lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Cena Życia II (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9197-cena-zycia-ii.html)

Campo Viejo 04-01-2011 23:10

Widział jak Radclif ze Strattonem wybiegli.

- Uważaj! – wydarł się Jugol puszczając serię w stronę drwala.

Teraz juz zauważył, że za rogiem domku z ciemności wyłonił się za ich plecami zarys postaci. Swen przymierzył nie mając czystego strzału. Przez chwilę biegał muszką pomiędzy barkami i głowami biegnących mężczyzn, gdy nagle wszystko zwolniło. Nie słyszał dźwięków innych jak przeciągłe huki wystrzałów, które brzmiały w nieskończoność. Widział jak wokół szyi Marka oplata się powoli czerwona pętla czegoś mięsistego. Języka, a raczej jęzora. Źrenica oka Jorgestena przeskoczyła na gębę pełną kłów i rozszerzyła się w przerażeniu. Dostrzegł szeroko otwarte oczy drwala, które w szoku zdawały się biegać na wszystkie strony, a tak naprawdę miały czas tylko na to by w zdziwieniu omieść owijającą się linę uścisku jęzora. Później wszystko przyśpieszyło. Pętla błyskawicznie zacisnęła się a Stratton jeszcze przez sekundę stał z nieobecnym wyrazem twarzy. Z oczyma utkwionymi gdzieś w przestrzeń zdawał się juz o niczym nie myśleć. Kiedy jęzor jak pejcz pociągnął go do tyłu, Mark lecąc bezwładnie, nawet nie szamotał się. Swenowi zdawało się, że obojętne jakby niewidzące spojrzenie utkwił prosto w nim. Krople potu zalewały oczy Jorga, kiedy podeszwy ciężkich butów drwala wzbiły sie w powietrze, a głowa i szyja Strattonamiażdżone w kłapaczach szczęk dwóch stworów trysnęły krwią. Nie strzelił. Skamieniał. Radcliff puścił serią na odchodne. Po wszystkim. Trzasnął drzwiami.


* * *


Green prowadził auto. Goran walił na wszystkie strony z działka, chyba trochę na oślep, bo w końcu przestał. Swen siedział w tyłu trzymając się za kostkę. Bolała jak skurwysyn. Grymas wykrzywiał mu twarz. Zastygły. Myślami był gdzieś indziej. Czysty ból skręconej nogi dopełniał tła obrazom, które układały się w myśli. Green pytał o drogę. Odpowiadał. Pytał o zdrowie. Odpowiadał. W międzyczasie zmienił magazynek w pistolecie. Ostatni.

- Odpierdala ci tak?! – Jugol nie wytrzymał patrząc na Swena. – Jak masz tak pierdolić następnym razem, to uprzedź, zatkam uszy...

Swen przeniósł wzrok na Gorana.

- I co ci w ogóle odjebało z ta religią?
- Niektórzy w coś wierzą...
- Heh
– zaśmiał się Markovich – masz kurwa wyrzuty sumienia! Baranie, on miał pecha, to się zdarza. Ale widzę, że lubisz towarzystwo zwirusowanych! Najpierw tamta suka, później zapraszasz Miśka do auta, teraz jedziemy z tym, kurwa nie wiadomo w sumie czym! Co jest kurwa grane?! – widać było, że Goran zaczyna mieć dosyć – Może kurwa się zawrócimy i weźmiemy ci do towarzystwa kilku zarażonych kolegów z jęzorami dyndającymi jak kutasy po kolana?!!

Swen zacisnął zęby i dalej patrzył na kumpla. Po chwili wyciągnął przed siebie pistolet zatrzymując lufę o centymetry za potylicą Greena.

- To co? Tego chcesz?
- Weź się kurwa w garść! Już sie powtarzam...
– rzucił spokojniej Goran prześlizgując się wzrokiem po lufie. – To tylko kurwa cywil był! Okay? Że co? Że z Darrington? Było z łeb mu strzelić z litości w domku, a nie pierdolić od rzeczy! Mało naszych zginęło?

