lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

emilski 01-12-2011 23:02

Drzwi........Amanda.......Emily.........!!!!!!!!!! !


GDZIE?????????!!!!!!!!!!!!


GDZIE?????????!!!!!!!!!!!!



Emily...... Tołoczko.......Amanda...... nie żyje......

Gdzie??????????!!!!!!!!

Torba......drzwi.......Garett......Hiddink.....

Zatrzymaj się, Walter......

Idź dalej.....torba......pistolet.....zapięcie...... ręka.......kikut.......Garett........




-Skąd wiesz, że go tam nie ma?

Ocaliła go jego bezradność. Brak dłoni i jego nieporadność... W takiej chwili... Tołoczko... Emily...nie jest w stanie wyciągnąć głupiego rewolweru z głupiej torby. Szlochający mężczyzna pod ścianą na korytarzu jednego z teherańskich hoteli.

Ciemność na chwilę zniknęła i Walter zrobił się potulny jak baranek. Wziął torbę i pojechał z pozostałymi do szpitala.

Emily...... Ona... była... wcale nie wyglądała na chorą!

Ale z tego, co opowiedział Mahuna, tylko uśmiechowi losu można dziękować, że jeszcze żyje. Chopp nie odważył się, żeby wejść głębiej do sali. Stał cały czas pod ścianą w kącie, starał się być niezauważonym przez nikogo. Stał, przyglądał się Emily i torturował się jej niedopilnowaniem. Bo to przecież oczywiste, że to tylko i wyłącznie jego wina. Wszyscy po kolei rozchodzili się z powrotem. Musieli przygotować się na jutrzejszy wyjazd. On został do końca. On i Amanda, a może ktoś jeszcze. Do końca, czyli do momentu, kiedy ją wypisali. Odwieźli ją do hotelu. Walter cały czas trzymał się na dystans. Nie odzywał się. Czuł się winny i karcił sam siebie.

W hotelu spojrzał na Amandę, a jego twarz mówiła: „Zaopiekuj się nią tej nocy, proszę”. Nie tyle mówiła, co błagała.

On nie mógł. Zniknął u siebie. Zamknął się w łazience. Zdjął marynarkę. Podwinął rękaw koszuli. Wyciągnął nóż. Powoli zatopił ostrze w przedramieniu lewej ręki.... głębiej.... głębiej.... i ciaaaaachhh......

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!

Zacisnął zęby. Zawinął ranę ręcznikiem.

Zasnął.

Tom Atos 02-12-2011 10:44

Chciał wyjść ze szpitala pod pozorem spakowania rzeczy. Tak naprawdę jednak nie mógł patrzeć na leżącą Emily i rozsypującego się Waltera, po za tym gapienie się na śpiącą, gdy w pobliżu był Tołoczko było nie na jego nerwy. Musiał coś zrobić. Usiadł na szpitalnym korytarzu i zaczął po raz niewiadomo który przeglądać notatki.

“Deniz Alp zwany Turkiem - organizator wypraw na tereny dzikie”. Przeczytał z kartki. Może był bezdusznym sukinsynem, ale Emily w ogóle nie wyglądała mu na chorą, ale nawet jeśli to i tak nie mogli zostać w Teheranie. Nim wyszedł ze szpitala powiedział do przyjaciół, że wybiera się zorganizować wyjazd. Podał też adres mając w duchu nadzieję, że ktoś z nim się wybierze. Ku jego żalowi Boria postanowił zostać przy Emily. Wobec tego musiał zmienić plany. Wrócił do hotelu. Mahuna. To był człowiek antidotum na Tołoczkę. Znalazł go u Leonarda. Herbert opowiedział mu jak ważne jest jak najszybsze opuszczenie Teheranu. Dalsze zwlekanie byłoby proszeniem się o nieszczęście.
- Musimy jechać, ale sam rozumiesz, że nie uśmiecha mi się opuszczanie hotelu bez obstawy. Miałem już do czynienia z Tołoczko, a on ze mną.
I Hiddink opowiedział mu o zajściach w willi sióstr Callahan w Bostonie.
Mahuna słuchał, kiwając głową. Był ranny, z lewą ręką unieruchomioną w temblaku, ale nie przeszkadzało mu to nadal być sprawnym ochroniarzem. Jak się okazało Hindus był dobrym i uważnym słuchaczem.
- To Jālā. Paskudztwo. Pół krwi kutrub. Owoc skalanego związku śmiertelniczki i demona. Ale … ten jest inny. Potężniejszy. To, co zrobił, zaskoczyło mnie. Jālā w moim mieście są … inne. Odrażające. Straszne. Ale nie mają ani trochę sprytu. Ten jest inny. Groźny. I znika, kiedy wchodzi w cień. Pojadę z tobą. Może znów uderzy.
Cień przemknął przez twarz Hiddinka, na wspomnienie wydarzeń, które dawno zepchnął w ciemne zakamarki swej pamięci. To wtedy zginął Vincent. Wykrwawił się przy fontannie.
- Tak. - mruknął Herbert - Może …

Nie zwlekając więcej zamówili taksówkę. Hiddink na tyle długo przebywał w towarzystwie Garretta, że nie pojechał od razu do Turka. Wpierw pojechali na bazar. Przeszli go i wzięli kolejną taksówkę. Pojechali do centrum, a potem jeszcze jedna taksówka zabrała ich na przedmieścia i wreszcie ostatnia nieco klucząc dojechała do celu.


Deniz Alp okazał się być człowiekiem o sympatycznej fizjonomii i takimże usposobieniu. Nie owijając w bawełnę Hiddink już we wstępnej rozmowie powołał się na ich wspólną znajomą Saniyyę Isra Samarę. Co, tak jak sądził z miejsca ociepliło ich relacje, a sam Herbert zaczął być traktowany niczym sułtan USA.
- Panie Deniz. Musimy pilnie i w miarę dyskretnie opuścić Teheran. Asmadabad ten na pograniczu Wielkiej Pustyni Słonej jest naszym celem i … - zawahał się na chwilę.
- Kashan. Musimy tam coś sprawdzić, o ile to po drodze. - stwierdził pamiętając co ustalił Blackadder w sprawie Natalie.
- Spokojnie. Dyskrecja w tych niespokojnych czasach to towar wielce kosztowny. - Alp mówił z pewną statecznością. Sylwetką nie ustępował wcale Hiddinkowi. Kiedy siadali w miękkich, głębokich, wzorzystych fotelach gabinetu specjalisty od wypraw na tereny dzikie te zaskrzypiały pod ich ciężarem.
- Ale Deniz Alp zajmie się wszystkim jak należy. Zdobędzie przepustki, załatwi poganiaczy, tłumacza, przewodnik. Ilu ludzi weźmie udział w wyprawie?
Hiddink przliczył dokładnie członków wyprawy i podał liczbę.
- Dobrze. Więc potrzebujecie przynajmniej dwadzieścia zwierząt - część pod siodło, część pod pomocników wyprawy. Do tego tłumacz. Ze trzech - czterech poganiaczy, którzy zajmą się zwierzętami na postojach. Zapasy wody i jedzenia, chyba że wolicie ryzykowny handel z tubylcami. No i przydaliby się wam najemnicy. Zbrojna grupa. Też ze trzech - czterech ludzi. Kashan jest o trzysta pięćdziesiąt kilometrów od Teheranu. Wielbłąd robi jakieś sześćdziesiąt, góra siedemdziesiąt kilometrów dziennie. Policzmy więc … tydzień drogi. Dobrze. Zapasy na tydzień dla takiej grupy ludzi i zwierząt.
Wziął notatnik i coś szybko w nim kreślił.
- Wielbłądy. Woda. Pasza. Pomocnicy. Wypłata. Ochrona. Pensje. Ubezpieczenie. Moja prowizja. Broń. Sprzęt biwakowy. Mam wstępny kosztorys. Proszę zerknąć.
Pokazał sumę a Hiddinkowi zaschło w gardle. Wyprawa zjadłaby prawie połowę sumy, jaką dysponowali.
- Przygotowania zajmą mi jeden dzień, góra dwa. Więc...
Spojrzał na Hiddinka wyczekująco pokazując swoje wyliczenia. Przy słowie moja prowizja napisał 0% z dopiskiem Sanyia i serduszkiem.
Herbert westchnął ciężko. Nie chodziło nawet o pieniądze, ale o czas.
- Widzi Pan Panie Deniz - sięgnął po stojącą na stoliku aromatyczną kawę - Mamy bardzo mało czasu. Tydzień podróży nie wchodzi w grę. Choć cena mimo wszystko jest korzystna.
Turek rozłożył bezradnie ręce.
- Niestety szybciej się nie da. Chyba, że … zdecydujecie się Państwo na pociąg. Odchodzi z Teheranu do Kashan codziennie, bodajże o kwadrans po dziesiątej rano. Podróż wtedy trwa tylko 10 godzin.
Herbert zasępił się. Musiał podjąć trudną decyzję. Nie wiedzieli kiedy odbędzie się misterium, ale zapewne wkrótce. Tydzień na podróż to było zdecydowanie za długo, po za tym podróż byłaby bardzo męcząca, a oni wszyscy może z wyjątkiem Edmunda byli wykończeni nie tylko psychicznie, ale i fizycznie.
- Problemem jest dyskrecja. Pociąg takiej nie zapewnia. Może dałoby radę … Panie Deniz, a może zrobimy tak. Przewiezie nas pan dyskretnie na pierwszą stację poza Teheranem, a tam wsiądziemy do pociągu?
Alp podrapał się po zarośniętej brodzie.
- Cóż … możemy tak zrobić. Możemy doczepić wagon z wami na przykład, ale muszę mieć dzień by to zorganizować.
- Świetnie, a czy może nas pan gdzieś przechować przez ten dzień? -
podjął natychmiast temat Hiddink.
- Z tym nie będzie żadnego problemu. Mam dyskretną willę na obrzeżach miasta.
- Możemy się tam udać dziś wieczorem. Powiedzmy przed godziną policyjną?
- Cóż … -
w oku Turka pojawił się błysk rozbawienia - jeśli Pan chce, to mogę podstawić ciężarówki i zainscenizować małe aresztowanie.
- Ma pan takie możliwości? -
w głosie Hiddinka zabrzmiała nutka podziwu - Myślę że to dobry pomysł. A co do Kashan. Może Pan nam kogoś polecić? Kogoś kto jak to się mówi, jest przyjacielem naszych przyjaciół?
- Owszem. Ashan Maruk wynajmuje wielbłądy i sprzęt. Jego mogę polecić. Lidię van Maar pracuje dla Czerwonego Krzyża. Miła i uczciwa dziewczyna. No i jeszcze doktora Manuela Vincenta Skorrozę. Szefa placówki Czerwonego Krzyża w tamtym mieście. Doktor Skorroza często podróżuje po stanie. Ma sprzęt i ludzi. Może okazać się pomocny.

