. Szkoda tylko, że poświęcając im uwagę nie zauważył Pan, w jakie gówno ma się Pan zamiar wpakowac. Nie nastraszy Pan władzą ludzi, którzy dla niej pracują. Odpowiednie służby już do pana jadą. Jako stary przyjaciel daję Panu jeden dzień na spakowanie się i wyjazd gdzieś daleko. Jeśli nie, spotkamy się znowu. Porozmawiamy sobie jeszcze o fuzji węgla, kiedy będzie Pan zmuszony żrec na moich oczach własne łajno.

Pozdrowienia
Rockefeller.

Jeśli właściwy był ten drugi z adresatów, cóż - niech przynajmniej zastanowi się o co chodziło. Przekaz jest i tak taki sam. Zapakowałem rzecz do koperty według wskazówek i wysłałem umyślnego z recepcji na dole, by zaniósł wiadomosc pod wskazany adres. Zanim to zrobiłem, w moim pokoju na stole zostawiłem lakoniczną wiadomosc dla grupy.

- Pojechałem do Biura Bezpieczeństwa. R.




* * *


Kiedy Garrett wrócił do hotelu, było już dosc późno. Odnalazł większośc załogi na zgromadzeniu, co doskonale mu pasowało. Ponura morda detektywa rysowała się pośród chmury dymu jak skała pośród mgieł. Niektórzy zauważyli, że Rockefeller znów przerzucił się z cygar na papierosy. Sylwetka Garretta pojawiła się nad stołem, rzucając na niego cień, a potem mężczyzna zaczął rozrzucac przed wszystkimi jakieś wyglądające na oko identycznie dokumenty.

- Pozwolenia na wycieczkę z Biura Bezpieczeństwa. - dogasił papierosa w popielnicy - Asmadabad, ten w okolicy miejsca, gdzie Leo wyniuchał trop. Ktoś rozpalił już nam pod dupami ognisko. Jak szybko jesteście w stanie się spakowac?

hija 26-11-2011 21:36

Cytat:

ONI NIE POMOGĄ CI OCALIĆ SIOSTRY, CÓRKO MORGANA VIVARRO. DOPROWADZĄ DO JEJ ŚMIERCI. JEŚLI CHCESZ MIEĆ SZANSĘ NA ZBAWIENIE JEJ DUSZY SPOTKAJMY SIĘ W PALARNI HASZYSZU AL-KABIB- EDEL. DZISIAJ W POŁUDNIE. MASZ BYĆ SAMA I ZABIERZ ZE SOBĄ 100 DOLARÓW. BYŁEM CZŁONKIEM ICH SEKTY, ALE UCIEKŁEM. MOGĘ CI POMÓC. ALE NIE UFAM TWOIM PRZYJACIOŁOM. WŚRÓD NICH JEST KTOŚ< KTO OD POCZĄTKU PRACUJE NA KORZYŚĆ RASH LAMARA. NAWET DZISIEJSZEJ NOCY SKŁADAŁ MU RAPORT Z WASZYCH POSTĘPÓW. BARDZO MOŻLIWE, ŻE MA WSPÓLNIKÓW. TOBIE UFAM. MOŻESZ BYĆ OSTATNIĄ NADZIEJĄ DLA TERESY. MUSISZ MI ZAUFAĆ. PIENIĄDZE POZWOLĄ MI UCIEC Z KRAJU NIM ZAKOŃCZĄ MISTERIUM. BĄDŹ SAMA. JEŚLI ZAUWAŻĘ, ŻE JESTEŚ Z KIMŚ, LUB KTOŚ CIĘ OBSERWUJE, WYCOFAM SIĘ. POWIEDZ OPIEKUNOWI PALARNI, ŻE MA CI WSKAZAĆ EFFEL.

TOMAS.

Wpatrywała się w zapisaną na maszynie kartkę, jakby ta była wężem, który właśnie ugryzł ją w palec. Serce galopowało jej jak szalone. Teresa! Na horyzoncie pojawił się cień śladu, nikła nadzieja na trop. Zalążek szansy! Choć jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, w głowie Emily Vivarro kiłkowała myśl, decyzja, której - choć w tamtej chwili nie mogla jeszcze tego wiedzieć - przyjdzie jej pożałować.

Niedługo później, zaprzątniętą własnymi myślami dziewczynę odwiedził w pokoju Walter Chopp.

Emily otworzyła drzwi będąc jeszcze w szlafroku, rude loki spływały jej na ramiona. Miała bardzo strapioną minę i widać było, że coś ją gryzie.
- O? W...Paul?
- Śniadanie dla najpiękniejszej pani na świecie - uśmiechnął się i położył tacę na stole. -Ale za to, w zamian skorzystam z twojej łazienki i szybko się wykąpię
Obróciła się w miejscu, zaskoczona. Wpuściła mężczyznę do pokoju, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi.
- W Piaskach Persji nie dysponują podobnymi przybytkami?
- Dysponują, ale nie chciałem u nich za długo siedzieć, bo zostawiłem im małą niespodziankę - puścił do niej oko. -To tu? - zapytał.
- Proszę - wskazała drzwi. Bała się zapytać jaką niespodziankę może mieć Walter na myśli, więc nie powiedziała nic więcej.
Gdy po jakimś czasie wyszedł odświeżony, wycierał jeszcze ręcznikiem mokre włosy.
- Smakowało? Żarcie całkiem znośne tu mają.
- Nie mam pojęcia - rzuciła okiem na nietkniętą tacę i zaciągnęła się kolejnym papierosem. - Jak wypadła wizyta z Piaskach?
- Nic specjalnego - dopiero teraz zauważył, że nic nie tknęła: -Czemu nie jesz? Co się stało? - zapytał z przejęciem w głosie.
- Po prostu nie mam apetytu, nie szkodzi. Powinniśmy zejść na dół, żeby wziąć udział w przygotowaniach.
- Coś ty - złapał ją za rękę. - Musisz jeść. Jak nie masz apetytu, zjedz na siłę. Mówię poważnie.
- Chciałeś mi coś powiedzieć, prawda? Bo chyba nie przyszedłeś karmić mnie łyżeczką? - Spokojnie zignorowała jego uwagę o jedzeniu na siłę.
Trochę zbyt ostro. Suchym tonem przykryła wzruszenie, które złapało jej gardło w żelazne cęgi. W tym szalonym świecie, który poznała tak niedawno, ktoś troszczył się o rzeczy tak mało ważne, jak fakt, czy zjadła śniadanie. To było... tak ciepłe i ludzkie, że nie wiedziała jak zareagować. Ostatni czas uczynił z niej dziwadło, które spokojnie by zareagowało, gdyby Walter rzucił się ją dusić albo zaczął do niej strzelać. Biedny Walter.
- Chciałem ci powiedzieć, że jesteś piękna i zrobić ci przyjemność śniadaniem. Natomiast, jeśli interesują cię tylko konkrety, to powinnaś chyba wiedzieć, że zostaliśmy namierzeni i cała szopka na nic, chociaż ja uważam, że dobrze miło by było ją kontynuować. Dalsza część konkretów: nie wszyscy jeszcze wstali, nie widziałem Garetta, Luki i Lyncha, więc albo śpią, albo nie żyją. Chociaż nie, z Dwightem rozmawiałem przez telefon, więc raczej ta pierwsza opcja. A teraz wybacz, pójdę do siebie się przebrać, bo trochę przepociłem te tutejsze szmatki.
- Walter, do cholery... Dziękuję! - czy naprawdę była tak okropna, że nie mógł reagować spokojniej? Albo czy ona musiała potraktować go w ten sposób? Niech to szlag! - Za jedno i drugie. I suche fakty też.
Podziękowała już drzwiom, bo księgowy wyszedł z pokoju. Czuła w żołądku dziwny ucisk. Było to być może ostatnie ich spotkanie, bo musiała się liczyć z ryzykiem konsekwencji swojej decyzji.


Przygotowała wszystko tak, jakby pisała list samobójczy.
Namówienie Mahuny, by towarzyszył jej z dala, przebrany w gallabiję nie zajęło jej wiele czasu. Boria był trudniejszy. Nie komentował, ale zbyt długo go znała, by przeoczyć milczącą dezaprobatę, z jaką się jej przyglądał. Dobrze wiedziała, co sobie myśli; jakie procesy zachodzą pomiędzy tymi jego ukraińskimi uszami. Wiedziała, ale niespecjalnie ją to interesowało. Jeśli istniała najmniejsza choćby szansa, że wreszcie trafi na ślad siostry, nie mogła jej zaprzepaścić. Przerażona, zapłakana Teresa nawiedzała ją w ciężkich snach. Wołała ją na ratunek, a Emily, choć biegła, wciąż nie mogła jej dosięgnąć. A teraz była już tak cholernie blisko, ze Vivarro miała w zasadzie tylko dwie opcje: iść na to spotkanie albo palnąć sobie w łeb.
Przed samym wyjściem z Hotelu do zaparkowanej u schodów taksówki, skreśliła jeszcze pośpiechu notatkę dla Rockefellera z informacją dokąd się udaje. I że jeśli nie wróci do 13.30 to znaczy, że stało się coś złego.


El Kabib-Edel okazała się być dosyć znaną w Teheranie, położoną na obrzeżach miasta palarnią opiatów. Z zewnątrz nie wyróżniała się szczególnie, ot zwykły dla zabudowy Teheranu, ozdobiony ażurowymi arkadami budynek, okolony dość szczelnie przez handlarzy mających na sprzedaż wszystko, co tylko pomieścić może ludzka wyobraźnia.
O tej porze lokal był niemal pusty. Odszukała wzrokiem opiekuna palarni, sennego Persa o powiekach cięzkich jak powietrze w pomieszczeniu, do którego weszła. Pachniało tu dziwnie; w powietrzu panował chłód i lekka woń ludzkich ciał i opiatów.
Podeszła do lady, za którą siedział mężczyzna, zamówiła herbatę i zapytała o effel.
Wstał ciężko i gestem ręki wskazał korytarz, z którego dostać się można było do osobnych pomieszczeń. Zza służących za drzwi kotar dobiegały to jęki, to znów gruźliczy kaszel. Zaprowadził ją do ostatniego z nich.