- No właśnie... – Swen chował broń i przyjrzał się tabletkom od Greena. - Już nie ma naszych i cywili stary... A my to może i byśmy zasłużyli na taki los...
- Weź! – parsknął Jugol – Się kurwa lecz... W dobrego łotra się teraz bawisz?

Jorgensten nie za bardzo zrozumiał aluzję, ale nie zamierzał ciągnąć tematu. Przez myśl przebiegło czy oby rzeczywiście doktorka w ciupie nie zrobiła mu prania mózgu na sesjach uczłowieczania...

- Ale one kurwa miały te jęzory po kolana, co nie? – zmienił temat wpatrując się w kumpla poważnie. – I zero skóry i kły? Te mutanty?

Goran poważnie kiwał głową. Jorg zamrugał z ulgą biorąc głęboki oddech. Nie wszystko jest zwidami jak się okazuje. Nie wiedział tylko czy to lepiej dla nich, czy gorzej.

W międzyczasie skierował Greena we wskazanym i kierunku. Później parkowali. Chyba byli poza niebezpieczeństwem. Udało się. Kolejny raz. Czuł, że musi powiedzieć o chorobie i jej skutkach ubocznych, nim stanie sie zagrożeniem dla innych, gdy wybuch eksplozji rozświetlił noc urywając grzmotem pierwszą wypowiadaną na głos sylabę myśli.


* * *


Greena zygzakiem biegł w stronę reflektorów wywróconego auta. W oddali majaczyły zbliżające się sylwetki z karabinkami.

- Dureń! – krzyknął Swen zakładając hełm. Wdepnął pedał. Humvee zerwało się z wszystkich czterech kół.

- A ty gdzie kurwa?! – wrzasnął Goran do Swena – Zawracaj w drugą stronę!
- Chcesz to wysiadaj – rzucił mijając Radliffa – To nie ja nas uratowałem z przewróconego vena, tylko cywile.

Jugol zarzucił na piersi kevlar i zapiął hełm, który walał się w Humvee. Stuknął buma w hełm Jorga, ze aż tamtemu głowa wcisneła się odruchowo w pomiędzy ramiona.

- Mam nadzieję, że wiesz co robisz! – po czym przeładował karabiun maszynowy na dachu.

Swen zgasił światła. Reflektory wraku jak i tląca się w oddali trawa dookoła miejsca eksplozji stanowiły azymut. Przyspieszając minał biegnącego w deasert eagle murzyna. Dopiero później dojrzał czarne krztałty terenówki stojącej za wrakiem.

- Thomson przygotujcie dupy do przesiadki! – rzucił do krótkofalówki mając nadzieję, że jednak przeżyli.