Hiddink wyciągnął notes i zaczął pospiesznie notować. Gdy skończył postawił zamaszyście kropkę.
- Do zobaczenia wieczorem. Tylko niech pan uprzedzi resztę znajomych, że zostaną aresztowani. Nie chcę niepotrzebnych problemów.
Herbert skinął głową. Jak się wydawało Alpowi dość niechętnie. Nieuprzedzeni byliby bardziej wiarygodni. Z drugiej strony uzbrojony Chopp mógł być zbyt wiarygodny. Z resztą Garrett, czy Blackadder też.

Felidae 02-12-2011 13:43

Czasami w życiu układa się tak, a nie inaczej. Ludzie umierają, rozstają się, ktoś ulega wypadkowi…
Ale JAK powiedzieć komuś, że bliska mu osoba nie dożyje wieczora?
Nie ma sposobu na łagodne przekazanie złej nowiny. Do ludzi nie docierają wiadomości, gdy jest ich zbyt wiele i podawane są zbyt szybko. Amanda sama wielokrotnie przeżywała podobne momenty. Najpierw rodzice, potem wuj, a na końcu ukochany brat.

A Emily… stała się przez te miesiące kimś więcej niż towarzyszką szaleńczej wyprawy. Była jej niemal siostrą…
Słowa usłyszane od lekarzy przez telefon po prostu ścięły Amandę z nóg. Była wściekła na cały świat, na samą Emily, za kolejną samozwańczą wyprawę, na nich samych, za to, że nie potrafili jej uchronić przed bestią o różnokolorowych oczach i za wiele jeszcze innych rzeczy. Byli bezsilni tak jak medycyna w stosunku do zatrucia, któremu uległa, a które wkrótce miało odebrać jej życie.
Patrzyli sobie w twarze, a na ich poszarzałych obliczach malowało się wszystko, co już przeżyli od wyjazdu z Bostonu.

Dlatego to właśnie ona musiała przekazać Walterowi hiobowe wieści. Poprosiła jedynie Garretta i Hiddinka o to, żeby zabezpieczali tyły. Przypuszczała, że Walter w napadzie złości będzie próbował się mścić na Tołoczce. Że zamieni się w berserkera i zniszczy całe miasto w akcie zemsty.

Zapukała.
- Wa... Paul jesteś u siebie? - głos Amandy brzmiał trochę niepewnie kiedy mówiła przez drzwi.
-Pewnie, Virginio, wejdź, otwarte,
Drzwi pokoju hotelowego otworzyły się powoli. Amanda wkroczyła do środka z wahaniem... przeciągając nadchodzący moment jak mogła najdłużej. Kiedy zapadka zamka z powrotem utkwiła w otworze ościeżnicy, a kobieta obróciła się spoglądając nareszcie w kierunku Choppa, Walter zauważył jej zaczerwienione oczy i smutek malujący się na twarzy.
- Walter... muszę ci o czymś pilnie powiedzieć... - mówiła cicho i przerywanie, ale jej głos dobrze było słychać - Mam bardzo złe wieści. Chodzi o Emily. Walterze, Tołoczko ją dopadł. Lekarze nie dają wielkiej nadziei...
Walter patrzył na nią jak na przybysza z innej planety. Patrzył i zdawał się nic nie rozumieć. Powiedział tylko jedno słowo:
-Gdzie? - zapytał cicho.
- Jest w szpitalu, Boria przy niej czuwa. Jeśli chcesz zaraz tam pojedziemy.
-Gdzie?... Gdzie Tołoczko... jej to zrobił? - Walt pytał powoli, przez zaciśnięte zęby, aż nagle podniósł się i podszedł do Amandy. Minę miał taką, jakby miał zaraz ją udusić i pożreć tu na miejscu. -Gdzie? – zasyczał
Przez chwilę obawiała się, że przyciśnie ją do ściany i siłą wydostanie informacje.
- Zwabił ją do palarni opium... nikomu nie powiedziała o spotkaniu
-Adres...
- Walter, on uciekł... postrzelił Mahunę i uciekł...
-Gdzie???!!!!!- wydarł się najgłośniej jak umiał, czerwone żyły pojawiły mu się na twarzy.

Podała mu adres. Co innego mogła zrobić? Nie miała mu za złe, że na nią wykrzykiwał swoją złość. Rozumiała to. Sama w takiej chwili nienawidziła każdego, kto znajdował się w pobliżu.
Walter obrócił się, wziął teczkę i otworzył drzwi, żeby opuścić pokój, ale tam czekali już na niego jej „ochroniarze”…

***



Pojechali do szpitala zrezygnowani i pełni najgorszych obaw. Jednak Emily zasługiwała na to, żeby się z nią pożegnać.
Tymczasem w sali, w której leżała znaleźli już Leo i Mahunę i Borię. Wszyscy wyglądali na mocno zmęczonych. Czemu zresztą trudno się było dziwić, zważywszy na ostatnie wydarzenia.
Ale Emily? Emily wyglądała na śpiącą, zwyczajnie śpiącą kobietę. Nie było po niej znać choroby. Klatka piersiowa unosiła się i opadała rytmicznie, a twarz była lekko zarumieniona.
Amanda poszła poszukać lekarza. To wszystko nie zgadzało się z jej wyobrażeniami o jej stanie.
To wtedy przeżyli kolejny szok tego dnia.
Lekarze stwierdzili błąd w diagnozie! Emilly nie umierała! Nie była nawet ciężko chora. Amanda przestała rozumieć co się do niej mówi kiedy obwieszczoną tę kolejną nowinę. Szczypała się w policzek żeby potwierdzić, że to nie sen. Banda wariatów. Tak wystraszyć najbliższych!

Została razem z Walterem i Borią do czasu kiedy Emily się wybudziła.
Została, żeby upewnić się, że tym razem nic się nie wydarzy, że dotrą do hotelu i wyjadą z tego przeklętego miasta. Została, bo musiała uwierzyć, że jej przyjaciółka naprawdę o własnych siłach opuści szpital.
Została…

Bogdan 03-12-2011 16:03

Gorączka minęła. Przeszło mu. Nie było w tym żadnej chęci, chłodnej kalkulacji czy opamiętania. Zwyczajnie wypadki dnia, kolejne, pojawiające się z godziny na godzinę wieści, najpierw te o zatruciu czy otruciu Hiddinka i niepokojącej przesyłce dla Am… miss Gordon, potem znowu o tym co spotkało miss Vivarro i Shardula… z początku zmroziły mu krew w żyłach by w końcu pozostawić tylko chłód i zimne opanowanie.
Sam się sobie dziwił, ale zauważył że najlepiej mu się działało właśnie wtedy, gdy już się działo, kiedy czuł niemal oddech przeciwnika na plecach. Wtedy bywał pewien swoich czynów. Kiedy planowali a potem wprowadzali swoje plany w czyn, nie znajdował dla siebie miejsca, a w sobie energii by jakoś się w ogólnym planie umiejscowić. Ciągnął się za wszystkimi siła rzeczy i siłą rzeczy czuł jak piąte koło u wozu. Dopiero kiedy zaczynały huczeć wystrzały i wokół latać drzazgi miewał świadomość wspólnoty z tymi ludźmi. Wspólnej sprawy…
Chyba dlatego tak wstrząsnęła Lucą tan kartka z poprzyklejanymi wycinkami, a właściwie to, co fakt jej pojawienia się oznaczał. To, że ich maskarada zakończyła się jeszcze zanim zdążyli dobrze wejść w role. Przejrzano ich. Jak dzieci zostali rozszyfrowani już w kilka dni po pojawieniu się w Persji, następnego dnie po przybyciu do Teheranu!! Cały wysiłek włożony w przebranie, w naukę bycia kimś innym zdawał się psu na buty. Zostali rozszyfrowani i zdekonspirowani. Mało. Zaatakowani!!! I chyba tylko nieudolności albo niezdecydowaniu swych przeciwników zawdzięczali to, że nadal żyją.
Luca nie miał teraz wątpliwości, że gdyby wściekły i popędliwy wypuścił się, jak miał zamiar do sklepiku żyda z wiadomości dzieliłby los Emily Vivarro. Bo to była pułapka! Sam nie wiedział co go powstrzymało… widać nadal czuwał nad nim jakiś dobry anioł… czy tak jakoś… Niestety miss Vivarro również dostała anonimową wiadomość i dała się podejść…
Nie dziwił się jej. Nawet trochę rozumiał. Tak samo jak on gnała przez świat by ocalić kogoś bliskiego. Więcej, ona już straciła w tej pogoni ojca… musiała być w ogromnym stresie… Chłopak mógł sobie tylko próbować wyobrażać w jak wielkim. Sam ciężko przeżywał wszystkie razy, jakich doznawała jego psychika w wyścigu do Misterium. Niby dawał sobie radę, niby spychał okropieństwa jakich bywali świadkami i jakie spotykały ich samych i mijanych ludzi gdzieś za siebie, w niepamięć. Niby udawało się koić rozklekotane nerwy skupiając na tym, co przed nimi, właściwie na tym co teraz, jednak… wspomnienia, koszmarne obrazy i sny… Dopadały go nocami… Dni były jego. Wypełnione włóczeniem się za resztą, jakimiś codziennymi sprawkami, pokonywaniem kolejnych mil drogi. Jednak noce… noce należały do lęków i pełnych strasznych przeczuć koszmarów. Nie wiedział już dokładnie, bo zgubił rachubę ile zostało do owego fatalnego dnia, a może nocy Misterium, ale coś mu mówiło, że ten czas się zbliżał. Sny mówiły. Krzyczały wręcz koszmarem, niewysłowionym strachem i okropnością. W jakiś sposób wiedział, że obliczone były na wzniecenie lęku, na zasianie paniki i zwątpienia. Co z tego, kiedy taki właśnie skutek przynosiły… Budził się zlany zimnym potem, z poczuciem klęski i beznadziei. Ze strachem o brata. Z przeczuciem porażki. Bez energii. Jedynie czasem, coraz rzadziej podsycał w sobie wątły płomyk nadziei, że sny, że może ton tylko dzieło ich wrogów. Popaprańców takich samych jak ci z Indii czy Egiptu, których spotykali co i rusz na swej drodze. Tutaj, w Persji też przecież musiało ich być pełno… a może to wciąż ci sami..?