Pokój był co najmniej obskórny, nawet według jej, zaniżonych ostatnio, standardów.
Zasłaniająca wejście szmata była ciężka, śmierdząca i lepka od brudu.
Myśl o Teresie!
Nakazała sobie i weszła, choć żołądek ściskał jej już sztywny gorset strachu kiełkującego pod czaszką dziewczyny. Z każdym krokiem. Jego zimne palce zapuszczały coraz niżej jej kręgosłupa.
Pokój był pusty.
W brudnym pomieszczeniu stało łóżko a przy nim szafka. Na przeżartym przez brud blacie stolika rozłożone były utenstylia przygotowane do palenia.
Myśl o Teresie!
Prawie wyskoczyła ze skóry, gdy trzy minuty później zjawił się w pokoju mężczyzna. Wystarczył jeden rzut oka na niego, by zrozumiała jak wielki popełniła błąd.



Wszedł, prawie bezszelestnie, z gracją polującego tygrysa. W szatach tubylczych.
Ale nie wyglądał na tubylca.
Patrzyło na nią dwoje różnokolorowych oczu


- Jednak przyszłaś - powiedział spokojnie stajac w wejściu z założonymi rękami. - Ale nie sama.
– Nie moglam ryzykowac, ze nie dotre na to spotkanie, sam rozumiesz. Przepraszam.
- Nie szkodzi - pistolet pojawił się w jego ręce jak zaczarowany. Lufa skierowała się w głowę Emily. - Dzięki temu mam dwóch nie jednego. A teraz kładź się i pal, to co jest w fajce. Jak nie zabiję cię od razu. Nazywam się Kamil Tołoczko. Znasz to nazwisko prawda?

Usiadła na brzegu brudnego łóżka.
Kurwa mać!
Chęć uratowania siostry zapędziła ją w kozi róg. W kozi róg i wprost przed lufę największego z szaleńców wśród wrogów.
I o czym myślisz teraz, Emily?

Podniosła z blatu ustnik fajki.
- Nie mam ognia - zaschło jej w ustach. I choć miała nieprzemożną ochotę wrzeszczeć w niebogłosy, próbowała zachować choćby pozory spokoju.

Czy to boli, umrzeć?

Bogdan 26-11-2011 22:59

Długie godziny przycupnięty na okiennym parapecie wpatrywał się w odwróconego plecami chłopaka. Lubił takie miejsca. Dawało złudzenie bliskości przestrzeni. Bycia tu i tam. Trwania w bezpośredniej bliskości chłopca, a jednocześnie bycia niedaleko świata na zewnątrz. Świata, który kipiał i burzył się. Mamił. Echem powtarzał jedno, wciąż to samo słowo.
Dżihad.
Ludzie podawali sobie to słowo z ust do ust jak komunię. Wszędzie było go pełno, wszędzie odmieniano je przez wszystkie przypadki. Kipiało w sercach jak dojrzewająca zupa, gorące, gotowe nasycić głód tłumu. Dżihad. Słowo powtarzane jak mantra. Jego też nęcił słodki śpiew tłumu. Kusił niemal…
Śpiew imamów przebrzmiał już. Zaranna modlitwa, fadżr, została spełniona. Lepkie od słodyczy słowa popłynęły ku Niemu. Chłopak nawet nie zwrócił na nie uwagi.

Wsłuchał się w jego myśli. W emocje jakie nim targały, a które wypełniły niczym puste naczynie także i jego. Żal, prostą drogą prowadzące do rozpaczy rozczarowanie, że wszystko na marne. Że cały trud, niemały jak na tego chłopca, włożony w próbę podołania przeciwnościom drogi, zżycia się z obcymi, często niezrozumiałymi i nie rozumiejącymi ludźmi, wreszcie naukę by choć trochę się do nich upodobnić, jakoś zasymilować, że wszystko idzie na marne.
Zniechęcenie i bunt.
Złe emocje. Pycha i gniew. Niewiele pozostało, by popchnąć go do jakiegoś złego czynu. Kolejny raz. To były jego klęski. Ci zastrzeleni ludzie, niemal spalony Dom Ojca… Prosta droga w dół, ku granicy zza której nie ma co wyglądać łaski….
Potrzeba było naprawdę niewiele… czasem tak jak ubiegłego wieczora zwykłej kartki z poprzyklejanymi wycinkami z gazet, która wstrząsnęła chłopakiem i zachwiała tak mocno jego nadzieją w odnalezienie brata. Całą wiarą w sens poświęcenia.
Długie godziny miotał się i bił z myślami. Naturalnie nie wiedział, czyim dziełem był ów anonim. Podejrzewał i w miarę upływu czasu zyskiwał na pewności, że za tym podłym paszkwilem stał ów życzliwy aż do obrzydzenia urzędnik Kampanii Oakchill. Choć z początku myśli Luci pobiegły do rosyjskiego generała szybko skreślił go z listy podejrzanych. Jeśli najemnik w istocie dysponował taką władzą, jaką się chełpił, czymże było by dla niego 250 dolarów? Luca był pewny, że tamten gdyby posunął się do szantażu, zażądał by z dziesięć razy tyle. A Oakchill? Pasował znakomicie. Mała, podła kreatura, sprytna dość by utrzymać się w ogarniętym pożarem wojny kraju, chciwa na skalę swej wielkości., choć i tak chłopak musiał przyznać, że suma dwustu pięćdziesięciu dolców byłą dla niego niewyobrażalna…. Podstępna glista!!...

Trzeba by być zupełnie głuchym, by nie słyszeć jego myśli pełnych gwałtu i żądzy odwetu. Chłopak wręcz kipiał złością i chęcią pokazania szantażyście, że nie tak letko z Manoldim… Był zdolny iść na ulicę Saabak do sklepu ibn Jakuba. Sam! Był zdolny nawet nie zastając tam Oakchilla wyładować cały swój gniew na żydzie, a może i komukolwiek, kto by się napatoczył… Tak, był zdolny do czynów nieobliczalnych. Mrok gęstniał nad nieszczęsną głową tego zagubionego dziecka.
Tym bardziej wkroczenie do pokoju tej promieniującej dobrem i miłością dziewczyny ucieszyła go i wlała nową nadzieję.
Zastała go pochłoniętego grzebaniem przy wielkim rewolwerze, który miał od czasów spotkania z Australijczykiem i zdawał się nawet nie zauważać jej przybycia. Nie odpowiadał na pukanie. Zorientowała się, że jest u siebie tylko po uchylonych drzwiach i trzaskach dochodzących z wnętrza. Chłopak z zawziętą miną polerował lufę armaty i szczękał mechanizmem we wciąż powtarzanych ruchach przeładowywania. Iglica z suchym trzaskiem zbijała nieistniejące spłonki. Na stoliku i wokół walało się pudełko rozrzuconych nabojów. Była jeszcze kartka. Ta kartka. Pomięta, jakby przeżuta z ponaklejanymi wyciętymi z różnych gazet słowami.

Ze swego parapetu obserwował jak otworzyła szerzej drzwi i wchodząc, z progu powiedziała głośno:
- Luca, co robisz? Co to za kartka? - i zbliżyła się do stolika.
Chłopak spojrzał na nią zdziwiony jakby właśnie wrócił z jakiegoś bardzo odległego miejsca. Zdawał się być zdziwiony nawet faktem że trzyma w ręku broń. Chwilę to trwało nim poukładał sobie wszystko w głowie. Pokój hotelowy, bałagan na stoliku, kartkę, broń i Amandę, jednak kiedy się już otrząsnął bez słowa ze zbolałą miną podniósł papier i podał go jej.
Z powycinanych z różnych gazet skrawków wyrazów i liter wyłaniała się treść.

"Wiem, kim nie jesteś, a kogo udajesz. Jeśli nie chcesz, by sprawa dostała się do odpowiednich władz zapłać mi 10000 riali. Pieniądze przynieś do sklepiku Hamasha ibn Jakuba przy ulicy Saabak."