Irrlicht 06-01-2011 19:57

Kiedy człowiek umiera tam, w środku, to nagle widzi świat zupełnie inaczej, niż cała reszta. Tak, jak gdyby można było pokręcić tunerem i zacząć odbierać inny kanał albo, przeciwnie, kanał pozostaje taki sam, tylko że obserwujący nagle przemieszcza się w inny punkt pokoju i gapi się w telewizor. Radcliffe gapił się, od czasu do czasu posyłając serię na nadciągające kształty. Był zadziwiony. Jeśli miała to być epifania, to jego szaleństwo doprawdy świetnie maskowało to, że jest już na tyle ogarnięty obłędem, że coraz bardziej przestaje dbać. Sznur po sznurku odłączał się od rzeczywistości. Daniel miał dziwne przeczucie, dokąd to może prowadzić, jednak nie przyznawał się do tego nawet przed sobą.
Można by powiedzieć „co gorsza”, jednak Radcliffe przestał już dzielić świat na dobro i zło. Były to argumenty wynikające tylko z kłamliwej logiki, która i tak już przecież zniknęła jakiś czas temu, kiedy najpierw wspólnie z Voytechem zgwałcił dziewczynkę z podstawówki(a może była to gimnazjalistka? Wszystkie te suki, którym wydarł dziewictwo, a które ledwo co znały alfabet), a później zabił samego Szweda. Świat po prostu się zdarzał. Tak samo zdarzały się jego słowa i wszystko, co robił.
Zatem, „co gorsza”, reszcie grupy także zaczynało odbijać. Nie, żeby sądził, że już wcześniej nie byli szaleni – a, co niektórzy z nich, zwyczajnie głupi. Zarówno jednak poziomy szaleństwa, jak i głupoty zaczęły ostatnio wylewać się poza brzegi przysłowiowej czary.
Najpierw – co było w sumie dobrodziejstwem, ponieważ kolejny bezwartościowy cwel mógł wreszcie pójść tam, gdzie jego miejsce, czyli do piachu – Strattona zabrała macka, która, Deus ex Machina, wynurzyła się z ciemności. Prawie się ucieszył, że nie będzie musiał już oglądać jego mordy, na którą, nawiasem mówiąc, patrzył jak na słońce.
Potem czarny postanowił zgrywać twardziela. Tak, twardziela. Jak gdyby twardzielowanie miało sens i miejsce tutaj, gdzie mogli za chwilę stracić życie. Ale nie, to jeszcze nie było najlepsze. Później okazało się, że nagle Swen także lubi sobie pograć twardziela. Nie miał nic przeciwko głupocie, o ile każdy tam sobie był głupi po swojemu, nie wciągając w to innych. A jednak, cholera, nie! Zamiast zawrócić samochód i zostać w nim przy jego wsparciu lub, co byłoby jeszcze lepsze, po prostu odjechać, postanowił popłynąć i wyjść.
Jeżeli miał kiedykolwiek robić coś dla kogoś, to dlatego, że się sprawdzał. W miarę. Thomson mógł zostać kandydatem, by się sprawdzać.
Swen i czarny, jak zwykle, mieli szczęście. Gdyby Thomson był gdzieś indziej...
Uśmiechnął się ponuro, myśląc. Rzeczy się zdarzały.
- Wiesz, Swen – rzekł bezbarwnym tonem w radio. - Ty i twój kolega to jesteście jak jeden stwór, albo jak jakieś w dupę jebane bliźnięta syjamskie. Jak jeden zaczyna być mądry, to drugi kompletnie idiocieje. Jak drugi czymś błyśnie, to ten pierwszy zdupczy wszystko, co każe mi myśleć, że wy przed tym wszystkim jakoś musieliście się umówić. Macie jebane szczęście, że jest tam Thomson, który do tej pory nie dał dupy, jak wy cały czas się wypinacie. Szkoda tylko, że rachunek cały czas daje zero w waszym równaniu.
Rzeczy zdarzały się. Czuł się obolały. Ale nie dbał.
- Będę osłaniać ciebie i Jugola, bo się może jeszcze na coś przydacie, tak długo, jak możecie nieść broń. Ale o dupę czarnego to sobie dbaj sam, skoro tak bardzo go do trójkąta chcesz zaprosić. Zależy mi na Thomsonie, panią doktor zabieraj też w swoim zakresie. Ona z tym swoim eksperymentem naukowym nie tylko dała dupy, wzięła w trzy dziury za jednym razem.
Ustawił się przy maszynowym na górze. Zaczęło zdarzać się tak, że naprawdę osłaniał Jorgensteina i Jugola. Niech mają łaskę, pierdolone bękarty. Niech mają łaskę. Nie takich w więzieniu tonfą po żebrach macał.
- Czarny przecież i tak właściwie to nie żyje – mruknął, widząc plecy Swena. - Z eksperymentowania wyszło to, co wiedziałem już wcześniej.
Posyłał ostrzegawcze serie w stronę agentów Umbrelli, żeby trzymali się z daleka. Całość uważał jako niezręczność. Mogli być już daleko stąd.