Dzień spędził na bezcelowym kręceniu się przy członkach grupy, czyli normalnie, i to tych, którzy akurat byli w hotelu. Wypadki dnia wprowadziły chaos. Widział to. Dzień wcześniej każdy miał swoje zadania i ranek zgodnie wymiótł wszystkich niczym stado ptactwa. Tego dnia też krzątali się i ciągle gdzieś uganiali, ale Luca widział ile było w tych działaniach napięcia… i przypadku.
Sam nie wychylał z hotelu nosa. Zwyczajnie bał się ryzykować. Nie po tym co spotkało miss Vivarro. Wychodziło na to, że nawet dwie, albo i trzy osoby w kupie to za mało. A wróg był zdeterminowany i pewny swego, tu, w Persji. Jakby nie patrzeć był za blisko, żeby popełnić głupi błąd. Starch trzymał w lodowatych kleszczach i choć Luca tłumaczył to sobie nauczką wyniesioną z kairskiego rynsztoka, tym razem zwyczajnie postanowił nie ryzykować.
W milczeniu tylko podsłuchiwał kolejne nowiny i trawił je w sobie starając się z oderwanych doniesień ułożyć obraz całości. Kwiaty dla Amandy. Prowokacje. Pułapki. Zamach na miss Vivarro, Shardula. Kolejno znikających Leo, Waltera, Hiddinka, miss Gordon… ale także obraz przeciwnika, wroga z którym konfrontacja była nieunikniona. Bezwzględnego i potężnego, bo zdolnego zaszkodzić nawet Mahunie. I szalonego, co do tego nie miał żadnych wątpliwości, a przez to wielokroć bardziej niebezpiecznego. Jedynym, co pozwalało mu nie popadać w kompletną histerię był fakt, że przeciwnik też popełniał błędy. Dotychczasowe zamachy na nich, razem i osobno, przeżyli. A było tego trochę. Dwukrotnie w Indiach… przynajmniej raz w Egipcie… Tamci też partolili robotę. Luca nawet nie próbował dedukować, czy było to skutkiem nieudolności, braku środków, czy jakim tam innych czymś. Ani nie był zbyt dobry w myśleniu, ani nie miał danych. Liczyło się tylko to, że było czym zająć głowę, a zamachowiec spierniczył. Zamiast zwyczajnie zastrzelić albo udusić ofiarę znęcał się i otruł Emily. Do tego jakąś badziewną trucizną, bo starczyło kilka godzin a silny organizm ją zwalczył. Z Shardulem było inaczej. Wiadomo, kula to kula. Pewnie gdyby to nie na Hindusa trafiło, pewnie by się zabójcy udało, a tak… dobra nasza!
A jednak mimo wszystko nie wychylał nosa z hotelu. Inni latali jak kot z pęcherzem to tu, to tam, głównie do szpitala, ale nie on? Z pewnego punktu widzenia siedząc wciąż w jednym miejscu wystawiał się na potencjalny atak nie mniej niż inni, jednak co miał począć? Lecieć do miss Vivarro? Tam , gdzie jak się domyślał wisieli u jej łóżka Boria i Chopp? A może jeszcze inni? Skrupulatnie zliczani przez zabójcę… I co by jej poza tym powiedział? Buona salute? Wobec wiadomości że najpewniej nie dożyje wieczora nie miało by to sensu… potem wobec nowszej, że wcale prędko wraca do zdrowia – też jakoś nie…

Armiel 04-12-2011 20:31

WSZYSCY


Późny wieczór dnia 15 listopada 1921 roku na pewno zapadł w pamięci pracownikom i gościom hotelu „Hotel de Ville”.

Zaraz po zapadnięciu zmroku pod główne wejście podjechała ciężarówka i samochód osobowy oznaczone proporczykami i znakami armii Rezy Khana. Lwy Persji – jak nazywali ich z szacunkiem szarzy, wspierający wojskowy przewrót obywatele.
Z ciężarówki wyszło sześciu uzbrojonych żołnierzy w mundurach, a z samochodu wysiadł oficer. Dwóch mundurowych zostało przy ciężarówce.

W chwilę później gromadka gości – dwie kobiety i ośmiu mężczyzn – pod silną strażą, zostało wyprowadzonych przed hotel i zapakowanych do ciężarówki. Reszta gości i obsługa była zbyt wystraszona, by przeciwstawić się brodatemu, wrzeszczącemu i wymachującemu papierami oficerowi. Tylko jeden z gości, zasłaniając się koneksjami i znajomościami, próbował się dowiedzieć czegoś więcej, ale kiedy oficer spoliczkował go boleśnie zdjętą skórzaną rękawiczką i kazał się zamknąć, albo dołączyć do tych „wrogów sprawy”, obrońca aresztowanych cofnął się i zniknął w tłum.

Żołnierze, pomagając sobie okazjonalnie kolbami karabinów, widowiskowo i z umiarkowaną brutalnością wepchnęło dziesiątkę ludzi do ciężarówki, wrzucając za nimi te bagaże, których aresztanci nie byli w stanie zabrać samodzielnie. Potem ciężarówka została szczelnie zasznurowana i ruszyła za samochodem osobowym i oficerem.

Nikt nie zwrócił uwagi na recepcjonistę, który podniósł słuchawkę.

- Mister – powiedział recepcjonista po angielsku. – Pańscy znajomi zostali właśnie zabrani przez wojsko.

Recepcjonista wysłuchał krótkiej odpowiedzi po drugiej stronie i wrócił do swoich obowiązków. Ludzie długo jeszcze rozmawiali o tym incydencie w restauracji. Szczególnie niepocieszony był pewien rosyjski oficer, który na czarnym rynku zdobył szampana i liczył, że uda mu się spić i wykorzystać pewną figlarną jego zdaniem sekretarkę.

Ale nie tylko on zwrócił uwagę na to aresztowanie.


* * *

Maskarada została zagrana tak dobrze, że przez chwilę badacze mieli wątpliwości, czy to nie przypadkiem prawdziwi żołnierze przyszli po nich. Gdyby nie twarz przebranego za oficera „Turka” wątpliwości byłyby jeszcze większe.
„Żołnierze” mocno wczuli się w swoje role. Plecy Blackaddera pulsowały boleśnie po ciosie kolba karabinową, a Walter uraził sobie kikut podczas wsiadania do ciężarówki. Jeden z tych przeklętych przebierańców kopnął w zadek Hiddinka, gdy ten gramolił się do samochodu, krzycząc coś, co znający jeżyk perski przetłumaczyłby to na „wsiadaj opasły wieprzu, wrogu klasy!”.
Czwórka żołnierzy wskoczyła za nimi i pod plandeką zrobiło się ciasno. A jak tylko zasznurowano plandekę, uśmiechnęli się i odłożyli broń tak, aby nikomu przez przypadek nie stała się krzywda.

Ciężarówka jechała przez miasto zmieniając tempo i kierunek jazdy. Garrett rozumiał doskonale te manewry. Kierowca kluczył, by zgubić potencjalny „ogon”. Co w przypadku tak dużego samochodu nie było łatwe.

W końcu jednak ciężarówka zwolniła i zatrzymała się. Ktoś odsznurował plandekę i do środka wpadł wiatr niosący ze sobą ziarenka piasku i drobne kamyczki. Wiało, jak diabli.

- Zaczyna się samum – wyjaśnił brodaty człowiek w mundurze oficerskim, który dowodził ich aresztowaniem – Jestem Deniz Alp. Znajomy państwa przyjaciół. Przepraszamy, za te szturchańce i kopniaki, ale żołnierze Rezy bywają ostrzejsi, a my chcieliśmy, by to wyglądało autentycznie. No więc nieco się powstrzymywali.

