lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [18 + Zew Cthulhu] - MISTERIUM (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/8961-18-zew-cthulhu-misterium.html)

arm1tage 24-02-2012 11:57

Zaskoczył mnie, kurwi synek. Wypadł z którejś z odnóg i znalazł się na moich plecach. Nie było czasu na myślenie, ciało zareagowało odruchowo, tresowane w niezliczonych ulicznych bójkach. W ostatniej chwili zrobiłem gwałtowne zejście w dół, a nóż który miał wbić się w moje oko, rozparcelował tylko moją gębę na dwie działki niczym chciwy żydowski handlarz nieruchomościami wolne miejsce w centrum. Syknąłem wściekle, ale ból tylko rozjaśnił mój napędzony adrenaliną osąd sytuacji. Wyślizgując się z uścisku napastnika w dół, wykonałem jednocześnie szybki skręt tułowia, wykorzystując ciężar ciała zwalonego na mnie wroga. Udało się, przeleciał dalej i padł na glebę, ale z zadziwiającą prędkością był już zaraz na nogach.

Obraz rozbłysł, jakby ktoś zapalił dodatkową pochodnię w przejściu. Psychopata o różnokolorowych patrzałkach uśmiechał się drapieżnie. W obu dłoniach trzymał niewielkie, ale piekielnie ostre noże. Tołłoczko ruszył do ataku, a ostrza w jego dłoniach rozmyły się w dwie świetliste smugi. Ten uśmiech...Był uśmiechem kogoś z kim nie da się negocjować. Zresztą i ja nie miałem takiego zamiaru.

Ja jednak już czekałem. Udało mi się zrzucić go z siebie, nie wypuściwszy z rąk sztucera - i należało to wykorzystać. Wykorzystać ten czas i ten mały dystans. Pędził prosto na mojego remingtona, który był dłuuuugim kawałem żelastwa licząc razem z lufą. Liczyłem na to, że nawet jeśli mnie dopadnie - odepchnę go lufą od siebie jak kijem. Do tego czasu, liczyłem że zdążę wpakować w niego dwie, może trzy kule - bo każdy postrzał powinien wyhamować pęd.

Ale wtedy jeszcze myślałem, że walczę jednak z człowiekiem.

Pierwszy strzał, prawie bez celowania. Tam, gdzie najłatwiej - w tułów. Huk w wąskim korytarzu. Dużokalibrowy pocisk, z długiej broni, robi potężną wyrwę w piersi Tołłoczki. Człowieka odrzuciłoby do tyłu. Człowiek padłby, plując w swych ostatnich chwilach krwią. Człowiek. Tołłoczko prze dalej, zapluty juchą, niepomny na dziurę w ciele nabrzmiałą pięknym szkarłatem, straszny. Świat kurczy się do rozmiarów korytarza, do tych błyszczących czystym szaleństwem oczu. Do refleksów światła na jego nożach. Naciskam spust jeszcze raz. Ale to nie jest człowiek.

Walczyłem z wieloma przeciwnikami, wielu z nich było szaleńcami. Ale nigdy nie spotkałem kogoś tak szybkiego, jak ten różnooki maniak. Z przerażającą prędkością jest już przy mnie, uderza w lufę jeszcze zanim mój palec zaciska się na spuście. Nie ma szans na utrzymanie broni, niesamowita siła uderzenia wyrywa mi sztucer z dłoni. Ciężki remington leci na ścianę jak chłopięca zabawka z drewna, a wystrzał dziurawi tylko ścianę.

Gdy sztucer pochłania mrok, moja ręka chwyta już rękojeść rewolweru za pasem. Ale potwór, bo chyba tak tylko można go nazwać, nie próżnuje. Nie wytracając prędkości, po odbiciu remingtona nurkuje nisko przy mnie. Jak wiatr, przemyka obok sycząc jak zwierzę, ale też uderza. Ostrze rozchlastuje mi nogę, bardziej boleśnie niż poważnie, w ferworze walki ledwie to rejestruję. Nie zdążył lepiej, albo się ze mną bawi. Poczekaj, fajfusie, zabawimy się.

Teraz jednak jest cholernie gorąco. Po tym ruchu gość jest za plecami, z tymi pierdolonymi ostrymi nożyczkami. Nie trzeba być detektywem, by przewidzieć następny ruch. Gorąco uderza mi na twarz. Nie czekam nawet pół chwili. Rzucam się przed siebie. Zejść z linii ataku, a jednocześnie obrócić się i oprzeć o jedną ze ścian! Pchnięcie ostrza przecina powietrze za moimi plecami, a ja jestem już pod murem naprzeciwko - wyciągając ku temu bydlakowi dłoń dzierżącą ciężki rewolwer legionisty.

Ale siła i precyzja tego...demona w ludzkiej skórze jest zatrważająca...Kurwa mać, ależ jest szybki...Nie mam szansy strzelić, rzuca się na mnie niemal rozmywając się w ruchu. Jest jak Mahuna, jest aniołem śmierci - tyle że zamiast chłodnego umysłu ma między uszami pierwotny, nieskalany racjonalnym myśleniem chaos. Plujące krwią, rozszalałe monstrum wpada na mnie, chwyta za rękę z rewolwerem wykręcając ją boleśnie w bok. Jego wybałuszone, wielobarwne oczy pęcznieją, gdy zwieramy się w próbie sił. Ale ja jestem tylko człowiekiem. Powoli, ale nieubłagalnie miażdży moją dłoń, odsuwając lufę coraz dalej od swojego ciała. Tryumfalne skrzywienie ust jeszcze bardziej szpeci jego straszną twarz.

Wtedy uderzam, i trafiam!. Drugą ręką, starym brudnym trickiem. Usztywnione dwa palce mojej lewej dłoni jak widły wbijają się prosto w jego oczy, w których gotuje się szaleństwo. Wbijam palce aż po kostki i pcham ile mogę. Wyje dziko, a ja wyszarpuję dłoń. Potwór zatacza się o krok, ale wiem że ten skurwiel zaraz znów będzie gotów rzucić mi się do gardła. Nawet nie wypuścił noży. Mam jedną szansę. Ten wrzask będzie mi się śnił po nocach, zaczyna modulować, z ekspresji czystego bólu zaczyna już zmieniać się w opętańczy, masochistyczny śmiech.

Ale ja dopadam go już, idąc za ciosem. Zadarłeś z niewłaściwym detektywem, śmieciu. Jego otwarta w strasznym ryku gęba zaczyna się zamykać, a ciało zbierać do kolejnego ataku, ale tym razem to ja jestem szybszy. Żryj, poczwaro. Bez pierdolenia się, wpycham lufę rewolweru prosto w ociekającą śliną i kefą gardziel. Z siłą, po drodze metal rozbija domykające się już zęby. Pękają, przebijam się, wbijając się prawie aż po bębenek.

- Z pozdrowieniami od Garretta...- rzucam od siebie, gdy mój palec naciska spust broni.

Huk.





Huk. Przytłumiony, jak wybuch pod wodą. Łeb potwora jak dojrzały arbuz eksploduje, ale krew bluzgająca na ścianę jest prawdziwa. Tak jak jego mózg, którego kawałki lecą w mrok korytarza jak fragmenty dmuchawca. Smród gówna i juchy, osuwającego się na podłogę bezgłowego ciała też są prawdziwe. Prawdziwy jest mój wilczy uśmiech, na zalanej krwią z rozciętej nożem szramy facjacie.

Opuszczam ubabrany we wnętrznościach rewolwer w dół. Daję krok do tyłu, a potem znów w przód, zataczając się lekko. Krwawię i dyszę, dopiero teraz zaczynam czuć osłabienie, przed oczyma biegają niewyraźne mroczki. Uśmiech znika z mojej twarzy. Nachylam się nad truchłem, wolną dłonią przyciskam jedno skrzydło mojego nosa. Smark z prawej dziurki wylatuje z impetem i szybując po pięknym łuku opada na bezgłowe ścierwo.

- Jebany leszcz...- wyrzucam z siebie z prawdziwą pogardą, zataczając się lekko do tyłu.

hija 24-02-2012 17:52

Ta suchość w ustach, gdy świadomość zbliżającego się końca pikuje w dół, ku sercu jak jastrząb, który raz upatrzywszy ofiarę, nie zmieni już toru lotu.
Serce wali jak opętane a dłonie potnieją.
Mokra od krwi koszula przykleja się nieprzyjemnie do ciała. Niepokojące ciepło dawno zaschniętej farby. To ja? Czy ktoś inny?
Nie. Ja. Moja decyzja. Od początku do końca, ze wszystkimi jej konsekwencjami.
Teraz nie ma już żadnego “co by było gdyby”. Przypuszczenia zostały na powierzchni, skłębione wokół ukrytej pod piachem liny.
Umrę tutaj.
Wizja odnalezienia Teresy żywej i powrotu z nią do Nowego Yorku, z każdym krokiem coraz odleglejsza.
Prywatna wendeta zmieniła się gdzieś po drodze w karkołomną próbę ratowania świata przed...
… no właśnie? Przed czym?
Ważne są tylko stopy, cichość kroku. Koordynacja członków. Chłodny osąd.
Zbyt późno na wahanie. Mogę tylko podążać raz obraną drogą.
Jak jastrząb, który upatrzywszy ofiarę nie zmieni już toru lotu.


Szybko i zwinnie wskoczyła w boczną, ciemną odnogę. Serce biło jej jak szalony ptak w klatce rosyjskiego kuglarza. Nasłuchiwała kroków zbliżających się mięśniaków, lecz odgłosy rytuału i przytłumione echa walki toczonej na zewnątrz nie pozwalał zorientować się w sytuacji.
Kucnęła, by być jak najmniej widoczną z głównego korytarza. Czekała, czując ciężar broni w spotniałej dłoni. Bała się. Bała się jak diabli. Co prawda nie widziała u napastników broni palnej, ale ich muskulatura budziła słuszne obawy, że jeśli ją znajdą, na zabiciu może się nie skończyć.
Czekała. Nic innego nie mogła zrobić w tej chwili.
Gdzieś niedaleko usłyszała huk wystrzału. Potem kolejny. A potem jeszcze jeden - dziwnie stłumiony. Patrol biegł w tamtą stronę. Przebiegł obok jej kryjówki.

Wychynęła zza załomu. To było tak blisko... Jeśli Garrett wyżył, zabiją go, to pewne. Jeśli nie, zdradzi swoją kryjówkę. Zważyła broń w dłoni.
Tamci pędzili nie oglądajac się za siebie. Zaalarmowani strzałami. Jeszcze dwa, trzy kroki i dobiegną tam, gdzie zniknął Garrett.


