Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-09-2010, 11:56   #21
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Nadchodziła pora odpoczynku. Zmęczone ciała i otępiałe umysły domagały się wytchnienia.
Wracaliście do swoich kwater, by zregenerować siły przed czekającymi was jutro obowiązkami.
Niczym zwierzęta w klatce czuliście jednak niepokój, podenerwowanie, rozdrażnienie, lęki. U jednych silniejsze, u innych słabsze. Każdemu z was jednak zdecydowanie spadało samopoczucie.
Wieści o bójkach, zachowaniach agresywnych i skrajnie pasywnych (próby samobójcze) obiegały poziom C w zwyczajowym tempie plotki.
W kantynie C-320, na drugim końcu Poziomu C, wybuchła regularna bójka, w której rany odniosło kilkunastu górników. Poszło o jakaś błahostkę – jedno krzywe słowo, czy nawet spojrzenie. Gdzie indziej ktoś się powiesił. Ktoś inny skoczył za barierkę ochronną. Ktoś otworzył sobie żyły. Ilość tych przypadków była przerażająca. Jakby ludziom puściły hamulce.

Wróciliście do swoich kwater w fatalnych nastrojach. Nawet zwyczajowe, wręcz rutynowe czynności, które zazwyczaj robiliście przed zaśnięciem nie dawały wytchnienia. Nawet „pigułki szczęścia” działały jakby słabiej.



Charles „Chuck” Fish


Na szczęście tym razem obyło się bez wynoszenia zwłok z kantyny. Krewkiego nerwusa obezwładniono i wezwana ochrona zabrała go w bezpieczne miejsce. Jednak utarczki – na szczęście jedynie słowne i mniej agresywne – wybuchały w kantynie prawie cały czas.

Nim skończyła się twoja zmiana i Polaczek zamknął budę, ochrona interweniowała kilka razy i do tego coraz brutalniej. Widać było, że również „korporacyjnym” puszczają nerwy. Od tego wszystkiego nawet zazwyczaj wesoły Polaczek sposępniał.

- Idź się połóż, Charli – powiedział ci, kiedy ostatni górnik opuścił lokal na chwiejnych nogach. – Dobrze się dzisiaj spisałeś. Jutro przyjdź godzinę wcześniej, jeśli dasz radę. Mamy przyjąć towar.

Byłeś wykończony, więc skwapliwie skorzystałeś z jego propozycji.
Opustoszałymi korytarzami dotarłeś do swojej kwatery oznaczonej numerem C-129. Idąc po metalowych chodnikach odczuwałeś jakiś irracjonalny lęk. Wydawało ci się, ze słyszysz odległe krzyki i wrzaski, ale to oczywiście była sprawka wiatru w szybach wentylacyjnych.

W nocy nie spałeś najlepiej. Dręczyły cię koszmary, w których czołowe miejsce zajmował górnik chłepczący krew. Czasami ofiara miała twoją twarz. Czasami innych ludzi, których znałeś.

O określonej porze, chociaż z wielkim trudem, wygrzebałeś się z posłania. Temperatura na wyświetlaczu wskazywała zaledwie 16 stopni. Znów o dwa stopnie mniej. Cholera.

Do pracy zazwyczaj chodzisz, kiedy korytarze sekcji C są opustoszałe. Wcześniejsza zmiana jeszcze pracuje, późniejsza, dopiero co wstaje. Trasę pokonujesz „na śpiocha” znając na pamięć każdy odcinek i każdy zakręt, który musisz pokonać.

Kiedy jesteś na korytarzu C-28 zaczynasz odczuwać dziwny niepokój.

Widzisz wejście do Kantyny. Gródź jest uniesiona do połowy – to dość dziwne. Szybko dostrzegasz rozmazane ślady krwi przy wejściu... Brązowa smuga ciągnie się do środka na pół otwartej grodzi i znika w ciemnej jeszcze kantynie ...



Peter Jakowlew

Po pokonaniu awarii w drzwiach do swojej kwatery pędziłeś jak głupi do Sali C-12 ale już w połowie drogi zorientowałeś się, że wszystko w kolonii toczy się własnym rytmem. Ludzie, których mijasz patrzą na ciebie ze zdziwieniem, niektórzy z niechęcią. To musiała być jakaś awaria.

Postanawiasz wrócić do pokoju nieco zirytowany, że przez ten fałszywy alarm straciłeś wenę i artystyczną wizję.

Po drodze mijasz dwie grupy ochrony bazy.

Jedna prowadzi jakiegoś wyrywającego się mężczyznę w górniczym kombinezonie. W chwile później druga biegnie gdzieś roztrącając nielicznych przechodniów.

Dziwne.

Już w pokoju, kiedy monterzy biedzą się nad usunięciem awarii sterowania drzwiami na kilku odcinkach – miedzy innymi tym, w którym mieści się twoja kwatera – natarczywy sygnał WKP informuje cię o połączeniu.

Odbierasz widząc, że to Ibrahim Waszczenko – kierownik Pionu Logistycznego.

- Jakowlew – jego wąska i blada twarz pojawia się na holowyświetlaczu. – Czytam właśnie raport z twojego dzisiejszego incydentu. Jutro o godzinie dziesiątej masz stawić się na spotkanie u doktora Dihraja Mahariszi na badaniu. To mogą być początki depresji zimowej.

- Ale ... – chciałeś zaoponować, lecz Waszczenko przerwał ci po pierwszym słowie.

- Nie ma żadnych ale, Jakowlew. Sprawdzę to.

Nim zdążyłeś coś dodać zerwał połączenie.

Wróciłeś do swojej kwatery, popracowałeś jeszcze chwilę a potem położyłeś się na spoczynek. Kolejny dzień zapowiadał się dość nieprzyjemnie.




Sven „Szczota” Lindgren


Cała sprawa w kantynie C-28 nie poszła tak, jakbyś sobie tego życzył.

Nie dość, że nie napiłeś się, nie dość, ze nie udało ci się skopać tego facia, co chciał cię śrubokrętem przedziurawić, to na polecenie ochroniarz – laluni, jacyś górnicy przytrzymali cię, aż przybiegła grupa ochroniarzy.

Zabrali was obu.

Dyszącego i wyrywającego się górnika i ciebie.

Jednak po drodze zainterweniował facet, który pił przy barze gdy zaczęła się zadyma. Pogadał z resztą ochrony i ci, zamiast do izolatki, zaprowadzili cię do rodziców.

Na szczęście nie było matki, tylko Alan.

Kiedy jednak ochrona wyjaśniła, co się stało twój ojciec zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie robił.

Nim ktokolwiek, włącznie z tobą, zdążył zareagować, ojciec strzelił cię w pysk.

I to nie z liścia, lecz po męsku – pięścią w gębę. Nawet nie spodziewałeś się, że ma tyle pary.

Padłeś po tym na glebę, a ojciec znów się do bicia zabierał, lecz na szczęście ochrona wkroczyła pomiędzy was i powstrzymała Alana przed kolejnymi ciosami. Spojrzałeś na jego twarz i zmartwiałeś. Jego oczy były zimne i ... obce. Wpatrzone w ciebie z absolutną wściekłością.

- Sven – usłyszałeś niewyraźnie, bo brzęczało ci w uszach po ciosie – lepiej zbieraj się i nie wychodź z kwatery wcześniej, niż do pracy.

Pokiwałeś głową i wyszedłeś. Nie chciałeś patrzyć na ojca w takim stanie.

Wracałeś do kwatery nadal widząc te jego złe, zimne oczy...

Po drodze napatoczyłeś się na Kamila i Artiego, twoich kumpli, mniej więcej w podobnym wieku. Kamil zorganizował skądciś flaszkę i mogliście usiąść i ja rozpić we trzech w twojej kwaterze.

Ale po tym, jak ojciec cię uderzył, nawet alkohol nie pomagał.



Selena Stars


Miało być tak pięknie. Chwila zabawy w prawie luksusowych warunkach. Parogodzinna ucieczka od tego, z czym przyszło ci się mierzyć, na co dzień. Zimne miejsce do spania, letnia woda do mycia i przygnębiająca rutyna. Teraz musiałaś do tego wrócić. Co więcej wystąpienie Dyrektora dawało ci przedsmak tego co ciebie i innych czeka w najbliższych dniach czy nawet tygodniach. A jeśli ciebie to wkurzało to wyobraź sobie jak podziała na ludzi, którzy już wcześniej poziom agresji mieli niebezpiecznie podniesiony. Tak jak ten facet z kantyny „Stara Ziemia”.

Spłukiwałyście wraz z Beth wspomnienie po tej dziwnej burdzie w kantynie C-28. Zarobiony „Chuck” podrzucał wam, co chwilę zmrożone piwo, ale dzisiaj wyjątkowo zimny napój przypominał wam tylko o tej lodówce, na której musiałyście spędzić jeszcze dwa i pół roku. Rozmowy się nie kleiły. Humor się wam zważył. Jedyne, co wam zostało to po prostu pójść spać. Spora ilość wypitego piwa sprawiła, że dość szybko zapadłaś w drzemkę. Z resztą na Ymirze nauczyłaś się tego tricku; jak człowiek nie pracuje lub się nie bawi to śpi.

Poczułaś pod nogami trzeszczący śnieg. Biel była tak oślepiająca, że miałaś wrażenie, że patrzysz prosto w słonce. Ale słońca nie było, nie tu. Tylko lodowa pustynia. Ty stałaś sama w jej środku i nie wiedziałaś, w którą stronę się skierować, nie miałaś żadnego punktu odniesienia. Spojrzałaś na termometr wszyty w skafander. Temperatura spadła. Trzeba było podjąć decyzję i to szybko. Musisz znaleźć schronienie zanim skończy ci się zdatne do oddychania powietrze w kombinezonie. Masz zapas na dwie godziny. Spanikowałaś. Zaczęłaś biec na oślep w nieznanym kierunku i potknęłaś się o coś. Uderzyłaś maską o kawał lodu i skafander uległ rozszczelnieniu. Poczułaś, że tracisz ciepło, tracisz oddech, tracisz życie. Pełzłaś przez śnieg i lód wiedząc, co musisz zrobić by się ratować. Znaleźć ciepłe. Pić ciepłe. Wtedy ocalejesz.

Obudziłaś się łapczywie zaczerpując tchu. Przepłukałaś twarz letnią wodą i zobaczyłaś, że przespałaś sześć godzin. Wydawało ci się jakby minęły dopiero dwa kwadranse. Głowa bolała a w gardle miałaś sucho, poza tym chciało ci się dalej spać. Wiedziałaś jednak ze nie masz czasu na sen, bo niedługo zacznie się twoja zmiana.



Nicole Sanders

Bójka z udziałem krewkich górników zakończyła się bardzo szybko. Kilku innych pracowników korporacji VITELL próbowało rozładować napięcie strojąc sobie niedwuznaczne żarty i aluzje do narzędzi pracy, co podziałało, jak należy. Ludzie zaczęli się śmiać, dowcipkować i żartować.

Atmosfera poprawiła się, kiedy ochrona zabrała obu uczestników bójki. Na miejscu był szef patrolu interwencyjnego, który złożył stosowny raport, potwierdzając twoją wersję wydarzeń.

Straciłaś ochotę na zabawę dzisiejszego wieczoru, tym bardziej że za kilka godzin miałaś objąć stanowisko przy „Czujce” jak nazywaliście salę ochrony C-06, gdzie znajdowało się pomieszczenie łączności i monitoringu prawie wszystkich publicznych miejsc na Poziomie C. Wlepianie wzrok w monitory oraz rutynowe patrole nie były czymś, co należało do twoich ulubionych zajęć. Pożegnałaś się z „Golasem” i znajomymi z C-28 i wróciłaś do swojej kwatery.

* * *

Później.

Sala C-06. „Czujka”. Do bólu oczu wpatrujesz się kolejną godzinę w rząd ekranów. Obrazy przesyłane przez kamery są jednakowe. Chodniki, korytarze – te same widoki, które niekiedy zakłóci jedynie jakiś przechodzący człowiek – górnik spieszący na swoją szychtę, wezwany do naprawy mechanik, niekiedy „Lotka” – patrol ochrony krążący po kompleksie.

Niekiedy wsłuchujesz się w szum w komunikatorach, urywane zdania wyłapywane gdzieś z kosmosu – pewnie na „Oku” – czyli satelicie łącznościowym.

Monotonia i rutyna. Codzienność.

„Golas” przyniósł ci kawę. Widzisz, że faceta coś gryzie od kiedy przyszedł na zmianę. Łyka kolejną „pigułkę szczęścia” – trzecią lub czwartą. Weźmie jeszcze kilka i będzie się debilnie uśmiechał przez następne dwie – trzy godziny.

- Spójrz tam – powiedział nagle, przerywając panującą w „Czujce” ciszę.

Wskazuje ci korytarz, którym idzie Chuck – pomocnik Polaczka z C-28. Ale nie to jest najważniejsze, lecz plama krwi wyraźnie widoczna przed wejściem do kantyny i uchylone do połowy drzwi zamykającej śluzy.

- Lecimy – dyszy „Golas” chwytając pistolet elektryczny.

To faktycznie blisko. Zaledwie dwa korytarze dalej.





Dihraj Mahariszi


Po powrocie do swojego biura zająłeś się próbą zbadania nagrania zony, które przesłała na twoje WKP. Najpierw obróbka dźwięku, potem łączność z siecią KOSMO dostępną dl a ciebie w nagłych przypadkach po podaniu hasła. Połączenie było słabej jakości, lecz po dłuższym oczekiwaniu na wyświetlenie danych mogłeś wrzucić bełkot niedoszłego samobójcy do wielkiego translatora ziemskich języków. Nie trwało to długo, chociaż obawiałeś się, że łącze w każdej chwili się zerwie, kiedy na holowyświetlaczu pojawił się napis:

JĘZYK NIEZIDENTYFIKOWANY.

Więc to był jedynie bełkot. Tak myślałeś.

Czułeś się zmęczony, a jutro miałeś sporo spotkań z personelem – więcej niż zazwyczaj.