Kiedy badacze opuścili już wnętrze samochodu, ciężarówka i samochód odjechały znikając za bramą razem z żołnierzami. Wiedzieli już że to nie byli przebierańcy, lecz prawdziwi żołnierze. Najwyraźniej Deniz Alp miał większe możliwości, niż sądzili.

- Zejdźmy z placu – „Turek” przekrzykiwał wiatr. – Nim nas zasypie.

Poprowadził ich do sporej wielkości domu zbudowanym w typowym dla okolicy stylu.
Po przekroczeniu progu powitało ich dwóch młodych mężczyzn odzianych w białe liberie. Ich czarne lakierki lśniły, jak wypolerowane opale.

- To Ahmed i Alik – przedstawił służących Deniz. – W domu pracują jeszcze dwie kucharki: Senja i Libija. Oraz kamerdyner Hunzik. Ale on przychodzi rankiem.

Znaleźli się w sporym holu. Alp dał znak ręką i jeden z młodzieńców otworzył drzwi pokazując pokoje.



- Przepraszam, są dość skromne, jak widzicie, ale mam nadzieję, że na tą i kolejną noc wystarczą. Zostawcie bagaże w holu. Służba się nimi zajmie. Odpoczniemy w saloniku i przedstawię państwu plan, jaki ułożyłem zgodnie z sugestiami pana Hiddinka.

Salon okazał się być sporym pomieszczeniem z typowo perskimi motywami zdobniczymi i meblami. Kiedy już wszyscy zasiedli przy wielkim, lśniącym stole Deniz Alp podjął się dalszej konwersacji.

- Pociąg jadący wzdłuż pogranicza Wielkiej Pustyni Słonej opuszcza Teheran jutro o dziesiątej piętnaście rano. Wy jednak wsiądziecie do niego w Kahnzak.. To niedaleko stąd. O ósmej rano przyjedzie po was ciężarówka i zawiezie do fabryki należącej do mojego krewniaka. Tam zostaniecie ulokowani w wagonie, który zostanie odczepiony w waszym mieście docelowym, czyli w Kashan. Wagon nie jest wagonem pasażerskim, ale myślę że zniosą państwo kilka godzin podróży razem ze skrzyniami z mydłem, w zamian za tak pożądaną dyskrecję. W wagonie będą zapasy jedzenia i picia na drogę, więc przynajmniej z tej strony nie narazimy was na większe niewygody. Do Kashan pociąg, zgodnie z rozkładem przyjedzie zaraz po zmroku. Uprzedziłem mojego zaufanego przyjaciela – Yunusa Tawfeeka, by zorganizował wam transport z dworca do miasta. Yunus jest niskim mężczyzną, kuleje na prawą nogę i ma długą, siwiejącą, niechlujna brodę. Łatwo go więc rozpoznacie. Niestety, nie zna angielskiego, więc poza transportem do Kashan nie będzie zbytnio pomocny. Ale pan Hiddink otrzymał ode mnie nazwiska osób, które mogą wam pomóc w samym Kashan.

Służący wnieśli tace z poczęstunkiem i napojami – gorącymi oraz zimnymi. Niestety nie ujrzeli wśród nich alkoholu. Tylko kawę, mocną herbatę i soki oraz wodę.

- Musicie być ostrożni – powiedział gospodarz, kiedy już każdy miał coś do picia. – Tereny wokół Khavir-e Namak, Wielkiej Pustyni Słonej, to dzikie i nieprzyjazne dla nietutejszych ludów obszary. Tamtejsi mieszkańcy to ludzie wyjątkowo uparci i prowadzący surowy tryb życia. Nie mieszają się do polityki. Kiedy Rosja i Wielka Brytania w 1907 roku podpisały układ o podziale naszej ojczyzny tamtejsi ludzie dość zdecydowanie sprzeciwili się i jednym i drugim. Oni Deszt-e Kawir, to też Wielka Pustynia Słona, uważają za więzienie diabła i święte terytoria. Wierzą, że mityczny król – smok Wąż Dahak został pogrzebany gdzieś pod tymi zasolonymi piaskami. Czy nawet, że sam diabeł, Ahriman, jak nazywają go tubylcy, przenika przez Deszt-e Kawir na nasz świat. Kiedy, tak jak teraz, wieje samum z Wielkiej Pustyni Słonej koczownicy mawiają, że wzbija się samum Ahrimana, a łańcuchy więzienia w którym pogrzebano diabła są bliskie zerwania.

Napił się soku i skubnął soczystą, czarną oliwkę.

- Bajania starych bab – uśmiechnął się próbując poprawić troszkę nastrój. – No dobrze, miło się gawędzi, ale mam za moment ważne spotkanie i muszę jeszcze przebrać się w cywilne rzeczy. – Życzę miłego odpoczynku. Pojutrze bądźcie gotowi na wyjazd. Gdyby coś, zapisałem wam przy telefonie numery, pod którymi można mnie łapać w dzień. Lepiej by jednak było, byście nie opuszczali terenów domostwa i zebrali siły. Gdyby coś wam było potrzebne do wyjazdu, załatwi to rano Hunzik, jak przyjdzie do pracy. Doskonale zna się na tym, jak spełniać tego typu polecenia.

Deniz Alp dźwignął się z siedzenia.

- Życzę miłej nocy – powiedział i wyszedł z salonu.


* * *


Spędzili w willi użyczonej przez Deniza noc, kolejny dzień i kolejną noc. Na zewnątrz burza piaskowa szalała bez przerwy. Wiatr wył i sypał pyłem zmuszając ich do pozostawania w środku.

Hunzik, który okazał się być starszym już i bardzo poważnym, wręcz ponurym Arabem, oraz reszta służby zapewniała gościom ich pana wszelkie wygody. Nie mogli narzekać ani na jedzenie, ani na brak wygód, ani nawet na picie, chociaż jedynym alkoholem, jaki udało się im zdobyć było delikatne w smaku, i lekkie wino daktylowe.

Każde z nich różnie znosiło przymusową bezczynność. Jedni czuli się, jak dzikie zwierzęta w klatce, chodząc po pokojach z niepokojem zrodzonym z oczekiwania. Inni spali odzyskując siły, lub po raz któryś sprawdzali swój ekwipunek.
Każdemu dzień szesnastego listopada dłużył się niemiłosiernie, a piaskowa burza szalejąca za oknami budziła niepokój. A co, jeśli piasek uniemożliwi im dalszą wędrówkę. Co, jeśli nie zdołają dotrzeć na czas tam ... no właśnie, gdzie? Nawet nie wiedzieli dokąd mają się udać. Poza obco brzmiącymi nazwami nie mieli żadnych innych wskazówek.

W końcu zapadła noc, a 17 listopada 1921 r ruszyli w dalszy etap swojej wyprawy.

Przyjechały po nich dwie nie oznakowane ciężarówki. Jeszcze, kiedy na dworze było ciemno. Służba obudziła ich dużo wcześniej, by mieli czas się przygotować do drogi. Zajęli miejsce tylko w jednej z ciężarówek, a zamaskowani Arabowie zawiązali za nimi poły plandeki.

- Niech Allach ma was w swojej opiece – pożegnał ich Deniz Alp.

Potem ciężarówki ruszyły w drogę. Słyszeli, że na zewnątrz burza nadal nie ustała, ale wytraciła na sile. Jadąc, poza warkotem silnika ciężarówki, towarzyszył im odgłos ziarenek pisaku uderzających o plandekę.

Jechali dość długo, aż powietrze w ciężarówce stało się nieznośnie ciężkie, przesycone ich zapachami. W końcu jednak samochód zwolnił i zatrzymał się i mogli go opuścić, czego szybko pożałowali.

Znaleźli się bowiem na otwartej przestrzeni i wiatr sypnął im piaskiem prosto w twarze i oczy. Skuleni, prowadzeni przez Hunzika, zostali zaprowadzeni do towarowego wagonu. W środku znajdowały się worki, skrzynie i pakunki – jak się zorientowali – głownie z herbatom, mahoniem, przyprawami, kaszą i ryżem oraz konserwami. Pomiędzy nimi położono dla ich wygody koce i materace, metalowe kanistry wypełnione wodą oraz kolejowe lampy oliwne. Zauważyli również cynowe wiadro, które ustawione w ustronnym miejscu, pomiędzy dwoma rzędami skrzyń z puszkami, miało na czas podróży pełnić rolę toalety. Wprost cudownie!
Nie mieli jednak wyboru. Kiedy pasażerowie i ich bagaże znaleźli się w środku, Hunzik pomachał im wesoło ręką na pożegnanie, a potem zasunął metalowe drzwi do wagonu. Usłyszeli, jak ktoś założył drut na wagon i zaplombował go, a potem odszedł. Dla Lyncha było to podobne przeżycie do czasów, kiedy śledził trasę przejazdu towaru wyprodukowanego w Duvarro Sprocket, jak się wydawało całe lata temu.

Potem długo nic się nie działo. Siedzieli nasłuchując odgłosów zza metalowych ścian wagonu. Słyszeli wiatr i sypiący piasek, ale nic poza tym.

O ósmej rano coś w końcu zaczęło się dziać. Wagon drgnął, by po chwili ruszyć. Usłyszeli, że zostają podłączeni do jakiegoś składu, a potem ruszyli nabierajac prędkości.