Nie miała szans, by wyminąć ich bezszelestnie, więc równie dobrze mogła uratować Garrettowi dupsko.
Nie podnosząc się z kucków, złożyła się do strzału. Winchester był ciężki jak diabli, ale jej to nie przeszkadzało. Może kilka miesięcy temu, gdy nie wiedziała jeszcze o istnieniu całego tego świata z ghulami włącznie, kiedy sączyła herbatę w salonie rezydencji rodziny Vivarro - może wtedy by jej to przeszkadzało. Tamtej Emily. Ale ta Vivarro, która ruszyła za Garrettem popełnić samobójstwo, przyjęła znajomy ciężar sztucera z półuśmiechem.
Wymierzyła dokładnie, świadoma, ze pierwszy strzał ma największe szanse trafienia, bo kolejne nie będą tak precyzyjne. Czymkolwiek byli tamci, miała nadzieję, że głowy są im potrzebne do funkcjonowania.
Strzeliła, modląc się do wszystkich łaskawych bogów, jakich tylko znała.
Gotowa zrepetować natychmiast, bez mrugnięcia okiem.

emilski 24-02-2012 19:01

Modlił się. Leżał pod skałami, osłaniając się przed gwiazdami i modlił się.

Co to oznaczało? Że oszalał. Przecież Boga nie ma. Nie ma! Przecież On nie istnieje!!!Nie!!!


A jednak... Nie istnieje, a jednak zawładnął Walterem, tutaj na irańskiej pustyni, wśród tych cholernych ciemności i ruin. Rzucił mu linę ratunkową, za którą księgowy natychmiast złapał, padając na ziemię i kierując ku Niemu modlitwy. Gorące modlitwy.

Jeden Bóg przyszedł ocalić go przed drugim. Czy to możliwe? Czy to może być, że nad głową oszołomionego i przerażonego Waltera trwała walka dwóch bogów o jego ludzką duszę? To by znaczyło, że oprócz obudzenia Przedwiecznego, które ma się dokonać za chwilę z rąk Rash Lamara i jego psychopatów, dzieje się jeszcze jeden odwieczny rytuał: walka o ludzką duszę.

Czy to możliwe? Czy taka jest prawda? Bóg... istnieje? Nie. Nie! Nie!!

Pan Hollins miał rację, dając głównemu księgowemu swojego domu towarowego trzy miesiące urlopu. Chopp rzeczywiście potrzebował odpoczynku. Kontakty z Victorem Proodem, który przywracał mu na te krótkie momenty jego zamordowaną żonę, wykańczały jego nerwy. Ale sposób, w jaki spędza czas na tym wydłużającym się urlopie, nie przynosi mu spodziewanej ulgi. Jest coraz gorzej.

Coraz gorzej.

Bóg.

Kto by, kurwa, pomyślał.

No i zaczęło się. Od trąb. Potężne wycie spoliczkowało Waltera z siłą lodowatego prysznica. Przed oczami stanęła mu farma Zaprzenskiego, którą obserwowali ze Stypperem. Tamte uderzenia w bębny były równie potężne i wywoływały te same dreszcze na plecach. A później był pościg i ten krwawiący facet u nich w wannie. A teraz jest Rash Lamar, Arabowie i Amerykanie z dynamitem w plecakach, a przed nimi ostatnie zadanie. Oczy Nyarlathothepa rozwiały się, jak by ktoś je strząsnął z firmamentu. Walter wstał i zaczął się rozglądać, uważnie oceniając sytuację.

Walka rozgorzała na dobre. Ciemność rozbłyskiwała wystrzałami ze strzelb i pistoletów. Co jakiś czas niebo rozświetlała na czerwono raca świetlna. Z każdej strony napływali arabscy jeźdźcy, których szable głośno szczękały w zwarciu z ostrzami niewolników Baphometa. Ale najgorsze były wszechobecne gule, które pojawiały się znikąd. Wychodziły jak spod ziemi i tak właśnie śmierdziały. Jakby do walki włączyły się oddziały poległych żołnierzy, których zapach krwi przygnał znowu na pole walki. Śmierdzący ryk tych obrzydliwych istot ociekał po plecach przerażonych białasów, bo na Arabach chyba nie robił takiego wrażenia.

Walter stracił z oczu wszystkich swoich towarzyszy. Zdawał sobie sprawę, że oni poszli walczyć, a on tutaj miotał się ze swoimi lękami. Niemniej jednak, postanowił nie robić głupstw. Wojna to wojna. Ma konkretny cel. Jest świątynia, a w plecaku ma dynamit. To plus to daje wielkie bum i tego właśnie od niego oczekiwano. Nie będzie rzucał się w wir walki. Odczeka jeszcze chwilę, żeby mógł zaatakować niespodziewanie, gdy już obie siły będą na wykończeniu. Na razie zamierzał podejść tylko bliżej do zabudowań i jakże się ucieszył, gdy okazało się, ze nie jest sam. Arabowie, którzy towarzyszyli im w wędrówce na szczyt zbocza, właśnie zjeżdżali na dół. Chopp niemalże już o nich zapomniał, a teraz walka wciągnęła go w swój śmiertelny wir.

Gdy przywarli do najbliższych zabudowań, zobaczył Lucę. Chłopak był w opałach. Walter z pozycji leżącej strzelił do zbliżającego się do niego gula. Widział, jak ten pada martwy, ale w tym samym momencie na biednego Włocha natarł następny, powalając go na ziemię. Udało mu się zobaczyć jeszcze kątem oka, skaczącego Tariqa w jego stronę, a sam musiał działać błyskawicznie w swojej sprawie. Jedna z bestii gnała już w stronę księgowego, wyciągając w jego kierunku przebrzydłe szpony. Walter szybkim ruchem wyrzucił strzelbę na ziemię. Nawet nie próbował jej przeładować swoją jedną dłonią. Zamiast tego wyciągnął zza pasa jeden z zabranych z obozu rewolwerów.

Trzy strzały.

Ucho. Żuchwa. I dopiero między oczy.

Śmierdzące ścierwo gula leżało u jego stóp, ale Walter ewidentnie był niezadowolony, że załatwił go dopiero trzecim strzałem. I to z takiego bliska. Dopiero trzeci strzał trafił tam, gdzie celował. Zdążył jeszcze pomyśleć, jak ważne jest utrzymanie koncentracji nawet w takich warunkach, kiedy niedaleko dostrzegł Hiddinka. Z tej odległości wyglądało, że coś z nim jest nie tak. U jego stóp również leżał martwy gul, ale sam Hiddink chwiał się, trzymał za bok, aż upadł.

***

Pięć, albo cztery. Tyle kul potrzebował Hiddink by załatwić bestię. Rewolwer był pusty, a w sztucerze zostało dziesięć naboi. Jednak to nie miało znaczenia. Kręciło mu się w głowie i czuł, jak słabnie. Upadł na kolana i na czworaka podczołgał się do leżącego w słonym pyle remingtona. Sól w powietrzu dotarła do zranionego boku wzmagając piekielny ból. Sapiąc jak stary parowóz Hiddink zmobilizował się, by wyciągnąć z torby zestaw opatrunkowy. Rozerwał zębami papierową saszetkę z proszkiem dezynfekującym i posypał ranę. Pieczenie stało się tak silne, że z jego ust wyrwał się krzyk bólu. Teraz trzeba było ranę zawiązać bandażem, po przyłożeniu opatrunku. Miał ochotę zemdleć, kto wie może to by mu ocaliło życie, gdyby wróg nie miał zwyczaju pożerać trupów. Przemknęła mu przez głowę, w przypływie czarnego humoru, taka myśl.
Potem trzeba doładować broń, a potem … cóż. Nie wyglądało na to, by Dwight i Emily weszli do świątyni. Trzeba było to zrobić za nich. Gdyby tylko tak cholernie nie kręciło mu się w głowie.

***

Towarzysz broni. Towarzysz z okopu. Ranny żołnierz. To wystarczyło, żeby Walter po chwili znalazł się przy nim i pomógł mu założyć opatrunek na poharatany bok. Wyglądało to brzydko, ale grubas trzymał się na nogach.

W momencie, kiedy Hiddink kończył prowizoryczny opatrunek zaczął walić ciężki karabin maszynowy. Krzyki ludzi i ryki ghouli przybrały teraz inny charakter. Pełen bólu, zdziwienia i agonii.

-Dasz radę, Hiddink?! - Walt przekrzykiwał hałas karabinu. -Musimy dostać się do głównego budynku i podłożyć ładunki! Dasz radę?

-Dam - wykrztusił patrząc na kompana w jakiś szczególny sposób. Pytanie bowiem zadawał mu jednoręki kaleka nękany przez jakieś irracjonalne lęki.

Mieli wspólny cel: świątynia, więc zaczęli przedzierać się w tamtym kierunku, zataczając możliwie najszersze kręgi, unikając ognisk walki. Obaj pochyleni, kryjący się za osłoną walących się budowli. Wokół dalej trwało szaleństwo. Wrzaski oraz ryki guli wcale nie cichły. Mury mijanych budynków zapełniały się nowymi dziurami po kulach. Wszędzie unosił się dziwny kurz, drażniący ich gardła, ale brnęli przed siebie, niczym kiedyś, w okopie, pośród wybuchów i jęków zabijanych żołnierzy. Najgorszy dźwięk dochodził mniej więcej z okolicy, do której chcieli się dostać. Górujący nad pozostałymi potężny huk, plującego pociskami karabinu maszynowego, które potrafiły nie tylko zadać śmierć, ale i zmasakrować ciało. „Ktoś powinien się nim zająć”, pomyślał Walter, niespokojnie rozglądając się na wszystkie strony w poszukiwaniu najlepszej drogi do świątyni. Teraz biegł za Hiddinkiem, który dawał radę, pomimo rany. Był starszy stopniem od Waltera i na razie nieźle sobie radził w wyborze trasy.

Szczęście odwróciło się do nich prawie przy samym celu. Widzieli już wejście do świątyni - oświetlone pochodniami - kiedy zza rogu zburzonego budynku wyskoczył okrwawiony ghul. Z jego pyska zwisał kawał skóry, którą potwór przeżuwał jeszcze rytmicznie, ale na widok dwóch ludzi oczy bestii zalśniły w ciemnościach i spięła się do skoku. Oddzielały ich od niej zaledwie metry. Było wręcz pewne że z tej odległości trafią potwora, ale równie pewne, że jeśli nie zrobią tego precyzyjnie ten dopadnie ich ze swoimi szponami, wydrze nimi z nich życie.