Przed zaśnięciem obejrzałeś raz jeszcze wrzucone do bazy danych Sekcji Medycznej przypadki załamań nerwowych – w ciągu doby naliczono ich dwadzieścia siedem, z czego osiem naprawdę poważnych – z agresją ukierunkowaną na siebie lub innych.

Zasnąłeś po jakimś czasie.

Śniłeś o mężczyźnie z otwartymi oczami w Komorze Regeneracyjnej. Płyn wypełniający zbiornik był czerwony od krwi. Mężczyzna mówił w twoim śnie. Bełkotał w tym dziwacznym niby – języku. Co gorsza – we śnie rozumiałeś co on mówi. Każde słowo.

Kiedy jednak obudziłeś się ze snu nie pamiętałeś już niczego.

Czas do pracy. Kamini już wyszła. Znów pewnie jakieś pilne wezwanie.




Ray Blackadder


Szedłeś przez korytarze nie do końca wiedząc, co zrobisz, jak dotrzesz do kwatery Slewnackyego. Pas z narzędziami, które masz posiada sporo ciekawych i użytecznych przedmiotów. Jednym z nich jest śrubokręt o naprawdę długim ramieniu, które uznać można za wspaniały bagnet.

Czujesz, jak mgła podniecenia przesłania ci oczy. Idziesz, drżąc na myśl o tym, że zaraz będziesz ... właściwie sam nie wiesz co. Ale coś, co sprawi ci dużą przyjemność.

Niestety, czasami dzieje się tak, że plany biorą w łeb.

W tym przypadku wzięły dosłownie.

Nie przewidziałeś jednego. Że Slewnacky będzie na ciebie czekał. Kiedy sforsowałeś przy pomocy swoich narzędzi drzwi do jego kwatery C-78, stał za wejściem i jak tylko przestąpiłeś próg zdzielił cię w głowę czymś ciężkim.

Udało ci się nie stracić przytomności, lecz kolejny cios spadł ci na bark.
Nie czułeś bólu. Tylko wściekłość, ze dałeś się zaskoczyć. Odturlałeś się na bok wymachując na ślepo swoim śrubokrętem. Jednemu z machnięć towarzyszył opór i wrzask bólu i wściekłości.

Uniosłeś głowę potrząsając nią, bo oczy zalewała ci krew z rozbitej głowy.
Slewnacky stał nad tobą z kluczem do dokręcania zaworów ciśnieniowych w ręce. Wziął oburącz zamach i zawył jak zwierzę. Ty nie czekałeś. Rzuciłeś się w przód celując mu ostrzem narzędzia w brzuch – niestety wkrętak ześliznął się kombinezonie.

Zwarliście się..... a powstrzymywana do tej pory furia wybuchła czerwienią pod oczami. A może to twój pomocnik w końcu zadał porządny cios.

Nie pamiętasz.

* * *

Ocknąłeś się w jakimś małym pomieszczeniu czując, że na głowie masz opatrunek ze syntskóry, podobnie jak w kilku innych miejscach. Nie masz na sobie kombinezonu, lecz zwykły
strój technika. Zniknęły również narzędzia.
Pomieszczenie w którym jesteś oświetla mała świetlówka i w jej blasku widzisz ciemnobrunatne plamy na dłoniach. Krew.

Widzisz również oznaczenie kodowe na drzwiach. A-32. Poziom aresztów.




Seamus Gallagher


Kwatera C-328. Kwatera Kellera.

Zwykła. Chłodna. Z jakimś holoplakatem gołej babki na ścianie, obok którego powieszono jakieś dewocjonalia. To jedyny element nie pasujący do reszty wyposażenia zafundowanego przez korporację VITELL.

Poruszając się po kwaterze czujesz się tak, jakbyś sprawdzał swoją.

Osobiste rzeczy Kellera nie zawierają niczego, co by rzucało światło na jego tajemniczą śmierć. Nie znajdujesz nic niezwykłego.

Już masz wychodzić, kiedy twój wzrok pada na WKP Kellera leżący na stoliku. Może coś tutaj znajdziesz. Jakiś wpis – cokolwiek. Wciskasz włącznik, lecz ekran nadal pozostaje ciemny. Albo rozładowała się bateria – co jest prawie niemożliwe, albo coś zdechło. Po chwili wahania chowasz WKP Kellera do kieszeni.

Wchodzisz jeszcze do pomieszczenia sanitarnego. Niewielka toaletka i kabina prysznicowa – dokładnie jak u ciebie. Tylko u Kellera na szkle lustra widzisz zrobiony czymś czerwonym napis.

„Ciepłe! TO idzie po nas. Po naszą krew! Krew jest CIEPŁA. Jest WE MNIE!!!!”

Na metalowej umywalce leży kawałek szkła, którym Keller najwyraźniej rozciął sobie ciało.

Nie masz wątpliwości. Szaleństwo dotknęło twojego kompana z brygady.

Pukanie stojącego na czujce Hal daje ci znak i opuszczacie kwaterę.

W samą porę bo w chwilę później mijacie ochronę w ciężkich skafandrach z oznaczeniami Sekcji B, która zatrzymuje się przed kwaterą C-328.

* * *

Wróciłeś do siebie i nadszedł czas snu.

Za kilka godzin czeka cię ciężka praca. Nie mogłeś jednak zasnąć. Cały czas myślałeś o napisie w kwaterze Kellera. Już gdzieś słyszałeś te słowa. Tylko gdzie?

Zasnąłeś i spałeś do momentu, kiedy wibrujący sygnał dzwonka nie wyrwał cię z tego stanu.
 

Ostatnio edytowane przez Ravanesh : 24-09-2010 o 19:38. Powód: literówki
Ravanesh jest offline  
Stary 25-09-2010, 09:29   #22
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Tego wieczoru bójki kończyły się szybciej jak zaczynały. Kiedy ostatni górnik ze zdziwieniem wypluł kilka przednich zębów po siarczystym kopniaku ochroniarza, ludziom jakby ostygł apetyt na wrażenia. Chuck zauważył, że co bardziej zniesmaczeni barowicze jakoś tak szybciej niż zwykle opuszczali wygrzewane dotąd przy barze stołki.

- Charles, no i weź znajdź złoty środek... – jęknął Simon widząc kolejnego pijanego górnika, jak dosłownie wylatywał z kantyny. Po dość dynamicznym rozbiegu pasa startowego, spod stolika do wyjścia, który wykonał nosem szorując niemal po ziemi, przy czym ramię miał wykręcone przez pałkę w dźwigni na plecach, szybował teraz na metalowy korytarz. Z kopniakiem w tyłek. Tak na szczęście. Od serca. Na pożegnanie. Nadgorliwy ochroniarz o szpakowatej twarzy z energicznie strzepał niewidzialny kurz z rąk posyłając złowrogie spojrzenia kolegom wyrzuconego nieszczęśnika. Chuck widział w jego oczach i kącikach ust kryjące się zadowolenie.

- Że co mam znaleźć szefie? Lysol? – zapytał marszcząc wykrzywiony nos na bok, a zainteresowanie udając tylko intonacją. Jego wzrok skupiał się na rudym ochroniarzu, który gorączkowo zaciskał rękę na paralizatorze. Jak głodny wilk upatrywał w tłumie ofiary. Albo raczej pretekstu.

Zignorowany Polaczek z wyrzutem spojrzał na zamyślonego pracownika.

- Tak źle i tak nie dobrze... – podjął znowu Simon polerując szklaneczkę – burza przeszła bokiem, ale klientów nam wypłaszają... – westchnął ciężko widząc kolejne plecy wychodzącego górnika. – Jest coraz gorzej. Zobacz ile skurwysyństwa ostatnio z każdego wychodzi.

- Taaaaaaa... - ziewnął Fish - zobacz Barnes też wychodzi – równie melancholicznym tonem zgodził się pomocnik wzrokiem odprowadzając zataczającego się w kierunku grodzi stałego bywalca. - a zawsze trzeba było go na plecach odholować po zamknięciu...

- I ten wiatr... – wzdrygnął się Polaczek z lękiem i nienawiścią patrząc w czeluść pojękującej kraty wentylatora.

Kilka godzin później kiedy ostatni klient częściowo po ścianie, a częściowo na czworaka opuścił lokal, Simon westchnął ciężko i przeciągle, lecz zaraz uśmiechnął się pogodniej ukazując mocne, białe zęby. Na zarośniętych, bladych policzkach wykwitły dwa wesołe dołeczki.

- Idź sie połóż Charli – zagadnął do Chucka wsparty obiema rękoma na szynkwasie - Dobrze się dzisiaj spisałeś. Jutro przyjdź godzinę wcześniej, jeśli dasz radę. Mamy przyjąć towar.

- Się rozumie szefie – wyprostował się jak struna chudzielec głową zahaczając o zawieszone nad barem kieliszki do wina i martini, które rozdzwoniły się szklanym echem po pustej sali. Polaczek ostatni raz ogarnął knajpę ojcowskim spojrzeniem i pogrążony w zadumie tylko przewiesił ścierkę przez ramię, po czym bez słowa podreptał do kanciapy.

Fish tylko przez chwilkę zastanawiał się czy nie pomóc przy zamknięciu tego bajzla. Senność i zmęczenie wzięły jednak górę. Rano zmyje podłogi, wstawi szkło do zmywania i będzie też dobrze. Jutro też jest dzień – pomyślał ziewając.

- Dobranoc! – krzyknął do szefa wykrzesując resztki entuzjazmu w nadziei, że tamten też da sobie juz na dzisiaj spokój. Polaczek to pracoholik, pomyślał Chuck wyciągając zza pazuchy czarnego skafandra piersiówkę i wyszedł z kantyny.


Korytarz był nieprzyjemnie chłodny. Niby taki sam jednak bardziej obcy. Jego metaliczność - zimna i obojętna, dzisiaj wydawała się być niemal wroga. Stwierdził ze zdziwieniem, że się chyba boi. Stary koń i odczuwa lęk jak małe dziecko przy zgaszonym świetle - skarcił się zażenowany. Czuł jakoś tak wyraźnie wrogość otoczenia. Jakby był intruzem. Albo ofiarą. Podążając do kwatery kilkakrotnie obejrzał się przez ramię słysząc czyjś głos. Odlegle krzyki. To tylko wiatr. Tak. Nawiew. Co innego? Już przed wejściem do kawalerki pod numerkiem C-29 ciszę korytarza przeszył znienacka ostry zryw zawodzącego jęku z szybu wentylacyjnego, który odbijając się o poluzowaną kratkę tuż jego głową przestraszył go swoją gwałtownością i rozklekotaniem. Marszcząc czoło podniósł oczy do góry. Poczuł się nieswojo. Nerwowo wygrzebując w końcu klucz magnetyczny z kieszeni Fish ze złością wykrzywił się do kratki naśladując potępieńcze wycie:

- UUUEEEEEeeeeeeeeeeuuuuuuuuuuujjjjjjeeeee– strojąc miny niedorozwiniętego głupka. Gdy przestał, wycie z szybu umilkło również, jakby skończył się mu oddech. Chuck nie czekając na kolejne dźwięki, z dreszczem na plecach i wzniesioną piersióweczką z ulgą przeskoczył próg w ciemność pomieszczenia rozsuwających się grodzi. To w końcu tylko wiatr. Bez przesady - przekonywał siebie zakręcając korek na pustej butelczynie, którą rzucił w kąt. Dopiero po zatrzaśnięciu sie drzwi odetchnął z ulgą.

Klasnął. I nastała światłość.

Pomieszczenie było niewielkie. Wystrój standardowy. Surowy. I metaliczny. Dominował kolor szary i stalowy. Meble kanciaste ze sztucznego drzewa stanowiło biurko i biblioteczka. Pojedyncze łóżko w kącie. Tylko czerwony fotel na biegunach nie pasował zupełnie do aranżacji wnętrza. A wszystko spowite artystycznym nieładem. Pościel skotłowana. Ciuchy na ziemi. Drzwi od szafy w ścianie otwarte. Skarpetki na biurku. Dwie puste butelki służące za tymczasowe popielniczki.

Zimno, pomyślał usiłując zasnąć.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=oOHQs405XcU[/MEDIA]

W WKP pobudkę ustawił na godzinę wcześniej niż zwykle. Budził się kilkakrotnie zlany potem. Śniło mu się morderstwo. Znowu był świadkiem wydarzenia. Tym razem widział, je dokładniej i z innej perspektywy. Kadr zbliżał się szybko do wolno idącego napastnika, aby zwolnić gdy tamten rzuca się na ofiarę. Z bliska widział rozszerzone źrenice zdziwienia mężczyzny, który poczuł zagłębiające się w jego karku ostrze. Mięśnie jego policzków drgnęły i zafalowały w gwałtownym ruchu głową, która chciała uniknąć drugiego ciosu. Tępa determinacja barczystego górnika, który z błogim uwielbieniem i radością zatapiał w siedzącym mężczyźnie drugi cios. Kiedy rozpruł szyję jak worek z którego wytrysnął krwawy strumień łapczywie wgryzł się w ranę. Jak zwierzę. Głodna a raczej spragniona bestia. Skąpane w czerwieni wargi poruszały się wolno odsłaniając ociekające krwią zęby, z pomiędzy których sterczały strzępy żył i mięsa i mamrotały z satysfakcją: Ciepłe, cieple... Próbował odwrócić wzrok od sceny. Zamknąć oczy. Nadaremnie. Wsparta czołem na stole głowa trupa obróciła się na blacie stolika w stronę Chucka. Zobaczył siebie. Twarz nieruchoma i blada. Podkrążone oczy były bardziej wyłupiaste, jakby pod wpływem wewnętrznego bólu chciały wyrwać się oczodołom.

Obudził się krzycząc siadając na łóżku. Pidżama była mokra od potu. Na termostacie sterczała czerwona jedynka i szóstka. A mimo wszystko było mu aż za gorąco. Ciężko opadł na miękką poduszkę. Czwarta nad ranem. Oby sen nie przyszedł -pomyślał i zamknął oczy. Scena przy stoliku toczyła się dalej, tak jakby wyłączył pauzę. Dwie różnice. Tym razem przy stoliku siedział z głową na blacie jego ojciec, który wpatrywał się mu prosto w oczy w niemym horrorze. Z kolei napastnikiem był Chuck. W czarnym kombinezonie stał nad siedząca postacią ojca ubranego w takiż sam skafander. Wgryzał sie i rozszarpywał zębami ,ściskaną w prawej ręce, tryskającą krwią na boki nerkę. W lewej dzierżył butelkę wódki ze słomką.