- Luca... posłuchaj. To nie jest pierwsza dziś dziwna wiadomość. Ja otrzymałam liścik i kwiaty od Wagonowa. Prawdziwego Fiodora Wagonowa. Choppa próbowano wywabić z hotelu pod pretekstem wiadomości od Garretta w inne miejsce, Herbert ma jakąś dziwną niestrawność czy zatrucie. Pomyślmy najpierw spokojnie zanim wylecisz gdzieś z tym pistoletem. Ok? Poszukaj ze mną Garretta. Potem wspólnie pomyślimy co dalej. Ktoś nas prowokuje żeby opóźnić wyjazd z Teheranu, albo odwrócić nasza uwagę.
Był pod dużym wrażeniem jej przenikliwości oraz opanowania. Luca natomiast zamrugał jakby się obudził z jakiegoś snu. Złego snu wnosząc po emocjach jakie malowały mu się na twarzy. Widziała, że chce coś powiedzieć. Może nawet wykrzyczeć że skończył się czas “spokojnie” i że należy działać. I to tak żeby trociny leciały!... Ale pod jej spokojnym, ciepłym spojrzeniem opanował się, skinął głową na zgodę i ruszył za nią w milczeniu.
Szukać Garretta.
Na początek.
Ale ona nie słyszała tej myśli.

zodiaq 27-11-2011 19:07

- Szefie...znalazłem j-ją - powiedział dziarskim tonem, rzucając “Wieści codzienne na stolik - N-natalie podszywa się p-pod pielęgniarkę C-czerwonego Krzyża - dokończył siadając naprzeciw detektywa. Dymiący Garrett obrzucił go krótkim spojrzeniem, a potem z papierosem na wardze zaczął przyglądać się materiałom. W zaciszu pokoju cygara leżały nieużywane, natomiast do łask wracały tytoniowe skręty. Twarz detektywa nie zmieniła się, gdy z powrotem odłożył gazetę na stół. Razem z wielkim obłokiem dymu z ust Dwighta wydobył się niski pomruk.
- Dobra robota. - w spojrzeniu Garretta naprawdę było uznanie - Cholernie dobra robota, Leo. Lynch przytaknął jedynie ze zmieszaną miną, grzebiąc po kieszeniach marynarki. Przez ten cholerny dym i zaduch panujący w pokoju odezwał się jego mózg błagający o nikotynę:
- M-musimy wyjechać j-jak najszybciej...nie dość, że ten hotel to wylęgarnia szpicli, to m-mam złe przeczucie, że k-kończy nam się czas...nie wspominając już o pieniądzach - Lynch spoważniał wpatrując się w gazetę - jakiś p-pomysł na zdobycie przepustek na wyjazd z miasta i zarobienie pieniędzy w d-dwa dni panie Rockefeller? - uśmiechnął się smętnie.
- Zgadzam się co do pierwszego. - odpowiedział Garrett - W całej rozciągłości. A co do pieniędzy...Coś wymyślimy.
- Jeśli t-tak uważasz...chociaż głupio by było, gdybyśmy nie powstrzymali końca świata z powodu pustek w budżecie - rzucił niemal natychmiast, z uśmieszkiem na twarzy, po czym zapadła cisza, przerywana skwierczeniem papierosów, Lynch wgniótł niedopałek do pełnej popielnicy i ruszył w kierunku drzwi - na twoim miejscu, po powrocie do stanów krzyknąłbym o podwyżkę, ta sknera Brand powinien lepiej obliczyć koszt naszej wycieczki - dodał pewnym, nieco uszczypliwym tonem.
Machnął jeszcze do detektywa, po czym wyszedł z pokoju, napięcie...mimo tego iż znaleźli Natalie coś nie dawało mu spokoju. Nie mógł nad tym zapanować, ręce trzęsły się jak u człowieka w derilium, mięśnie brzucha mimowolnie spinały się, oczekując uderzenia które nie nadchodziło...przeczucie..."szósty zmysł", jak zwykł to opisywać w notatkach, który wykształcił się w czasie podróży był czymś, czego nie mógł ignorować...nauczył się tego.
Mimo tego sen przyszedł szybko, dzięki zawartości piersiówki, o której już dawno zapomniał, nie pamiętał też o tym, że jej zawartość pamięta jeszcze Nowy York...

Obudził go porywisty wiatr, stał przed wejściem jaskini...poruszał się...pełzł po ścianie jak pająk. Niczym lepki cień przelewał się do środka, pomiędzy pochodniami.
Nie zwracali na niego uwagi, jednak co jakiś czas ktoś spoglądał w jego stronę...tak jakby widział...był świadom jego obecności...w tych momentach wstrzymywał oddech, jednak szare oczy odwracały się po chwili na spierającą się dwójkę. Ich słowa spływały na niego, jak gdyby stał za szybą. Mimo tego, że był tak blisko, podpełzł pomiędzy nich, czuł oddech jednego z nich na policzku, słyszał kołatające serca niektórych z nich...po chwili pęd powietrza wyrwał go z miejsca, wystrzelił z jaskini, niczym pocisk armatni, z zawrotną prędkością pędził tuż nad ziemią, czuł na sobie mroźne powietrze nocnej pustyni podróż nie trwała długo...miasto...znał je...już je widział, znajomy budynek, zwolnił...czaił się szukając wejścia, uchylona okiennica...widział leżącego na łóżku mężczyznę, szeroko otwarte oczy, serce leniwie pompowało krew...nie żyje...umiera? Zbliżył się do niego...znał go...dzieliło ich jedynie kilka cali, wisiał nad nim w powietrzu....coś go przyciągało...nie mógł się temu oprzeć, teraz już jedynie cal...czuł jak wpija się w jego ciało...czuł jak....

Z krzykiem podniósł się z łóżka. Oczy zaczęły mu łzawić, w gardle czuł drapiącą suchość...powolnym krokiem wszedł do łazienki, poranna higiena zmusiła go do spojrzenia w lustro...przekrwione, przyozdobione worami oczy, ciemny, twardniejący zarost i strużka zaschniętej śliny w kąciku ust.
Była piąta trzydzieści.
Poranek spędził jak zwykle...ciekawe, jak to "jak zwykle" wykształciło się od czasu gdy zaczęli "ratować" Prooda. Poranną porcję leków, mikstur zwalczających kaca i biegu na uczelnię zastąpił ćwiczeniami, medytacją i skrobaniem po łacinie w swoich notesach...przewodnim tematem był ten cholerny sen...jeśli można było nazwać to snem. Echo słów araba wywoływało spustoszenie w jego głowie.
Wspólnie śniadanie upłynęło w atmosferze napięcia. Napięcia które odczuwał już od wczoraj, napięcia, które Mahuna na pewno zauważył:
- Uważaj na sny Cuna Sapita, czasami są bardziej realne, niż sądzimy - stwierdził szeptem, gdy spotkali się na korytarzu Hotelu, tuż po posiłku.

"Misterium...rytuał który ma na celu uwolnienie Baphometa...nie wiemy na czym polega, nie znamy planu ani miejsca w którym zostanie przeprowadzony. Nie znamy również dokładnej daty, na pewno odbędzie się w nocy, kiedy układ gwiazd będzie prawidłowy, to za...kilka dni...tak mówił Arab z mojego snu...kilka dni, według słownika to od 3 do 10 dób...czyli w najlepszej wersji mamy ponad tydzień...w najgorszej za dwa dni czeka nas koniec świata.
Co wiemy? Wiemy, że do przeprowadzenia rytuału potrzebna jest im jakaś maszyna, albo konstrukcja złożona z tych kół zębatych, z którymi miałem okazję "podróżować". Oprócz tego Kurtub potrzebuje odpowiedniej muzyki...przynajmniej tak można wnioskować, po tym co robiły siostry Callahan. Do tego wiadome jest, że muszą mieć "Oko Dusz", które podejrzewam, że pozostaje w posiadaniu Haran...o niczym więcej nie wiadomo, ale wydaje mi się, żę wystarczy spaprać im tylko jedną z części planu, a całość posypie się jak domek z kart...brzmi łatwo, jednak na myśl o otwartej konfrontacji z tymi...potworami, nie mówiąc już o Haran powoduje u mnie strach. Do tego Douglas...od pamiętnego rytuału wydaje mi się, że pewien ułamek jego osobowości przelał się na mnie, zmieniam się...wygrywam, jak na razie, jednak coś takiego jak Misterium...czy nawet spotkanie z osobą posługującą się magią może zniszczyć tą stabilizację...obyśmy jak najszybciej opuścili Teheran..."

Resztę dnia spędził na przygotowaniach do dalszej podróży - brak Garretta w hotelu oznaczał tylko jedno - detektyw podziela jego zdanie.

Felidae 27-11-2011 19:31

Nieco zaspana Amanda leniwie smarowała masłem podane do stołu pieczywo.
Była dziś pierwsza przy stole. Reszta wyprawy zdawała się albo odsypiać wczorajszy męczący dzień, albo nie była głodna. Kobieta miała właśnie wkładać pierwszy kęs do ust, kiedy do stolika zbliżył się posłaniec niosący ze sobą kosz egzotycznych kwiatów. Amanda spojrzała ze zdziwieniem i spytała:
- To dla mnie?
Posłaniec postawił jedynie w milczeniu kosz z kwiatami i oddalił się. Ze zmarszczonym czołem Amanda szybko odszukała dołączony do kwiatów bilecik. Po przeczytaniu jego treści zbladła, a dłoń trzymająca liścik zadrżała.
W takim właśnie momencie zastał ją Walter wracający właśnie do hotelu.

Prawie automatycznie podała mu bilecik, kiedy domyśliła się, że pyta ją o powód bladości.

"Pięknie pasują do koloru twoich oczów, Amando. Przepraszam, że tak długo ci ich nie dawałem.

Twój na zawsze
F.W."


Tych kilka słów sprawiło, że poczuła się jak zaszczuty pies. Walter zdawał się jednak nie przejmować tak jak ona. Kazał jej się uspokoić, chwycił kwiaty i zabrał je do recepcji. Chwilę trwało zanim pojawił się z powrotem.
Dostali jednak informację, że kwiaty zostały zakupione przez brodatego mężczyznę w sile wieku, w jasnym garniturze, dzisiaj zaraz po otwarciu w kwiaciarni “Blance-Neige Lily”. Opis pasował idealnie do Wagonowa.
W tym czasie policzki Amandy ponownie się zaróżowiły. Walter-Paul miał rację. Nie miała zamiaru węszyć w poszukiwaniu swojego prześladowcy, bo i tak niczego by to nie zmieniło. A przynajmniej zaoszczędziła sobie konieczności ewentualnego spotkania twarzą w twarz z tym bandziorem. Musieli stąd wiać i to jak najszybciej..
Kiedy Walter-Paul zapytał o pozostałych towarzyszy powiedziała z zastanowieniem:
- Nie było ich jeszcze na śniadaniu. Polecę w recepcji żeby ich zbudzono. Musimy porozmawiać. Ale raczej nie tu...
I wprowadziła swoje słowa w czyn.