Szybkie dwa strzały Waltera nie powstrzymały potwora, ale reszty dokonał remington Hiddinka. Jedna kula wyrwała sporą dziurę w policzku, druga w gardle, a pocisk z karabinu Herberta dokończył sprawę i potwór padł na ziemię, szarpiąc piasek rozcapierzonymi szponami. Przez chwilę zdawało się, że gul jeszcze żyje, ale to były tylko pośmiertne drgawki. Po chwili jego kopyta znieruchomiały zupełnie.

Wzrok Waltera napotkał spojrzenie Herberta. Pogratulowali sobie bez słów i zaczęli dalszą wędrówkę. Czuli, że są coraz bliżej celu. Ich serca biły coraz szybciej, wybrzuszane tętnice niosły w sobie ekscytację. Walter czuł się już na tyle w domu, że odwrócił na chwilę uwagę od otoczenia i wpatrywał się już tylko w gruby tyłek Hiddinka. Oczy kleiły mu się od błota, które powstało z połączenia pyłu i potu. Ścierał je wierzchem dłoni, ale to nic nie dawało – wszystko lądowało pod powiekami. Zresztą i tak było ciemno. Jedyne światła dochodziły z luf strzelających karabinów, ale nie nadawały się za bardzo do wskazywania drogi. Raczej służyły do informowania, których miejsc unikać. Nagle, od strony zaparkowanych samochodów padł strzał o mało nie trafiając Waltera. Ten instynktownie złapał się za polik. Mało brakowało, a mógł tam mieć już tylko żywe mięso. W chwilę później na cel wzięło ich kilku wrogów broniących się w szańcu zza ruin. Ładowali w nich ostro, ale w tych warunkach nie byli łatwym celem. Nie było sensu się zatrzymywać. Nie teraz. Świątynia już blisko, a dynamit już niemalże palił się w plecakach.

-Nie zatrzymuj się, Herb - wołał Chopp. -Biegnijmy dalej!

Armiel 24-02-2012 20:12

HERBERT HIDDINK i WALTER CHOPP


Popędzili przed siebie, nie zważając na zagrożenie ze strony strzelców ukrytych wśród ruin.
Ryzykowny, ale szybki manewr. Biegnąc, w zwodniczym świetle pochodni płonących przy wejściu do świątyni, przy całym zamieszaniu nie byli wcale tak łatwym celem do trafienia.
Z drugiej jednak strony odrobina pecha lub ponadprzeciętne umiejętności któregoś z Arabskich sługusów Rash Lamara i kawałek ołowiu mógł zakończyć ich bieg.

Strach dodaje skrzydeł. Tak mówią. Gówno prawda.

Strzelali do nich. Jakaś kula uderzyła w piasek tuż koło pędzącego ile sił w nogach Choppa. Hiddinkowi zdawało się, że usłyszał świst innej kuli tuż za sobą. Ale żadna, jakimś cholernym cudem, ich nie trafiła.

Udało się im dobiec pod wejście do zigguratu, gdzie kawałki pokruszonych bloków skalnych dały im osłonę przed ogniem. Hiddink musiał złapać oddech, Chopp zresztą też.

Żyli! A to było więcej, niż się spodziewali.

Huk potężnej eksplozji gdzieś naprawdę blisko, na terenie przed świątynią, zmusił ich do działania.


LUCA MANOLDI


Krzyki trafianych pociskami ludzi, kwiki koni i ryki ghuli przebijały się do uszu Luci pełznącego po piasku.

To był jakiś koszmar. Koszmar krwi i śmierci! Karabin pruł tuż nad głową Manoldiego. Wystarczyłoby, aby Luca uniósł ją za wysoko, lub strzelec obniżył odrobinę lufę, a chłopak skończyłby z odstrzeloną czaszką, pośród innych pokrwawionych, nieruchomych ciał.

Dlatego trzymał głowę nisko i pełzł, prawie na brzuchu, okrwawionymi ustami szorując po zasolonym piasku, aż dotarł do jakiegoś kamienia, czy też muru wystającego kilkadziesiąt centymetrów nad powierzchnię pisaku. Dopiero wtedy odważył się wyjrzeć nad osłonę.

Ciężarówka była jedynie dziesięć, dwanaście metrów od niego i nadal prowadzono z niej morderczy ostrzał. Tym razem jednak celem padali jedynie ci, którym nie udało się ukryć pośród ruin. Strzelec jakby na to nie zważał. Walił, ile fabryka dała, siekając kulami już leżące ciała, szatkując ruiny.

Luca zastanawiał się, jak może dostać się do ciężarówki, bez zwracania na siebie uwagi obsługi karabinu, bo nadal nie miał pojęcia, czy strzelają sojusznicy czy wrogowie. Jednak kanonada zrobiła przynajmniej tyle, że walka zmieniła się w szereg potyczek pomiędzy ruinami. To dawało szansę na dostanie się do środka świątyni.

W ostatniej chwili Manoldi ujrzał jakiś przedmiot wpadający pod ciężarówkę. Odpalony lont dopalił się szybko, a potem powietrzem wstrząsnął kolejny potężny wybuch. Ciężarówka podskoczyła, poszarpana plandeka poleciała w górę wraz z ognistym podmuchem, podobnie jak kawałki mięsa obsługi i upragniony przez Manoldiego karabin.


DWIGHT GARRETT i EMILY VIVARRO

Pierwsze co zrobił Garrett było poniesienie swojej broni. Drugim oparcie się o ścianę i wzięcie głębokiego oddechu. Wywinął się śmierci z uścisku. Wiedział o ty. Miał fart. Tołłoczko go nie miał. I tyle. Dwight żył, ten pokręcony potwór nie. Koniec i kropka. Trzeba działać dalej.

Garrett zobaczył ich cienie, kiedy zbliżali się do bocznej odnogi. Rozchwiane, rozdygotane. Pierwszy pojawił się w wejściu. Półnagi Arab z szablą i żółtymi oczami. Nie miał ludzkiej twarzy, lecz dziwaczne, prymitywne rysy - wielkie płaskie czoło, ogromne wały nadoczodołowe - jak jakiś neandertalczyk żywcem wyjęty z prehistorii i uzbrojony w szeroką, morderczą, zakrzywioną szablę. Nawet zęby miał wystające z dolnej żuchwy, jak u jakiegoś pieprzonego goryla.

Garrett uśmiechnął się do mięśniaka i nacisnął spust swojej broni. Huknął strzał, ale karabin podskoczył za bardzo w osłabionych rękach detektywa i pocisk zamiast zabić, zranił dzikusa, który z rykiem ruszył naprzód wymachując szablą.


Emily otworzyła ogień w momencie, w którym pierwszy z trójki wrogów wskoczył w boczną odnogę, w której znikł wcześniej Garrett. Strzelała całkiem dobrze, a dwaj masywni mężczyźni na oświetlonym blaskiem pochodni korytarzu stanowili łatwy cel. Kule dziurawiły ciała zalewając je krwią. Zaskoczeni wrogowie, zamiast skryć się za rogiem, zaczęli się odwracać. Emily waliła bez opamiętania w ich kierunku, aż wystrzelała całą amunicję. Jeden z wrogów upadł. Drugi jednak szedł w jej stronę, plując krwią i uśmiechając się szaleńczo. Węszył, jak dzikie zwierzę warcząc niskim, gardłowym głosem, a w okolicach środka jego hajdawerów widać było potężną erekcję. Emily wiedziała, że nie zdoła wydobyć drugiej broni, nim dopadnie ją ten podekscytowany samiec. Ale ręce same, w przypływie paniki, szukały pistoletu.

Garrett usłyszał strzały z głównego korytarza, ale nie miał zamiaru się nad nimi zastanawiać. Odskoczył w tył, starając się trzymać potężnego przeciwnika na dystans i wykorzystał sztuczkę, którą miał zamiar wcześniej uraczyć Tołłoczkę. Lufa karabinu znalazła się pomiędzy nim, a szarżującym wrogiem. Wystrzelony prawie z przyłożenia pocisk zmasakrował brzuch brzydala. Garrett minął zabitego wroga i wyjrzał na zewnątrz widząc, w jakich opałach znalazła się Emily. Przyłożył karabin do ramienia i piątą – ostatnią kulę – posłał pewnie w tył czaszki napastnika.

Emily usłyszała huk i zobaczyła, jak neandertalczyk pada na ziemię. Tył jego głowy zmienił się w krwistą papkę z wielką dziurą w środku. Na zakręcie stał blady, pokrwawiony, ale nadal żywy Garrett.

Udało im się przetrwać. Ale ich strzelanina mogła zaalarmować kogoś jeszcze i oboje wiedzieli, że powinni się stąd zbierać.





LUCA MANOLDI

Huk ciężarówki rozbrzmiewał Manoldiemu echami w głowie. Potężna broń, z którą wiązał swoje nadzieje i plany płonęła teraz, wraz z obsługą zalewając okolicę jasnym blaskiem.

Luca kucnął za murkiem, czując smród płonących ciał i benzyny. Zobaczył ostatni zorganizowany opór przeciwnika, poza ghulami, które polowały pomiędzy ruinami. Czołgając się do karabinu chłopak zaszedł niechcący z flanki kilku wrogich Arabów, którzy – jak tylko opadły ostatnie odłamki ze zniszczonej ciężarówki – wychylili się i zaczęli strzelać do jeźdźców Mansura walczących z potworami wśród ruin.

Luca wypluł piach z krwią wymierzył i zaczął strzelać. Był, niczym demon wojny i zemsty.

Pierwszy z wrogich strzelców oberwał w głowę, drugiemu chyba przestrzelił szyję, trzeci dostał w pierś. Pozostali przypadli za głazami. I wtedy w ich stronę zza ruiny po prawej stronie od Luci wyleciał kolejny płonący dynamit. Luca zerknął w bok. Ujrzał tego, kto rzucał tymi zaimprowizowanymi granatami. To był Mansur syn Borzy.

Wrogowie zobaczyli pocisk. Zaczęli uciekać zza osłon. Na to tylko czekał wódz wojowników pustyni. Otworzyło ogień kładąc pierwszego wroga trupem. Luca włączył się do tej eliminacji przeciwników, aż wystrzelił ostatnią kulę.

Resztę załatwił dynamit.

Mansur uśmiechnął się dziko i wskazał szablą wejście do świątyni. A potem popędził w jego stronę, mimo, że walka wokół trwała w najlepsze. Miał jeden cel. Zniszczyć maszynę. I gotów był za to poświęcić swoich walecznych braci z plemienia.


HERBERT HIDDINK i WALTER CHOPP


Do środka starożytnej, zagrzebanej w piaskach pustyni świątyni prowadziło szerokie wejście. Po obu stronach wejścia ujrzeli ponure, ale nadal wyraźne płaskorzeźby zapewne przedstawiające uwięzione w niej zło.