Obudził go własny krzyk.

- Kurwaaaaaa! – wrzasnął bojowo dodając sobie odwagi. I nakrył głowę poduszką zaciskając oczy ze złością. Sięgnął po omacku szukając czegoś na stoliku. Po chwili wrzucił do ust jedną, dwie, trzy tabletki. Spłukał je do gardła łykiem wódki. Spojrzał na zegarek. Już zaraz trzeba wstawać. Zamknął oczy.

WKP hologramem śpiewaków operowych wyciągających na dwa barytony kanon:

Frère Jacques, frère Jacques!
dormez-vous?! Dormez-vous?!
Sonnez les matines!


Fish cisnął poduszką w komputer na biurku, która przerywając holo wytłumiła też trochę decybele. Z wielkim trudem i niechęcią usiadł na łóżku. Czuł się jak po zarwanej nocy. Spuścił chude nogi do kapci uważając by pierwsza byla stopa prawa i wstał zaspany. Kiedy sie przeciągnął w pasiastej pidżamie wydawał się być dwa razy bardziej chudy i co najmniej o połowę wyższy. Lodowata woda w umywalce trochę go obudziła. Piece zanim dogrzeją wodę do letniości doleci do niego jak skończy brać prysznic. Odkręcił wszystkie kurki i czekając na ocieplenie umył zęby. Prysznic był jednak zimny. Ubrał się w nieśmiertelny skafander Ymirowych mrówek i ziewając przeciągle poczłapał do kantyny. Na korytarzach cicho wszędzie, pusto wszędzie, i nie ma nikogo. Trzecia zmiana jeszcze pracuje, a pierwsza zaczyna za dwie godziny. Kiedy wszedł na C-28 od razu wiedział , że coś jest nie tak. Grodzie od kantyny były zacięte w połowie, a w mokrych plamach na posadzce obijał się blask oświetlenia. Serce zaczęło mu bić szybciej. Krew? Bezszelestnie wsunął długą szyję do środka kantyny i przezornie zerknął w stronę pamiętnego stolika. Był pusty. Taki jakim go wczoraj zostawił. Ufff. To nie jest sen – pomyślał i zdał sobie tym samym sprawę, że to jeszcze gorzej. Pochylił się nad plamami na korytarzu. Dotknął palcami gęstej, ciemnej cieczy. Krew. Teraz zobaczył jej obecność również na grodziach i podłodze kantyny. Brązowa smuga wiła się w głąb kantyny. Odruchowo cofnął się skonsternowany i przestraszony. Słysząc stukot i łomot z oddali zastanowił się czy się gdzieś nie schować. Tylko gdzie? Uciekać? Zza zakrętu wybiegła zwalniającym już sprintem znajoma sylwetka Wiki. Jej rozwiane włosy falowały podobnie jak jej biust. Za nią biegł z zaciętą miną drugi ochroniarz. Ten sam z którym wczoraj jadła. Nygus. Czy jakoś tak się nazywa. Pewnie jej facet – pomyślał z zazdrością na dobrze zbudowanego faceta z paralizatorem w ręku. Odetchnął z ulgą na ich widok.

- Tu jest w ciul krwi – zauważył Fish robiąc znaczącą minę na posadzkę i grodzie. – A tam - wskazał długaśną ręką jak drogowskazem w stronę baru – plama ciągnie się do środka.

Teraz też zauważył potłuczone butelki i kufle przy stoliku, który miał w planach dzisiaj posprzątać. Przewrócone krzesła.

- Myślę, że tam ktoś jeszcze jest. Przecież z kantyny nie ma drugiego wyjścia. A klucze mam chyba tylko ja i Polaczek.

Czyżby ktoś zemścił się na szefie za brutalność ochrony? – pomyślał z niedowierzaniem pragnąc, aby to nie była prawda.

- Hey, może to włamanie i szef dał w łeb przyłapanemu złodziejowi? - zagadnął Fish. Tak. Zdecydowanie bardziej podobała mu się ta druga hipoteza tajemniczego jak dotąd przestępstwa.
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 25-09-2010 o 23:45. Powód: byki
Campo Viejo jest offline  
Stary 26-09-2010, 22:26   #23
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Przez całą drogę doktor rozmyślał nad tym tajemniczym i dość osobliwym, nawet jak na warunki Ymiru, przypadkiem. W zamyśleniu o mało co nie wpadł na patrol ochrony na jednym z korytarzy. Gdy tylko wszedł do biura, zaczął pisać w laptopie kolejną notatkę.

Właśnie wracam z bloku medycznego, gdzie moja małżonka pokazała mi wyjątkowo niecodzienny przypadek samookaleczenia. Poniżej zamieszczam plik wideo nagrany podczas zatrzymania samobójcy.
Wykryto połączenie z WKP... Wybierz plik... Wybrano plik o nazwie "Zatrzymanie_psychola"... Pobieranie pliku w toku... Proszę czekać... Zapisano plik w katalogu "Dziennik"

Dhiraj połączył się z KOSMO i korzystając z biblioteki języków Ziemskich, istniejących jak i wymarłych, wysłał zapytanie ze ścieżką audio z nagrania. Czekając na odpowiedź, i modląc się w duchu o stabilność połączenia, zaczął pisać dalej.

Nie było to zwykłe okaleczenie, rany były zbyt głębokie. Gdyby pomoc przyszła pięć, może nawet trzy minut później, wykrwawiłby się. Wydawały się one układać w jakieś wzory, nie przypominały mi jednak niczego konkretnego. Poza tym, niepokojące było zachowanie jego powiek, mimo potrójnej dawki środków uspokajających i bezapelacyjnego uśpienia mózgu, oczy były cały czas otarte. Rozmiar źrenic w normie, gałki oczne nie uszkodzone.


Na "wierzch" wyskoczyło okienko translatora z migającym napisem:
Język niezidentyfikowany.
Dźwięki wydawane przez mężczyznę na nagraniu okazały się być, wbrew posiadanej przeze mnie nadziei, zwykłym obłąkańczym jękiem. Chociaż biorąc pod uwagę fakt, że ofiara przygryzła sobie język i krwawiła do ust, pierwotne słowa obcego języka mogły zostać zniekształcone do tego stopnia, że translator nie zdołał odnaleźć ich w bazie danych. Jednak jeśli tak właśnie się stało, nie mam żadnych szans na zidentyfikowanie jego słów. To nie wróży dobrze, bo faktów jest niewiele. Chciałbym wierzyć, że to po prostu obłęd, jednak chwilę po moim przyjściu na blok medyczny, wkroczyło tam dwóch ochroniarzy z poziomu kierowniczego, którzy dostali rozkaz przetransportowania niedoszłego samobójcy na poziom B. Bardzo im się spieszyło, nie chcieli nawet poczekać, aż stan rannego się ustabilizuje. To bardzo dziwne, nie wiem nawet, co to może oznaczać. Tak, jakby chcieli coś ukryć przed nieupoważnionymi osobami. Tak, jakby ten incydent był spowodowany czymś więcej, niż tylko załamaniem. A skoro potrafią rozróżnić zwykły przypadek od tego "specjalnego", który wymaga ich nadzoru i oddzielenia od innych, to prawdopodobnie wiedzą, co to jest. A przynajmniej, wiedzą więcej ode mnie. Chyba, że się mylę, jednak nie widzę innego powodu, dla którego mieliby przenosić niedoszłego samobójcę będącego w krytycznym stanie do sekcji niedostępnej dla większości personelu.


Dhiraj zamknął plik i przez chwilę siedział przy biurku robiąc mały bilans dzisiejszego dnia. Każdej kolejnej doby sprawa się komplikowała a przypadków agresji było coraz więcej. Sprawdził dokładne dane tylko z dnia dzisiejszego i to co zobaczył, nie podobało mu się. Dyrekcja prawdopodobnie doskonale zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, jednak nic nie robią. Może zwiększony czas w komorach słoneczncyh, może kilka dni urlopu i zorganizowani jakiegoś wydarzenia, kabaretu czy koncertu... Na pewno są w bazie ludzie z talentami, trzeba ich tylko wyłowić i wszystko zorganizować. Trzeba będzie o tym porozmawiać ze zwierzchnictwem, ale na pewno nie jutro, jutrzejszy dzień zapowiadał się na bardzo pracowity, tyle pacjentów miewał tylko w szczytowym okresie ostatniej zimy.

Odetchnął zmęczony, zarówno mijającym dniem pracy, jak i samą myślą o nadchodzącym. Podszedł do klatki Koji i nasypał jej karmę, na co ptak zaskrzeczał kulturalnie "Dobre tak" i zajął się jedzeniem. Doktor rozejrzał się po gabinecie i wyszedł.

***

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wszedł do swojej kwatery, było zagotowanie wody i zalanie podwójnej porcji zupki instant o smaku pikantnej zupy z małży. Smakowało znośnie, najważniejsze jednak że rozgrzewało i miało w sobie śladowe ilości witamin. Niewielkie, ale miało.
Postanowił nie czekań na Kamini, prawdopodobnie znowu ma dużo pracy i wróci później. Wykąpał się, a temperatura wody, całe 28 stopni, pomogła mu uporać się z trudami pracy.
Usiadł na kancie dwuosobowego łóżka zapalając lampkę nocną i przyglądając się zdjęciu, na którym znajdowała się jego rodzina: żona, dwójka synów, z czego jeden z żoną i córką. Uśmiechnął się i z nadzieją na poprawę sytuacji w bazie, położył się spać.
Słyszał jeszcze jak Kamini wchodzi do pokoju i jak bierze prysznic, po czym zasnął.

***

Dhiraj obudził się zmęczony, z potem ściekającym z czoła. Miał bardzo męczące sny, spowodowane stresem związanym z tą nietypową sprawą z niedoszłym samobójcą. We śnie w pomieszczeniu z komorą regeneracyjną byli tylko oni dwaj. Mężczyzna leżał w komorze, we krwi i mówił coś, coś co miało sens i co hindus rozumiał, mimo iż brzmiało obco.
Teraz jednak, ani przy goleniu, ani przy śniadaniu, nie mógł sobie przypomnieć tych słów. Nie przejmował się tym jednak, szczegółowe znaczenie snu go nie interesowało. W końcu, to tylko sen. Nie dowie się z niego niczego, czego by już nie wiedział.
Jadł sam, Kamini wyszła zanim się obudził. Pewnie znowu coś się stało...

***

Usiadł przy biurku i uporządkował karty pacjentów zgodnie z godzinami, na które byli umówieni.

Po godzinie już czuł zmęczenie, pozwolił więc sobie zjeść batona energetycznego, a nawet dwa. W końcu, im większa masa, tym większa energia. Mniej więcej.
Kolejnym pacjentem był górnik, Troy Parkers. Od jakiegoś czasu miał koszmary senne i lęki. Średniego wzrostu, jednak bardzo mocno umięśniony mężczyzna z krótką brodą usiadł naprzeciw Dhiraja.
Pół godziny zeszło na rozmowie o istocie złych snów i strachu o to, że nigdy już nie zobaczy swojej rodziny. Pacjent miał "przeczucie", że nie będzie mógł wrócić na Ziemię, że coś, lub ktoś mu to uniemożliwi. W jego snach zawsze przed czymś uciekał. Nie potrafił sprecyzować, kto lub co to było, nie mógł nawet określić, czy faktycznie coś go goniło. Zawsze jednak uciekał, zawsze niemal w zwolnionym tempie, i zawsze, gdy wychodził na powierzchnię, gdzie znajdował się ogromny statek transportowy który miał go odwieźć na ziemię, coś nie pozwalało mu iść i nagle orientował się, że nie ma maski. Nie mógł złapać powietrza, ani też ruszyć w kierunku statku, lecz ciągle coś kazało mu uciekać z bazy. Zazwyczaj budził się po wybuchu statku, kiedy, we śnie, padał na kolana ze spuchniętą i zapłakaną twarzą.
Uznawał to wszystko za znaki ostrzegające go przed tą przeklętą kopalnią, korporacją i samą planetą.

- Spokojnie, Troy, nie unoś się. Wiem, że jest Ci ciężko, ale przypomnij sobie, dla kogo to robisz. Chcesz zapewnić łatwy start swoim dzieciom, prawda? Kochasz je i swoją żonę najbardziej na świecie, czyż nie tak?
- Tak, ale... Ale oni mnie wykorzystują, i nie pozwolą mi wrócić, ja to wiem! Będzie tak, jak w moim śnie, prędzej wysadzą prom kosmiczny, wart tysiące milionów, niż pozwolą nam stąd odlecieć po upływie tych pięciu lat! Chcą, żebyśmy zdechli wykonując za nich brudną robotę!
- Doskonale wiesz, że to nie prawda. Wszystko jest monitorowane przez wiele organizacji, rządowych jak i pozarządowych, nie pozwolą na taką sytuację. Światowa Rada Obrony Praw Człowieka nad wszystkim czuwa. Nie wiem, czy wiesz, ale początkowo VITELL chciał podpisywać z ludźmi kontrakty na sześć i pół roku, bez możliwości wcześniejszego powrotu, niezależnie od sytuacji, jednak Rada sprzeciwiła się kategorycznie tak długiemu czasowi izolacji i naciskała na korporację tak mocno, że ta zmniejszyła czas kontraktowy do pięciu lat. Wszyscy dokładnie monitorują sytuację na Ymirze, jest to najważniejsza sprawa na całym świecie. Jest to przełom dla całej ludzkości, i wiele osób dba o to, żeby wszystko szło zgodnie z planem.
- A skąd wiesz, jaki jest ich plan, co?! Może właśnie taki mają plan, zostawić nas tu i wyzyskiwać aż wszyscy pozdychamy na tym zadupiu!
- górnik wstał i uderzył otwartymi dłońmi w biurko, nachylając się do doktora.
- Troy, usiądź i uspokój się. Rozumiem, że czasem człowiek musi się wykrzyczeć, ale nie pozostało nam byt wiele...
- Co Ty możesz rozumieć?! Nie słuchasz mnie, nie rozumiesz, co nam grozi? Tylko kiwasz tym łbem, ale mnie kurwa nie słuchasz!