Pierwszy pojawił się Blackadder. Śmierdziało od niego na kilometr alkoholem, więc nie próbowała opowiadać mu o „prezencie” od Wagonowa.
Ucieszyła się nawet kiedy zajął się kawą i nie dopytywał o dzisiejszy poranek.
Herbert dotarł jako drugi. Przywlókł się do stołu ze zbolałą miną jęcząc coś o bolącym brzuchu i nocy spędzonej w toalecie. Początkowo niewiele się tym przejęła. Stawiała raczej na to, że Hiddink po prostu się przejadł.
Jednak po rozmowie, w której okazało się, że i Walter otrzymał przedziwne wezwanie dzisiejszego poranka, zaczęła podejrzewać, że Herberta ktoś podtruł. Dlatego tak nalegała, żeby obejrzał go lekarz. Paranoja paranoją, ale w tym kraju musieli być ostrożni jak diabli.
Dotarli również i Leo z Mahuną, potwierdzając tylko ich opinie o dziwnych wydarzeniach tego poranka.

Kiedy minęła kolejna chwila, a nikt więcej nie zjawił się na dole postanowiła odszukać pozostałych uczestników wyprawy. Co najmniej dziwną wydawała się jej ich nieobecność przy śniadaniu kiedy czas tak ich gonił.
Tym bardziej, że Walter straszył słowami, które bała się wypowiedzieć.

Los przyszykował jej kolejna niespodziankę tego dnia w pokoju Luci Manoldi. Chłopak zdawał się być kompletnie nieobecny. Nie reagował na stukanie do drzwi, ba, zostawił je nawet na wpół otwarte, ani na jej wejście. Amanda ujrzała ku swojemu zdumieniu w jego ręce rewolwer. Luca czyścił go zawzięcie a jego mina wyrażała ogromną nienawiść. Kiedy wreszcie dotarło do niego, że go woła, ocknął się jakby wybudzony z jakiegoś snu i chwilę trwało zanim doszedł do siebie. Okazało się, że i on otrzymał dzisiaj list z pogróżkami. Litery wycięte z gazety układały się w tekst będący próbą szantażu.
Uspokoiła chłopaka wyjaśniając, ze nie jest dziś jedynym poszkodowanym, ale nie była do końca przekonana, że ją zrozumiał.
Coś tutaj bardzo brzydko pachniało i musiała skonsultować się z Garrettem. On jeden znał się na rzeczy jeśli chodziło o śledztwo.
Ktoś lub coś próbowało albo opóźnić ich wyjazd albo odwrócić ich uwagę od celu wyprawy.
Pytanie tylko kto?

Niestety Dwighta nie było w hotelu. Bezsilnie zagryzła wargi mając nadzieję, że szybko powróci i przyniesie trochę informacji lub upragnione przepustki.

Zabrała więc Lucę ze sobą do pokoju i postanowiła bliżej przyjrzeć się otrzymanemu przez niego listowi. Ktoś w końcu zadał sobie wiele trudu wycinając litery z gazet i wyklejając treść na papierze. Ciekawiło ją po co? Skoro szantażysta był kimś anonimowym jego charakter pisma powinien być obojętny. No chyba, że któreś z nich mogło rozpoznać do kogo należy…
Na samą myśl o tym Amandzie przeszły ciarki po plecach…

sickboi 27-11-2011 20:01

Edmund Blackadder umierał. Kłuty setkami igieł nie był w stanie wykonać nawet najmniejszego ruchu. Całe jego ciało ogarnął straszliwy bezwład i jedynie ból nie pozwalał mu zapomnieć, że jakimś cudem jego dusza jeszcze się nie ulotniła. Długo zajęło mu nieznaczne przesunięcie się na łóżku, tak aby wpadające przez okno promienie słoneczne przestały drażnić oczy. Przez wyschnięte na wiór gardło wydobył się jakiś dźwięk. Chrapliwy i szorstki, prawie nie ludzki. Trzeba by naprawdę nadludzkich zdolności by zrozumieć co oficer chciał powiedzieć. A słowem tym była najzwyklejsza.

-Kurwa...-

Musiało minąć sporo czasu nim mężczyzna wreszcie zwlókł się z łóżka, zmył z siebie trudy wczorajszego dnia i powoli ubrał się. Ale skoordynowanie swoich ruchów nie było najtrudniejszą rzeczą z jaką Blackadder miał sobie dzisiaj poradzić i oficer zdał sobie z tego sprawę bardzo szybko. Gdy wreszcie uporał się z doprowadzaniem własnej osoby do względnego porządku udał się na parter hotelu, na śniadanie. Oczywiście nie zamierzał nic jeść. Jego żołądek przypominał teraz bunkier pełen ludzi, do którego ktoś wrzucił granat, albo dwa. Za to marzył o filiżance kawy, czarnej jak smoła i bez grama cukru. Nim jednak dotarł do stołu, w holu natknął się na osobę, której w Teheranie być nie powinno. Stał tam kapitan Williams, brytyjski oficer śledczy. Co prawda brakowało mu munduru, ale Edmund był niemal pewien, że to on. W pierwszej chwili Anglik pomyślał, że to właśnie jego szukają i już szykował się do odwrotu, lecz momentalnie dotarło do niego kto jest celem hycla z prefektury. Nikt inny jak Corbin. W grze pojawiał się teoretycznie kolejny gracz. To będzie sprawa, którą trzeba będzie się z pewnością zająć. Ale najpierw kawa.

Jak się okazało godzina wcale nie była tak późna. Kiedy cień Anglika, niemal uczepiony ściany, zszedł na śniadanie zastał tam jedynie dwie osoby.

-Dzień dobry- wydobył z siebie z najwyższym trudem, racząc przy okazji Amandę i Waltera alkoholowym wyziewem. Następnie zasiadł przy końcu stołu i z lubością zaczął siorbać kawę. Co prawda nie uchodziło siorbać przy damie, lecz sytuacja była wyjątkowa. W końcu Edmund Blackadder umierał.

Po opróżnieniu czterech filiżanek czarnego płynu porucznik czuł się już niemal zupełnie zdrowy. Wciąż jednak marzył mu się powrót do łóżka. Nie dotarł jednak do pokoju, gdyż ponownie natknął się na śledczego, który rozmawiał z recepcjonistą.

-Tak, tak panie Vogelstein- powiedział w pewnym momencie pracownik recepcji. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, to przecież oczywiste, że Williams będzie występował pod fałszywym nazwiskiem. Jednak mężczyzna odpowiedział w sposób, którego Edmund się nie spodziewał.

-F takim rhaźie proszę zamófić takhsówkę na dziesiąta czterhdzieści. Poczhekam te kilkah minut- rzekomy brytyjski kapitan, urodzony w samym sercu Imperium, mówił z akcentem, którego nie powstydziłby się opity piwskiem Bawarczyk. Blackadder zdecydował, że łóżko może poczekać. Czas rozeznać się trochę w sytuacji.

-Radzę panu uważać. Podobno idzie burza piaskowa- Anglik podszedł do lady.

-Colin Crapspray- wyciągnął rękę do kapitana Williamsa. Edmund miał pewność, że nie zostanie poznany. Rzadko bowiem bywał w koszarach, a tym bardziej w kantynie, więc poza kilkoma przyjaciółmi i własnymi żołnierzami nie znało go zbyt wiele osób. Za to oficerów śledczych kojarzyli wszyscy.

-Kurt Vogelstein, miło mi. I dziękhuję za ostrzheżenie- Blackadder skinął głową ściskając dłoń rozmówcy. Zrobił to nieco zbyt gwałtownie, zbyt sztywno. Bardzo wojskowo.

-Mam jednakh tylkho małą sprhawę do załatwienia. Nihc szczególhnego-

-Życzę w takim razie powodzenia- odparł coraz bardziej skonfundowany Anglik. Czyżby jego pierwsze przypuszczenie było błędne? Z drugiej strony niemożliwe było, żeby jakiś Fritz był, aż tak podobny do Williamsa. Chyba, że byliby bliźniakami.

Edmund pokręcił się jeszcze jakiś czas po holu, poprzeglądał teoretycznie świeżą, europejską prasę i obserwował czekającego na samochód śledczego. Na chwilę przez dziesiątą czterdzieści opuścił on hotel. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi Blackadder wstał i zbliżył się do okna. Vogelstein wchodził właśnie do taksówki. Jeśli porucznik miał dowiedzieć się prawdziwej tożsamości tego mężczyzny musiał coś szybko wymyśleć. Na szczęście w tej samej chwili pod „Hotel de Ville” zaparkował kolejny pojazd. Anglik nie zastanawiając się ruszył do niej biegiem, widząc jak kapitan Williams oddala się coraz szybciej.

-Za tamtym samochodem, proszę- powiedział usadawiając się wygodnie na tylnej kanapie.
Taksówkarz, młody Pers, błyskawicznie zapuścił silnik i włączył się do ruchu. Ulice Teheranu był jeszcze dość zatłoczone, ale czuć było pewne napięcie. Ludzie widocznie spieszyli się z załatwieniem swoich spraw, nim dosięgnie ich burza. Tymczasem pierwsza z taksówek zajechała pod wysoką, jasną kamienicę. Vogelstein wygramolił się z auto i zniknął w jej wnętrzu. Zaraz potem w to samo miejsce zajechał Blackadder. Dom, przed którym stał właściwie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Nad bramą wymalowano trójęzyczny napis. Pierwszy był bezwątpienia niemiecki, drugi prawdopodobnie węgierski, a trzeci perski. Edmundowi chwilę zajęło rozszyfrowanie zapisanej nazwy, ale wreszcie mu się udało.