Szeroki korytarz prowadzący w dół wykuty był w żółtym piaskowcu, a w równych odstępach od siebie na ścianach wisiały płonące łuczywa.

Szli w dół ostrożnie. Na słuch nie mieli co liczyć, ponieważ wnętrze świątyni wypełniała na wskroś monumentalna muzyka wielkich rogów, którą słyszeli przecież na zewnątrz. Poza tym do ich uszu dobiegały odgłosy toczonej na zewnątrz walki. Musieli więc ufać jedynie swoim oczom, a w zwodniczym świetle pochodni w półcieniach rzucanych przez płomienie mieli wielką szansę nie zauważyć zasadzki.

Ale krok po kroku zagłębiali się w mroczne wnętrze starożytnego zigguratu a jedynymi oczami, jakie ich obserwowały były mroczne płaskorzeźby na ścianach, w których częstym motywem był dziwaczny, nieco groteskowy, lecz budzący irracjonalną grozę stwór.

Ta dziwna nieobecność wartowników rodziła ponure myśli i lęk, który zapuszczał się coraz głębiej w ich serca.

Schody skończyły się i szli teraz szerokim korytarzem o ścianach, suficie i podłodze tworzących trapez.

Pierwszy na podłogę zwrócił uwagę Hiddink, a w chwilę po nim Chopp. Kilka kroków i zorientowali się, że na całej szerokości i sporej długości korytarza ktoś ... rozlał naftę. Jej zapach był wyjątkowo charakterystyczny.

Zawahali się i ujrzeli jakąś dłoń wynurzającą się dziesięć, może piętnaście kroków od nich, z bocznego korytarza. Dłoń, sama w sobie nie była straszna, ale płonąca pochodnia trzymana przez nią i zbliżająca się do rozlewiska nafty już tak!


DWIGHT GARRETT i EMILY VIVARRO


Garrett ledwie stał na nogach, lecz nie mieli czasu, aby tracić go na opatrywanie ran. Z zewnętrz doszły ich echa kolejnej eksplozji, tym razem zapewne gdzieś bliżej samego wejścia do świątyni, lecz nie mieli czasu, by zastanawiać się, czy to dobrze, czy też źle.

Magazynki karabinów były puste. Wiedzieli, że broń może się przydać, więc poświecili chwilę na ich wymianę. Ruszyli dalej korytarzem, w stronę odgłosów muzyki. Tym razem już nie starali się aż tak bardzo ukrywać. Nie było sensu.

Kilkanaście kroków dalej korytarz kończył się potężnymi, metalowymi drzwiami – wysokimi na jakieś pięć i szerokimi przynajmniej na cztery metry. Po obu stronach wrota zanurzone były zawiasami w dwa monumentalne posągi.

Emilly bez trudu rozpoznała symbole Arhimana – Diabła Persów.

Same wrota wydawały się być nie do sforsowania. Potężne, metalowe, ozdobione dziwacznym rytem – zapewne kolejną personifikacją uwięzionego za tymi drzwiami demona. Nie było szans, by dali radę we dwoje otworzyć te drzwi.

Ale przecież słyszeli dudnienie maszyny, słyszeli te piekielne trąby. Owszem – dochodziły one i przez tą nieprzebytą przeszkodę, ale również gdzieś z boku.

Garrett spojrzał w bok, szukając alternatywnej drogi. I wtedy ujrzał go znów. Dziką, czarną panterę, która wpatrywała się w detektywa z wąskiej szczeliny w ścianie po lewej stronie. Pęknięcia na tyle szerokiego, by zdołał przecisnąć się przezeń człowiek. Chociaż człowiek ranny mógł z tym mieć pewne problemy.

Poza drogą wskazywaną przez ducha, którego Emily nie widziała, bystry wzrok dziewczyny wypatrzył kolejną alternatywną drogę. Nad wrotami, jakieś pięć i pół – sześć metrów nad ziemią, widać było półmetrowej średnicy otwory wentylacyjne w kształcie trapezów. Można było się po nich dostać wspinając po ornamentach na drzwiach. ale nie wyglądało to na zadanie zbyt łatwe, chociaż dzięki zdobieniom na trudne również nie. Jednak, gdy już znaleźliby się na górze, mogli spokojnie znaleźć się tam, skąd pewnie bez trudu zorientowaliby się w sytuacji za drzwiami.

Kiedy wahali się na moment przycichła muzyka i znów wyraźnie usłyszeli zawodzenia i krzyki bólu. Czy wśród krzyczących była także Teresa? Jeśli tak, każda chwila zwłoki mogła kosztować siostrę Emily życie.

Bogdan 27-02-2012 11:30

Plany Luci by dopaść, a potem zdobyć karabin maszynowy, wreszcie jego morderczym ogniem zakończyć dziejącą się wokół masakrę podrzucone wiązką dynamitu arabskiego wojownika w huku eksplozji wraz z odłamkami gruzu i resztkami ciężarówki wyleciały w powietrze i rozprysły się we wszystkich kierunkach. Został tylko swąd skwierczącego oleju, słup ognia, kłąb gryzącego dymu i rozgoryczenie.
- Merda! – kolejny już, sam nie wiedział który raz przeklął pod nosem. Sytuacja zmieniała się z minuty na minutę. Strzały, wybuchy, tnące powietrze kule i skalne odłamki. To one kreowały tą szaloną rzeczywistość pola walki. Ludzie zdawali się być tylko marnym dodatkiem. Najsłabszym i najdelikatniejszym elementem krajobrazu. A były jeszcze kły i pazury ghouli. Chyba tylko przez błyskawiczne tempo wypadków nie przeszło mu jeszcze przez głowę, by rzucić to wszystko w diabły i uciekać z krzykiem przerażenia na ustach.

Brał udział w wielu bójkach. Szybkich i brutalnych. Uczestniczył w strzelaninach. Niemal regularnych bitwach jak ta hotelowa w indyjskim mieście, nazwy którego nawet nie pamiętał. Ale rzeźnia, której właśnie był świadkiem… uczestnikiem!... To było niewyobrażalne!
I nie chodziło o makabryczne obrazy, lecz o ich intensywność. Wycie, jęki ludzkie, ryki ghouli i kwik koni nałożone na tętniący w uszach rwany rytm własnego oddechu…
Gdyby miał chwilę na refleksję, pewnie zrozumiałby sens wielokrotnie powtarzanych przez Waltera Choppa słów że wojna się nie skończyła.
Nie sposób zostawić za sobą wspomnienia rzeczy takich jak te…

Tyle że nie miał czasu się zastanawiać. Wszystkie zmysły miał wyostrzone. Nastawione na to żeby ostrzegały. Przeżyć. Żeby tylko przeżyć.
W tym chaosie pozostawanie w jednym miejscu chwilę za długo to był wyrok. Nawet kryjąc się i wciąż przemieszczając miał duże szanse na postrzał, nawet przypadkowy, albo że zwyczajnie wylezie na pijanego krwią ghoula. Ale zostawać na widoku? Mając na osłonę jedynie kupę zwietrzałego gruzu? Nie. Terkot karabinu i gwizd serii kul nad głową z siłą drogowego walca wybił mu ze łba jakiekolwiek myśli o bohaterszczyźnie.
Podobnie jak wspomnienie kłapiących o cale od twarzy głodnych jego krwi szczęk.
Od początku nie miał żadnego planu. Kierowany wszystkim, co do tej pory widział, pchany rządzą zemsty za wszelkie okropności jakich dopuścił się ten ohydny kult, chciał tylko zabić jak najwięcej z nich.
Teraz już chodziło tylko o to, żeby przeżyć.

Kiedy tylko ucichł karabin maszynowy zerwał się z ziemi i pomknął w ślad za Mansurem. Ku osłonie wejścia do zigguratu. Tam, gdzie nie byłby sam. Garrett, Vivarro i Chopp. Zniknęli mu z oczu jeszcze zanim zaczęła się masakra. Już w czasie bitwy raz tylko mignęła mu gdzieś potężna sylwetka Hiddinka. Teraz nie miał nawet pojęcia gdzie oni wszyscy są. Nie wiedział naet czy jeszcze żyją. Za to sam jak nigdy wcześniej pragnął przeżyć. Otoczony zewsząd krwiożerczymi potworami było to pragnienie z tych najbardziej naiwnych. Tym bardziej, że gnał ile sił w nogach ku miejscu położonemu w samym centrum ruin. Jednak teraz chciał tylko mieć solidny kawał ściany za plecami i choć chwilę na przeładowanie broni. Oba magazynki rewolwerów były wystrzelone.
Szczęśliwie dopadł ziejącej czernią dziury wejścia i ku swojemu zdziwieniu niezwykle sprawnie zarepetował broń. Ciemności również okazały się nie być kompletne. W głębi korytarza pełzało jakieś migotliwe światło…

I co teraz? Obity policzek spuchł a złamany ząb tętnił tępym bólem. Kostka też tylko trochę bolała. Gruby strup krwi na głowie już nie zalewał oczu. Był trochę poobijany i nieco zmęczony, ale poza tym nawet nie został poważniej ranny! W garściach dzierżył gotowych do wystrzelenia dwanaście kul, a w cudem jakim nie zgubionej raportówce wiązkę dynamitu.
Wystarczyło tylko zejść w dół. Tylko czy miał w sobie jeszcze dość determinacji?

Korytarz płonął!

Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki, jam dzieło wielkiej, sprawiedliwej ręki. Wzniosła mię z gruntu Potęga wszechwładna, Mądrość najwyższa, Miłość pierworodna. Starsze ode mnie twory nie istnieją, chyba wieczyste – a jam niespożyta! „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…” Na odrzwiach bramy ten napis się czyta…
Taki napis według Dantego Alighieri widniał nad zejściem do piekieł. Jak ulał pasowało, żeby taki sam tkwił wykuty nad wejściem do szybu, w którego przedsionku przycupnął. Żeby choć miał pewność, że przynajmniej jedno z nich weszło w głąb ruiny przeszkodzić przywołaniu… Łatwiej było by się wytłumaczyć i pozostać na górze…
Jednak nie miał pewności, a musiał wiedzieć, że plany Lash Lamara czy jak tam zwali tego demona zostały pokrzyżowane. Tego wymagała troska o bezpieczeństwo Domenico. Tego wymagało prawo krwi. Każda przelana na ołtarzach tego obmierzłego kultu kropla niewinnej krwi wołała o pomstę! Śmierć Amandy. Śmierć Leo. Borii i Miszy. Wszystkich pozostałych… Nie. Życia im nie wróci, ale wciąż mógł zrobić coś, by ich śmierć nie poszła na marne.
Arab miał swoje powody. On miał swoje. Zaczęło się, więc trzeba to było zakończyć.