Mężczyzna wszedł niezdarnie na biurko i złapał Dhiraja za barki. Ten wystraszony próbował odjechać do tyłu na krześle, próbując zachować zimną krew. Kiedy jednak górnik spadł na ziemię, pociągając go za sobą, wydał z siebie zduszony krzyk. Mężczyźni przeturlali się i teraz tamten przygniatał ciałem bezbronnego doktora, który bezskutecznie próbował wrzucić z siebie napastnika. Ręce Troya znalazły się na szyi hindusa i zaczęły powoi zaciskać się na niej. Mahariszi, czując, że brakuje mu powietrza, zaczął wierzgać nogami i uderzać rękoma jeszcze mocniej, jednak te kilka trafień nie zmusiły górnika nawet do poluźnienia chwytu.
Doktor momentalnie przypomniał sobie wszystko, co osiągnął. Tytuły medyczne, prace opublikowane w znanych na świecie magazynach medycznych, uśmiechy na twarzach wyleczonych pacjentów oraz ich bliskich... Ale najważniejsza była rodzina. Doczekał się wnuczki, a to już wspaniałe przeżycie. Być dziadkiem to coś zupełnie innego niż ojcostwo. Patrzenie, jak syn poważnieje, dojrzewa i zakłada własną rodzinę...Wszystkie, zarówno dobre jak i złe chwile, spędzone z cudowną żoną... Przeżył wiele, fakt. Właściwe, mógłby już umrzeć, spełniony, zaznawszy największych przyjemności tego świata, pozostawiwszy na nim swój ślad.
Jednak nie chciał. Instynkt samozachowawczy kazał mu walczyć o przeżycie do ostatnich sił. Przeżył wiele wspaniałego, ale przecież to nie koniec, może nadal żyć szczęśliwie. Nie musi się poddawać, jego życie nadal ma sens. Może walczyć. Musi walczyć.

Mimo całego zaparcia i chęci przeżycia, przewaga fizyczna górnika była druzgocząca. Już po chwili świat Dhiraja wirował. Kolory mieszały się, a przy ścianie, przy drzwiach na korytarz, pojawił się niewyraźny cień...
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 27-09-2010, 20:44   #24
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Był nas cały tercet. Ja, znaczy Szczota, Kamil, czyli Łysy i Arti, czyli Arti bo to mu jakoś do tego gogusiowatego ryja najbardziej przystawało. Mówiłem żeby wbić gdzieś w ce-trójki, ale się druzja uparła, że chce mi się zwalić na kwadrat. Te odbyty miały jakąś podjarę, że mam kwadrat po wisielcu - też miałem, ale jakoś przez to zryte po baszce wycie w wentylacji szybko mi się znudziło.

Jeden pies - mogę siedzieć na dupie u siebie. Alan będzie szczęśliwszy. Jedna pizda pod okiem na dziś w sumie mi wystarczyła. Będę siedział na arszu na własnej pryczy jak przykładny rebionok, a że z druzją i przy flaszce - cóż, nie można mieć wszystkiego.

Zarzuciliśmy po trzy hepiguły, zapiliśmy siwuchą, po czym zapuściłem jakiegoś pornola z WuKaPa. Ot wieczór jak codzień.

- Te, Wycior, a to prawda, że tą pizdę pod okiem to dziunia ci zrobiła - pyta nagle Łysy i obaj zaczynają rechotać jak popieprzeni.

- Twoja stara jest Wycior! - odpowiadam z godnością i pociągam dużego łyka z flaszki. - Masz mi parchu ubliżać to chuja się dowiesz.

- No się nie zrażaj, co to za rozkmina w cedwa-wosiem była?

- Chuj nie rozkmina, wpierdoliłem Cooldmanowi.

- Pieeeerdolisz.

- Chyba twoją starą. Jebaniec się na mnie z wkrętakiem rzucił, to wyrwałem chwasta. - mówię z gracją odpalając cigareta.

W tym czasie Arti siedzi z zamkniętym ryjem i cośtam klikocze po swoim Wukapie. Młody jest ale ma dryg do hakerki. Musi włamał mi się na moj odtwarzacz, bo pornol zniknął i na holo pokazało się nam ujęcie z C-28.

- No to zaraz zobaczymy.

- Arti, złamasie! Zhaczyłeś ochronę!? - pytam ze szczerym estymem.

- Twoja stara jest ochrona. Nie ochronę, tylko ich archiwum. O której ta burda była?

***

Oglądaliśmy to raz za razem. Oni z gałami jak spodki, ja się rozsiadłem jak pan i władca z wielkim a-nie-mówiłem na ryju. Ci jednak oczywiście największą uciechę mieli ze sceny, która miała miejsce ułamek sekundy po moim wielki zwycięstwie.

- Pa teraz, pa teraz! – Łysemu oczy już błyszczały od mózgojeba i hepisów. Przed naszymi facjatami holograficzna dziewusza dłoń po raz setny dzisiejszego wieczora złapała za mój kołnierz – Hahaha! ułapiła go jak jakie kocię!

Obaj pokładali się ze śmiechu. Z trudem ocaliłem butelkę, którą gotowi byli strącić.

– No dobra, Szczota, ale jednego ciągle nie rozumiem... – to znów Łysy.

– Boś cep tępy z uma wyzuty! – to po naszemu "czego nie rozumiesz, mój przyjacielu?"

– Jeśli Cooldman szarpnął ci tylko kandahara, a Miss Sztazi tylko... – spojrzałem ostrzegawczo i chyba zrozumiał, bo przeszedł od razu do pointy - to skąd ty masz tą pizdę pod okiem?!

No i się zjebało. Zwyczajnie musieli mi znów przypomnieć akcję ze starzykiem. Kurwasz jego w rektum mać.

– Nie twój zasrany interes. – już nawet pić mi się odechciało. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu gapiąc się na kadr z cudem natury opiętym w ochroniarski mundur. W końcu wstaję i grzecznie mówię: – Spierdalać. Spać mi się już chce.

Spierdalać, to po naszemu spierdalać. Lekki kwas, ale to duzi chłopcy, kminią, że jak git każe gitowi spierdalać to widocznie ma powód. Zabrali się razem z ostatkiem flaszki, a ja znów zostałem sam jak ten pies. Wyłączyłem holo i wyciągnąlem się na pryczy.

Zasnąłem niemal natychmiast.

***

Budzik, poranne odcedzanie, śniadanie, hepiguły, kackupa, wdziać kombinezon - i na arbait.

Wyjebiste te wrota do ce-31 – na całą wysokość chodnika, z dziesięć metrów w górę i wymalowane w takie oczojebne czarno-czerwone paski. Stoję sobie cierpliwie, wydłubuję jakąś uporczywą kozę z nosa i czekam, aż cały ten złom raczy się podnieść. Koza okazała się kompletnie czarna, co przypomniało mi, żeby wcisnąć na łeb i facjatę skorupę z filtrem. Do kompletu z debilnym syntpancerzem, wyglądałem już całkiem wypisz-wymaluj jak cholerny batman ze starych filmów. Tylko uszu i pelerynki brakuje. Szczyt obciachu.

Hurkot, szur szur, pip pip pip i parę ton blachy pomału rusza w górę.

dziesięć centymetrów.

dwadzieścia.

pół metra.

JEB!

Wrota zatrzymały się na cirka metrze nad posadzką i zastygły wśród żałosnego kwiku zjebanej hydrauliki. Dupa jasna. Podchodzę do boxa sterującego a tam wsie kontrole migają jak popieprzone. Nie rozumiem się na elektryce, bracia moi, więc wolę nie ruszać – chociaż pewnie i tak będzie na mnie.
Nic to. Kazali sprzątnąć korytarz to będę sprzątał – nurkuję pod średniopółuchylonym oddrzwiem i już jestem w środku. Już miałem podpinać się z vaku-ścierą gdy poczułem ten smród. Sztymiło buczernią i fekałem jeszcze gorzej niż w kantynie.
Połapałem się parę sekund później.

Trup leżał w głębi korytarza, trochę po lewej. Wyciągnięty na podłodze. Jak ja mam to wam opisać, przyjaciele moi – gość wyglądał, jakby go coś zmieliło. Tyle że tutaj był zwykły pasidż, przejście, zero górniaczej maszynerii. Nie mam pojęcia... jakby zioma coś rozszarpało, przeżuło i wypluło. Klimat zryty po całości i schiza jakaś niepomierna. W to mi już Arti z Łysym za chuj nie uwierzą.
Z tą myślą wyciągnąłem Wupeka i zrzuciłem parę skrinów, z wsiech stron, żeby jakieś ładne holo potem z tego zmontować.


Teraz dopiero skumałem, że to nie prol – wsiechda walały się resztki klasa ubioru, skóra prawdziwa nie synt-pedalstwo. Z metr dalej rozbite okulary.

No i mnie w końcu olśniło.

Normalnie jak pierdolnięcie przez baszkę.

Kurwasz twoja w rektum...

Arti!

Chyba darłem usto, ale nie pamiętam. Mało się nie posrałem ze strachu.

Co ja miałem, kurwa, robić? Kończę zabawę Wupekiem i łączę z gestapo. Konkretnie z pierwszym ochroniarzem który mi przyszedł do głowy.

– Psze pani Sanders, coś się stało w C-31, mam tu ciało Artiego Connora! – tyle byłem w stanie z siebie wyrzucić w oldskulowym, ramolskim lenguidżu – Nie żyje! Zabity na śmierć! Coś go kurwa przeżuło!
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 18-11-2010 o 20:27.
Gryf jest offline  
Stary 28-09-2010, 21:45   #25
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Gdy Peter wyszedł na korytarz bardzo się zdziwił. Spodziewał się ujrzeć spanikowanych ludzi, biegnących co sił w nogach na miejsce zbiórki.
Nic jednak takiego nie miało miejsca. Przez kilka chwil Jakowlew biegł mimo wszystko przed siebie. Dopiero w połowie drogi zorientował się, że żadnego alarmu nie było.
- Coś musiało nawalić - pomyślał - Pewnie jakieś zwarcie, jak to w zamku.
Spokojnym już krokiem wrócił, więc do pokoju.
W progu minął ekipę monterów, która starała się uporać z usterką. Peter rzucił torbę na łóżko, a zestaw narzędzi schował na swoje miejsce. To wszystko było dziwne. Awaria drzwi, alarm i ten cholerny wiatr. Jakowlew mógłby przysiąc, że słyszał głos ojca. Zdawał sobie jednak sprawę, że w żaden sposób nie mogła to być prawda. Dzieliły ich setki lat świetlnych.
- Czyżby i mnie dotknęła to słynna zimowa depresja? - zastanawiał się - Niemożliwe. Myśl logicznie!
Z rozmyślań wyrwał go natarczywy sygnał WKP.
Jakowlew spojrzał, kto tak usilnie próbuje się z nim skontaktować. Gdy ujrzał na wyświetlaczu twarz Ibrahima Waszczenko, skrzywił się z niechęcią.
- Czego on ode mnie chce o tej porze? - pomyślał naciskając przycisk "AKCEPTUJ POŁĄCZENIE"
- Jakowlew czytam właśnie raport z twojego dzisiejszego incydentu. Jutro o godzinie dziesiątej masz stawić się na spotkanie u doktora Dihraja Mahariszi na badaniu. To mogą być początki depresji zimowej.
- Ale ... – Jakowlew próbował zaprzeczać, ale Waszczenko przerwał mu po pierwszym słowie.
- Nie ma żadnych ale, Jakowlew. Sprawdzę to.

- Kurwa! - wrzasnął Peter, aż monterzy się obejrzeli.
- To nie do was panowie - uspokoił ich.
Rzucił z wściekłości WKP do szuflady. Nigdy nie przepadł za tym cudem techniki. Niechciane połączenia pojawiały się zawsze w najmniej odpowiednim momencie.
Jakowlew postanowił się wykąpać. Stwierdził, że ciepły pryszcznic dobrze mu zrobi.
Odkręcił jak najgorętszą wodą i wszedł pod parujący strumień wody. Wraz z brudem spływało z niego całe zmęczenie i stres. To było właśnie to czego potrzebował najbardziej. Powinien był zrobić to zaraz jak wrócił z pracy.
- Skończyliśmy! - usłyszał przez drzwi kabiny, głos jednego z monterów - Drzwi już są w porządku. Następnym razem proszę się samemu nie bawić w elektryka, tylko czekać na ekipę.
- Dobrze - odpowiedział - Dziękuję bardzo.

Leżąc już w łóżku Peter wracał myślami do wydarzeń z dzisiejszego dnia. Najpierw krwotok i to dziwne zapomnienie się w pracy. Do tej pory nigdy mu się to nie zdarzyło. Owszem nie raz w pracy myślał o swoich rzeźbach. Analizował pomysły, rozmyślał nad techniką czy światłem. Nigdy jednak nie zatracił się w tym tak, by przestać zauważać co się dookoła niego dzieje. To było niepokojące.
Nie dopuszczał do siebie myśli, że i jego umysł płatał mu figle. Psychikę miał mocną jak nikt inny na Ymir. Potwierdziły to liczne testy. Poza tym to nie pierwszy raz, gdy długie miesiące przebywa w odosobnieniu. Nigdy na taki stan nie narzekał, nigdy mu to nie przeszkadzało i nigdy nie wyczuwał u siebie jakiś obajwów mogących sugerować deprasję, bądź jakiekolwiek załamanie nerwowe.
Polecenie Waszczenki bardzo go niepokoiło. Najwyraźniej raport jaki napisał jego kolega musiał być mocno przekoloryzowany, skoro sam szef się tym przejął. Jakowlew nie ufał psychologom, nawet takim jak doktor Mahariszi. Miał on, co prawda wzbudzającą zaufanie twarz i sposób bycia, ale Peter i tak widział w nim nieudacznego inżyniera dusz, któremu wydaje się że znalazł klucz do ludzkiej psychiki. Ostatnie wydarzenia na Ymirze dość wyraźnie pokazywały, że znany doktor nie radzi sobie z tym co nęka pracownikó korporacji Vittell.
Polecenie jednak było poleceniem i chcąc nie chcą Jakowlew musiał je wykonać. Gdyby tego nie zrobił, wzbudziłby tylko jeszcze większe podejrzenia.