* * *


Podróż trwała ponad dziewięć godzin. Ponad dziewięć godzin klaustrofobicznego zamknięcia w stalowym pudle na kołach. Dziewięć godzin w duszny, przesiąkniętym zapachem potu i nieczystości wagonie. Tak blisko siebie, że aż było to powodem nieustannych napięć.
Aż w końcu ich wagon został odczepiony i przetoczony gdzieś na bok. Usłyszeli, że główny skład odjeżdża w dal. Ale minęło dobre pół godziny, gdy ktoś zerwał plomby z drzwi wagonu, odsunął je, a ich oczy poraniło światło zachodzącego słońca.

Po drugiej stronie czekał na nich niski mężczyzna z niechlujną brodą ubrany w zniszczoną, zakończoną frędzlami, pasiastą galabiję oraz z kraciastą, szeroką chustą zawiniętą wokół głowy. Mężczyzna zrobił kilka koślawych kroków, by im się lepiej przyjrzeć i uśmiechnął się ukazując połamane, zżarte przez próchnicę zęby.

- Deniz Alp – powiedział chrapliwie uśmiechając się zbrązowiałymi ustami. - Yunus Tawfeek.

No tak. Oczywiście.

- Brum, brum – dodał jeszcze na koniec pokazując dłonią jakiś majaczący w piaskowej kurzawie budynek.

- Brum, brum – powtórzył.


* * *


Mężczyzna o różnokolorowych oczach i wyraźnych plamach potu na jasnej koszuli klęczał przed trójnogiem, na którym w cynowej misie płonął ogień. Gdyby ktoś wpatrywał się w płomienie zbyt długą chwilę zapewne z przerażeniem dostrzegłby oblicze brązowoskórej, kocio-okiej i białowłosej istoty.

- Nie mogę ich znaleźć, panie – kajał się Kamil Tołoczko. – Zrobiłem wszytko, jak kazałeś, ale córka Vivarro .... przeżyła.

- Jak to? – dało się słyszeć głos dochodzący z płomieni. – Dałeś jej truciznę czarnych żył?

- Tam, mistrzu. Ale ktoś ją uzdrowił!

- Zatem są groźniejsi, niż sądziłem. Masz jej krew?

- Tak.

- Wiesz co masz czynić?

- Tam, mistrzu.

- Więc zrób to. Słońce niedługo zajdzie.

Bogdan 06-12-2011 22:54

Zwyczajnie było mu wstyd. Całą drogę, ba, cały niemal czas spędzony w „kryjówce” Turka nie odzywał się do nikogo. No, chyba że zapytany, i to wyraźnie i bezpośrednio. Nie potrafił sobie wydarować że tak wtedy spanikował, a jakiekolwiek tłumaczenie samemu sobie nie miało sensu.
A wszystko przez głupią drzemkę…

Obudził się i od razu wiedział że coś jest nie tak. Jakimś szóstym zmysłem wyczuł, że coś nie gra, chociaż w dniu takim jak ten nic nie grało i w sumie to spodziewać się jeszcze większych kłopotów, to było najlogiczniejsze, co powinien był zrobić.
Niby wszystko było po staremu. W pokoju był sam. Rzeczy leżały tak jak je pozostawił. W zamku tkwił klucz. A jednak…
Gdy ostrożnie zbliżył się do drzwi usłyszał zza nich oddalające się kroki. Kogoś ciężkiego. Przyczajony po drugiej stronie drzwi Luca nie rozpoznał jednak kroków oddalającego się Hiddinka zastanawiającego się akurat gdzie też u diabła podziewa się ten gówniarz…? Na pukanie nie odpowiedział, a drzwi po naciśnięciu klamki nie ustąpiły…
Luca nie słyszał pukania. Ani odgłosów szamotania z klamką, a już na pewno uciekająca jeszcze przed koszmarem podświadomość nie kojarzyła odgłosów z majakami z tamtej, drugiej strony. Znowu śnił ten okropny sen. Rozespany umysł wymiatał jeszcze resztki wspomnień okropności. .… odjęte w kolanach kikuty nóg… dymiące śmiercią powykręcane szczątki…. Wykrzywiona okrucieństwem maska o białych włosach i zębach rekina…. Brr… a tymczasem tutaj, w powietrzu unosiło się takie samo elektryzujące, stawiające dęba włoski na karku poczucie zagrożenia. Spokojnie Luca – tłumaczył sobie opierając się o drzwi i łapiąc kilka głębokich wdechów – Nie histeryzuj… To tylko sen…
Poszedł do łazienki i schlapał wodą twarz. – Tylko sen…
Pomogło.
Ochłonął i postanowił sprawdzić co u pozostałych. Może wydarzyło się coś nowego w czasie, kiedy spał? Ile to już minęło? Nie zdążył odczytać godziny na cyferblacie zegarka, bo kiedy pochłonięty tą czynnością jednocześnie przekręcał klucz w zamku i otwierał drzwi, nagle za nimi ukazała mu się wąsiata gęba jakiegoś araba w stalowym mundurze… i lufa karabinu!
Na szczęście żołnierz był równie zaskoczony co Luca. Chłopak odruchowo trzasnął drzwiami i przekręcił klucz. Tyle zdążył, bo zaraz potem wpadł w panikę.
Wpadli!! Kurwa, wpadli i wszystko stracone! Galopujące jak tabun rozszalałych koni myśli pędziły przez głowę chłopaka zataczając kręgi po coraz to bardziej szalonych miejscach. Pieprzona hiena!! Oakhill! A jednak sprzedał go sukinsyn!!! Ich wszystkich, bo właśnie przez zamknięte drzwi i wściekłe nawoływania w języku, którego nie rozumiał, dochodziły go pełne skargi odgłosy…. Tak! Waltera!!
Uciekać! Wiać póki jeszcze można! Ale którędy? I co dalej!? Spanikowany Luca przez długie sekundy z rozpaczą spoglądał na rozciągający się dobre kilka metrów niżej widok brukowanej ulicy. Cholerne piętro!! Jeśli z tego wyjdzie, solennie sobie obiecał nigdy więcej nie dać się zakwaterować wyżej jak na parterze.
Dobijanie do drzwi przybrało na sile. Zaraz tu wpadną… a on… mimo całej paniki nie odważył się skoczyć. Dwukrotnie okaleczona noga nie miała szans pozostać całą po upadku z takiej wysokości. Skoczyć? I co potem? Dać się złapać po kilkunastu metrach? Szybko podbiegł do stolika, zamiótł ramieniem co tam było do walizki i rzucił się drzeć pasy z prześcieradeł. Tylko tak miał szanse umknąć prześladowcom. Po sznurze, przez okno, a potem…
Nic mu nie przychodziło do głowy, lecz najpierw należało nie dać się złapać… byle zdążyć przywiązać sznur prześcieradeł i zsunąć się w dół, zanim…
Drzwi puściły z trzaskiem pod naciskiem i dwóch umundurowanych zbirów wtoczyło się do pokoju kiedy walizka leżał na ulicy a Luca był już jedną nogą za parapetem. Zbiry szybko się pozbierały i runęły ku niemu. Kompletnie zaskoczonemu i zamurowanemu widokiem, jaki ukazał się jego oczom. Zauważył bowiem podtrzymywanego przez dwóch innych żołnierzy widocznego w świetle wywarzonych drzwi szelmowsko uśmiechającego się i puszczającego mu właśnie perskie oko… Garretta!! A obok równie pewną siebie Am… miss Gordon!
Chwila zawahania starczyła. Dopadły go chciwe łapska.

Wstyd mu było. Toteż ze spokojem świętego męczennika znosił najpierw wygody „spokojnego domu”, a potem niewygody transportu ufundowanego przez, jak się okazało, ich sprzymierzeńca, Turka Alpa. Siedział, milczał, gryzł się i burknął coś tylko od czasu do czasu w odpowiedzi zły na siebie i cały świat.
Wsłuchiwał tylko w odgłosy sporadycznie prowadzonych rozmów. Uważnie, żeby nie uronić ani jednego słowa, nigdy więcej, które mogło by podsunąć wskazówkę, co do ich dalszych, wspólnych planów.
No i spał. Śnił wciąż ten sam męczący koszmar….

arm1tage 09-12-2011 09:39

- A tobie kto płaci, Walter?.

Otworzyłem oczy. Patrzyłem na Choppa, jak większość z nas zobojętniały duchotą i miarowym stukotem kół, nieczuły już na obtłukiwania o ściany stalowego pudła wiozącego nas znowu w nieznane. Leżał naprzeciwko, na materacu pomiędzy dwoma metalowymi kanistrami i wyglądał jak piece of shit. Czyli dokładnie tak jak my wszyscy. Jego oczy były lekko błędne, przymykały się powoli i znów unosiły, lecz nie do końca. Może spał, może nie. Nie wiedziałem tego. Jak mogłem wiedzieć, skoro sam zadawałem sobie to pytanie w odniesieniu do samego siebie. Ten wielogodzinny letarg, przy akompaniamencie stukotania cynowego wiadra służącego nam na toaletę maharadży, sprawiał że wspomnienia mieszały się z obrazami z płytkich, nerwowych snów.

Chopp jest kompletnie zaskoczony, gdy rzucam się na niego. Wpadam na księgowego całym impetem, jednocześnie błyskawicznym ruchem chwytając jego gardło. Traci równowagę i idę za ciosem, z łoskotem przewracającego się szpitalnego stołka pcham dalej, zanim ma szansę zdążyć ochłonąć. Jego szeroko otwarte oczy tylko błyskają, próbuje ściągnąć moją rękę, ale dorzucam jeszcze drugą i wzmacniam uścisk na jego szyi. Rozpędzeni zatrzymujemy się na oknie, uderza o framugę plecami a ja znów całym ciałem uderzam z kolei w niego, nie przestając go dusić. Napieram ostro - jego nogi majtają w powietrzu, gdy biodra znalazły się na parapecie, a dopiero teraz w oczach Waltera pojawia się prawdziwe instynktowne przerażenie, gdy plecy tracą oparcie a głowa zawisa w dół, w kierunku bardzo dalekiego bruku...
Wiatr. Strach. Zwisający do połowy za oknem nie będziesz miał czasu zastanawiać się nad wykrętami, ptaszku...