Tym bardziej że najpierw usłyszał stukot kopyt, a zaraz potem z ciemności w stronę Luci i Mansura wyłonił się ciemny, wielki kształt. To był koń. Zapewne przywołany gwizdem swojego pana. I dobrze bo jeszcze chwila i zaczął by prać doń myśląc że to jaki ghoul.
Jeszcze chwila i koń dotarł do nich. Zapowiadało się na to, że szalony przywódca wojowników pustyni będzie chciał wjechać do środka płonącej świątyni konno.
Ten gość miał szalone pomysły. Choć w zaistniałych okolicznościach wydawało się, że tylko takie mogą się sprawdzić. Jak się zastanowić, to przebiegnięcie przez płonący korytarz najbardziej na żar płomieni narazi wierzchowca. Jeździec bądź jeźdźcy mieli szanse się przedostać nie zostając poparzonym. Teoretycznie.
Teoretycznie też istniało duże prawdopodobieństwo, że podczas przedzierania się przez płonący chodnik pieprznie cały dynamit jaki mieli przy sobie. I po krzyku. Luca drapał się po głowie obserwując nadbiegające zwierzę.
Cholera, w końcu samo zejście do doliny było większym szaleństwem. Szybko podjął decyzję. Koń Mansura będzie musiał przenieść przez ogień ich obu.

Mansur wskoczył na siodło i widząc, że Luca ma zamiar mu towarzyszyć wykrzyczał coś gromko w stronę walczących wśród ruin wojowników a potem podał chłopakowi dłoń. Luca moment jaki dzieliło go pochwycenie dłoni Mansura, a poderwanie się i wskoczenie na koński zad poświęcił na spostrzeżenie, że kamień, który walnął go w głowę musiał mimo wszystko wyrządzić więcej szkód niż początkowo się spodziewał. Dopiero co obiecywał sobie zapomnieć o bohaterszczyźnie...
Ale nie. To co teraz wyrabiali, to nie były Termopile... to… to było czyste wariactwo. Ruszyli. Szerokim korytarzem, nabierając prędkości. Mansur z szablą gotową do użytku powodując koniem jedynie nogami. Luca jakby już czując żar płomieni skulony z nogami podkurczonymi na ile tylko pozwalała anatomia.

Przed nimi.... choć trudno było uwierzyć własnym oczom, piach na dnie korytarza płonął żywym ogniem.

arm1tage 27-02-2012 15:29

Duch, nie duch - szczelina w ścianie była prawdziwa. Garrett, którego oddech dopiero teraz zaczął się uspokajać, pokazał Emily nowo odkryte przejście. Zdawał sobie sprawę, jak musi to wyglądać w oczach dziewczyny - już drugi raz musiał sprawiać wrażenie, jakby miał w głowie mapę świątyni z zaznaczonymi tajnymi korytarzami dla wtajemniczonych. Był jednak zbyt zmęczony, by to komentować.
- Idziesz...? - popatrzył na Vivarro , a potem na szczelinę.
Obrzuciła go spojrzeniem. Czerwona świeża pręga od noża “zdobiła” bladą, chmurną twarz detektywa. Z rozcięcia na nodze sączyła się posoka. Spod poluzowanego, nieco nadszarpniętego bandaża na prawym ramieniu wyglądała starsza rana. Opierał się o zimną ścianę, jakby miał się zaraz przewrócić. Trzęsąca się lekko, okrwawiona dłoń szukała czegoś w małym woreczku przy pasie.
- Przyda ci się asekuracja. - stwierdziła.
- To tylko parę draśnięć...- Dwight wyjął skręta z “tytoniem” od pustynnych wojowników i włożył sobie do spierzchniętych ust. Trzasnęła zapalniczka. Potem popatrzył na swoją nogę i opatrunek na ramieniu, zaciągając się dymem. Zakręciło mu się w głowie, podtrzymał się ściany przedramieniem.
- No dobra...- przyznał, osuwając się nieco w dół i biorąc przed siebie swoją torbę - ...może rzeczywiście zdałoby się mnie nieco połatać.

Spieszyli się. Trąby grały, ludzie krzyczeli. Z bronią gotową do strzału, przyczaili się pod jedną ze ścian. Dwight wyciągnął z torby medykamenty wyniesione z upiornego szpitala. Emily pomogła mężczyźnie zdezynfekować rany, zawinęła bandażem nogę i poprawiła opatrunek na ramieniu. Gęby Garrett nie dał sobie owinąć.
- Przyznaj, że z tą szramą jestem jeszcze przystojniejszy...- wyszczerzył się do nachyloną nad nim Emily, krzywiąc się jednocześnie nieco gdy woda utleniona zraszała świeże rozcięcie na jego twarzy. Był blady jak śmierć, i miała wrażenie że momentami tracił przytomność na trwające ułamki sekund okresy.

Skończyła. Chwilę milczeli, słuchając odgłosów piekła. Garrett zebrał się zaskakująco szybko, choć zatoczył się wstając. Zarzucił worek na ramię, oboje sprawdzili jeszcze raz broń. Spojrzeli na siebie. Nie trzeba było już nic mówić, detektyw pierwszy zaczął wciskać się w szczelinę.

Przejście było wąskie. Garrett przecisnął się z trudem, prawie zrywając świeżo nałożone opatrunki. Znalazł się w jakimś ciemnym, wąskim, wysokim pomieszczeniu. Na jednej ze ścian lśnił lekko ... metal. To było coś w rodzaju ząbkowanej szyny prowadzącej w górę, szyny z brązu. Widział także jakieś wielkie, stare koła. I panterę, na jednym z nich. Jakieś sześć metrów wyżej.
Uśmiechnął się szeroko. Rana na gębie zabolała jak diabli.
Niestety, jak ocenił, nie wyglądało to na machinę, którą chcieli wysadzić. Mechanizm był zbyt stary, prawdopodobnie były to koła umożliwiające uchylenie wrót, ale nie było stąd dostępu do żadnych dźwigni. Byli właściwie w czymś, co przypominało tryby wielkiego starego zegara, pomyślał Dwight. Obok jednak było coś, co wyglądało jak kamienny balkon. Garrett mógł się tam wspiąć - uznał na szybko - czepiając się szyny, kół zębatych. Było to na pewno łatwiejsze, niż wspinaczka po ornamentach na drzwiach do komnaty, jednak trzeba było odrobinę wysiłku, co w stanie, w jakim znajdował się detektyw mogło okazać się wyczerpujące ponad siły.

Obejrzał się, gdy usłyszał cichy syk. Emily wśliznęła się przez szczelinę bez problemu. Lufą sztucera pokazał jej górę, jednocześnie podejmując szybką decyzję.

Nie było to jednak aż tak trudne. Części maszyn i szerokie zęby na szynie dawały idealne wręcz oparcie dla stóp i uchwyty dla dłoni. Prawie jak po drabinie. Pod koniec miał tylko jedną trudność, chwycić się krawędzi półki i podciągnąć. W pewnym momencie osłabione palce zaczęły tracić chwyt, ale noga trafiła na metalowy ząb i dzięki wybiciu od niego znalazł się na tyle wysoko, ze zwyczajnie wczołgał na półkę. Wszystko poszło bardzo szybko. Będąc już na górze, wychylił się i pokazał gest OK do czekającej na dole Emily. Potem przywiązał linę do wystającej części mechanizmów i zrzucił ją w dół.

Vivarro jednak już była w połowie drogi. Nie potrzebowała nawet liny. W ostatniej chwili podał jej rękę i wciągnął na półkę, właściwie na coś w rodzaju balkoniku.

Balkonik był czymś w rodzaju “wyjścia technicznego”prowadzącego zapewne do głównej sali, bo Garrett i Emily słyszeli wyraźnie odgłosy rytuału - trąby grzmiały tak blisko, że wprowadzały ciała intruzów w drżenie, w wibracje. Było tu też przejście.
Zostało tylko przejść przez to małe przejście w ścianie i cel został osiągnięty. Mimo starań sług Rash Lamara Garrett i Vivarro znajdą się tam, gdzie potwór próbuje przyzwać swojego piekielnego ojca. W samym sercu świątyni pradawnego zła.

- Let’s do it. - zacisnął wargi Dwight, popatrzył Emily w oczy i pierwszy ruszył w kierunku otworu.

Chwilę później był już po drugiej stronie. To, co zobaczył sprawiło że otworzył szerzej oczy.
- Holy shit...

Wzrok biegał po wszystkim, a mózg niemal nie mógł uwierzyć w informacje, które do niego przysyłały. Garrett patrzył wysoko, a w jego głowie rodził się szalony pomysł. Patrzył nisko, doświadczając chyba najbardziej niezwykłego spektaklu jaki przyszło mu w życiu oglądać.

Ale to nie był wcale koniec niespodzianek...

emilski 27-02-2012 17:28

-To za moją rękę, skurwysynu – wyszeptał Walter, po czym podniósł rewolwer, wymierzył i... pudło.

„Co jest, do kurwy...”, zaklął pod nosem, gdy pocisk nawet nie zbliżył się do celu. Na więcej nie wystarczyło mu czasu, bo korytarz, którym dostali się do środka, stanął w płomieniach.

Błyskotliwej uwagi Hiddinka o tym, że ONI już wiedzą, że MY tu jesteśmy, nie skomentował. „Przecież od pół roku ONI wiedzą, że MY tu jesteśmy, że depczemy im po piętach, czują nasz oddech na plecach. Gorzej, że tracę celność.” Celność była teraz rzeczą, która najbardziej niepokoiła Waltera. Na cóż on może się im jeszcze przydać? Teraz, kiedy nie ma ręki i stracił jeszcze swój największy talent. Oczami wyobraźni widział Emily, która gdzieś teraz pewnie biegnie, również walczy, strzela, bije, kopie, a on... on stoi z boku i... co z niego za mężczyzna. Utrata celności musi się wiązać z utratą szans u panny Vivarro.

Na szczęście jednak, Walter oprócz Emily, pamięta cały czas o Victorze Proodzie i o jego krzywdzie oraz o swojej żonie, którą zamordowali z zimną krwią – dlatego, nawet jeśliby Emily nie było, Chopp miałby motywację, żeby walczyć.