-Austro- Węgierskie Towarzystwo Naftowe- coraz więcej rzeczy wskazywało na to, że rzeczywiście nie jest to kapitan Williams tylko jakiś Fritz, czy też Austriak, co właściwie znaczyło to samo. Mimo to porucznik liczy, że uda mu się na coś trafić, jakiś drobny błąd, wpadka językowa, gest. Cokolwiek co pozwoliłoby stwierdzić jednoznacznie, że ma jednak do czynienia ze swoim rodakiem.

Póki co trzeba było jednak uzbroić się w cierpliwość. Vogelstein zniknął we wnętrzu kamienicy na dobre dwie godziny. Niestety w pobliżu nie było żadnej kawiarenki, ani choćby sklepu, z którego możliwa byłaby obserwacja. Dlatego też cały ten czas Edmund spędził w drzwiach budynku stojącego naprzeciw Towarzystwa Naftowego. Wiatr powoli coraz bardziej narastał. Wreszcie obserwowany przez Edmunda Williams wyszedł na zewnątrz. Nie był jednak sam. Wraz z nim kamienicę opuścił starszy, dystyngowany mężczyzna z teczką. Obaj udali się z powrotem do „Hotel de Ville”, gdzie zasiedli w restauracji. Blackadder nie miał tyle szczęścia co poprzednio i nie natrafił na kolejną taksówkę. Skorzystał, więc z rikszy i przybył do hotelu znacznie później. Jak się jednak wkrótce okazało niewiele stracił. Vogelstein i jego towarzysz rozmawiali w przyjacielskiej atmosferze po niemiecku i Edmund nic z tego nie rozumiał. Siedział przy swoim stoliku sącząc herbatę i coraz bardziej się denerwował. Zwłaszcza, że rzekomy kapitan Williams zaczął co chwila spoglądać w jego kierunku.

Armiel 27-11-2011 21:21

WSZYSCY


Teheran tętnił życiem, mimo zmiany pogody. Przed południem burza wisiała w powietrzu, a ciemne chmury nadpływające od strony północy były teraz w zdecydowanej przewadze. Tylko nieliczne fragmenty nieba wolne były od ciemnych, poszarpanych, nachodzących na siebie obłoków. Wiatr też nabierał siły. Stawał się uciążliwy niosąc z sobą drobinki piasku.

Szary, wietrzny i pochmurny dzień nie pomagał badaczom zachować spokoju. Mieli złe przeczucia.
Wszystkie znaki wskazywały wyraźnie na to, że wróg nie odpuścił. Pogróżki, próby podtrucia, jakieś gierki i podchody oznaczały na pewno, że ich tożsamość dla tych, których chcieli oszukać, nie stanowiła tajemnicy. Że gdzieś wokół nich krążą ukryci przeciwnicy, podczas gdy gdzieś tam, w nieznanym miejscu misterium już mogło się rozpoczynać.

Najgorsze było to, że nie wiedzieli, czy są to działania opóźniające czy też wróg planuje cos bardziej radykalnego i ostatecznego. Siedzieli więc, lub załatwiali swoje sprawy z nerwami napiętymi jak postronki, co nie pozwalało się im skoncentrować na śledztwie. Niespokojne myśli galopowały po ich głowach.

Czy ten mężczyzna z monoklem, który spojrzał na nich ze stolika przy oknie ich obserwuje, czy to może zwykły gość hotelowy? A ten smagły boy hotelowy z bródką? Nie można zapomnieć o bagażowym. Ma wręcz idealną okazję, aby zbliżyć się badaczy.

Takie myśli są złe i badacze wiedzą o tym doskonale, ale nie potrafią nad nimi zapanować. Nerwy im na to nie pozwalają.



EMILY VIVARRO

- Nie mam ognia – mówi Emily w dość żałosnej próbie uniknięcia tego, co nieuniknione.

Bo w zasadzie, co może jeszcze zrobić? Patrząc w te różnokolorowe i zimne oczy mierzącego do niej mężczyzny wie już, że popełniła poważny błąd. Być może ostatni w swoim życiu.

- Proszę bardzo – zapałki rzucone niedbale lewą ręką spadają na stoliku. Prawa dłoń nadal pewnie trzyma broń, nie drgnie ani o milimetr. Podobnie jak czujne, skupione oczy Tołoczki.

Co może zrobić Emily Vivarro? Rzucić się na mordercę i oberwać kulkę między oczy? Sięgnąć po swoją broń i zapewne skończyć z przestrzeloną czaszką, nim zdąży nacisnąć spust?

Zapaliła więc fajkę i położyła się na brudnym łóżku. Zimne oczy mężczyzny nie odwróciły się nawet na sekundę? Czy ten człowiek w ogóle mruga?

- Ssij – cień uśmiechu pojawia się na wąskich wargach psychopaty. – Mocno. Bez oszustw.

Pierwszy smak opium pozostawia w ustach i gardle Emily mocny, gorzkawy posmak, od którego drętwieje jej język i podniebienie.

Myśli, jeszcze trzeźwe i jeszcze nie odurzone narkotykiem kłębią się w wystraszonej głowie.

Czy Tołoczko porwie ją stąd. Wie o Shardulu czekającym na ulicy, więc może Mahuna Tulavara też go widział i ruszy jej na pomoc? Ile minut minęło od czasu, kiedy weszła do budynku? Pięć, dziesięć. Nie miała pojęcia.

- Pal. Nie udawaj.

Tołoczko jest czujny. Jego różnokolorowe oczy obserwują ją, jak oczy drapieżnika. Widzi wszystko, potrafi dostrzec oszustwo.

- Zaciągaj się, albo cię zastrzelę – ton głosu jest zimny. Emily wie, ze ten człowiek nie zwykł żartować.

Pali. Pali opium w fajce, jakby od tego zależało jej życie. Może i tak jest?

Myśli o Egipcie. O tym, jak nieostrożnie weszli z Choppem w pułapkę Bractwa Czarnego Faraona. Czym to różni się od jej dzisiejszej eskapady? Drugi raz ... drugi raz nadepnęła partnerowi na palce podczas tańca, który wymagał od niej finezji.

Wtedy jej się udało. Może teraz....

Cokolwiek było w fajce, w pokoju wskazanym jej przez właściciela obskurnej palarni, na pewno nie było to zwykłe opium. Oczy Kamila Tołoczko wirują, tworzą dziwaczne, przemieszczające się wzory przed oczami dziewczyny.

- Żegnaj, laleczko – to ostatnie słowa, które słyszy Emily, nim otula ją gęsty, lepki sen.

Cokolwiek było w fajce, na pewno nie były to opiaty.



LEONARD LYNCH


Leonard jest niespokojny, od momentu, kiedy dowiedział się o wyjściu Shardula z Emily na miasto. Niby nie ma powodu, niby postępują zgodnie z ustaleniami – nie poruszają się samemu, ale...

Właśnie....

Cuna Sapita

Tak by podsumował to Shardul.

Wizja przychodzi nagle, kiedy Leonard pakuje swoje rzeczy w pokoju. Wie, że najpewniej jutro opuszczą Teheran. Udadzą się w dalszy pościg za kultystami.

Widzi ulicę i stojącego w cieniu jakiejś bramy Shardula. Mahuna Tulavara obserwuje jakiś obdrapany budynek, jakich wiele w okolicy. Ulicą, koła bramy, przemieszcza się znaczny tłum ludzi odzianych w galabije – ruchliwy, anonimowy tłumek. Widać, że trasa cieszy się sporą popularnością. Może przez stragany rozstawione przy ścianach, na których kramarze handlują wielobarwnymi towarami. A może z innych powodów.

Shardul jest jak przyczajony drapieżnik, ale i on daje się zaskoczyć. Odwraca się gwałtownie, dosłownie w ostatniej chwili. Leonard widzi, że w bramie – oprócz Shardula – jest ktoś jeszcze. Jakiś mężczyzna. Uzbrojony w pistolet. Strzałów nie słychać, ale kule trafiają w cel. Leonard widzi krew pojawiającą się na galabii Shardula, ale przywódca Zakonu Świtu nie jest typem bezbronnej ofiary. Kule, które miały być śmiertelne, nie trafiają aż tak precyzyjnie. Napastnik jest zaskoczony. Leonard widzi jedynie różnobarwne oczy pół krwi kutruba za zawojem skrywającym twarz. Arabskie szaty doskonale pozwalają zachować anonimowość i wtopić się w tłum. Shardul ciska nożem i trafia w ramię napastnika, który upuszcza pistolet z tłumikiem. Przeciwnik nie podejmuje walki, widząc jak w ręku Shardula pojawia się kindżał i z jaką niesamowitą szybkością Hindus zbliża się on do wroga o różnych oczach. Przeciwnik rzuca się do ucieczki krzycząc coś, co zatrzymuje Shardula w pół kroku. Leonard widzi jeszcze, jak niedoszły zabójca wskakuje w cień na ścianie i ... znika, mimo, że powinien zwyczajnie zderzyć się z brudnym pisakowcem.

Shardul pędzi w przeciwnym kierunku. W stronę budynku, który obserwował. Ostatnim, co dostrzega Leonrad, nim wizja znika, jest czerwień krwi, która znaczy tunikę Mahuny Tulavara.

Kiedy obrazy zniknęły z jego głowy Lynch najzwyczajniej w świecie osunął się nieprzytomny na ziemię. Na szczęście dla niego podłogi w hotelowych pokojach wyłożone były miękkimi, wzorzystymi dywanami, co uchroniło go od zrobienia sobie krzywdy.


WALTER CHOPP

Telefon w pokoju Waltera zaterkotał rytmicznie wyrywając go z niespokojnych rozmyślań.