Korytarz, pełniący rolę poczekalni przed gabinetem doktora Mahariszi, był o dziwo pusty. Ilekroć Jakowlew tędy przechodził, siedziało tu co najmniej kilka osób.
- Czyżby Waszczenko wystarał mi się o specjalną wizytę? Jakże miło - pomyślał z przekąsem.
Jakowlew podszedł do drzwi i miał już zapukać, gdy usłyszał ostry i hardy głos. To pewnie jeden z górników użala się na swoją ciężką pracę i rozłąkę z rodziną. Peter usiadł, więc na krześle i czekał na swoją kolej.
Z każdą chwilę jednak głos pacjenta był coraz głośniejszy i coraz bardziej agresywny.
- Gość musi mieć naprawdę dużo cierpliwości dla tych wszystkich zdesperowanych płaczków.
Nagle zza drzwi dało się słyszeć hałas. Jakby ktoś przewrócił krzesło, albo się o coś potknął. A po chwili odgłosy szamotaniny i zduszonego krzyku.
Nie myśląc wiele Jakowlew rzucił się do drzwi. Ku jego zaskoczeniu były one otwarte. Wpadł więc do środka i stanął sparaliżowany. Zobaczył barczystego górnika, jak siedzi okrakiem na biednym doktorze i zaciska dłonie w stalowym uścisku na jego szyi.
Szok trwał kilka sekund. Z odrętwienia wyrwał go błagalny wzrok doktora. Jakowlew ruszył do przodu. Nie był nigdy co prawda szkolony w sztukach walki, ale życie nauczyło go radzić sobie w trudnych sytuacjach.
Peter z rozpędu kopnął górnika pod żebra. Górnik puścił szyję doktora, ale cios nie był na tyle mocny aby przewrócić delikwenta. Mordercze spojrzenie, szarych oczu robola przeszyło Jakowlew. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy zareagował Peter. Chwycił stojące obok krzesło i z całej siły uderzył napastnika w głowę.
Górnik zachwił się i padł przygniatając doktora.
Jakowlew ciągle trzymając krzesło nad głową, zbliżył się do leżących na podłodze. Nogą przeturlał górnika w bok. Upewniwszy się, że ten definitywnie stracił przytomność spytał doktora:
- Nic się panu nie stało?
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline  
Stary 29-09-2010, 11:02   #26
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
To miała być taka spokojna noc. Siedzieli z Golasem gapiąc się bezczynnie w monitory w „Czujce” na poziomie C-06.
W tych ostatnich dniach takie chwile bezczynności i nudy były prawie przyjemne. Żadnych bójek, żadnych samobójstw, żadnej krwi. Mieszała łyżeczką w kubku patrząc jak ziarna cukru powoli rozpuszczają się w kawie.
Obrazy na ekranach rzadko zmieniały się. Czasem mignął na nich jakiś człowiek spieszący się na nocna zmianę, czasem w polu widzenia pojawiał się nocny patrol.
Nawet w eterze było w miarę spokojnie.

Golas był tego wieczora wyjątkowo małomówny. Zauważyła, że coś go męczy, ale najwyraźniej nie chciał o tym rozmawiać. Nafaszerowany tabletkami szczęścia przeglądał raporty, kreśląc coś w nich zaciekle ołówkiem.
Nie zaczepiała go o to. Każdy na Ymirze miał od czasu do czasu gorsze dni.

W pewnej chwili ta błoga cisza została przez Schmidta przerwana:

- Spójrz tam – wyrzucił nagle z siebie

Na ekranie pojawił się obraz kantyny na C-28 z niedomkniętą śluzą i wielką plamą krwi przed wejściem. A do tego miejsca kierował się Chuck.

Zerwali się oboje i popędzili dwa korytarze dalej.

Zastali Fisha z głową wsuniętą do środka kantyny. Podskoczył przestraszony kiedy się nagle pojawili i żeby zatuszować zmieszanie zaczął nadawać jak katarynka:

- Tu jest w ciul krwi – zauważył Fish robiąc znaczącą minę na posadzkę i grodzie. – A tam - wskazał długaśną ręką jak drogowskazem w stronę baru – plama ciągnie się do środka.
Myślę, że tam ktoś jeszcze jest. Przecież z kantyny nie ma drugiego wyjścia. A klucze mam chyba tylko ja i Polaczek.

- Hey, może to włamanie i szef dał w łeb przyłapanemu złodziejowi?- zagadnął po chwili Fish.

- Cofnij się Chuck - powiedział Golas - musimy najpierw sprawdzić co tam się stało.

Nicole skinęła głową, chwyciła broń w dłonie i ostrożnie zajrzała do środka. Golas podążył w jej ślady.
- O kur... mać - wyrwało im się prawie jednocześnie.

Takiego burdelu dawno już nie widziała. Cały zapas alkoholu w butelkach zdobił kałużami podłogę kantyny. Wszędzie pełno było rozbitego szkła, a krzesła porozrzucane były jakby ktoś z dziką wściekłością miotał nimi dokoła. I te smugi krwi! Poruszali się ostrożnie, kryjąc się nawzajem i sprawdzając drogę.
Temperatura w pomieszczeniu bardzo się obniżyła. Widać było jak oboje wyrzucają przy każdym oddechu obłoki pary z ust.
Ciemnoczerwony ślad prowadził wprost do wyrwanej kraty wentylacyjnej. To z niej tak potwornie wiało. Nicole odetchnęła. Nie wiadomo dlaczego przypomniał jej się wcześniej stary horror.
Kantyna była pusta. Odwróciła się do Golasa, a ten jakby wyczuwając jej intencje powiedział:
- Zamykamy tę budę Sanders. Zawiadomię szefa i zabezpieczę wejście. Cholera wie co tu się stało.

Nicole znała procedury. Podeszła do Chucka, usilnie próbującego zaglądać do środka.
- Chuck, nie utrudniaj nam pracy. Wiesz, że nie możesz tam wejść. - delikatnie wypchnęła mężczyznę do korytarza. - Bar będzie dziś zamknięty. Spiszemy szybko twoje zeznania i możesz wracać do siebie, ok? - powiedziała sympatycznym głosem, ale stanowczo.
W oczekiwaniu na wsparcie postanowiła jeszcze raz przyjrzeć się pomieszczeniu.

- Eh... - westchnął lekko - Rozumiem. - dodał zerkając na bar. - Uważaj na siebie - uśmiechnął się smutno. - ...cie, to znaczy uważaj - cie... na siebie - dodał pośpiesznie zacinając się trochę zmieszany - to znaczy nie na siebie, tylko na... - zaczął tlumaczyć się poczerwieniały - chodzi mi, żebyście byli razem z Nygusem.... - poszukał szybko slowa - bezpieczni. - i nie czekając na jej odpowiedź obrócił się na pięcie jak na musztrze wojskowej - Będę u siebie- i zmieszany ruszył maszerując w stronę przeciwną do swojej kwatery. Po chwili zatrzymał się i uśmiechając z głupia do sympatycznej Wiki, zawrócił - Zapomniałem o zeznaniach. Jestem do two... waszej dyspozycji.

- Ha, ha, ha - zaśmiał sie Golas - Coś mi się widzi, Nicole, że wpadłaś chłopakowi w oko. Ha, ha, ha - jego wesoły śmiech zupełnie nie pasował do zdewastowanego wnętrza. - Gust ma dobry, to trzeba przyznać.

Chuck wyraźnie oblał się rumieńcem słysząc komentarz ochroniarza. Widać było, że czuje się niezręcznie, a na twarzy malował się mu uśmiech w stylu “najchętniej zapadłbym się pod ziemię...”

Jezuuuuu ci faceci ! – pomyślała – Nawet naklejka na czole „halo jestem lesbijką” nie ostudziłaby ich zapędów myśliwskich.
Głośno zaś powiedziała siląc się na spokój:

- Daj spokój Golas. Weź od chłopaka zeznania, a ja zajrzę jeszcze raz do wnętrza. – coś nie dawało jej spokoju.

Krążyła po pomieszczeniu przyglądając się dokładnie śladom, ale nic dziwnego nie pojawiało się w zasięgu wzroku. Aż do momentu kiedy ponownie podeszła do otworu wentylacyjnego.
- Cholera, a co to? – zaklęła kucając tuż przed nim. Przy wyjściu z wentylacji wyraźnie dostrzegła wyżłobienia, jakby ślady… pazurów.
Przecież to niemożliwe! Planeta była niezamieszkała, żadne zwierzę nie mogłoby przetrwać w takich temperaturach. Chyba, że … naukowcy pomylili się, nie biorąc pod uwagę innych form życia ludziom jeszcze nieznanych. Zrobiła zdjęcie ze zbliżenia.
To trzeba komuś zgłosić.
Już sięgała ręką do interkomu, kiedy w tle usłyszała głośne komentarze Chucka, który wykrzykiwał pytając czy może swobodnie opuszczać swoją kwaterę i czy to znaczy, że jest podejrzanym. Najwyraźniej ktoś jeszcze pojawił się w korytarzu, ponieważ głosy Chucka i Golasa mieszały się z innymi.
Zawróciła więc, żeby to sprawdzić.

Przed śluzą czekał już patrol ochroniarzy z sekcji B. Nicole ze zdziwienia uniosła wysoko brwi.
- Co tu się dzieje? – spytała
Jeden z nadmuchanych ważniaków w kombinezonach spojrzał na nią i odpowiedział:
- Pójdziecie z nami. Ktoś chce z wami porozmawiać.

Golas spojrzał na nią znacząco. Kilku Bechroniarzy (jak nazywali tych ważniaków z sekcji B) zabezpieczyło śluzę, a dwóch z nich skinęło ręką na Nicole i jej partnera żeby za nimi podążyli…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 29-09-2010, 13:27   #27
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
- Eh, a miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle – Selena spojrzała na Beth znad puszki kolejnego piwa.
Beth, skinęła tylko głową. Rozmowa się nie kleiła. Beth była przygnębiona. Informacja o braku kontaktu z ziemią dała jej w kość. Zostawiła tam męża i 2 letnią córeczkę. Od długiego czasu nie mogli znaleźć pracy, a jej wyjazd mógł postawić rodzinę na nogi. Cotygodniowe rozmowy z domem, widok małej i męża trzymał Beth przy życiu, a teraz jej to zabrali.
Chudy jak patyk „Chuck” donosił im piwo, ale nawet on dzisiaj był jakiś nie swój. Po drodze dowiedziały się o morderstwie jakie miało miejsce w Kantynie C-28. Ludzie szeptali między sobą, byli jacyś zdenerwowani, rozbiegany wzrok, przytłumione rozmowy i bójki które wybuchały bez powodu. Coś wisiało w powietrzu, czuć to było na każdym kroku.
Dziewczyny wypiły po kilka piw, trochę zaszumiało im w głowach. Jednakże korporacja dbała o swoje interesy, piwo tu podawane miało obniżoną wartość alkoholu. Dłużej pijesz, więcej płacisz, a kac jest mniejszy i teoretycznie mniej agresji.

Kogo oni chcą oszukać – pomyślała Star czytając napis na puszce.

Nie było sensu siedzieć bezczynnie i użalać się nad własnym losem.

Selena postanowiła iść spać, Beth jeszcze trochę chciała zostać. Do kantyny doczłapał się wkońcu jej znajomy z hangaru.

Ruszyła zimnym korytarzem do kwatery. Przedsionek dzieliła z kwaterą Beth.
Cztery ściany, substytut domu.
Łóżko na którym leżał koc w szkocką kratkę przywieziony z ziemi. Przytulanka na poduszce. Kilka książek na półce, zdjęcie rodziny. Kiedy się pakowała miała nadzieję wziąć więcej rzeczy, które będą przypominały jej o domu. Korporacja narzuciła jednak odgórnie ciężar bagażu na jedną osobę i mniej potrzebne rzeczy zostały w jej pokoju w domu rodzinnym.
Najbardziej brakowało jej tu okna, deszczu stukającego w szyby, słońca budzącego o poranku.
Miała tutaj tylko wiatr wyjący w wentylacji i obrazek łąki nad biurkiem. Prezent od bratanka na wyjazd. Uśmiechnęła się na wspomnienie tego łobuza. Był podobny do ojca, pewnie też sprawi im tyle kłopotów co jego ojciec swoim rodzicom.
Umyła się i położyła spać. Przykryła się dodatkowo kocem i prawie momentalnie zasnęła.


Stała zdezorientowana pośrodku lodowej pustyni. Zmarznięty śnieg trzeszczał pod nogami. Selena spojrzała na siebie. Była ubrana w skafander używany na zewnątrz, termometr pokazywał spadającą coraz bardziej temperaturę. Wyświetlacz poziomu tlenu informował że zapas skończy się za dwie godziny.
Rozejrzała się. Była sama, nikogo dookoła, tylko ona, śnieg, gwiazdy i ciemność. Pobiegła w jedna stronę, potem w drugą. Nie miała pojęcia w którą stronę ma iść, skąd się tu wzięła, dlaczego ją zostawili. Zaczęła oddychać coraz szybciej, coraz szybciej zaczęło też ubywać tlenu. Spanikowała, zaczęła biec przed siebie, byle tylko gdzieś dojść, może znajdzie wejście do hangaru, nie mogła odejść zbyt daleko. Nie mogła sobie nic przypomnieć, starała się biec coraz szybciej. potknęła się o wystającą bryłę lodu, sprytnie ukrytą pod śniegiem. Przewróciła się, uderzyła maską o kawał lodu. Maska pękła, skafander uległ rozszczelnieniu. Z sykiem zaczął tracić powietrze. Selena zaczęła się czołgać, ale szybko traciła resztki powietrza z płuc, a wraz z nimi życie. Jedyna myśl jaka pozostała w głowie. Pić ciepłe, znaleźć ciepłe i pić. Ciepłe daje życie. Daje ocalenie.