Widz 06-01-2011 20:16

Obraz resztek Strattona obijał mu się po mózgu. Za cholerę nie pamiętał, czy w swoim życiu widział coś bardziej obrzydliwego i do głowy przychodził mu tylko widok ojca posuwającego swoje małe dziecko. Przydybali go dzięki sąsiadom, a skurwiel tylko przyspieszył, gdy nas zobaczył. Thomson sam się postarał, by w kiciu dowiedzieli się dokładnie, za co siedział i podejrzewał, że może już zza kratek nigdy nie wyjść. Katowali tam pedałów straszliwie.
A tu opcja z pożeraniem wyrwanych fragmentów ciała. To nie był zwykły zarażony, ale cal najwyraźniej miał ten sam - żreć. David wpakował mu cholernie dużo naboi. Cholernie dobrze dla Marka, że już nie żył. Dla nich może też i lepiej. Nie będą musieli później wykonywać egzekucji.

Mieli też trochę szczęścia. Nazwać szczęściem fakt, że idioci, którzy stworzyli to coś nie dali temu oczu, rzecz prawie zabawna. Nawet nie chciał sprawdzać jak mocno rozwinięte mieli pozostałe zmysły, skoro odnalazły ich bez najmniejszych problemów. Szły za dźwiękiem, bardziej niż za zapachem, tego był prawie pewien. Zapachy zmywał deszcz, a mgła nie pozwalała się im rozchodzić, dlatego to dźwięk, choć też stłumiony, był znacznie lepszym wskaźnikiem, gdy nie było oczu. On sam jako detektyw rzecz jasna patrzył zwykle oczami, choć ludzkie zmysły nie były dobre. W ogóle nie są dobre, po cholerę inaczej wykorzystywaliby psie nosy?
Niech to szlag, skup się!
To było jak akcja, gdy trzeba było zmuszać ciało do maksymalnego wysiłku. Nie tylko członki, ale głównie mózg, który musiał przekazywać sygnały znacznie sprawniej niż zwykle.

Maria uwinęła się sprawnie, to było dobre. Thomson skinął jej głową i wtedy dopiero wybiegli na zewnątrz, wpadając od razu do Land Rovera. Hałasy zewsząd odciągnęły całą zgraję tych paskudnych bydlaków, ale i tak dał prowadzić kobiecie, która radziła sobie z tym nie najgorzej, nawet gdy dojrzeli krew na pickupie. Ci co byli na pace najwyraźniej nie mieli za dużo szczęścia, ale to był tylko nieistotny fakt. Jak w pieprzonym dochodzeniu. Nieistotne fakty wyrzucało się z pamięci, by nie mąciły całości.
Przeładował broń, wyciągnął też mp5 spod siedzenia, sprawdzając magazynek i odbezpieczając. Widział cienie naokoło, ale szybkość i światła uniemożliwiały sensowne działanie. Dlatego tylko czekał, wgapiając się w tego przed nimi.

Eksplozja zaskoczyła go całkowicie, ale tylko do chwili, w której samochód się zatrzymał. Silnik nie wytrzymał, pewnie podziurawiony odłamkami, ale w takich samochodach to kabina z pasażerami była miejscem najmocniej chronionym. Pieprzonej bomby nie założyły jednak te zmutowane skurwysyny, a zwyczajni ludzie! Nie lepsze potwory, swoją drogą. To wszystko przyszło do niego praktycznie od razu.
- Padnij!
Sam też się pochylił, słysząc i widząc kolejne ślady kul na szybach. To było dobrą wiadomością, wróg nie miał najwyraźniej broni przeciwpancernej. Z daleka im zrobić mogli niewiele, ale podchodzenie nie było problemem dla czarnych cieni. Sami na moście, byli już niemalże trupami. Nie byłby tylko sobą, gdyby się poddał. Z tyłu były popaprańce, z przodu byli żołnierze Umbrelli, zostawała rzeka.
- Otwórz drzwi i wyjdź, schowaj się za kołem!
Nawet nie zerknął czy posłuchała. Ze swojej strony była na razie bezpieczna, póki nie polecą granaty. Elektronika w wozie padła, opuszczanie szyby zdechło.
Jebana nowoczesność.
Uchylił drzwi i puścił serię z pistoletu maszynowego. Nie trafi, ale chociaż położy sukinsynów na ziemi. Chwycił broń i kilka magazynków, wypadając z wozu od strony kierowcy i od razu wysuwając maszynówkę i opróżniając do końca magazynek. Przewiesił sobie broń przez plecy, w ręce biorąc M-16. Wtedy też się wychylił.
Byli blisko wysepki, do rzeki nie było tak daleko. Ale mostem od drugiej strony coś jechało, będąc już prawie na wyspie!
- W razie czego biegnij i skacz. To jedyna nasza szansa, gdyby to co jedzie to jednak nie byli nasi. Pickup osłoni nas przed ogniem!
Wychylił się i wystrzelił jeszcze kilka razy, skupiając na sobie ich uwagę.