- Tak – rzucił oschle odbierając po krótkiej chwili wahania.

- Mister May – akcent zdradza tubylca. – W recepcji czeka na pana chłopak z przesyłką od zegarmistrza.

- Już schodzę.

W chwilę później Chopp staje oko w oko z młodym człowiekiem, który – niczym skarb – trzyma pod pachą średniej wielkości karton. Wyraźnie słychać tykanie dobiegające do uszu mijających posłańca ludzi.

- Pan Florentin oddaje pana zegar. Tutaj ma pan rachunek. Proszę o pokrycie różnicy.

Stary lis szybko się uwinął. Walter wyciąga portfel i odlicza brakującą kwotę. Jako May, księgowy samego Rockefellera ma pieniądze w portfelu. Chłopak przelicza kwotę, każe mu pokwitować jakiś świstek, a potem odchodzi.

Walter nie okazuje podniecenia. Wraca do pokoju i dopiero tam otwiera karton.

Oprócz niewielkiego zegara ściennego znajduje również teczkę. W chwilę później, po jej pobieżnym przejrzeniu nie ma już wątpliwości co do tego, że dał „zegar do naprawy” u takiego profesjonalisty, jak Florentin.

Chopp zapalił papierosa, wyjął dokumenty i zaczął przeglądać je dokładniej.


AMANDA GORDON, LUCA MANOLDI, HERBERT HIDDINK, EDMUND BLACKADDER

Każde z nich wczesnym popołudniem zajmowało się swoimi sprawami, kiedy otrzymali te hiobowe wieści.

Herbert odpoczywał w pokoju, zgodnie z zaleceniem doktora i czekał, aż przepisane proszki zaczną działać. Czas dzielił między wizytami w toalecie, a leżeniem w łóżku podając ponurym rozmyślaniom, który to już raz w ciągu tej całej przygody z misterium spędza z nieustawnością. Starzał się. Jego żołądek wyraźnie dawał mu znaki, że nie jest już młodzieńcem.

Edmund obserwował „Williamsa” w hotelowej restauracji, jak ten obgaduje coś ze swoim starszym kompanem. Udając niezainteresowanego rozmową i popijając kolejną kawę. I właśnie chyba dzięki kofeinie, a może dzięki temu, że w końcu wytrzeźwiał po wczorajszej libacji z Borią i Arkadym, angielski oficer zrozumiał, że popełnił błąd. Na szczęście zachował tyle rozwagi, aby nie popełnić jeszcze większej głupoty. Człowiek, którego wziął za Willimasa, nie był nim. Tego Blackadder w końcu był pewny. Za długa twarz, za pociągłe rysy, za duże zakola. Podobny, ale na pewno nie on. Otumaniony ruskim bimbrem umysł spłatał Edmundowi figla. By nie pogarszać swojej sytuacji i nie zostać posądzonym o wścibstwo Blackadder dopił swoją kawę, uiścił rachunek i wrócił do pokoju.

Luca i Amanda grali swoje role dalej, przy okazji szykując się do wyjazdu. Bo to, że opuszczą Teheran było nieomal pewne. Kiedy zaterkotał telefon w pokoju Amandy, panna Gordon. Poczekała, aż recepcjonista połączy rozmowę z miastem, a kiedy usłyszała, co osoba po drugiej stronie ma do powiedzenia, usiadła nagle pobladła...

- To Mahuna – wyjaśniła ściśniętym gardłem zdezorientowanemu Luce. – Emily, ona ...

Na więcej słów nie starczyło Amandzie sił. Z oczu bostońskiej dziennikarki popłynęły kaskadą łzy, a spazmatyczny szloch wstrząsnął piersią.


DWIGHT GARRETT


Kiedy Garrett wrócił do hotelu, było już dość późne popołudnie. Odnalazł większość załogi na zgromadzeniu w apartamencie zajmowanym przez Lucę, co doskonale mu pasowało. Ponura morda detektywa rysowała się pośród chmury dymu jak skała pośród mgieł. Niektórzy zauważyli, że Rockefeller znów przerzucił się z cygar na papierosy. Sylwetka Garretta pojawiła się nad stołem, rzucając na niego cień, a potem mężczyzna zaczął rozrzucać przed wszystkimi jakieś wyglądające na oko identycznie dokumenty.

- Pozwolenia na wycieczkę z Biura Bezpieczeństwa. - dogasił papierosa w popielnicy - Asmadabad, ten w okolicy miejsca, gdzie Leo wyniuchał trop. Ktoś rozpalił już nam pod dupami ognisko. Jak szybko jesteście w stanie się spakowac?

Dopiero wtedy zauważył, że większość ludzi ma ponure lub zacięte twarze i że zespół nie jest w komplecie. Brakowało Emily, Shardula, Borii i Waltera Choppa. Na miejscu był jednak wyglądający jak siedem nieszczęść Hiddink.

- Co się stało? – zapytał Garrett.

I wtedy mu powiedzieli.

- Kurwa – tylko tyle zdołał powiedzieć Dwight.

Nagle bardzo, ale to bardzo zapragnął pocałować się z butelką.

- Gdzie reszta? – zapytał po kilku sekundach, podejmując się roli twardziela, jakiej zapewne od niego w takim momencie wszyscy oczekiwali.

- Boria i Mahuna Tulavara są przy Emily – wyjaśnił Hiddink głuchym głosem. – Walter jeszcze nic nie wie. Boimy się, jak zniesie tą wiadomość. Sam wiesz, po jak kruchym lodzie stąpa od czasu Kairu.

Detektyw doskonale rozumiał.

- Ktoś mu w końcu będzie musiał to powiedzieć. Jak to się stało? – Dwight skierował pytanie do przyjaciół.


WSZYSCY


Szczegóły poznali w niedługim czasie. Shardul obwiniał się o wszystko. O to, że nie wybił Emily z głowy pomysłu, chociaż nie do końca wiedział, po co tak naprawdę jadą do palarni opium. O to, że nie zapytał jej po drodze.

Powiedział, że stanął na czatach przed palarnią, tak jak poprosiła go Emily. Liczył na to, że ochroni ją w ten sposób, że zauważy jak ktoś podejrzany wejdzie do środka. Nie przeczuwał jednak, że ten ktoś zwyczajnie będzie tam na nią czekał. Powiedział o tym, że miał zamiar poczekać góra kwadrans i jeśli Emily by nie wyszła, wejść do środka. Obwiniał się również za to.

Potem powiedział o tym, co Leonard ujrzał w swoje wizji. O ataku mężczyzny pół krwi ghouli. Mimo poważnych ran – lekarz stwierdził, że nigdy nie widział człowieka z kulą w płucu, który by był tak żywotny, jak Mahuna Tulavara – Hindus zranił i rozbroił przeciwnika, ale wtedy ten krzyknął do niego, że Emily zdycha, więc odpuścił i pobiegł jej na ratunek.

Zmusił właściciela parani, aby wezwał lekarza, przeniósł Emily do samochodu i pojechał z nią do szpitala. Tam jednak niewiele byli w stanie zrobić.

Panna Vivarro zapadła w śpiączkę. Wypaliła jakiś wyjątkowo mocny narkotyk i w zasadzie lekarze są bezradni. Żyje, lecz jej stan jest bardzo poważny. Medycy nie potrafią jej wybudzić, a ponadto wykryli jakieś poważne nieprawidłowości w jej krwi. I mimo, ze medycy nie mają pojęcia, co dzieje się z ich pacjentką, to Shardul doskonale to wie.

- Widziałem jej żyły – wyjaśnił, kiedy już miał okazję spotkać się z grupą. - Poczerniały. Co najpewniej oznacza, że ten mieszaniec podał jej wyjątkowo paskudną truciznę. Truciznę, na którą nie ma odtrutki poza rytuałami, których nie są w stanie przeprowadzić w tym miejscu.

Mahuna nie krył żalu.

- Pozostały jej godziny. Jeśli jest silna, może dwa lub trzy dni. Po tym czasie, jej żyły rozpuszczą się i krew rozleje się po całym ciele. To toksyna wężowych ludzi. Nic nie potrafię zrobić. Może, gdyby był tutaj ze mną kapłan z Zakonu, potrafiłby powiedzieć coś więcej. Ale ja jestem bezsilny.


Zegar w pokoju Waltera odliczał czas. Tik, tak, tik, tak. Bezduszna maszyna.

Wszyscy wiedzieli, że już nie są bezpieczni w Teheranie. Wróg ujawnił się. Pokazał, na co go stać. Był przebiegły i doskonale przygotowany.

- Tołoczko – powiedział Mahuna Tulavara, jakby przypomniał sobie coś ważnego. – To było ostatnie słowo, jakie usłyszałem z jej ust, kiedy znosiłem ją do samochodu ratunkowego.

Nie było to nazwisko, którego się spodziewali.

zodiaq 28-11-2011 18:06

Niepokój...przez resztę dnia czuł to samo, swędzące uczucie, które wzmogło się po tym, jak Emily wyszła z Shardulem "na miasto".Nie było ku niemu powodu...przynajmniej tak mu się wydawało...do czasu:
- D-dam sobie radę, Cuna Sapita, to ty jesteś zagrożeniem, Cuna S-sapita - przedrzeźnił Hindusa Lynch niosąc sobie kawę do łóżka, gdzie pracował nad stertą papierów, między innymi prośbą o przedłużenie urlopu na uczelni aż do końca semestru...bolesna prawda była taka, że jeśli przeżyje będzie musiał tam wrócić...mimo wszystko.
Mocna, czarna i aromatyczna...nie było lepszej kawy niż arabska...teraz to wiedział...nigdy nie pozwoliłby na jej marnowanie, wiedząc o jej niepowtarzalnym smaku, nie pozwoliłby i teraz, gdyby nie porażający ból który przebił się od stóp do mózgu, paraliżując kręgosłup, wstrzymując dech i zamrażając w jednej pozycji...filiżanka rozbiła się ze stłumionym przez dywan hukiem.
Oczy Lyncha zmieniły się w dwie, białe kule pozbawione życia...