Obudziła się z krzykiem.

Pomimo że w pomieszczeniu było dość chłodno, Star tego na początku nie czuła. Cała była zlana potem, ręce się jej trzęsły i łapczywie wciągała powietrze. Spojrzała na zegarek holograficzny wyświetlany przez WKP. Spała 6 godzin. Za chwilę i tak rozległby się sygnał alarmowy.
Wstała, opłukała twarz w zimnej wodzie.
To tylko sen, zły sen, nic więcej. Wszystko to tylko moja wyobraźnia – powtarzała sobie w myślach stojąc pod prysznicem – udziela mi się ogólne zdenerwowanie.

Ubrała się i wyszła wcześniej na swoją zmianę. Nie chciała siedzieć sama w kwaterze. Beth pewnie jeszcze spała. Nie słyszała kiedy wróciła.

Korytarze o tej porze były prawie puste. Zmiana 3 jeszcze pracowała, a ludzie z pierwszej dopiero wstawali.
Po drodze do szatni wstąpiła do jadalni. Wzięła gorącą kawę i jajecznicę, a raczej żółtawą breję w której z jajek istniała tylko nazwa.
Jadalnia była prawie pusta.

Po śniadaniu Selena udała się do szatni. Przebrała się w kombinezon, sprawdziła narzędzia i wysłała wiadomość o gotowości do szefa. Do szatni powoli zaczęli się schodzić ludzie z pierwszej zmiany.

Kilka minut później WKP zasygnalizował połączenie. Na ekranie pokazała się zmęczona twarz szefa.
- Star dobrze że jesteś. Mamy zlecenie z A na naprawę łazika. Weź narzędzia i jedź pod hangar 14, tam przejmie Cię ktoś z ochrony. Daj znać jak skończysz.
Ekran się wyłączył.

Poziom A, sama góra. Selena wzięła z magazynu skafander zewnętrzny z podgrzewaniem. W pomieszczeniach technicznych zazwyczaj było – 10 stopni.
Kiedy dojechała na górę, przy windzie stał już smutny ochroniarz.
- Hangar 14, do łazika? – rzucił w jej stronę.
- Tak
- Za mną – odwrócił się i ruszył korytarzem.

Star ruszyła za nim. Poprowadził ją do bocznego wejścia. Łazik znajdował się na podnośniku.
Hangar był praktycznie pusty. Kilka łazików. Ze trzy osoby obsługi.
Pewnie wszyscy w terenie – pomyślała.
Wystukała w swoim WKP typ łazika i po chwili na wyświetlaczu pojawiły się wszystkie dane techniczne.
Z doświadczenia wiedziała, że dane to jedno a intuicja mechanika to co innego.
Wdrapała się na platformę na której stał łazik. Klapa od silnika była otwarta. Ktoś chyba próbował przy niej grzebać.
- Amatorzy – zamruczała pod nosem.
Intuicja jej nie myliła. Zwyczajnie poszły świece, a co z tego wynikało, wcześniej poszedł system podgrzewania.
Łaziki były wyposażone nie tylko w podgrzewanie kabiny pasażerów, ale także w tych warunkach zamontowano podgrzewanie silników. Części nie wytrzymywały temperatury – 140 stopni. Metal praktycznie w tej temperaturze się kruszył.

Korporacja używała najnowszych nowinek technicznych w sprzętach używanych na Ymirze - Oczywiście takie informacje zawierały foldery reklamowe, opisy sprzętowe itp.
W rzeczywistości cieli koszty na czym się dało. Co pociągało za sobą mnóstwo roboty dla ekipy technicznej.
Po wymianie świec, zabrała się za system grzewczy. Na szczęście usterka nie była poważna, przetarty kabel przestał stykać. Wystarczyło wymienić.

Ochroniarz stał na dole, wyraźnie znudzony całą sytuacją.

Selena przejrzała jeszcze profilaktycznie części. Ruszyła w stronę kabiny.
- Gdzie idziesz – zawołał ochroniarz.
- Chce odpalić i sprawdzić czy wszystko działa.
- Zostaw inni się tym zajmą.
Star odwróciła się zdziwiona.
- Skończyłaś, to zbieraj rzeczy i wracamy.
Podeszła do klapy i zamknęła ja z rozmachem.
Nie spodziewała się tego co zobaczyła.
Na masce i przedniej szybie zauważyła ślady krwi. W szybie widniał otwór jak po kuli.
Star zaczęła w pośpiechu zbierać swoje rzeczy.
Spojrzała na ochroniarza, był odwrócony do niej plecami. Obserwował jakieś zamieszanie na drugim końcu pomieszczenia. Selena nastawiła WKP i zrobiła kilka zdjęć, chciała się temu przyjrzeć bliżej.

Zeskoczyła z podnośnika.
- Zrobione.
- Idziemy, odprowadzę Cię do windy – ruszył.
Ledwie mogła za nim nadążyć.
Wsiadła do windy odprowadzona czujnym spojrzeniem ochroniarza.
Kiedy drzwi się zamknęły poczuła ulgę.
Dojechała na poziom C i zameldowała się u szefa.
- Dobra, przebierz się i czekaj na zlecenie, zaraz coś Ci podrzucę, sporo roboty dzisiaj przed nami. Wypij coś ciepłego, żebyś mi się nie rozłożyła. Ludzi nam ubywa a pracy coraz więcej.

Selena poszła do szatni, postanowiła przejrzeć zdjęcia wieczorem, coś tu nie pasowało.
 
__________________
Nie musisz być szalony żeby tutaj pracować, ale to pomaga:)
Suriel jest offline  
Stary 30-09-2010, 16:41   #28
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Szedł wolnym krokiem nie zdradzając żadnych oznak podniecenia, które zwiększało się im bliżej był pokoju Slewnakyego, oczywiście nie był pewien co właściwie zrobi kiedy już tam się znajdzie, ale przecież nikt nie zabroni mu tak po prostu odwiedzić kolegi z pracy. Od czasu do czasu zerkał na swój niezawodny śrubokręt, był całkiem sporych rozmiarów, a jego ostra końcówka mogła sprawić wiele bólu przeciwnikowi, na samą myśl o tym poprawił pas z narzędziami, uśmiechnął się wesoło i z zapałem ruszył do kwatery C-78. Zapukanie do drzwi nie wchodziło w rachubę, chciał zrobić niespodziankę swojemu pomocnikowi, dlatego też sforsował zamek dzięki swoim niezawodnym umiejętnościom. Swoją drogą nie było to dla niego wcale takie trudne, miał doświadczenie w takich sprawach, nawet kilkanaście minut temu musiał przy czymś podobnym gmerać, więc była to bułka z masłem.

Drzwi powoli ustąpiły, Ray chwycił pewniej swój śrubokręt, uspokoił oddech i ledwo się powstrzymywał żeby po prostu nie wpaść tam i zabawić się ze Slewnackym na jeden z tych wspaniałych sposobów, które przenikały jego myśli. To by było jednak głupie, zbyt niebezpieczne, więc na początek lekko wychylił głowę żeby zobaczyć czy jego pomocnik w ogóle znajduje się w pomieszczeniu. Znajdował się, bez dwóch zdań tam był. Świadczyło o tym potężne uderzenie, które niemal od razu zwaliło się na głowę technika lekko go ogłuszając. Przytomności na szczęście nie stracił i jeszcze jakoś udało mu się utrzymać na nogach swój ciężar, kiedy jednak nadszedł kolejny atak i coś ciężkiego uderzyło go w bark niemal całkowicie rozłożył się na podłodze.

To była chwila kiedy adrenalina dodała jego ciału energii i animuszu, ból odszedł gdzieś na dalszy plan, była jedynie ogromna wściekłość, emocje, które szukały sposobu na uzewnętrznienie. Ślepa furia, amok, różnie można nazywać stan w którym znalazł się ten mężczyzna, jedno było pewne, Slewnacky prosił się o ripostę. W ustach poczuł krew, która zadziałała niczym sygnał, następnego ciosu już nie było, Ray zwinnie uniknął go i sam ruszył do ataku. Uderzał na oślep, wymachiwał wrednym ostrzem śrubokręta trzymając swojego przeciwnika na odległość. Jeden z ciosów dopadł celu i pomocnik zawył z bólu. Kiedy Blackadder podniósł wzrok zobaczył, iż Slewnacky trzyma oburącz duży klucz, podnosi ręce za głowę i ze zwierzęcym niemal rykiem przymierza się do uderzenia. Gdyby znów dostał w głowę stracił by zapewne przytomność albo nawet życie, rzucił się więc na rywala nim ten zdołał zaatakować, śrubokręt uderzył w ciemny kombinezon i niefortunnie ześlizgnął się z niego. Krew wciąż zalewała mu oczy, Slewnacky nie odpuszczał i pomimo nie sprzyjającej pozycji starał się odepchnąć Raya.

Chwilę potem prawdziwa fala wściekłości zalała Blackaddera, rękoma próbował dosięgnąć szyi przeciwnika...

***

Minęło kilka minut nim wreszcie postanowił podnieść powieki, przetarł leniwie oczy i rozejrzał się po pokoju, w którym się znajdował, oznaczenie na drzwiach rozwiało nutkę tajemnicy, znalazł się na poziomie aresztów. Lewą ręką podrapał się po głowie i od razu wyczuł opatrunek z syntskóry, zresztą miał ją również w kilku innych miejscach. Zniknęły gdzieś jego narzędzia oraz ubiór, znów miał na sobie strój technika. Rzeczy zapewne zostały zarekwirowane przez służby porządkowe, nie było to nic nadzwyczajnego, standardowa procedura. Nie pamiętał jak dokładnie przebiegała szamotanina w pokoju jego pomocnika, lecz ciemne plamy krwi na jego rękach świadczyły, iż było całkiem ciekawie. W głowie miał jedynie krótkie fragmenty, jakieś krzyki i zdaje się odgłosy broni elektrycznej, następnie sekcja szpitalna oraz zabiegi medyczne przeprowadzane na jego głowie. Zastanawiał się czy nie zabił Slewnackyego, jeśli tak było, a on tego nie pamięta, to dzień rzeczywiście przebiegł fatalnie. Przynajmniej WKP mu nie zabrali, ale i tak teraz nie miał pomysłu co z nim zrobić, zadzwonić do kogoś? Niby do kogo?

- Hej! Jest tam ktoś?
- krzyknął w stronę małej kamerki, która perfidnie go obserwowała - Ktoś mi powie co tutaj jest grane?

Nikt nie nadszedł aby z ochotą mu wszystko wytłumaczyć, czego się zresztą spodziewał, prawdopodobnie rzeczywiście Slewnakcy musiał ostro oberwać i teraz czeka go za to powrót na Ziemię i umieszczenie w więzieniu. Pomyślał, że jest jednak szansa, iż uda mu się z tego wyłgać, w końcu nie było kamer w pokojach, poza tym to pomocnik zaatakował jako pierwszy, Ray działał więc po prostu w obronie własnej. Rozmyślania przerwał mu dźwięk otwieranych drzwi i kiedy podniósł wzrok zobaczył niskiego mężczyznę z medycznym zestawem.

- Witam - rzekł od razu - Doktor Henry Fix, mam nadzieję, że ma się pan dobrze.

- Bywało lepiej
- odparł Ray kiedy lekarz stanął tuż przy nim.

- Wygląda na to, że wszystko z panem w porządku - powiedział po krótkim, powierzchownym wręcz badaniu - Podamy panu kilka leków i...

- O nie, nie doktorku
- zareagował szybko Blackadder, wstał, stanął na przeciwko mężczyzny i dźgnął go palcem w pierś - Koniec z tymi zabawami, powiedzcie co się właściwie stało i wypuście, zrozumiano? - wyglądał trochę groźnie jednak kiedy w drzwiach pojawili się potężnie zbudowani ochroniarze z pałkami elektrycznymi uśmiechnął się uprzejmie i położył dłoń na ramieniu doktora - Ok, podaj mi ten lek - następnie spojrzał na dwóch nowych gości w jego celi i uniósł ręce wysoko - Spokojnie, jestem grzeczny.

- Proszę się odprężyć, za moment podam panu kilka leków na uspokojenie. - Fix zaczął grzebać w swoich gratach co zajęło mu kilka chwil.

- No to co się w końcu stało? Oświecicie mnie? - spytał Ray spokojnie siadając na pryczy.

- Stał się pan ofiarą, pan Ray Slewnacky zaatakował pana, na szczęście oddział służb porządkowych miał rozkaz go odwiedzić, bowiem uderzył wcześniej jakiegoś dzieciaka czy coś w tyn stylu - powiedział lekarz znajdując wreszcie upragniony przedmiot.

- Wiem, wiem, nie poznaje tego faceta, byliśmy dobrymi kumplami, a ten nagle rzuca się na mnie. Wpadłem tam żeby spytać czy wszystko ok
- rozpoczął Blackadder wyczuwając swoją szansę - Kompletnie ześwirował, nigdy go takiego nie widziałem.

- Tym niech pan się już nie przejmuje, sprawa załatwiona, pan Slewnacky trafił na odosobnienie - rzucił od niechcenia doktorek przygotowując się do zaaplikowania swoich środków.

- Nie da się tego uniknąć? Nie przepadam za tego typu specyfikami - rzekł grzecznie technik - Jestem spokojny, poza tym to przecież mnie zaatakowano - spojrzał na ochroniarzy i do nich skierował kolejne pytanie - I gdzie podziały się moje narzędzia?

- Spokojnie, to polecenie Dyrekcji -
wytłumaczył Fix wstrzykując Rayowi lek - Narzędzia na razie nie będą panu potrzebne, najpierw czeka pana rozmowa z psychologiem, ale to dopiero jutro. Dzisiaj niech pan porządnie wypocznie.

Blackadder porozumiewawczo pokiwał głową i już po chwili poczuł jak jego ciało staje się cięższe, myśli przepływają wolniej, przy okazji poprawia się jednak jego humor. Oczy miał lekko przymknięte, a na twarzy wykwitł lekko głupawy uśmiech, leki uspokajające, którymi nafaszerował go doktorek były w rzeczywistości końską dawką piguł szczęścia.