Eleanor 06-01-2011 21:46

Gdy dostrzegła jak jeden ze stworów łapie Nathana serce na moment zatrzymało się jej w piersi, a nagły trudny do opisania wewnętrzny błysk, tak dobrze poznane ostatnio uczucie spalanego w organizmie magnesu na chwilę oślepił pole jej widzenia. Potem, gdy chłopak dzięki interwencji Greena zdołał się wyzwolić świat ponownie ruszył przed siebie, dla odmiany z prędkością odrzutowca. Jak długo ludzki organizm był w stanie wytrzymać taką huśtawkę? Chyba potrzebowała jakiegoś solidnego leku na uspokojenie. Nigdy wcześniej ich nie brała. Nie potrzebowała. Jej życie było stabilne, spokojne i unormowane, a teraz zamieniło się w piekło! Paradoksalna była myśl, ze być może i tak miała lepiej niż niektórzy. Choć gdy ludzie zmieniali się w zombich problemy uczuciowe prawdopodobnie przestawały mieć znaczenie. Pozostawało tylko jedno uczucie – wielki nieprzezwyciężony głód żywego mięsa. Dzieci płakały gdy dotarli do samochodu. Ethan przerażony odgłosami i podświadomie wyczuwający strach matki. Nathali nie mniej przerażona, teraz jeszcze rozcierająca rozbite kolano. Musiała się najwyraźniej zranić w czasie ucieczki. Ból przełamał tę barierę sztucznego opanowania, które sobie narzuciła. Z udawanej „dorosłej twardzielki” z powrotem stała się małą, przestraszoną dziewczynką. Przerwana tama uruchomiła istną rwącą rzekę.

Liberty ruszyła szybko, za pierwszym Humvee w którym siedział Nathan. Nie podobało jej się to, że się rozdzielali, że chłopak siedział w innym samochodzie, a Thomson i Marie ryzykowali dla sprzętu, który być może do niczego im się już nie przyda, bo nie będą mieli czasu go wykorzystać. Nie było jednak czasu na dyskusje.
Znowu skupiła się na jeździe, Ostatnio większość czasu spędzała za kierownicą. To jej jednak akurat nie przeszkadzało. Prowadzenie samochodu uspokajało, pozwalało skupić myśli na czymś innym niż szerząca się w koło szalona śmierć.
Nie myślała o kolejnej śmierci. Nie chciała myśleć. Zresztą tak naprawdę jakiś mutant wyzwolił ich być może od koszmarnego dylematu moralnego...
Nie chciała o tym myśleć.
Oderwane od tego myśli powracały do pozostających gdzieś z tyły Thompsona i Marie. Przyzwyczaiła się do myśli, że może liczyć na opanowanie i pewność siebie detektywa. Nie chciała się nawet zastanawiać co będzie jeśli nie zdołają się wyrwać...
Nie chciała o tym myśleć...
Wydało jej się że w lusterku dostrzega jakieś ścigające ich sylwetki, czy potwory potrafiły się poruszać z prędkością samochodu? Jeśli tak nie mieli szans!
Nie chciała o tym myśleć....
Miała ochotę krzyczeć. Jak cudownie byłoby wyłączyć sobie mózg i szaleńczo galopujące myśli.