Znowu to czuł...ściana, był lepki, kleił się do sufitu bramy w której stał Hindus...znał go. Mężczyzna czekał, był pewny tego, że ktoś go zaatakuje. Podpełzł bliżej "skapując" z sufitu między nogi wojownika, był niczym czarna, smolista kałuża...postawa wojownika wywoływała w nim swego rodzaju podziw. Był przyczajony niczym kot oczekujący swej ofiary, wpatrywał się w budynek naprzeciw tak intensywnie, że nawet go nie wyczuł.
On zauważył pierwszy...w tym stanie wszystko było czarno-białe...jak na fotografiach, jednak te oczy...te cholernie dziwne oczy pełne chęci mordu...one...on je już widział, czuł strach...chciał krzyknąć, ostrzec, jednak coś blokowało jego gardło...strzał...ledwo słyszalny przez tłumnik i dziwne bulgocenie, którego nie mógł się pozbyć z głowy. Hindus jest ranny, poważnie ranny, zauważył jednak oczy...ten widok wyzwolił w nim coś...jakąś wściekłość, którą mimo maski neutralności, mógł to zauważyć. Poruszał się jak kot, Lynch ledwo nadążał wzrokiem za mężczyzną...przeciwnik krwawi i jest bezbronny, poczuł ulgę...dopingował Hindusowi...jednak ten porzuca walkę...i biegnie....biegnie do budynku który obserwował...nie widział nic więcej, wicher, jaki się zerwał podrzucił go w górę, rozpaćkał się na zamkniętej okiennicy, przelewając się do środka szparami...chłopak, w dziwnej pozycji, która niesamowicie go intrygowała...znał go...to przyjaciel, przyciągał go do siebie, nie mógł się oprzeć...dotknął go...

Leonard padł bez życia obok potłuczonej filiżanki.
Obudził się wczesnym popołudniem, mózg powoli "zaskakiwał" pozwalając mu na podniesienie się z poplamionego dywanu, jednak zaraz po tym zatoczył koło i wylądował na skraju łóżka.
- Cholera - sapnął odbijając się od mebla. Po kilku krokach odrętwienie minęło, jednak to co widział...
Już miał wychodzić, gdy w drzwiach pojawił się Luca:
- Zebranie, u mnie w pokoju - rzucił lakonicznie po czym ruszył dalej korytarzem...później wszystko działo się z prędkością lawiny...
Po relacji Amandy z tego co powiedział jej przez telefon Shardul, Leo wrócił do swojego pokoju. Nie odezwał się ani słowem. Potrzebował chwili czasu, aby uporać się z natłokiem szalejących myśli.
- Wizje...to się działo naprawdę - mówił starając przekonać samego siebie do tego stanu rzeczy - jeśli tak, to tamta sytuacja też była prawdziwa...kilka dni, Misterium odbędzie się za kilka dni, a Emily...- zdusił przekleństwo odpalając papierosa. Z pokoju obok dobiegały go przytłumione dźwięki rozmowy...słyszał wszystko, także to co mówił Mahuna. Wiedział co musi zrobić, nie było innego wyjścia. Na korytarzu zrobiło się ciasno - pokój Luci opuszczały kolejne osoby, na końcu wyłonił się Shardul. Wyglądał okropnie...i nie chodziło tu o ranę, a raczej jego oczy...oczy człowieka przygniatanego wyrzutami i żalem do samego siebie.
Część z grupy w kierunku pokoju Choppa, który o niczym jeszcze nie wiedział:
- W-wolę na to nie patrzeć - Leo obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku recepcji. Cała ta sytuacja upewniła go w środkach jakie zamierzał podjąć...miał świadomość, że jeśli nie uratują Vivarro ich podróż zakończy się....Chopp, którego nerwy i tak były w strzępach kompletnie zatraci się w sobie, Boria - ich zbrojne ramie zapewne zechce zabrać "resztki" Emily do Stanów, a Mahuna, którego kroki słyszał za plecami zostanie pożarty przez swoje poczucie winy. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak nisko upadłoby morale reszty. Nie mógł do tego dopuścić. Nie mógł dopuścić do przeprowadzenia przez kultystów Misterium, zbyt wiele wiedział, zbyt wiele czytał, wiedział, że nie ma nic do stracenia.
- Wiesz c-co chcę zrobić?
- Tak, Cuna Sapita, będę ci towarzyszył, jeśli się na to zdecydujesz - Hindus szedł teraz ramie w ramie z Lynchem.
- M-musimy tam zdążyć przed W-walterem, znając g-go, przyklei się do jej łóżka i nie opuści n-nawet gdyby go obdzierali ze skóry...- powiedział i po chwili zastanowienia dodał - Kiedy wrócimy zamów bilety na pociąg. J-jutro musimy stąd wyjechać. W odpowiedzi otrzymał jedynie skinięcie głową.
Z wazonu, na korytarzu wyciągnął bukiet nieznanych mu kwiatów...

Kilkunasto-minutowa podróż taksówką minęła w kompletnej ciszy, po raz pierwszy Leo docenił milczenie wojownika. Papierosy odpalał jeden od drugiego, mimo determinacji był przerażony, domyślał się ryzyka...to nie była rana nogi, tylko trucizna...klątwa nałożona przez maga, która obejmowała całe ciało.
- Jeśli z-zemdleję wynieś mnie stamtąd do hotelu, chcę żeby t-to pozostało między nami - instruował go, gdy wspinali się po schodach szpitalnych - nawet jeśli będziesz musiał m-mnie zabić, nie mów reszcie nic n-na ten temat, dopiero gdy wszystko się s-skończy.

Na sali było tylko jedno łóżko, przy którym siedział zgarbiony Boria. Ukrainiec był wściekły, gdy weszli do środka nie odezwał się nawet słowem, milczał i wyglądał jakby był gotów przywalić każdemu kto zbliży się do łóżka...
"Nie będzie tak łatwo..."
Mahuna został przy drzwiach, gdy Leo spokojnym krokiem ruszył w kierunku mężczyzny. Jedną rękę położył na olbrzymim ramieniu, drugą podał mu piersiówkę, na wpół wypełnioną samogonem.
Po pociągnięciu solidnego łyka otarł usta wierzchem dłoni i odwrócił się:
- Dobry z ciebie chłop - wyglądał beznadziejnie...wszyscy wyglądali dzisiaj beznadziejnie. Student przysunął do łóżka drugi stołek, siadając obok Gabara. Bukiet skradziony z hotelu położył na szafce, po czym sam przyssał się do metalowej szyjki.
- B-boria...jak w-wy w ogóle się poznaliście? - zapytał wpatrując się w czarne, wypukłe żyły na dłoniach Emily.
- Wspólny znajomy...Grand...dobry facet, to on mnie jej polecił.
- Długo dla niej pracujesz?
- Kilka lat... - oparł głowę na masywnej dłoni
- Wiesz - zaczął student po chwili ciszy - j-jest cholernie silna.
- Nie musisz mi tego mówić
- Dlatego wyjdzie z t-tego...jestem pewny - dokończył klepiąc Ukraińca po ramieniu.
Przez niecały kwadrans siedzieli tak wpatrując się w ledwo żywą kobietę.
- Idę się odlać. Nie ruszajcie się stąd, jak się obudzi, powinien ktoś przy niej być,
- Ok...znajdź też coś n-na te kwiatki...- uśmiechnął się blado spoglądając na bukiet.
- Da - Boria zniknął za drzwiami zamykając je najdelikatniej jak tylko potrafił.
Leo w tym samym momencie odsunął stołki od łóżka, robiąc sobie wystarczająco dużo miejsca:

- Nie zabijaj mnie od razu, nawet jeśli moja druga strona wylezie na wierzch...potrafię to powstrzymać - sam nie wierzył w to co powiedział, jednak...nie chciał umierać, tego był pewny. Hindus kiwnął jedynie głową, stając metr od niego.
Lynch podciągnął rękaw koszuli odsłaniając tatuaż, po czym położył oznaczoną rękę na klatce piersiowej Emily...


Armiel 28-11-2011 20:53

EMILY VIVARRO i LEONARD LYNCH

To było szaleństwo i Leonard o tym doskonale wiedział. Ale czy miał wyjście? Czy w takiej sytuacji mógł zachować się inaczej?

Wiedział, czym ryzykuje, kiedy kładł dłoń na miękkim, rozgrzanym ciele Emily. Wiedział, co może stać się z nim, z jego duszą, z jego ... człowieczeństwem. Ale zaryzykował.

Gdyby ktoś w tym momencie zajrzał do pokoju w szpitalu ujrzałby widok, który kazałby obserwatorowi zastanowić się w prawa znanego mu świata. Ujrzałby młodego mężczyznę z wytatuowaną ręką, którego dłoń ... zanurzyła się w ciele leżącej kobiety, jakby skóra, mięso, kości i mięśnie stały się cieczą, lub czymś do niej zbliżonym.

Emily otworzyła oczy i ujrzała pochylającego się nad nią Lyncha. Czuła potworny ból i widziała ... widziała wytatuowaną rękę chłopaka, jak wnika w jej ciało. Czuła każdy ruch palca i ogień, jakby ręka była rozpalonym żelazem. Chciała krzyczeć, lecz nie mogła! Nie mogła! Bo to nie jej ciało otworzyło oczy. Tylko coś innego. Coś co unosiło się nad tą sceną i obserwowało ją znad szpitalnego łóżka.