Bez problemów dał się wyprowadzić z pomieszczenia, chwilę później do całego towarzystwa dołączył jakiś górnik, również wypuszczony z celi, na twarzy miał podobny głupkowaty uśmiech. Ray tymczasem opadł na jednego z ochroniarzy, niemal się do niego przytulił, po czym nagle wybuchł gromkim śmiechem, pomachał palcem przed oczami mężczyzny i wesoło ucałował go w policzek.

- Więc to ty popieściłeś mnie swoją pałeczką braaaachu? - wybuchnął kolejną salwą śmiechu, a następnie naśladując głos barczystego ochroniarza rzucił - Prądem bohatera, prądem!

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=KLaz4Oi5gUk&feature=related[/MEDIA]

Dawno już nie był taki wesoły, strażnicy przestali mu towarzyszyć kiedy tylko opuścił poziom więzienny zalecając mu by od razu udał się do własnego pokoju. Tak też miał zamiar zrobić, jednak poruszał się bardzo wolno z zachwytem przyglądając się wszystkim mijanym kwaterom, przedmiotom i ludziom, jego otoczenie wydawało mu się teraz nad wyraz żywe i urocze.

Wspaniały stan, w którym troski, problemy i właściwie wszystko oprócz szczęścia, odchodziły na dalszy plan, co rusz wybuchał śmiechem z najmniejszego powodu, całkowicie zapomniał o akcji z Slewnackym, nie mógł się zresztą na niczym skupić, po prostu wolnym krokiem zmierzał do swojego pokoju.

Gdzieś po drodze zdołał jeszcze dojrzeć jakąś młodą parę, mężczyzna dwoił się i troił żeby zaimponować dziewczynie, co chwila rzucał jakiś żart, a ona śmiała się, nawet przyklaskiwała mu co lepsze dowcipy. Najwyraźniej poczuł się dzięki temu pewniej i z jeszcze większą werwą kontynuował, właśnie zakończył pointą jeden z nich kiedy tuż za nim wyrósł ociężały Blackadder i z uśmiechem położył dłonie na ramionach tej dwójki.

- Ale z ciebie zabawny gość staaaary
- przeciągnął po czym zachichotał niczym nastolatka - Ge-ge-genialny dowcip! Weź mu dziewczę daj na pierwszej randce, takich gości się nie przepuszcza - znów parsknął śmiechem i ruszył w swoją stronę.

Dziewczyna zarumieniła się i czmychnęła szybko do swojego pokoju, a zdenerwowany młodzieniec rzucił jeszcze ze złością - Palant! i wrócił do siebie. Blackadder nie zwrócił już jednak na to uwagi, wszedł do swojej kwatery i nim dobrnął do łóżka odbił się od jednej ze ścian i uderzył o swoje biurko, nie przejął się tym jednak zbytnio, ucałował swój kochany plakat z Chasey, rzekł coś w stylu - Kto jest twoim tatuśkiem? i padł na łóżko od razu zapadając w sen.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 30-09-2010, 23:03   #29
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Chłopak żywo i niezmorodowanie niczym źrebak, skakał po konstrukcji rafinacyjnej wyłączonej chwilowo elektrolizy. Wychylał się za barierki, wspinał po drabinkach coraz wyżej i generalnie doskonale bawił. Koniecznie chciał zobaczyć miejsce pracy Seamusa, czego ten nie mógł mu odmówić po tak długim czasie rozłąki. Uczepiona jego głowy dziewczynka siedziała mu na ramionach wskazując małym palcem za poruszającym się żwawo dziesięciolatkiem i nucąc jakąś rytmicznie powtarzająca się melodyjkę z jednej z jej ulubionych bajek. Brygadzista patrzył za tym małym delikatnym paluszkiem, czy Kevin nie włazi gdzieś gdzie mogłoby to być niebezpieczne. Hal siedział w nastawni również obserwując chłopca, a reszta górników była gdzieś na dole przy windzie. Zbierali się do wyjścia. Kevin zaś wgramolił się bardzo z siebie dumny na mostek nad elektorlizatorem. Widok stamtąd na znajdującego się poniżej ojca z siostrą, oraz całą halę rafinacyjną, wyraźnie napawał go radością.
- Spójrz na Kevina! - Moira przerwała nucenie i ze śmiechem pociągnęła Seamusa za włosy by na pewno zwrócił uwagę na pokazywanego przez nią brata - Tak wysoko! Wejdziemy do niego?
- Nie tym razem kochanie. Kevin! - krzyknął na chłopaka, który przyglądał się ciemno-metalicznej skalnej ścianie wyrobiska - Starczy! Chodź już na dół!
- Zrzucamy, Seam? - w głośniku kombinezonu odezwał się nagle głos Hala. Irlandczyk spojrzał zdziwiony nieco w stronę okienka nastawni gdzie technik wyczekująco i chyba trochę z niepokojem przyglądał mu się spokojnie. Potrząsnął głową i zamknął na chwilę oczy - Wszystko gra?
- Tak - odparł po chwili brygadzista. Nie mógł sobie za nic przypomnieć o czym przed chwilą myślał. Miał mętlik w głowie. Zaczynali pracę, czy byli przy końcu już? Nie odezwał się jednak do technika tylko sięgnął do konsoli pomiarowej na mostku nad elektrolizatorem. Kolumny liczbowe charakteryzujące nieprzetworzony surowiec migały niewyraźnie - Zaczekaj chwilę. Chyba się sonda zjebała...
Pociągnął za zanurzony w płynnym stopie metalowy drążek, by wyciągnąć jego końcówkę i ocenić faktyczne uszkodzenie. Wyglądała prawidłowo. Spojrzał raz jeszcze na konsolę miernika. Liczby przestały migotać.
- To chyba jakieś chwilowe zwar...
Nie dokończył.
- To jest we mnie!!!
Krzyk przerażonego dziecka przeszył halę rafinacyjną mrożącym krew w żyłach echem. Seamus panicznie spojrzał w górę. Nie miał pojęcia skąd, ale wiedział gdzie patrzeć.
- Kevin, nie! Stój!
Przyklejony plecami do półki skalnej chłopiec patrzył w jakiś niematerialny punkt przed sobą. Jego twarz wykrzywiał straszny grymas bólu. Seamus poczuł jak serce kłująco przyśpiesza. Jak rozsadza mu klatkę piersiową. Nie mogąc się poruszyć, ani nawet nabrać powietrza widział jak jego syn odbija się od litej skały i spada w dół...
- Sekcja medyczna! – głos Oscara dochodził z dołu tak stłumiony jak przynajmniej zza dwóch par zamkniętych drzwi – Niech ktoś wezwie doków!

Cały spocony zerwał się na łóżku dysząc jakby przez ostatnich parę godzin nie spał, a biegał bez ustanku. Przez niemal minutę nie robił absolutnie nic. Tylko z wbitym w pościel wzrokiem oddzielał tak kurewsko realistyczny sen od rzeczywistości. Dopiero potem odetchnął raz głębiej i zamknąwszy oczy szepnął cicho:
- O ja kuźwa pierdolę...

***

Na stołówce panowała cisza. Prawdą było, że tacki i plastikowe miski z breją co i rusz stukały o siebie przy okienku gdzie oddawano brudne naczynia, krzesła szurały gdy nasyceni opuszczali lokal, a stojący na uboczu syfon dystrybuujący gorącą imitację owocowego napoju energetycznego bzyczał swoim podobnym do świerszcza dźwiękiem niemal cały czas gdy górnicy z nadchodzącej zmiany raczyli się tym wątpliwym frykasem. Jednak nikt nie miał wątpliwości gdy wchodził na stołówkę. Żywiej bywało na powierzchni Ymira niż tutaj. Niemal godzinę temu poszła plota, że kantynę C-28 zamknięto. Ktoś zginął. Różne teorie na razie. Ta cwana gapa barman Chuck? Sam Polaczek? Przyczynek wczorajszej burdy, gnojek Szczota? A i były teorie, że to ktoś z ochrony? Tak czy inaczej szybko wszystkim odechciało się spekulować. Jakby podminowani ludzie zaczynali bać się własnego głosu. Jakaś paranoja kuźwa mać. Ale Seamusowi też się to udzielało. W milczeniu siorbał swoją porcję papki białkowej niemal nie rejestrując machinalnych ruchów widelcem.
- Witaj Gallagher - do stołu dosiadł się naprzeciwko irlandczyka, przysadzisty facet z krótko, acz jak zwykle nierówno przystrzyżoną brodą - Co z Cooldmanem?
Joe Gatz z działu terraformacji ściśle współpracował z brygadzistami w rafinacji i wydobyciu. Musiały go dojść słuchy o aresztowaniu jednego z nich.
- Siedzi – odparł sucho irlandczyk.
- Mhmm... no tak – Joe wydawał się jakby ta odpowiedź w zupełności go satysfakcjonowała. Spojrzał z niejakim zdziwieniem na pozostałych zgromadzonych w stołówce górników, po czym zajął się swoją miską. Terierki rzadko tu przyłaziły. Zadzierały nosa i jadły zwykle wyżej w C-52. Ale Joe był w porządku gość. Zawsze pogodny, choć czasem może zbyt dowcipny. Miał zabawny zwyczaj odsyłania nowych swoich pracowników do magazynów rafinacji po nieistniejące narzędzia o zmyślonych nazwach. Seamus tez się kiedyś uśmiał, jak przybiegł do niego młody technik w uniformie terierków po przyczłapy do burgulatora. Oczywiście odesłał go wtedy z powrotem do Gatza z pytaniem, czy Gatzowi potrzebne są siódemki, czy czternastki. Uśmiechnął się na to wspomnienie, ale zaraz uśmiech zszedł z jego skupionej na jedzeniu twarzy. Po prostu nie miał dziś głowy do gadanie.
- Widzę, że do was też dotarło o C-28 – rzekł w końcu Gatz znów próbując podjąć rozmowę.
Seamus uniósł nieco głowę i kiwnął głową.
- Też. Słuchaj, Gatz. Pogadamy później, w porządku? - Pytanie oczywiście nie było pytaniem i irlandczyk nie czekając na odpowiedź wydłubał widelcem jeszcze parę większych grudek białej brei i zaczął wstawać od stołu.
- Nie ma sprawy – potaknął terraformer – Ale nie przejmuj się tak Gallagher. Cooldman pewnie wyjdzie...
- Aaah – Irlandczyk od niechcenia machnął ręką na ten głupi pomysł. Los Cooldmana może nie był mu obojętny, ale nie na tyle by czuć się podle – O Kellera idzie.
- O Kellera? - Gatz sięgnął po chusteczkę i wytarł nią usta – Stary spieprzył coś?
Brygadzista zatrzymał się i odwrócił w stronę Joego, który przypatrując mu się znów zabrał się za jedzenie. Właściwie nie miał powodu, ale poczuł, że zaczyna mieć dość terraformera.
- Tak. Roztrzaskał sobie kuźwa wczoraj łeb o skały i teraz opierdala się w kostnicy – westchnął nagle zniecierpliwiony gdy Joe zrobił bardzo głupią minę – Gatz... Daj dziś spokój. Dostaniesz swój ra...
- O czym ty mówisz Gallagher?
Brygadzista już nie wytrzymał. Pieprznął płaskim dnem tacy o stół przed Gatzem, tak że resztki brei i napitku ozdobiły gęsto blat.
- No nie wkurwiaj żeż mnie człowieku!
Parę spojrzeń zwróciło na nich uwagę, a kamerka poruszająca się w rogu pomieszczenia, nagle zatrzymała swoje oko na irlandczyku. Zgrzytnął zaciśniętymi zębami, patrząc na zupełnie zdziwionego terraformera. Wziął jeden głębszy oddech i uspokoił głos.
- Mówiłem. Wypadek miał. Nie żyje.
- Gallagher... przecież ja go przed chwilą widziałem w A-12. Szukał czegoś w magazynie...

Seamus zamrugał oczami, w których błysnęło coś co można było zdecydowanie odebrać jako brak zrównoważenia. Joe jednak wyglądał na równie zszokowanego tą wymianą zdań. Z nieruchomo zawisłej w powietrzu łyżki, skapnęła kapka brei na tackę.
- Pomyliłeś się Gatz – powiedział po chwili Gallagher znajdując z ulgą wytłumaczenie – To był pewnie ktoś podobny...
- Gówno, nie podobny. To był Keller! - tym razem Joe wstał. Nie był specjalnie umięśniony, ale bęben jaki wyhodował na tutejszym białku i piwie, był całkiem słusznych rozmiarów. Obaj z Semusem przez chwilę mierzyli się wzrokiem jakby od tego irracjonalnego pojedynku zależało, któremu z nich odwaliło. Na wzmiankę imienia nieboszczyka, jeszcze więcej par oczu się na nich zwróciło. Obiektyw kamerki wybałuszył swoje soczewkowe oko – Widziałem go tak jak teraz ciebie.
Przez chwilę żaden się nie odzywał.
- Kuźwa!! - Seamus pierwszy odstąpił. Coś w nim krzyczało, że to może być prawda. Że chce, żeby to była prawda. Czy to było możliwe? SFZ ponoć naprawdę robiły takie cuda, że szczęka opadała... Ale Oreway stwierdził zgon... - Dobra Gatz. Jest tak, że Trauma-Er przesłał wczoraj na biurko Kiliana raport o zgonie Kellera. Więc jeśli system kuźwa się nie posypał i nie rozsyła ludziom pierdół, to widziałeś trupa.
Gatz przełknął ślinę i odwrócił wzrok mrużąc go jakby odtwarzając w pamięci sytuację.
- Nieee. To był Keller. Minął mnie. Prawie potrącił ramieniem.
Seamus przez chwilę bił się z myślami. Czas umykał...
- W A-12 będziemy za 5 minut – rzekł już cicho odwracając twarz od kamery. Ktoś kiedyś powiedział, że ochrona nie potrzebuje fonii, bo wszystko im komputer z ruchu warg odczytuje. Ponieważ nie wyglądali już jakby mieli rzucić się sobie do gardeł, większość górników przestała się nimi interesować - Idziesz ze mną?
Terraformer kiwnął głową. Brygadzista zauważył, że na jego czole skrapla się powoli pot, a nerwowo poruszane ręce drżały gdy chował je do kieszeni. Nie dziwił mu się. Chyba obaj dostawali pierdolca.