Gdy samochód przed nimi zwolnił, a potem stanął też się zatrzymała z niepokojem rozglądając w koło czy coś przypadkiem nie wyskoczy z pobliskich krzaków. Było jednak zbyt ciemno by cokolwiek mogła zobaczyć, jedynie jej wyobraźnia wydobywała z ciemności przerażające kształty, by o nich nie myśleć skupiła wzrok na pozostających z tyłu samochodach.
Gdy niepodziewanie jeden z nich wyleciał w powietrze tez podskoczyła na siedzeniu, a potem przez chwile siedziała jak zakuta w kamień zastanawiając się co zrobić.
Mężczyźni przed nią najwyraźniej podjęli decyzję. Najpierw zobaczyła wybiegającego z Humvee Green. Najwyraźniej miał zamiar pobiec na miejsce wybuchu na piechotkę. Nigdy nie widziała jeszcze tak abstrakcyjnie zachowującego się człowieka. Jak niby potem zamierzał im pomóc? A może chciał w ten sposób popełnić samobójstwo? Może wiedza o czymś dziwacznym w jego krwi pomieszała mu zmysły?
Gdy Swen ich mijał ich drugim samochodem ciągle jeszcze siedziała zastanawiając się co robić. Jego decyzja przeważyła szalę. W drugim wozie był Nathan nie mogła go zostawić.
- Rozpieprzymy ich wszystkich Radcliffe! - Zawołała do siedzącego przy działku strażnika. - Mam naprawdę dość tej cholernej Umbrelli!
Szybko zawróciła w miejscu i podążyła na spotkanie wroga.
Być może nadchodziła ostateczna bitwa, a ona ostatecznie zaprzepaściła szanse swojej rodziny na przetrwanie, ale tak naprawdę nie miała wyjścia!

Sekal 07-01-2011 22:46

Środa, 26 październik 2016. 18:31 czasu lokalnego.
Droga stanowa nr 20, stan Waszyngton.



WSZYSCY

Co określa ludzki charakter?
Co sprawia, że nawet najgorsze odmęty ludzkości mogą mieć ludzkie odruchy?
Nie mówimy teraz o chorych psychicznie, o tych całkiem skrzywionych albo niedorozwiniętych.
Mówimy o tych znacznie bardziej zwyczajnych, jak Swen czy Radcliffe. Żaden z nich nie był świętoszkiem w swoim życiu. Myślenie o innych, zwłaszcza obcych-innych, jak Thomson czy Marie, przychodziło im z trudem. A teraz postanowili narazić swoje życie, aby ratować życie zaatakowanych. Logika? A może jej brak. Przecież mogli odjechać.
Podobnie jak Montrose, w końcu była nawet za kierownicą.
Podobnie jak Green, który chyba jednakże psychicznego napięcia nie wytrzymał i zamiast użyć dostępnego sprzętu, postanowił zrobić to niemal jak komandos z amerykańskiego filmu, którym przecież, do cholery, nie był! W karku mu strzyknęło, gdy puścił się pędem, pochylony i wyobrażający sobie, że jest niewidoczny na pustym moście.

Mgła i ciemność była sprzymierzeńcem, nie tylko atakujących. Thomson i Marie nie mieli dużo czasu, ukryci za kuloodpornym samochodem. Chwilowe bezpieczeństwo, bardzo chwilowe biorąc pod uwagę bliskość przeciwników, którzy mimo wszystko chyba nie do końca tak wyobrażali sobie tę zasadzkę. Coś zawiodło, może przekaz informacji, może nerwy któregoś z nich.
Teraz musieli sprawę załatwić bezpośrednio, a do tego nie było wielu chętnych. na wysepce było tylko kilka drzew i tak na prawdę atakujący mieli jeszcze mniejszą osłonę niż dwójka za Land Roverem. Ogień z pistoletu maszynowego przycisnął ich do ziemi. Czarno odziane ciała przywarły i niemal zamarły, unikając dostrzeżenia. Mimo wszystko zostali także dość słabo wyposażeni - prawie oczywiste wydawałyby się tłumiki, natomiast lufy ich broni wyraźnie pluły ogniem.
Może nawet Umbrella miała problemy, a może to bomba miała załatwić całą robotę za nich?
Niestety dla wracających, nie byli zupełnie ślepi i niekompetentni. Ruch na moście z tyłu szybko został zauważony.