A ta cholerna świątynia i jej pustka od samego początku śmierdziała zasadzką. Wejście do niej sugerowało, że całe serce budynku mieści się pod ziemią. Jeśli tak, to na pewno prowadzi tam wiele innych podziemnych korytarzy, których poszukiwaniem mogliby zająć się od początku, a nie ładować się głównym wejściem. Ale to nie był czas na rozstrzyganie, jaka taktyka jest najlepsza i co by się bardziej sprawdziło. To jest tu i teraz, w samym centrum grobu Baphometa. W samym centrum zła, czegoś, czego zwykły człowiek nie jest w stanie sobie przecież wyobrazić.

Korytarz był spory i pusty, co przynajmniej dawało czas księgowemu na przeładowanie rewolweru. Demoniczne płaskorzeźby i pochodnie, wiszące na ścianach sprawiały, że Chopp i bez historii o gulach i Rash Lamarze czułby się nerwowo i po prostu by się bał. I nigdy nikomu by nie uwierzył, jeśli któryś z nich by powiedział, że się nie boi. A zapach nafty, który poczuli obaj i później ta nieszczęsna ręka podpalacza, to wszystko rzeczywiście były najlepsze dowody na to, że ONI już wiedzą.

***

Wycofali się. Nic więcej im nie pozostało. Razem z Hiddinkiem wycofali się krok po kroku. Tam, gdzie ogień ich nie dosięgnie. Będą czekać, aż cholerne ognisko dogaśnie. Wtedy ruszą znowu. I znowu wlezą w zasadzkę. Tym razem na pewno już śmiertelną zasadzkę.

Wycofali się. Widać, że mieli już swoje lata. Byli starzy. Cholernie starzy. Byli dziadkami. Starymi, stetryczałymi flakami. Bo gdyby tak nie było, zrobiliby to, co robi młodość, która nagle pojawiła się za nimi w jednym siodle z Mansurem. Płomienie wciąż były duże, ale młodość nie dostrzega takich rzeczy. Młodość pogania konia i skacze przed siebie. Wprost do piekła.


Tom Atos 28-02-2012 10:50

Gdyby, jak to się obrazowo mówi, wypluł płuca, to przynajmniej by go nie bolały, a bolały jak jasna cholera. Sól w powietrzu dostarczała takiej udręki, że już bez szaleńczego jak na Hiddinka biegu do świątyni starczyła by go zadusić. Jakimś cudem dopadł do wejścia i schronił się w korytarzu. Zataczał się przy tym i łapał za pierś. Coś go kłuło pod mostkiem. Miał wrażenie, że zaraz dostanie zawału. Wyjątkowo nie w porę. Musiał odpocząć. Przysiadł na podłodze chwytając powietrze ustami niczym wielka, tłusta ryba.
Strach to jednak potężna siła. W normalnych warunkach Hiddink trafiłby na tydzień do szpitala, a przez parę dni w ogóle by się nie ruszał z łóżka. Nagły wybuch gdzieś na zewnątrz zmusił go, by nadludzkim wysiłkiem stanął na nogi i ruszył przed siebie opierając się o ściany zdobione jakimiś okropieństwami.
Nagle wszedł w coś mokrego. Zapach nie pozostawiał wątpliwości. Nafta. Chwilę potem ujrzał rękę z pochodnią. Hiddink stanął w miejscu i wtedy strzał wypełnił hukiem korytarz, ale czy to zmęczenie, czy też pośpiech, czy też zupełnie co innego spowodowało, że kula uderzyła w róg korytarza nie wyrządzając celowi krzywdy. Pochodnia smagnęła korytarz. Płomienie rozlały się po wylanej nafcie niczym jęzory niewidzialnego, żarłocznego monstrum. Było pewne, że ogień wystrzeli w górę z zawrotną szybkością. Czy mieli szanse przebiec przez niego? Nie wiadomo? Ale jeśli chcieli podjąć się tego ryzyka, musieli zdecydować się na ten szaleńczy manewr błyskawicznie.
Walter rozłożył ręce w geście wycofywania się. Poruszał się teraz do tyłu, osłaniając Hiddinka od ognia i wypychając go z powrotem na początek korytarza.
Herbert pospiesznie wycofał się poza zasięg rozlanej nafty.
- Nie jest jej dużo. - powiedział do Waltera - Zaraz się wypali. Gorzej że już wiedzą o nas.
Cofnęli się przed płomieniami, które rozgorzały na korytarzu. Nafta płonęła wysokim ogniem, hucząc przy tym przeraźliwie i wypełniając przejście nieznośnym żarem. Ktokolwiek podpalił korytarz miał teraz doskonałą sposobność, aby opuścić swoją pozycję, przyczaić się gdzieś i przygotować na eliminację intruzów.
Ogień huczał, płonął dziko nie przygasając tak szybko, jakby tego chcieli, a oni usłyszeli wyraźnie za swoimi plecami, od strony wejścia, tętent kopyt. Odwrócili się jak na komendę widząc ... konia a na nim Lucę z okrwawioną twarzą i Mansura syna Borzy. Arab z szaleńczym krzykiem poganiał wierzchowca do pędu. Miał zamiar chyba sforsować płomienie, mimo udręki, jaką w ten sposób mógł sprawić zwierzęciu. Płomienie nieco przygasły więc manewr ten mógł okazać się mniej niebezpieczny, niż na to wyglądał. Szczególnie, że dzięki chyżości kontakt ciała zwierzęcia z ogniem mógłby być bardzo krótkotrwały. Niemniej jednak było to szaleństwo.

Niepowstrzymane szaleństwo. Mansur przemknął koło nich i koń wskoczył w ogień.
Chopp i Hiddinik ujrzeli, jak zwierzę wskakuje w płomienie, jak pędzi przez ogień z bolesnym rżeniem, jak przebiega przez ognistą barierę.

Herbert niestety nie mógł sobie pozwolić na podobne szaleństwo. Z wysokości siodła ryzykowało się tylko osmalenie cholewek, ale z poziomu gruntu wyglądało to zgoła inaczej. Z tego co się zorientował Walt był podobnego zdania. Po za tym Hiddink najzwyczajniej w świecie potrzebował chwili odpoczynku. Osunął się ciężko na podłogę korytarza i z remingtonem na kolanach wpatrywał się w płomienie. Usta przysłonił chustą. Płonąca nafta wysysała z korytarza tlen zostawiając duszący dym.
Może dałoby radę ugasić płomienie piaskiem, ale Herbert był zbyt zmęczony, by o tym myśleć i by zrobić cokolwiek. Czekał.

Armiel 28-02-2012 13:14

LUCA MANOLDI

To było szaleństwo! Szaleństwo! Mansur był szalony! A jego koń jeszcze bardziej! Normalne zwierzę nie wskoczyłoby z własnej woli w płomienie!

Jednak udało im się! Przeskoczyli i najwyraźniej dzielny wierzchowiec nie ucierpiał na tym zbyt poważnie. Luca otworzył oczy, które odruchowo zamknął.

Atak przyszedł w najmniej spodziewanym momencie, zaraz po tym, jak wyłonili się z przygasającego ognia.

Przeciwnik wyskoczył z boku i dzikim susem zrzucił Mansura z siodła. Jego rumak targnął się i Luca wyleciał z siodła cudem jedynie unikając jakiś poważniejszych zranień.
Przez chwilę jedynie mógł patrzeć, jak podobnie ubrany do Mansura Arab ściera się z synem Borzy na szable, jak stal brzęczy o stal, jak napastnik znajduje lukę w zastawie Mansura i wyprowadza cięcie przez jego pierś. Obserwować, jak Mansur chwieje się, zatacza na ścianę.

Luca, sam nie wie wiedział kiedy, wyjął rewolwer Logana i posłał dwie kule w plecy wroga. Napastnik wygiął się, wypuścił szablę z ręki i padł na ziemię. A Mansur spojrzał na Lucę z wdzięcznością dając mu znak, by nie zatrzymywał się, lecz pędził dalej, w stronę skąd słyszeli odgłosy rytuału. Luca skinął głową i ruszył dalej.

Kawałek dalej natknął się na zastrzelonych ludzi. Najwyraźniej ktoś już był w środku i również parł do przodu, w stronę miejsca, gdzie odprawiano rytuał.

Luca miał nadzieję, że to może ktoś od nich. Rozpaczliwie potrzebował sojuszników. Nie chciał się do tego przed sobą przyznać, lecz liczył na to, że nie będzie musiał stawiać czoła władcy ghuli samemu.


HERBERT HIDDINK i WALTER CHOPP

Czekali dłuższą chwilę, aż płonąca nafta wygaśnie, umożliwiając im przejście. W pewnym momencie słyszeli wyraźnie dwa strzały dochodzące zza płomieni, które przebiły się nawet przez odgłosy walki na zewnątrz oraz odgłosy odprawianego rytuału gdzieś w trzewiach świątyni.

W końcu mogli ruszyć dalej. Płonąca substancja ledwie tliła się w niektórych miejscach dając im możliwie bezpieczne przejście na drugą stronę.

Zaraz za strefą ognistej zapory natknęli się na Mansura syna Borzy, który siedział oparty o ścianę korytarza i opatrywał paskudne cięcie przez pierś. Przy nim stał jego wierzchowiec i leżał trup innego Araba, z dwoma dziurami w plecach.

- Tam – Mansur spojrzał na nich i okrwawioną dłonią wskazał kierunek. – Szybko!

Miał rację. Nie było już czasu, by zatrzymywać się udzielając pomocy. Mieli inne zadanie. Musieli dotrzeć do miejsca, gdzie odprawiano rytuał i przy pomocy swoich ładunków wybuchowych zniszczyć piekielną maszynerię.

Kawałek dalej, na korytarzu natknęli się na trzy trupy. Czwarty leżał w bocznym korytarzu. Obaj zadrżeli widząc twarz trupa. Mimo potwornych obrażeń dało się ją rozpoznać.

Choppowi stanął przed oczami ponownie incydent z lasu, gdzie Tołłoczko odciął mu palca, a Hiddink przypomniał sobie, jak raz już przyglądał się tej samej martwej twarzy w rezydencji sióstr Callahan.

Jeśli przed nimi parł jedynie Luca, to chłopak zmienił się w maszynę do zabijania. Chyba, że ktoś jeszcze wdarł się do świątyni podczas zamieszania w ruinach. Może Garrett i Emily?


DWIGHT GARRETT i EMILY VIVARRO


Po przejściu przez tunel Garrett spojrzał w dół i zamarł na kilka chwil.

Znalazł się na drugim balkoniku, wysoko, prawie pod samym sufitem wielkiej sali o sklepieniu przypominającym kopułę lub żółwią skorupę. Z miejsca, w którym stał Dwigth miał doskonały ogląd na całą komnatę.