***

Po drodze zgarnęli dopiero idącego do stołówki Oscara. Górnik przestał zadawać pytania natychmiast gdy usłyszał, że Gatz widział Kellera żywego.
Droga zajęła im nieco dłużej niż Seamus przewidywał. Wielkie wrota na poziom A miały określoną przepustowość, a właśnie była godzina zmiany. Ostatnie metry diagonalą techniczną łączącą bazę z magazynami pokonali niemal biegiem, tak że otyły Gatz zaczął ciężko sapać pod sam koniec. Gdy dopadli dyżurki magazynu, oparł się o poprzetykaną rurami przesyłowymi ścianę i kucnął pod nią. Barczysty urzędnik o nieprzyjaznej, nalanej twarzy obrzucił ich nieco podejrzliwym spojrzeniem.
- Wpuścisz nas Bo? - wysapał Gatz – Zapomniałem sprawdzić czegoś ważnego w hydraulice...
Bo mruknął coś pod nosem i poprosił całą trójkę o okazanie WKP, by wprowadzić odwiedzających. Następnie uruchomił konsolę. Lodowate powietrze nieogrzewanego pomieszczenia uderzyło ich po twarzach gdy hydrauliczne drzwi otworzyły się z jękiem.
- Jeszcze chwilę – rzekł nagle Seamus, po czym przypomniał sobie, że to o co chce zapytać nie ma sensu. WKP Kellera było u niego w pokoju więc jeśli stary tu był to wszedł inną drogą – Nie ważne.
Zgarnąwszy szybko kurtki z wieszaków zaraz za wejściem, wkroczyli do głównego magazynu górnictwa i rafinacji stacji Ymir A.

***

Magazyn zajmował imponująco wielką przestrzeń w podwalinach całego kompleksu. Utrzymanie go nie dość, że prawie nic nie kosztowało, bo grzanie w większości sekcji było tu całkowicie wyłączone, to jeszcze opłacało się trzymać tu cały zepsuty osprzęt techniczny, którego transport na Ziemię kosztowałby milion razy tyle ile podpis urzędnika pod pismem zlecającym przesunięcie „wyeksploatowanej własności użytkowej Vittel” do tego technicznego grobowca. Nie oznaczało to bynajmniej, że panował tu bałagan. Owszem, sprzęt rdzewiał i w niskich temperaturach popadał w coraz większą ruinę, ale był za to bardzo starannie skatalogowany. Miało to na celu ograniczenie majsterkowiczowskich zapędów niektórych pracowników, którzy tak naprawdę dopuszczeni do tych pomieszczeń, mogliby skonstruować niemal wszystko z dostępnych tu akcesoriów. A na tym Vittel bynajmniej nie zależało. Co innego dotyczyło znacznie mniejszych sekcji ogrzewanych gdzie stały wielkie stelażowe konstrukcje obładowane nowiusieńkimi młotami pulsacyjnymi, przecinarkami plazmowymi, sondami hydromagnetycznymi, narzędziami do obróbki mechanicznej i całym innym sprzętem jakiego tylko może potrzebować człowiek by napchać kasę Vittel. Tym samym Magazyn A12 składający się z szeregu hal i wielkiej otoczonej dźwigarami śluzy w podłodze łączącej go z wydobyciem, był chyba największą jednostką numeryczną w całym kompleksie, oraz miejscem gdzie można było znaleźć niemal wszystko. Począwszy od zepsutych automatów do destylacji AB-syntu, a kończąc na wielkich, uzbrojonych w potężne świdry i kruszarki gąsienicowych pojazdach górniczych zwanych na dole żuczkami.


Seamus skinął n zapinającego kurtkę Gatza.
- Gdzie to było?
Mężczyzna otarł nos i pociągnąwszy nim wskazał kierunek.
- Hydraulika i pneumatyka.
- Oscar, poczekaj tu, na nas...



Magazyn był oczywiście podzielony na sektory i w największej hali głównej stały tylko największe graty. Taśmownie, procesory elektroforetyczne, piece hydrorafinacyjne, żuczki, platformy świdrowe i cała masa zepsutych od mrozu łazików które z całego sprzętu ze względu na kontakt z Ymirem miały najszybszą zużywalność. Cała reszta była pogrupowana na inne sale. Hydraulika i pneumatyka była małą salą podpartą dwoma wspornikami. Wysokie na trzy metry szafy stały tu gęsto acz nieregularnie, każda ozdobiona innym symbolem kodowym. Większość sprzętu, którym były obładowane, znajdował się w aluminiowych skrzyniach, ale część, która się w nie nie mieściła leżała luzem. Poza sprzętem, nikogo tu jednak nie było.
- Wychodził stąd... - rzekł spokojnie Gatz – Ja wchodziłem. Normalnie Bo mi pomaga, ale tym razem wiedziałem czego szukam i przyszedłem tu sam. Minął mnie w wejściu...
Seamus nie odpowiedział. Nie chciał jeszcze myśleć, bo wiedział, ze do niczego dobrego go to nie doprowadzi obecnie. Przyglądał się otoczeniu gdy nagle...
- Jeeeeeest!!!!! - krzyk Oscara był wyraźny. Obaj mężczyźni spojrzeli siebie jakby od razu rozumiejąc co to oznacza i rzucili się do głównej sali.
Oscar biegł za nim. Biegł za Kellerem. Prawdziwym kuźwa Kellerem ubranym w taką samą jak ich własna kurtkę magazyniera. Kellerem, który wczoraj zleciał dwadzieścia metrów na spąg wyrobiska w pionie rafinacji A2 rozbijając sobie czaszkę i gruchocząc ciało... Nie. Musieli go złapać... zobaczyć na własne oczy...
- Keller! - wrzasnął za uciekającym i pędem ruszył za nim – Stój!!!!
Stary górnik nie zareagował. Dostrzegłszy zbliżającego się do niego z boku Seamusa, odbił ostro w lewo w stronę śluzy prowadzącej do wydobycia.
- Keller wracaj kuźwa!
Ten jednak dalej nie reagował. Minął wielkie ramię dźwigowe do opuszczania i wynoszenia ciężkiego sprzętu na wyższe i niższe poziomy kompleksu i dopadł wrót do magazynu nowych narzędzi elektrotechnicznych. Mieli do niego z Oscarem jakieś dwadzieścia metrów. Keller uderzał nerwowo w terminal do otwierania wrót jakby chcąc przyspieszyć ten proces, ale drzwi bezlitośnie wypuszczały wpierw leniwie parę w celu rozszczelnienia. Mieli go...
Stary jednak zrezygnował nagle z czekania i wpadł do sektora na zezłomowaną Elektrotechnikę. Wpadli chwilę za nim w zaciemnioną podłużną halę i... Kellera nigdzie nie było.
- Nosz ja pierdolę – sapnął ciężko Oscar – biega szybciej niż zawsze...
- Zamknij żeż się –
syknął do niego Seamus. Irlandczyk poczekał, aż Gatz do nich dobiegnie i zamknął za nimi wrota, po czym włączył w sali światło. Sufitowe lampy fluorescencyjne leniwie rozświetliły halę trupiozielonym światłem – Widziałeś wczoraj to samo co ja Oscar. Keller...
Nie dokończył. Bał się, że jeśli to dokończy to zabrnie w jakieś wyjątkowo kretyńskie szaleństwo. Muszą go znaleźć.
Magazyn starych gratów elektrotechnicznych był podłużną na niemal sto metrów halą pełną chaotycznie ustawionych stojaków i regałów spośród których większość byłą załadowana po sam sufit. Idealne miejsce na schowanie się.
- Oscar... - nie dokończył.
- Taa... wiem szefie. Popilnuję wyjścia.
- Gallagher... –
poza zmęczeniem po terraformerze było teraz widać już bardzo wyraźnie strach. Irlandczyk też się bał. Zajebiście. Ale nie było mowy by zostawić tu tego dziadka.
- Joe... Musimy wiedzieć. Chodź.
Wziął z najbliższego stojaka stary czerpak elektromagnetyczny, zwany zwyczajowo magszuflą i podał drugi Gatzowi. Obie nie działały, ale były za to solidnymi drągami metalu, których uderzenie mogło zdrowo porachować kości. Skinął terraformerowi głową i ruszyli między stojaki. Irlandczyk celowo wziął ze sobą właśnie Gatza, a nie Oscara. Prowokował. Gdyby się tu ukrył przed kimś chciałby wywabić strażnika atakując słabszego z prześladowców. Gatz był bez wątpienia słabszy. Dlatego oddalił się od terraformera mając go jednak cały czas na oku. Nie czekał długo.
- Na ziemię Joe!
Grubas zdążył upaść w samą porę przed rozpędzoną na łańcuchowym podnośniku metalową rurą, która gwizdnęła na nim. Keller był zaraz za nim, ale tym razem irlandczyk dopadł do niego błyskawicznie. Ściął z nóg silnym uderzeniem magszufli w golenie, po czym gdy stary gruchnął na plecy przyłożył nieaktywny koniec pętli elektormagnetycznej urządzenia pod szyję Kellera zsuwając mu z twarzy kaptur kurtki...
... i zamarł.
To nie był Keller.

- To nie on... - mruknął upartym tonem Joe
- Jasne, że nie grubasie! - Seamus nie udawał, że nie jest wściekły. Najadł się strachu co niemiara, zmęczył setnie i pewnie zaliczył spóźnienie na szychtę – a coś Ty kuźwa myślał, że żywe trupy podprowadzają z magazynu sprzęt do pędzenia Kiblówki??? A żebyś zczezł żydku!
- Gallagher, to nie on mnie wtedy minął – terraformer wskazał masującego kostki starego brygadzistę z jednej z grup wydobycia. Brygadzistę rzeczywiście trochę podobnego do Kellera – Uwierzże mi człowieku.
- Jaja se z nas robi jajcarz –
parsknął Oscar – Duchami kumpli straszy.
- Tak cię to śmieszy Gatz?! Tak cię to kuźwa śmieszy paproku semicki?!?! A może my se teraz dowciap zrobimy i cię tu zamkniemy na cztery spusty??!

- Pierdol się Gallagher! Wiem co mówię i jeśli ci wyglądam na kogoś rozbawionego to rzeczywiście taki z ciebie jebnięty idiota jak mówił Oreway.
- No toś się doigrał grubasie...

Zaczął iść w kierunku cofającego się przestraszonego terraformera gdy nagle coś syknęło i strzeliło od strony zamkniętych wrót do głównej hali. Przez ułamek sekundy widzieli jeszcze jak odległa deska rozdzielcza oświetlenia sektora tryska iskrami po czym wszystkie światła stopniowo od strony wejścia zaczęły z trzaskiem gasnąć.
TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP, TAP.
W całkowitej ciemności nie było już widać absolutnie nic.
- O ja pierdolę – jęknął Oscar.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 30-09-2010 o 23:15.
Marrrt jest offline  
Stary 30-09-2010, 23:08   #30
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Edward Verco po raz kolejny zerknął na zegar wszyty w kombinezon. Dzisiejszego dnia jego zmiana zdawała się nie mieć końca. Można to było zrzucić na karb wielu czynników, ale sam Edward uważał, ze wytłumaczenie jest tylko jedno. Mecz koszykówki. Verco był wielkim fanem tego sportu tak jak jego kumpel Donnie Rogowiecky a rozgrywki w NBA to była wisienka na torcie. Życie w bazie Ymir C ich nie rozpieszczało, więc takie wydarzenie było czymś wyczekiwanym. Z resztą Donnie oprócz tego, że był fanem koszykówki był także maniakiem hazardu i postawił trochę kasy na ich drużynę. Całą tygodniówkę. Chciał wyłożyć mniej, ale to Verco go podpuścił. Miał nadzieje, że Rogowiecky nie straci przez niego pieniędzy. Byle tylko ta zmiana już się skończyła.


- Jasna cholera! Jak ci skurwiele mogli tak przerżnąć?! – Donnie po raz kolejny dawał upust swojej złości.

- No wiesz były równe szanse – Edward czuł się naprawdę źle i powtarzał w kółko te same banały.


- Ale jak można tak przegrać?! Co za ostatni debile – Rogowiecky z fana numer jeden nagle stał się zaciekłym przeciwnikiem.

- Chodź postawie ci piwo. Od razu ci się humor polepszy.


- A postawisz, postawisz. I będziesz płacił przez następny miesiąc. To przez ciebie tyle przegrałem.

- Przez tydzień, Donnie. Nie naciągniesz mnie na więcej. – teraz to Verco się zirytował.
- Przestań gderać Donaldzie, bo wiesz, że to twoja żyłka hazardzisty jest temu winna. Ja mam w tym tylko niewielki udział. To przez ta cholerną nadchodzącą zimę wszyscy robią się nerwowi. I jeszcze ta cała koniunkcja utrudniająca komunikację z domem. Jak się zaciągałem to nikt nie wspominał o żadnej pierdolonej koniunkcji.

- Teraz to ty gderasz jak stara baba Verco. Jak na razie mieliśmy dwie bójki w barze i jednego niezrozumianego przez świat chłoptasia, który bardzo nieumiejętnie próbował się wieszać. Poza tym musisz przyznać, że jak ten górnik pierdolnął drugiego krzesłem to było nawet zabawne – zaśmiał się Rogowiecky parskając wokół schłodzonym piwem.

Verco też się uśmiechnął na wspomnienie tej burdy. Może ta zima nie będzie jednak taka zła. Wszyscy spodziewają się nie wiadomo, czego a potem ich jedynym problemem jest nuda. No i oglądanie ciągle tych samych twarzy. W końcu Ymir C jest najmniejszą placówką. Tylko pięćset osób na terenie.
 

Ostatnio edytowane przez Ravanesh : 30-09-2010 o 23:37.
Ravanesh jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172