- Chciałbyś znać wszystkie fakty, co, Walter?! Księgowy rzuca wszystko i rzuca się w wir przygody?! Nie kupuję tego, rozumiesz, nie kupuję! Gadaj, kurwa twoja mać, kto cię wynajął, albo ptaszek wyfrunie z gniazdka!!! Liczę do trzech, Chopp, raz, dwa...








Trzy. Moja twarz nie zmienia się, gdy nie przestaję go obserwować. Papieros, który się nie pali tkwi w moich ustach. Patrzę. Twarz Waltera jest taka sama jak moja, jak przyszarzała kamienna maska. Wszystko, co nas spotkało, wyryte zostało na odwrocie. Każdy z nas chowa pod nią swoje własne tajemnice. Zastanawiam się, głód nikotynowy pożera mnie od środka. Ale wiem, że moje wątpliwości nie wynikają tylko z nerwów przymusowej abstynencji. Są, kurwa, zawsze krok przed nami. Zawsze na nas czekają. Przypadek...To cholernie rzadkie zwierzę. A jeśli nie, to... Kto. Pamiętaj, zawsze wszystkie opcje. Nie ma niemożliwego. Kto. Moje palce bębnią o stal wagonu. Tylko palce, jakby tylko one z mojego ciała żyły. Kto. Odklejam wzrok od Choppa i spod półprzymkniętych powiek zaczynam przeskakiwać z jednego towarzysza podróży na drugiego.

Kto. Herbert, blady i źle znoszący podróż., podciągający pod brodę brudny koc. Skrzynie z puszkami. Amanda, dziewczyna z dobrego czystego domu, z nieświadomą odrazą na twarzy anioła do tego bydlęcego wagonu. Śmierdząca kolejowa lampa oliwna. Leo...Nie śpi. Wpatrzony już od godziny w jakiś punkt na zadrutowanych drzwiach naszego tymczasowego apartamentu. Chlupoczące kanistry z wodą. Emily, z ręką nerwowo skubiącą róg materaca, cudownie ocalona. Cholera, za dużo tych pieprzonych cudów jak na łeb jednego zwykłego detektywa. Skrzynie z puszkami. Luca, z zaciętą twarzą, rzucający mi właśnie harde, mające przykryć jakieś niespokojne myśli spojrzenie. Worki z przyprawami, które kręcą w nosie siedzącego obok. Edmund, pocierający nos i powstrzymujący się kolejny raz od kichnięcia. Cholerny wyrzut sumienia. Stos konserw. Znowu Chopp. Nie śpi. Patrzy prosto na mnie. Kikut ręki wycelowany we mnie jak lufa obrzyna.

Pochylam się ku niemu, wyjmuję powoli nóż. Patrzę na swoją dłoń, ujmującą jedną z konserw. Uderzam, mocno i zdecydowanie. Puszka wydaje syk, oczy tych którzy nie śpią na chwilę zwracają się ku mnie. Stal poddaje się powoli naciskowi ostrza. Przyglądam się chwilę kawałkowi mięsa nadzianemu na czub noża. Głód mija. Ten związany z jedzeniem. Ten inny, nikotynowy wciąż we mnie jest. Zagryzam mu gardło, ale ten skurwiel wcale nie umiera. O, nie. Nie palę jednak. Mógłbym. Mógłbym nawet zabić, gdyby ktoś chciałby mi w tym przeszkodzić. Ale szkoda mi naszych dziewczyn.Jednak nie wyjmuję czyhającej w torbie zapalniczki. Ani zapałek. Szkoda mi Pań. Mają już wystarczająco miło znosząc duchotę, smród potu pomieszanego z wonią nadpsutej herbaty. Znosząc upokorzenie, gdy towarzystwo musi wąchać woń ich własnych szczyn czy gówna, pływających w cynowym wiadrze obok. Nie, nie dodam do tego obłoków unoszącej się wokół nich trucizny. Jestem na to za dobrze wychowany.

Wytrzymam. Nie zapalę. Ale śmierdzący, smolisty demon cały czas siedzi na moimi plecami i drzemie, skrobiąc mnie tylko przez sen swoimi pazurami. Biada tym, którzy go obudzą. Biada mnie samemu.

Przymykam oczy, obrazy płyną jak sny. Willa użyczona przez Deniza była już tylko takim snem. Jednym z tych lepszych, pośród wszystkich które nawiedzały mnie w tej ostatniej części wypruwającej z człowieka flaki podróży. Piaskowe burze...Czasem sam nie wiedziałem, czy szaleją na zewnątrz, czy już w mojej głowie. Maskarada z Rockefellerem była potrzebna tylko w stolicy, teraz już nie musiałem udawać tryskającego energią krezusa. Wegetowałem. Wegetuję. Dłoń błądzi w pobliżu torby z papierochami, w pobliżu zapalniczki, przyłapuję ją na gorącym uczynku. Wracaj, zdrajco. Jak będziesz niegrzeczna, zrobię z tobą porządek. Popatrz sobie na Waltera...Na kikut. Mam ostry nóż. Łapiesz aluzję, rąsiu? Nie będę smrodził w tym stalowym pudle naszym damom, choćbym miał tu zdechnąć. Wytrzymam. Musi mi wystarczyć tylko ten dotyk papierosa na moich ustach. Już niedaleko...Chyba...



* * *



- Deniz Alp – powiedział brodacz, chrapliwie uśmiechając się zbrązowiałymi ustami. - Yunus Tawfeek.
No tak. Oczywiście.
- Brum, brum – dodał jeszcze na koniec pokazując dłonią jakiś majaczący w piaskowej kurzawie budynek. - Brum, brum – powtórzył.

Wokół nich wiatr sypał piaskiem, ale burza - na ile mogli to w ogóle ocenić - traciła na sile. Było jednak szarawo. Yunus Tawfeek uśmiechał się do nich swoimi zniszczonymi zębami i patrzył wyczekująco. Garrett na chwilę oderwał się od swojego papierosa, którego wręcz pożerał, nie palił. Detektyw popatrzył kolejno na wszystkie obecne kobiety. Potem przeniósł wzrok na facetów.
- Myślę...- powiedział głośno - ...że damom należy się choć krótka chwila na oddech i kąpiel. Zgadza się?
Yunus Tawfeek słysząc, że jeden z białych coś mówi pokiwał głową. - Brum, brum - powtórzył brodacz, wskazując ponownie ręką budynek.
-Nie wiadomo co nas czeka w tym Asamabadzie, powinniśmy się chwilę odświeżyć, może już ostatni raz... - Walter odezwał się chyba pierwszy raz od wyjazdu z Teheranu.

Yunus spojrzał na Waltera, jak papuga raegując na dźwięk.
- Brum, brum? - zapytał wyraźnie akcentując słowa.
- Ostatni raz...?! - Garrett też wbił spojrzenie w Choppa - Walter, zaklinam cię, nie kracz. Jestem trochę nerwowy po naszej wycieczce, wiesz że nie mogłem palić tyle papierosów ile potrzebuję.
Następnie popatrzył na faceta, któremu zacięła się płyta.

- Popatrz na mnie, amigo. - Dwight pokazał mu gest dwóch palców ułożonych w “V”, najpierw na oczy delikwenta, a potem na swoje. - Brum, brum....- wykonał gest kręcenia kierownicą, obserwując reakcję tubylca, ten kiwał głową na znak, że rozumie - ...do...- pokazał palcem jakiś punkt w przestrzeni...- ...a teraz uważaj, skup się, mistrzu...

Garrett, dbając by tamten spoglądał uważnie wykonał kombinację dwóch kolejnych gestów. Najpierw udał, że trzyma jakieś naczynie z płynem za ucho i pije ten płyn, Woda. Potem wykonał akcję polegającą na uniesieniu nieistniejącego kubka i wylaniu na siebie jego zawartości. Dla pewności uskutecznił jeszcze parę dziwnych ruchów, mających przypominać kąpanie się, a dokładniej mycie pod pachami.

- Anderstend?! - zapytał dość ostro akcentując najbardziej łopatologicznie jak umiał.
- Ja, ja - powiedział tubylec, albo coś podobnego. - Brum, brum.
Machnął ręką pokazując im, że mają za nim iść i skierował się w stronę budynku, który tyle razy pokazywał.




* * *



Hotel oferował znacznie więcej, niż się spodziewałem po tym odludziu. Pogadałem sobie trochę z wielonożnym facetem, który już był w moim pokoju przede mną. Wyjaśniliśmy sobie parę spraw po męsku. Z dziką rozkoszą obmyłem się wreszcie wodą, nie zwracając nawet większej uwagi na jej temperaturę. Wyczyściłem starannie ubranie i broń. Na koniec chyba z pół godziny trzepałem chustę, którą nabyłem jeszcze przed podróżą wagonem. Owijana wokół twarzy, była w tych niegościnnych stronach tak niezbędna jak woda. Wysypałem z tej osłony chyba tonę piachu, ale przecież dzięki temu nie wypluwałem tej tony z ust. Naturalnie przez cały ten czas nie rozstawałem się z papierosem, nie wyłączając czasu spędzonego pod prysznicem.