Leon czuł, że cokolwiek robi, to działa. Czuł, jak jego własne siły życiowe wpływają w ciało otrutej, jak nieznana mu moc, magia, odnajduje miejsca zniszczone przez toksynę i wypala je. Wypala żyła po żyle, arteria po arterii. Najgorsze było jednak to, że ręka zanurzona w ciele stała się niczym pomost pomiędzy jaźnią Cuna Sapity i jaźni nieprzytomnej Emily. Dziewczyna nie mogła się bronić, a Leonard ... widział ... obrazy... mgliste, rozmazane wspomnienia. Gdyby się na nich skoncentrował, gdyby skupił na nich swoją wolę mógłby bez trudu ukształtować Emily, jak rzeźbiarz glinę. Zrobić z niej, kogokolwiek by tylko zechciał. Niewolnicę, oddaną nałożnicę, cnotliwą damę lub rozpustną dziwkę. Kogo by tylko zechciał.

Ręka, tatuaże na niej, mroczna, pradawna magia.... Kusiła.... wabiła ....

Leooparł się jej jednak, mimo że Douglas walił pięściami posrebrzane kraty więzienia. Leonard wiedział jednak, że jeśli ulegnie, będzie zgubiony. Władza nad czyjąś duszą kusiła jednak, wabiła. Umysł Emily Vivarro: jej wspomnienia, nawet te najpilniej strzeżone, nawet te zapomniane przez nią samą były w zasięgu ręki czarownika. Dosłownie.

Unosząca się nad swoim łóżkiem Emily wiedziała o tym. Lecz była jak mucha schwytana w sieć pająka. Mogła jedynie bezsilnie przyglądać się, co też zrobi z nią właściciel pajęczyny.

Leonard wyjął rękę z ciała chorej. Powoli, czując, że coś oblepia mu place. Za dłonią ciągnęły się czarne smugi, dym, opar, gęsta breja która ulatniała się, kiedy tylko znalazła poza ciałem. Po chwili dłoń Lyncha była czysta, a on sam oddychał ciężko i chrapliwie.

Pot spływał po jego czole grubymi kroplami. Czuł się tak, jakby ktoś dołożył mu z dziesięć lat życia. Zmęczony i wyczerpany.

Emily Vivarro otworzyła oczy. Szeroko. Przerażona.

Widziała twarz Leonarda i siwiznę okalającą mu skronie, zmarszczki w kącikach oczu.

Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej sił.

Zasnęła.

- Udało ci się – Shardul położył ciężką dłoń na ramieniu Leonarda. – Dojdzie do siebie, przyjacielu. Dojdzie szybko.

- Przynajmniej jej ciało – dodał Mahuna Tulavara do siebie, ponieważ Leonard Lynch zasnął już obok swojej „pacjentki”.

arm1tage 01-12-2011 14:17

Już od dawna leźliśmy w paszczę lwa. Mimo iż widzieliśmy kapiącą z parujących na jego zębiskach ochłapów krew, brnęliśmy dalej. Do tej gardzieli prowadził sznurek, którego się trzymaliśmy. Widziałem równie dobrze jak inni ten sznur, widziałem olbrzymią paszczę. Ale ten sznur był jedynym, który mieliśmy.

Szliśmy więc dalej, licząc na to, że gdy paszcza będzie chciała się zawrzeć, wystarczy nasze dźganie ostrą dzidą w podniebienie. Albo, że wrzucimy do tej gardzieli płonącą żagiew. Albo, że rozsadzimy lwa od środka. Cokolwiek, byle paszcza się nie zamknęła.

Przyznam, tego dnia w Teheranie, nie zauważyłem tego że zaczyna znowu opadać. Nie doceniłem przeciwnika, biorąc list z pogróżkami za zwykłe ludzkie skurwysyństwo - tylko ze zwykłej ostrożności zakładając, że może być to też próbą wciągnięcia mnie w pułapkę. Mnie, ale tylko mnie. Byłem przyzwyczajony do takich tanich sztuczek. To, czego nie przewidziałem - to że było to celem zorganizowanej akcji, wymierzonej we wszystkich nas naraz. Do tej pory przeciwnik nie koordynował tak swoich działań, co uśpiło moją czujność.

Wyrzucałem to sobie, gdy przyszły wieści o Emily. Oczywiście, było powiedziane, żeby nigdzie nie ruszać się samemu. Ale ona pojechała z Mahuną. Mimo to zachowała się jak głupia pinda, powtarzając swój niedawny błąd kiedy razem z Walterem wpakowali się tamtym prosto w oślizłe łapki. Kląłem ją w myślach od ostatnich, ale wyrzut pozostał. Razem z myślą, by zagłuszyć go procentowym trunkiem.

Póki co, wytrzymałem. Ci ludzie potrzebowali mnie teraz, a ostatnie co powinni zobaczyć to Garrett zamykający się teraz sam na sam z butelką. W sytuacji nerwów napiętych jak postronki, taki ruch mógł oznaczać katastrofę. Zebrałem się więc szybko w garść i zrobiłem to, co mogłem. Rozpocząłem koordynację przygotowań do szybkiej podróży. Ładna nazwa - na poganianie ludzi. Na szczęście nikt nie kwestionował pomysłu natychmiastowego wyjazdu.

Była jeszcze jedna sprawa. Ktoś musiał powiedzieć Choppowi o Emily. Padło na Amandę. Gdy spytała, czy z nią pójdę dla bezpieczeństwa, pokiwałem tylko głową. Jasne, honey. Myślałaś, że puszczę Cię do niego samą? Hiddink też się zgodził. Staliśmy razem, pod drzwiami, w charakterze sanitariuszy z rozłożonym w rękach kaftanem, nasłuchując odgłosów ze środka. Na szczęście nie działo się nic, co wymagałoby wjazdu z drzwiami. Skończyłem papierosa, milczeliśmy z Herbertem, bo cóż było mówić. Nie gadałem z nim o tym, ale byłem pewien, że tak jak ja jest przygotowany na wariant siłowy. Walnąć Waltera prosto w łeb, żeby ktoś później nie zrobił tego za nas dokładniej. Obaj drgnęliśmy, gdy rozległy się szybkie kroki i drzwi otworzyły się. No, Dwight. Dama liczy na ciebie.




* * *


Gdy tylko Chopp znalazł się w drzwiach, drogę zastąpił mu Dwight Garrett. Detektyw stał z ponurym wyrazem twarzy, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Nie palił nawet papierosa.

- Zatrzymaj się, Walter. - powiedział zdecydowanym tonem - Oni liczą, że stracimy głowę. Skurwiela już dawno tam nie ma, a być może popełnisz taki sam błąd jak ona. Nie daj się wciągnąć w pułapkę, martwy jej nie pomścisz.
Przysunął się bliżej, stając twarzą w twarz z czerwonym jak diabeł Choppem.
- Martwy...- wysylabizował wyraźnie i dobitnie - ...na nic się już nie przydasz Emily. Nie dopuszczę do tego.
-Nie wiesz, czy go tam nie ma - odparł powoli. -Odsuń się.
Walter nie zamierzał nikogo słuchać i parł do przodu.

- Wiem. - Dwight chwycił go mocno za ramię - Nie ma go tam. Raz już poszedłeś prosto we wnyki, pamiętasz? Nie jest głupotą popełnić błąd. Powtórzyć go - tak. Ochłoń. Obiecuję ci, dorwiemy skurwiela. Ale muszę mieć cię żywego, rozumiesz?!
Zniżył nieco głos.
- Kiedy Emily się obudzi, nie chcę być tym który powie jej że gryziesz piach.

Walt, kiedy poczuł na sobie rękę Garetta, wpadł we wściekłość. Gorączkowo chciał wyciągnąć z torby rewolwer i wymierzyć w detektywa. Przytrztymując torbę kikutem ręki, otwierał ją drugą, ruchy miał nerwowe, nieskoordynowane, czerwień zagościła na jego twarzy, torba wypadła z rąk na podłogę i księgowy w bezradności oparł się o ścianę i osunął po niej na dół. Twarz zakrył rękami i próbował się uspokoić. Po kilku chwilach odezwał się, nie podnosząc wzroku:
-Skąd wiesz, że go tam nie ma?




* * *



Nie poszło, rzecz jasna, łatwo.

Gdy przyszły pozytywne wieści, nawet się specjalnie nie zdziwiłem. Coś we mnie wyciszyło mnie, pracowałem w skupieniu. Musiałem wygasić emocje, żeby do głosu nie doszedł gniew. Wiedziałem, do czego jestem zdolny. Nie chciałem tego. Nie teraz, gdy do końca pozostało, jak mówili, tak mało czasu.

Do końca?

Do końca czego. Głupcze.

- Musimy ją wypisać jeszcze dziś. - powiedziałem tylko i zapaliłem kolejnego papierosa. Gdyby nie dym, pewnie dawno już bym oszalał.

Pozostało do zrobienia wiele rzeczy, a dzień był krótki. Musiałem wziąć w ręce wiele sznurków. Poganianie ludzi. Spakowanie samego siebie. Spakowanie rzeczy Emily. Sprawy transportu. Na szczęście inni też nie próżnowali. Byliśmy jak ludzie, którzy zdecydowali się już na skok nad przepaścią. Teraz tylko w milczeniu się do niego szykowali. Paszcza opadała coraz bardziej, ale byłem zdeterminowany sam odgryźć jęzor tej bestii, jeśli będzie trzeba.

No i przecież obiecałem Choppowi, że dorwiemy skurwieli. A Garrett zawsze dotrzymuje obietnic.






Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:10.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172