Miała ona średnicę dobrych trzydziestu metrów. W okręgu, pod ścianami, stały monumentalne posągi. Przedstawiały one bez wątpienia ghule, lecz oblicza potworów były mniej zwierzęce, lecz bardziej demoniczne. No i posągi miały wielkie skrzydła wyrzeźbione na plecach. Posągów było dziewięć. Z tego, co domyślał się detektyw znajdował się właśnie na ukoronowanej głowie jednego z nich.

W dole – w centralnej części sali – stała spora gromada ghuli i ludzi. Przynajmniej trzydziestka, jak szybko przeliczył Dwight. Stała nad metalowym, skomplikowanym ornamentem widocznym na kamiennej podłodze. Z wysokości kilku metrów ów ornament wyglądał jak jakaś pieczęć lub zakryta studnia, albo coś podobnego. Na środku tego znaku stała białowłosa, wysoka na dwa i pół metra postać. To musiał być Rash Lamar. Dwight wiedział to, mimo że nigdy tego kuturba na oczy nie widział. Serce zabiło mu szybciej.

Widział też maszynę. Skomplikowaną, złożoną, wręcz ... potworną. Wielkie tryby, koła zębate o dziwnych skokach, zazębiające się ze sobą w trudny do ogarnięcia sposób. Widział też wiertła zwisające w określonych miejscach sali, nad mniejszymi kopiami znaku, na jakim stał Rash Lamar. Wiertła obracały się miarowo, niektóre już wwiercały się w ziemię, inne do niej dopiero się zbliżały. Łączyła je jedna wspólna cecha. Pod każdym, na pieczęci leżał nagi człowiek. Pod niektórymi mężczyźni, pod innymi kobiety. W sumie dziewięć ofiar. Trzy już martwe, przewiercane przez szerokie wiertła, rozerwane niemalże na pół. Kiedy wchodzili kolejna ofiara wrzeszczała z bólu, kiedy stalowe wiertło o średnicy na oko z pół metra, wkręcało się w brzuch nieszczęśnika zalewając wszystko wokół czerwienią świeżej krwi. Krzyk ofiary ucichł momentalnie.

Widział też trąby, które czyniły tyle hałasu. Ich tuby wynurzały się z pysków czterech posągów. Widział też „muzyków”, którzy na nich grali. To były ghule. Stały one, podobnie jak Garrett, na głowach kamiennych bestii i dęli w ustniki zamontowane na szczycie posągów.
Rash Lamar na dole krzyknął coś dziko, a Garrett ujrzał, jak linie pieczęci, na której stał syn Baphometa zaczynają świecić jaskrawym, czerwonym blaskiem.

Ziemia zatrzęsła się potężnie.




HERBERT HIDDINK, WALTER CHOPP, LUCA MANOLDI

Spotkali się przed wielkimi, potężnymi wrotami rzeźbionymi w jakieś potworności.

Cała trójka wyglądała na ostro wyczerpaną. Poszarpane odzienie, przybrudzone i okrwawione ciała i płonące dzikim szaleństwem oczy. Walka wykrzesała z nich potężne emocje. Płynęli na ich fali, ale coraz bardziej czuli, jak bardzo są zmęczeni.

Na górę prowadziła tylko jedna droga – wspięcie się po ornamentach do dość szerokich otworów wentylacyjnych, przez które słyszeli hałasy odprawianego obrzędu.
Młody, wysportowany Luca, raczej nie powinien mieć problemów ze wspinaczką. Hiddink też powinien dać radę, ale rzecz oczywista, jego postura w tym przypadku byłaby pewną przeszkodę. Wiadomym jednak było, że pozbawiony jednej dłoni Walter raczej nie da rady wspiąć się na górę po wystających elementach na wrotach. Będzie musiał poczekać, aż towarzysze znajdą dla niego alternatywną drogę lub wejść na górę przy ich pomocy.

Chopp spojrzał na cholerne wrota wściekły i sfrustrowany, a nie widząc innego sposobu Luca i Herbert rozpoczęli wspinaczkę na górę. Chopp tymczasem – wściekły na los, który pozbawił go możliwości działania zaczął z uwagą przyglądać się odrzwiom.

I wtedy poczuli, że ziemia pod ich stopami wyraźnie zadrżała. I nie tylko ziemia. Wyraźnie zadrżały również metalowe wrota, po których wspinali się Manoldi i Hiddink.


DWIGHT GARRETT i EMILY VIVARRO


Garrett właśnie szukał sposobu, jakby dobrać się do maszyny dynamitem, kiedy zatrzęsła się ziemia. Gwałtowność tego wydarzenia spowodowała, że osłabiony Dwight musiał chwycić się ręką ściany by nie przewalić się przez niską barierkę.

Zatrzęsła się również ziemia dla Emily Vivarro, ale z innych powodów. Bowiem teraz, stojąc na szczycie monumentalnego posągu demona, rozpoznała jedną z nagich osób rozciągniętych pod wiertłami. To była Teresa! Jej młodsza siostra leżała na szczęście jeszcze w miejscu, w którym wiertło nie opadło jeszcze w dół. Ale i tak serce Emily podeszło pod gardło, kiedy zobaczyła ten szeroki, metalowy, bezduszny obiekt obracający się na tyle szybko, by z wnętrzności człowieka zrobić krwawą sieczkę. Wiedziała, że to jedynie kwestia czasu, gdy nieubłagane tryby maszyny opuszczą wiertło niżej i jej siostra zginie. Jeśli chciała temu zapobiec musiała szybko podjąć jakieś radykalne działanie.

* * *


Ziemia pod ich nogami zatrzęsła się ponownie.

Dwight i sparaliżowana grozą Emily ujrzeli, jak krwisty blask rozlewający się z pieczęci zmienia się w taniec świateł i cieni na ścianach. Powietrze w wielkiej sali wypełnił dziwny, coraz wyraźniejszy zapach. Cuchnęło, jakby gdzieś obok ktoś wylał mnóstwo jakiegoś siarkowego paskudztwa. Pieczęć pod stopami Rash Lamara zaczęła kruszyć się. Kawałki metalu spadały w pojawiającą się pod wzywającym ojca demonem i znikały w otwierającej się dziurze. Dziurze, która wyglądała jak paskudna, czerwona rana w litej skale. Mimo, że pod butami kutruba nie było już podłoża, Rash Lamar stał w powietrzu inkantując słowa wezwania, a jego głos powodował, że ciarki przechodziły przez ciała słuchaczy.

- Baphomet! Arhiman! Szejtan! – słyszeli słabe głosy akolitów – ghuli i ludzi – asystujących swemu mistrzowi w rytuale.

I nagle z rozdarcia w ziemi wylało się, niczym lawa strzelająca z wulkanu, jaskrawo – krwiste światło stapiając wszystko w swoim blasku.

Emily i Dwight zmuszeni byli zamknąć oczy, a kiedy je otworzyli zamarli ze zgrozy.


HIDDINK, WALTER CHOPP, LUCA MANOLDI

Drzwi, po których wspinali się Luca i Herbert zaczęły się wyraźnie poruszać.

Metal „ożył” pod palcami wspinających się ludzi. Stał się ... ciepły, pulsujący, jakby ornament na drzwiach nie był zwyczajną ozdobą, lecz ... żywą, przerażającą istotą.

Hiddink , który wspiął się niżej z wrzaskiem obrzydzenia puścił się zaczepów i rymnął na ziemię boleśnie obijając sobie tłusty tyłek.

W nieco gorszym położeniu znajdował się bardziej wygimnastykowany Luca. Młodzieniec zdołał już wspiąć się prawie pod sam szczyt. Jedną ręką schwycił się kamiennego występu i z wrzaskiem, widząc jak oczy rzeźbionego monstrum otwierają się ukazując połyskującą, piekielną czerwień. W panice podciągnął się w górę, wsunął w „wywietrznik” widząc przed sobą jaskrawy blask. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył o mało nie narobił w portki ze strachu.

Tylko Walter nie dostrzegał niczego, co mogło tak przerazić obu jego kompanów. Obok niego Hiddnik siedział na ziemi i szeroko otwartymi oczami spoglądał na powierzchnię wrót, a Luca .... Luca, który wszedł na samą górę znikał właśnie pochłonięty przez jaskrawe światło. Zapewne korzystając z rozpędu młody Włoch wsunął się na drugą stronę.

Tam, gdzie słychać było dziwne wrzaski i krzyki bólu oraz głosy trąb.


DWIGHT GARRETT, EMILY VIVARRO, LUCA MANOLDI

Otworzyli ponownie oczy, kiedy jaskrawy blask znów zgasł.

I wtedy ujrzeli, że sala ... zmieniła się. Tak. To było najlepsze określenie.

Zniknęły gdzieś biorący udział w przyzwaniu kultyści: zarówno ghule, jak i ludzie. Zniknęła piekielna machina, wiertła i ofiary. Pozostało dziewięć monumentalnych, koronowanych, sięgających prawie pod sam sufit posągów, a Dwight i Emily nadal stali na szczycie jednego z nich. Nie było widać pieczęci, nad którą unosił się wcześniej Rash Lamar.
Pomieszczenie oświetlały dziesiątki płonących łuczyw zatkniętych w newralgicznych punktach świątyni.

Luca siedział nad otwartymi szeroko metalowymi drzwiami. Stąd miał widok na puste pomieszczenie. Nie było niczego, ani nikogo. Żadnych wrzeszczących ludzi, ryczących trąb, krzyczących ofiar. Niczego. Tylko dziewięć potężnych posągów jakiś skrzydlatych, demonicznych postaci. Zapewne upadłych aniołów.

I wtedy cała trójka ujrzała, jak do sali, głównym – wcześniej przecież zamkniętym wejściem – wkracza niewielka, kilkunastoosobowa, procesja. Prowadził ją mężczyzna o śniadej skórze, ubrany jedynie w długą, czarną suknię i dziwaczne, stożkowe nakrycie głowy. Mężczyzna miał czarną, śpiczastą brodę, a jego ramiona i plecy pokrywały skomplikowane symbole węży.

Towarzyszyły mu również ubrane tylko do połowy dziewczęta. Dziewięć młodych, gibkich, czarnowłosych piękności. Każda z nich niosła w dłoniach kwilące, jeszcze różowawe niemowlę.

Brodaty mężczyzna zatrzymał się pośrodku sali, a kobiety skierowały w stronę stóp posągów. Każda do jednego z dziewiątki uskrzydlonych bestii.