Zawrócenie potężnych Humvee na wąskiej drodze wymagało nie tyle jakiś szczególnych umiejętności, co raczej czasu, który to Green poświęcił już na bieg ku wysepce. Zanim go dogonili, wróg już dojrzał ruch po drugiej stronie, a John zdążył dobiec do połowy mostu, coraz bardziej zbliżając się do strzelaniny. Ryk silników wielkich samochodów zbliżył się nagle, zagłuszając nawet wystrzały. Dlatego zauważył tylko błyski wystrzałów a potem poczuł dwa potężne uderzenia, po których zachwiał się, czując jak ciało odmawia posłuszeństwa, a ból zmusza usta do wydania rozpaczliwego krzyku. Upadł, widząc jak mija go rozpędzone Humvee ze zgaszonymi światłami, a z tyłu zbliża się drugie, zatrzymując tuż przy nim.
Dostał w udo i bark, bez wątpienia.
Nie stracił przytomności, ale ból prawie uniemożliwiał ruch. To chyba Dorothy wypadła z samochodu, z trudem i jego niewielką pomocą wciągnęła na siedzenie, gdzie natychmiast zaczęła rozcinać i zdejmować jego ubranie, aby sprawdzić jak poważne były rany.

Swen tylko zamrugał, jak kilka pocisków utkwiło lub odbiło się od przedniej, pancernej szyby. Kolejne kilkanaście, a może kilkadziesiąt, przeszło bokami. Sądząc z nieskuteczności ognia mieli tylko krótką broń, ale za to ich umiejętności strzeleckie aż takie przeciętne nie były. Kątem oka dostrzegł jak padł Green, ale nie mógł mu już pomóc, rozpędzając się jeszcze bardziej i zapalając nagle światła, tuż przed zjechaniem na wysepkę.
Kilku ludzi zasłoniło oczy. Zza Land Rovera wychylił się Thomson i kilkoma seriami powalił jednego czy dwóch. Tamci byli przygotowani, Marie odpowiedziała przez krótkofalówkę.
Z tyłu pocisk za pociskiem wypluwał karabin maszynowy Radcliffa, póki nie skończyła się w nim amunicja, a były strażnik Umbrelli nie schował się przed jakąś serią, rykoszetującą po pancerzu. Montrose wrzuciła wsteczny bieg.

Jorgensten przejeżdżał przez wyspę na dużej szybkości, nie dając się pozbierać otaczającym ich ludziom w czarnych kombinezonach. Rzucone C4 wybuchło, wzniecając nawet jakiś mały pożar. Gdzieś przed nim rozerwał się granat, ale odłamki tylko niegroźnie odbiły się od pancerza. I już był obok Land Rovera, zawracając samochód. Goran dopadł do karabinu, kilkoma seriami odgryzając się wrogom. Nie mógł być na zewnątrz zbyt długo, ale i tak zobaczył to, czego wolałby nie zobaczyć.
- Szybciej! Z drugiej strony idą te zmutowane skurwysyny!
Nieludzkie sylwetki pojawiły się na moście, ale Thomson i Marie wskakiwali już do wozu, kuląc się przed nieprzyjacielskim ogniem. Kule latały wszędzie, czarne jak otaczająca ich noc. Biochemiczka przytaszczyła ze sobą nawet zabrany z domku sprzęt, pakując go na kolana przerażonego Nathana. Drzwi się zamknęły.
Ludzie z Umbrelli zobaczyli zbliżające się potwory.
Swen wcisnął do oporu pedał gazu, zaciskając zęby z bólu, jaki pulsował w jego nodze, mimo środków przeciwbólowych. Przejechał, wyłapując tylko kilka uderzeń ołowiu o stal.
Tamci mieli teraz nowego wroga, który zagrażał im zdecydowanie bardziej. Otworzyli ogień do zmutowanych.
Wyników starcia żadne z nich nie miało zamiaru oglądać.