Jeszcze tego samego dnia założyłem kapelusz, owinąłem twarz chustą i w towarzystwie Miss Gordon oraz Herberta ruszyliśmy do placówki Czerwonego Krzyża. Na własne oczy chciałem sobie obejrzeć ludzi, którzy doświadczyli tu obecności Natalie Dupoint. Z dotychczasowych, mętnych relacji wynikało, że ta dziunia pozostawiała za sobą zawsze szlak parującego gówna...

A ja, niestety, taki mam fach że czasem muszę się w gównie ubabrać.

Tom Atos 09-12-2011 12:27

Wielu ludzi potrafiło wskazać placówkę Czerwonego Krzyża w Kashan, a każda ryksza w mieście lub dorożka mogła zawieźć tam interesanta. Sam budynek nie wyróżnia się za bardzo, poza tym, że stały przed nim dwie ciężarówki ze znakiem organizacji.
Dzień był wietrzny i zachmurzony. Nadal wiało, ale niezbyt silnie. Czasami tylko jakiś gwałtowniejszy powiew powietrza poruszył kłąb pyłu i zasypał usta, twarz lub oczy.
Samo dostanie się do Manuela Vincenta Skorrozy nie było trudne. Europejczyk czy amerykanin jest zawsze lepiej traktowany. Manuel przyjął Hiddinka i towarzyszące mu osoby u siebie w gabinecie - skromnym biurze.

Z wyglądu spokojny i elegancki. Sprawiał jednak wrażenie zmęczonego.
- Czym mogę służyć, mister … - głos miał pasujący do jego aparycji. Głęboki i zmęczony.
Garrett trzymał się z tyłu, za Hiddinkiem. Stanął prawie pod samą ścianą, pochylił głowę, krzesząc ogień do trzymanego w zębach papierosa. Wyglądało na to, że z początku chyba nie ma wcale zamiaru brać udziału w rozmowie. Gdyby ktoś przypatrywał się tej scenie z boku, Dwight sprawiałby zapewne wrażenie bardziej ochrony Herberta niż jego kolegi.
- Vivarro. Morgan Vivarro. Pozwolę sobie zauważyć Panie Skorroza, że nasz wspólny znajomy Deniz Alp, polecił mi zgłosić się do Pana w pewnej delikatnej sprawie. Otóż … - Hiddink spojrzał stropiony na rozmówcę - Ja i moi towarzysze musimy pilnie dostać się do Asamabadu. Ponoć posiada Pan ludzi i sprzęt na wyprawę w ten rejon. Po za tym szukamy pewnej osoby. Kwestia jest jeszcze bardziej delikatna. To niejaka Natalie Dupoint. Mamy podstawy przypuszczać, iż zawitała jakiś czas temu do Kashan. - zauważył ostrożnie Hiddink.
Zwykle bezpośredni i wręcz prostacki Herbert mówił wyjątkowo zawile. Widać wczuwał się w rolę profesora.
- Hmmm - doktor potarł w zamyśleniu czoło. - Asamabad. Tak. Straszne odludzie. Niby blisko, a jednak daleko. Bezdroża i same skały. Mamy tam małą placówkę medyczną. A Natalie Dupoint. Hmmm. Nie przypominam sobie tego nazwiska. Z tym, że powiem szczerze, mam słabą pamięć do nazwisk. Powinien pan w sprawie pani Durpoint zgłosić się do Lidii. Tak, Szefowa wolontariuszek i pielęgniarek nie zapomina niczego. Panie Vivaldi, czy my się skądciś nie znamy przez przypadek?
- Niestety nie przypominam sobie. -
Herbert bezradnie rozłożył ręce.
- Może...- Dwight wysunął się jednak zza szerokich pleców Herberta niby wyskakujący z pudełka diabełek - ...skoro nie pamięta pan nazwisk...Lepiej idzie panu z twarzami? Proszę. Take a look.
Przed facetem pojawił się wycinek z gazety, odnaleziony setki kilometrów stąd przez Lyncha. Garrett spokojnie przypatrywał się doktorowi z obłoka dymu.
- Zdjęcie jest bardzo niewyraźne - Manuel przyglądał mu się z uwagą korzystając nawet ze szkła powiększającego. - Ale to nasze dziewczyny. Stąd. Ze trzy tygodnie temu, nie, już miesiąc temu wyjechały do odległych wsi wspomóc personel małych placówek medycznych.
Wyraz troski pogłębił jego wysokie czoło.
- Poznaję Emilly i Rosy, oraz Anastazję i Evę. To na pewno nasze dziewczęta. Dobre i miłe. Tylko takie zjednają sobie tutejsze kobiety. Bo do mężczyzn na terenach poza miastami dociera jedynie sprawność i siła. Kobiety traktują gorzej, niż swoje wierzchowce. Doprawdy ...
Zamilkł, tym ostatnim, gniewnym przemyśleniem, najwyraźniej kończąc wypowiedź.
- A ta...- Garrett pokazał na zdjęciu osobę która miała być Natalie Dupoint - ...to która spośród przez pana wymienionych?
- Nie bardzo kojarzę jej twarz. Musi być nowa. Chyba.
- Czy udały się w rejon Asamabadu? -
spytał Hiddink.
- Też. Placówki medyczne mamy od Kashan po Maranjab, a nawet po Chah Badam. Asmadabad jest jedną z bliższych.
Sięgnął po jeden z papierów leżących na biurku. Rozwinął go.
- Proszę zerknąć. To wojskowa mapa okolicznych terenów.


- Kashan, gdzie jesteśmy, leży w jej lewej, środkowej części. Asmadabad, północny, lewy róg. Te szare tereny po prawej stronie to Wielka Pustynia Słona.
- Czy jest szansa, by odsprzedałby pan nam egzemplarz tej mapy? -
spytał rzeczowo Garrett.
- Nie ma najmniejszego problemu. Proszę ją sobie zabrać. Ale, jeśli wybierają się panowie w tereny dzikie, to radzę nie ufać tylko mapie. Musicie mieć ze sobą kogoś, kto zna specyfikę pustyni. Jest bardzo zdradliwym miejscem. I niebezpiecznym.
- Dziękuję, doktorze. -
Dwight zawinął bez ceregieli mapę.
- Domyślam się Panie Manuelu, że prócz dziewcząt wyruszyła z nimi grupa mężczyzn, by je chronić. Czy te trzy miesiące temu pojawili się u Pana jacyś Europejczycy? Francuzi? Anglicy? - dopytywał Hiddink z pozornie obojętnym tonem.
- Tak. Wysyłamy również mężczyzn. Międzynarodowy skład. Głownie właśnie Francuzi i Anglicy. Zarówno personel medyczny, jak i pomocniczy. Jednak to placówki Czerwonego Krzyża. Nie zapewniamy zbrojnej ochrony. Naszą tarczą jest szacunek, jaki powoli zyskujemy wśród plemion koczowniczych z pustyni i jej pogranicza.
- Zatem wracając do sprawy. Czy organizujecie Państwo wyprawę w te rejony? Chcielibyśmy się jak najszybciej znaleźć w Asmadabadzie. Może choć użyczyłby Pan nam przewodnika? -
spytał Hiddink.
- Hmm. - zamyślił się. - Asmadabad, To niedaleko stąd. Dojedziecie w dwie godziny samochodem lub w trzy na wielbłądach czy koniach. To naprawdę niewielka wieś. Nie ma w niej nic interesującego a tamtejsi ludzie są dość nieufni względem niezajomych. Jeśli zasilicie sprawę Czerwonego Krzyża darowizną finansową mogę dać wam przewodnika i nawet załatwić jakiś transport. Ale jeśli szukacie tej dziewczyny - wskazał zdjęcie z prasy - to na pewno nie pojechała do Asmadabadu. Pracuje tam Hilda i dwójka innych dziewcząt. Na pewno nie ta nowa. Wiecie panowie, Lidia może pamiętać, do której placówki udała się ta dziewczyna. Co więcej, macie troszkę szczęścia. Jak tylko wiatry przestaną wiać wysyłamy transport z lekami i darami do naszych placówek na pustyni i w górach. Jeśli zapłacicie za przejazd i obiecacie pomóc, mogę panom załatwić miejsce wśród personelu. Jest tylko małe ale... musielibyście być gotowi do drogi w każdej chwili. Burza cichnie.
- Czy w Asmadabadzie jest urząd pocztowy? -
spytał Hiddink tknięty złym przeczuciem.
- Nie - uśmiechnął się doktor. - Skądże znowu. To zagubione miejsce. Składa się na nie kilkanaście domów, z tego co mi wiadomo. Transport z lekami zaczyna objazd od Asmadabadu - dodał. - Bo jest najbliżej.
Herbert spojrzał na Garretta nie kryjąc zdumienia.
- A więc to tak … - zamyślił się. Najwyraźniej podążali złym tropem. Asmadabad okazał się być ślepą uliczką.
- Tak. Będziemy gotowi, ale jeśli Pan pozwoli porozmawiamy jeszcze z panią Lidią.
- Oczywiście. Z tego co się orientuję, powinna być albo w skrzydle szpitalnym, albo w magazynie leków. Panna Victoria państwa zaprowadzi.
- Doktorze...-
Garrett podniósł się i popatrzył na niego poważnym, skupionym wzrokiem - Mamy prośbę. Proszę nie mówić o naszej rozmowie nikomu. Nawet swojej przełożonej. To bardzo ważne, bo mogłoby zaszkodzić jej zdrowiu. Proszę nie pytać dlaczego. Asmadabad,..Wystarczy mi powiedzieć, że nie jest pan jedynym, którego nie wiążą z tym miejscem najlepsze wspomnienia...Proszę mnie posłuchać.
Doktor spojrzał na Garretta dziwnie, ale w końcu skinął głową, co miało chyba oznaczać zgodę.
- Jest pan mądrym człowiekiem...- powiedział Dwight, nakładając kapelusz.

emilski 09-12-2011 18:55

-Wychodzić! Bez gadania!