Tom Atos 01-03-2012 10:18

Pomimo gorąca i duchoty Herbert poczuł jak wzdłuż krzyża przechodzą go dreszcze. Ujrzał na podłodze martwe ciało Tołoczki, a więc jednak drań dostał to na co zasłużył. Ponownie. Hiddink patrzył w milczeniu, jak Chopp z zimną zaciętością odcina palec trupa w cichej zemście. Herbert chciał pójść dalej, ale zatrzymał się na chwilę.
- Trzeba by mu łeb urżnąć, a nie palec. Albo choć spalić. – rozejrzał się bezradnie wkoło. Na ścianach znajdowały się pochodnie, ale te najwyżej mógł spalić ubranie trupa. Nie mieli czasu zniszczyć ciało, a Hiddink jakoś nie mógł się zdobyć na jego okaleczanie.
- Trudno. – mruknął mając nadzieję, że więcej już się z tym bydlakiem nie spotkają.

W końcu podążając korytarzami dotarli do wielkich rzeźbionych w jakieś ohydztwa wrót. Luca i Hiddink zaczęli się po nich wspinać, by dotrzeć do otworów nad nimi, gdy wrota … ożyły. Herbert z wrzaskiem spadł w dół na szczęście poza lekkim stłuczeniem nie ucierpiał poważniej. Za to wybałuszał oczy nie mogąc uwierzyć, w to co widzi. Wtem dobiegł go głos Choppa, który stwierdził, jak gdyby nic się nie stało:
- Mam nadzieję, że się nie spóźniliśmy. Chodź, tam jest chyba jakieś inne przejście. Herbert, co ci jest? - przyglądał się Hiddinkowi
Przez dźwięki ceremonii usłyszeli wyraźnie dwa strzały. Nie było wątpliwości, że musiały zostać oddane z broni Luci - tej wielkiej, loganowej armaty, którą Manoldiemu podarował szalony Australijczyk w Indiach i z którą chłopak nie rozstawał się od tej pory, przywiązany do niej, jak dzieciak do ulubionej zabawki.

Drzwi do jasnej i ciężkiej cholery nie powinny ożywać, te jednak najwyraźniej tego nie wiedziały. Herbert wciąż gapił się w nie , jak cielę na malowane wrota i dopiero teraz gdy odezwał się Walter oderwał od nich spojrzenie. Poderwał się gwałtownie i nim Chopp zdołał zareagować Herbert podrzucił do policzka kolbę remingtona i wypalił dwa razy w rzeźbiony łeb demona.
- Herbert! Oszalałeś? - zawołał Chopp. - Co ty wyprawiasz?! W ten sposób ich nie otworzymy. Chodź, zobacz, tu z boku jest chyba inne przejście.
Kule uderzyły w metalową powierzchnię drzwi, sypiąc iskrami na zrobionych z brązu ornamentach. Huk strzałów zadźwięczał w uszach i tak już oszołomionych od strzałów. Brąz był miękkim metalem, dlatego na szczęście pociski nie zrykoszetowały. Hiddink osiągnął jednak to, co chciał osiągnąć. Demon znieruchomiał. Na powrót stając się jedynie piekielną ozdobą na wrotach.

Z korytarza, którym nadeszli, ktoś szedł. Zobaczyli chwiejącą się sylwetkę, potężny cień rzucany przez światła pochodni.
- Szybciej! - Walter pobiegł w stronę tej szczeliny.
Herbert powoli opuścił broń podejrzliwie przyglądając się demonowi. Przełknął ślinę. Czyżby mu się zdawało? Jakaś iluzja? Ruchomy obraz jak w filmie? Nie było sensu marnować kul. Ktoś się zbliżał korytarzem. Chyba Mansur, ale nigdy nie wiadomo.
- Wciskaj się. - rzucił do Waltera. - Będę Cię osłaniał.
Stwierdził podbiegając za Choppem i przyklękając przy szczelinie. Skierował lufę sztucera w stronę zbliżającej się postaci.

Walter był szczupłym człowiekiem, a trudy ostatnich tygodni jeszcze tą szczupłość podkreśliły. Wsunął się bokiem w pęknięcie w ścianę i zaczął gramolić się na drugą stronę. Wyraźnie widział, że ktoś przeciskał się przez ten otwór nie tak dawno temu, W jednym miejscu otarł się o plwocinę, w innym palce natrafiły na lepką krew, jakby przechodzący człowiek był ranny. W końcu znalazł się po drugiej stronie. W wąskim kawałku przestrzeni wypełnionej jakąś maszynerią. Starą, zrobioną z brązu. Na pewno nie tą, której szukali. Widział też linę zawieszoną przy czymś w rodzaju ząbkowanej szyny. Lina prowadziła w górę, na szczyt. Pod nią ujrzał też porzucone niepotrzebne rzeczy, zbędne przy dywersji i wspinaczce. Kucnął czując, jak serce bije mu szybciej. Tak. Bez wątpienia była tutaj Emily, a jak Emily to prawdopodobnie również Garrett. Zapewne poszli na górę. Na górę, gdzie wspinaczka bez jednej dłoni dla Choppa była możliwa, ale ryzykowna i trudna.


W tym samym czasie Hiddink mierząc do zbliżającego się człowieka upewnił się, że faktycznie jest to Mansur. Arab miał owiązaną pierś okrwawioną szmatą. Ujrzawszy sojusznika zatrzymał się. Uśmiechnął.
- Moi ludzie wycofują się - wydyszał. - Opór jinów jest za duży. Postarają się jednak wyciągnąć, jak najwięcej się da na zewnątrz, za sobą.
Wyciągnął dynamit powiązany w pęczki.
- Gdzie maszyna? Musimy dokończyć to, po co tutaj przybyliśmy.
Wytatuowana gębą araba była najmilszym widokiem jaki mógł sobie w tej chwili życzyć. Hiddink odetchnął z ulgą.
- Za tymi wrotami. Są zamknięte. Walt przecisnął się tą szczeliną. - wskazał wąskie przejście.
- Z tego co widziałem, to można też przejść górą przez kanały wentylacyjne, tylko … te wrota są jakieś dziwne.
Stwierdził w zadumie. Spojrzał bystro na Mansura.
- To coś na nich się rusza, ale Luca mimo to przeszedł górą.
Hiddink spojrzał na drogę Choppa. Westchnął ciężko kładąc się na brzuchu i trzymając sztucer przed sobą.
- Mansur, jak utknę będziesz mnie musiał przepchać. - powiedział wciągając powietrze w płuca, by choć trochę zmniejszyć obwód w pasie.
- Utkniesz - powiedział Mansur spogladając z uśmiechem na Hiddinka. - Stawiam klacz z mojego stada, że utkniesz. Jeśli przejdziesz, sam wybierzesz sobie nagrodę.
To chyba miała być motywacja. niemniej jednak poraniony bok zaprotestował boleśnie, kiedy Herbert podjął próbę przeciśnięcia się przez wąski wyłom w ścianie.
Potem, kiedy wydawca zaczął przechodzenie, Mansur ruszył w stronę wrót. Zapewne nie chciał tracić czasu i postanowił szukać alternatywnej drogi.

Stękając boleśnie i zrywając sobie opatrunek oraz zdrapując formującego się strupa, po naprawdę długim wysiłku i jednym zaklinowaniu, zdawałoby się bez szans na wyrwanie z matni, Herb przepchnął się na drugą stronę. Cały zlany potem, ociekający krwią, podrapany, czerwony z wysiłku i sapiący jak miech kowalski. Trwało to jednakże dość długo.
W końcu jednak przecisnął się na drugą stronę i prawie natychmiast zajął się ponownym opatrzeniem rany. Przy okazji rozejrzał się. Spoglądał to na linę, to na kikut Choppa.
- Poczekaj chwilę. Wejdę pierwszy, a potem spróbuję Cię podciągnąć.
Walter tylko kiwnął głową na znak zgody
- Herbert, ja nie wejdę - powiedział - Jedyna możliwość, to tak jak mówisz. Jak ty będziesz na górze, ja się obwiążę liną i postarasz się mnie wciągnąć. Tylko czy dasz radę - spojrzał niepewnie na wydawcę. - Jakby co, to weźmiesz mój dynamit, a ja zostanę na dole. Może znajdę inną drogę.
- Radę? Ja zaraz wykorkuję. – zaśmiał się krótko, dychawicznie. Herbert wyglądał jak siedem nieszczęść, a czuł się pewnie jeszcze gorzej. Tym niemniej w jego oczach paliła się determinacja, by doprowadzić wszystko do końca.
- Czy to był Mansur? - zapytał po chwili. - Jeśli tak, to we dwójkę nie powinniście mieć problemów z wciągnięciem mnie.
- Nic z tego. Monsur poszedł szukać innej drogi. Nawet nie poczekał, czy się przecisnę, tak mu się spieszyło. -
mruknął Hiddink z przekąsem w odpowiedzi na pytanie Waltera

Nagle Walter poczuł czyjś dotyk na ramieniu. Jakąś twardą, męską dłoń mimo że w pomieszczeniu nie było nikogo poza nim i sapiącym jak miech, wymęczonym Hiddinkiem.
- Mogę ci pomóc, sri Chopp - usłyszał szept tuż przy uchu.
Ten szept i dotyk zmroził Waltera. To nie mogła być prawda! Nadwątlone wieloma traumatycznymi przeżyciami nerwy dały znać o sobie i Chopp cofnął się, trafiając plecami na ścianę.
- Mogę dodać ci sił, sri Chopp - powiedział głos nieżyjącego Mahuny. - Wystarczy, że powiesz tak.
Walter zatrzymał się pod ścianą blady. Na jego czole pojawiły się krople potu.
- Idź już Herbercie, no idź już! - skierował do Hiddinka nerwowe słowa, pobudzając go do działania. Chciał coś odpowiedzieć głosowi, który słyszał, ale przecież nie zrobi tego przy świadkach.
Wydawca gdy już wreszcie się uporał z opatrunkiem i chwilę odpoczął mógł ruszyć dalej. Spojrzał jednak wpierw z troską na towarzysza.
- Dobrze się czujesz Walt? Jakoś nie najlepiej wyglądasz. Usiądź. Odpocznij chwilę. Trochę mi ta wspinaczka zajmie. - stwierdził patrząc w górę - Gdybym był jakieś dwadzieścia, no chociaż dziesięć lat młodszy. - westchnął chwytając za linę. Po czym zaczął się gramolić w górę.

Ich konwersację podkreśliły kolejne, wyraźnie rozróżnialne strzały z rewolweru Logana. Ich huk wśród odgłosów rytuału - trąbienia, krzyków i zawodzenia - rozbrzmiewał bardziej jak kapiszon.
- Na górze zabawa. – stęknął Herbert zadzierając nogę, by ją oprzeć o jakiś załom – A my tu się marnujemy. Uch.
Marudził jak stara zrzęda. Coś się w nim zmieniło, coś ... nieuchwytnego.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:31.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172