-Już, już! Ty też!

Przed oczami Waltera wirował kalejdoskop obrzydliwych twarzy. Brodate, bezzębne, trędowate. Wszystkie chciały go pożreć.

Ale on był daleko. Wycofał się. Zapadł się w samym sobie. Zaprzyjaźnił ze swoim poczuciem winy, które katowało go za to, że pozwolił Tołoczce zbliżyć się do Emily.

Uwił sobie ciepłe gniazdko, z którego nic nie widział, nic nie czuł. Nic, poza Emily. Nie odstępował jej na krok, ale w bezpiecznej odległości. Stał się cichym strażnikiem, nie spuszczającym jej z oczu ani na chwilę. Obserwował ją i wyczuwał jej zapach. Pławił się tym, że jest i że nie musi się o nią martwić, bo ją widzi.

Na moment cel wyprawy przestał go interesować. Nie chciał już za wszelką cenę rozwalić przeklętych skurwieli. Chciał ją chronić, a całą resztę pierdół, typu jedzenie, czy sprawy higieny, wykonywał automatycznie, w ogóle o tym nie myśląc.

Noc w Kashan spędził na korytarzu pod drzwiami do jej pokoju. Tak, żeby mógł czuć jej zapach. Warował pod jej drzwiami, dysząc jak kundel i zwijając się w kłębek na myśl o tym, że na zewnątrz są gwiazdy. Było mu zimno, trząsł się, ale nie opuszczał posterunku. Leżał na boku, nie panując nad częścią odruchów. Z ust wyłonił się język, po brodzie ściekała struga śliny, która powiększała kałużę wokół jego głowy. Każdy głośniejszy dźwięk, który docierał do jego nastroszonych uszu, witał ostrym warknięciem.

Pilnował swojej pani.

W każdej chwili był gotów ugryźć.

zodiaq 11-12-2011 14:29

- G-gdzie? - cały był obolały, czuł, jak gdyby ktoś wyssał z niego życie.
- Jesteśmy w Hotelu, udało się, do rana dojdzie do siebie - zamglony widok Mahuny siedzącego przy drzwiach rozpłynął się równie szybko, jak się pojawił.
Obudził go huk wywarzanych drzwi, pierwsze co zobaczył to dwóch żołnierzy - jeden przyciśnięty do ściany gołą ręką Shardula, drugi przygwożdżony do ziemi z ostrzem miecza na karku, do pokoju wszedł ktoś jeszcze, nie widział go, Hindus puścił obydwu, kolejne godziny były niewyraźnym wycinkiem - wojskowi wyciągający ich i bagaże na zewnątrz, wszechobecne krzyki, smak piasku w ustach i jazda ciężarówką.
- Żyje? - zagadnął jeden z wąsatych żołnierzy. Na to pytanie Lynch kiwnął jedynie głową.

Wyglądał jak cień swojej osoby - blady, wydawał się chudszy, jego włosy wydawały się być bardziej matowe, oczy bardziej osadzone pomiędzy gałęziami zmarszczek, a skóra naciągnięta. Czuł się jak Hrabia Drakula po tygodniu abstynencji.
Nie wiedział, że ponowne użycie tatuażu aż tak go wyczerpie...będzie aż tak...nieludzkie. Musiał ochłonąć...willa, będąca metą ich szaleńczej jazdy po mieście idealnie się do tego nadawała.
- Samum...łańcuchy wiążące diabła...- leżał na łóżku dogorywając - kurw...
Znów spał, tym razem sen okazał się jedynie utrapieniem...widział Douglasa wydłubującego z ciała kolejne sztylety, przegryzającego zębami srebrną klatkę, w której go zamknięto...ostatnim razem gdy to widział, jego "brat" był na wpół-żyw...moc tatuażu pobudziła go, dała mu nowe siły
- Zajebie cię skurwysynu! - ryczał uderzając głową o rozpadające się pręty - już niedługo!
Ostatnie słowa dźwięczały mu w głowie jak gong,,,już niedługo.

Z łóżka zwlekł się późnym rankiem, poranna kąpiel dodała mu otuchy...ostatecznie wizja siebie samego z dnia wcześniejszego musiała być wywołana paniką - Leo wyglądał jak zwykle z różnicą kilku drobnych szczegółów i pukla szarawych włosów, których zdążył się pozbyć, przed wyjściem z pokoju.
Śniadanie zjadł sam w saloniku:
- Ahmed, j-jak dobrze pamiętam - zagadnął służącego.
- Nie, nie - pokręcił głową z rozweseloną miną - Alik.
- Przepraszam - skłonił lekko głowę, co kompletnie ogłupiło nieprzyzwyczajonego do przeprosin służącego - Alik, mam do ciebie prośbę...mógłbyś coś dla mnie zdobyć?
Mężczyzna zgiął się wpół słuchając wytycznych.
Pozostałą część dnia spędził na błąkaniu się po willi, oglądaniu reliktów, robieniu zdjęć, opisywaniu ostatnich wydarzeń w dzienniku...sprawiał wrażenie znudzonego i myślącego o niczym, jednak wystarczyło kątem oka dojrzeć Emily, a jego serce stawało, wszystko powracało, wszystko to co wtedy widział...widział za dużo i tego był pewny.

Cytat:

"Dzieciństwo...pierwsze miłostki, wyprawy, rozmowy z rodziną, przyjaciółmi, sekrety, a nawet mój obraz przy płonącym truchle ghula...władza jaką nad nią posiadałem w tym momencie...mogłem zrobić z nią wszystko na co miałem ochotę, mogłem zmienić ją w bombę zegarową, uśmiercić jednym słowem, stworzyć z niej kogoś zupełnie innego, wymazać wszystkie wspomnienia dotyczące Misterium...siostry...ojca i całej reszty tego bagna...mogłem ją uchronić przed kolejnymi wydarzeniami, ale tego nie zrobiłem...dlaczego? Sam nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie...tak jak nie potrafię odpowiedzieć na to, dlaczego w ogóle brałem taką opcję pod uwagę..."
LDL Persja 1921
- Więc...potrzebuje pan swego rodzaju...informatora? - Deniz zamoczył usta winem.
- T-tak, muszę znaleźć dwóch mężczyzn...najprawdopodobniej koczowników...jed...- Turek przerwał mu podnosząc dłoń
- Niestety panie Lynch, moje wpływy, mimo iż rozchodzą się po niemal całej Persji, nie obejmują koczowników...to zbyt niebezpieczni i...nieprzewidywalni ludzie do prowadzenia z nimi racjonalnych i legalnych interesów - Deniz ważył każde słowo, wyraźnie powstrzymując ciskające się na usta wyzwiska. Nic w tym dziwnego - koczownicy nieźle dawali w kość nie tylko europejczykom, ale także tutejszym handlarzom.
- A c-czy pańskie wpływy są w stanie wskazać k-kogoś z Keshan, kto może cokolwiek wiedzieć o tych ludziach.
- Wątpię...wszystkie kontakty przekazałem już panu Hiddinkowi....chyba że - dodał po chwili.
- Tak?
- Słyszałem kiedyś o jednym takim...wie pan, przyjaciel mojego przyjaciela. Zajmuje się mocno szemranymi interesami, broń, specjalistyczny sprzęt i informacje...może pan spróbować u niego, chociaż musi pan pamiętać, że powoływanie się na Deniza Alpa nic tam nie pomoże.
- R-rozumiem...jak się nazywa?
- Jednooki Ahmar, panie Lynch - powiedział drapiąc się z zamyśloną miną po zarośniętych policzkach.
Leo położył się wcześniej...nie miał ochoty z nikim rozmawiać...miał odpoczywać, taki był jego cel na kolejne kilka godzin.

- Pan Lynch? - było jeszcze ciemno, kiedy w jego pokoju pojawił się Alik. Przeciągając się podniósł tyłek z łóżka, w końcu spał znośnie, na tyle dobrze, aby kolejne godziny móc przejechać w wagonie towarowym wyładowanym mydłem - za godzina wyjazd - dokończył kalecząc angielszczyznę.
- Udało Ci się załatwić t-to dla mnie? - mówił zapinając koszulę.
- O tak! Najlepszy jaki dostać pan w Teheranie może - położył podłużny pakunek na szafce nocnej.
- Dzięki - uśmiechnął się, po czym wcisnął służącemu mały napiwek.

*

- Z-zdecydowanie przypomina m-mi się Ameryka - stęknął sadowiąc się między skrzyniami. Całą drogę milczał przyglądając się reszcie, reszta robiła to samo. Podróż pociągiem była swego rodzaju czyśćcem - musieli znieść świadomość iż są zdani na swoje towarzystwo przez kolejne kilka godzin. Pociągnął łyk z piersiówki, do której poprzedniego dnia dolał wina...zmieszane z samogonem smakowało o wiele lepiej...przynajmniej miało wyczuwalne procenty.


Hotel był ruiną...pokój za to ruiną zamieszkaną nie tylko przez Lyncha...do końca dnia siedział tam przechadzając się po pomieszczeniach i nakreślając gdzieniegdzie znaki ochronne, uważając przy tym, żeby nie dostać się w szczękoczułki solfug zasiedlających tę ruderę...

Cytat:

"Jutro bazar...Jednooki Ahmar...samo imię wywołuje we mnie niemiłe odczucia co do jutrzejszego dnia, przynajmniej teraz mam nowego "pomocnika", Alik spisał się na medal..."
LDL Persja 1921


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:41.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172