WSZYSCY

Dorothy przy nikłym świetle nie mogła postawić jasnej diagnozy. Udało się jej jednak stwierdzić najważniejsze rzeczy i przy pomocy samochodowej apteczki, zabezpieczyć rany najlepiej jak umiała. Krwawiły, ale nie tak bardzo, jakby mogły. Za to bolały chyba najbardziej.
- Kula przeszła przez udo, po krwawieniu wnioskuję, że ominęła tętnice i ważniejsze żyły. Niestety druga utknęła w barku i nic nie mogę z nią zrobić. Nie krwawisz bardzo obficie, ale potrzebujemy suchego miejsca, by coś z tym zrobić. Marie powinna sobie poradzić z wyjęciem kuli, szycie nie powinno się wiele różnić od szycia ubrań. Wyjdziesz z tego.
Jej wzrok zdawał się mówić "jeśli jakieś cholerstwo nie dorwie nas jako pierwsze". Nie wypowiedziała tego jednak na głos.
Radcliffe sprawdził zapas amunicji. Nie było już żadnej. Ostatnią taśmę wystrzelał w ludzi Umbrelli.

W drugim samochodzie została jeszcze jedna taśma, którą Goran zapakował do magazynka. Musieli się też zatrzymać, za kółkiem zasiadł Thomson, który nie miał żadnych kontuzji, choć jedna kula zahaczyła mu o ramię, niegroźnie na szczęście. Noga Swena nie pozwalała mu sprawnie prowadzić, a choć nikt ich nie gonił, to było to wymagane na krętej, górskiej drodze, wijącej się w tutejszych gęstych, iglastych lasach. Na dodatek Humvee stracił część przednich świateł i teraz tylko jedno oświetlało drogę przed nimi. Tym razem prowadzić musiała Liberty, ostrożnie wybierając drogę i starając się nie szarpać wozem także ze względu na rannego Greena, który zapadł w sen połączony z nieprzytomnością.
Marie wyciągnęła do Swena dłoń, patrząc na niego bardzo poważnie.
- Dziękuję.
Nie powiedziała nic więcej, ale gdzieś tam kryła się wdzięczność, nawet jeśli pomieszana z czymś innym.


WSZYSCY

Jechali dobrze ponad godzinę. Droga nie zmieniła się zbytnio, ale za to bez przerwy albo wjeżdżali pod górę, albo zjeżdżali w dół, nie oddalając się od bardzo górzystego terenu. Musieli zatrzymać się na pierwszym możliwym postoju, ale Swen i Goran mieli rację - cywilizacja skończyła się już jakiś czas temu i teraz nie było nawet pobocza.
Znak wspominający o zajeździe pojawił się dopiero po osiemnastej, a kilka minut później Montrose dostrzegła drogowskaz kierujący ją w lewo, na polną drogę pnącą się w górę. Skręciła, z trudem mieszcząc się na bardzo wąskim podjeździe, prowadzącym na prowizoryczny, oczyszczony z drzew parking. Zaraz za nim stał piętrowy, drewniany budynek w kształcie prostokąta. Tani motelik, ale na parterze świeciło się światło. Stał też zaparkowany obok jakiś stary, terenowy gruchot, chyba Range Rover.
Zaparkowali tuż obok.

Niespodziewani goście tak zaskoczyli gospodarzy, że całą trójką wylegli na zewnątrz. Starsze małżeństwo koło trzydziestki i sądząc po wyglądzie - ich córka, około osiemasto, może dwudziestoletnia, ładna blondynka. Nie wiedzieli jak zareagować, widząc wojskowe wozy i ludzi w mundurach. Trochę animuszu dodali pozostali, w tym po cywilnemu ubrane kobiety i dzieci. Mężczyzna wyszedł nieco do przodu, ale pierwsza odezwała się Dorothy, wskazując Greena.
- Potrzebujemy pomocy, mamy rannego.
Starsza kobieta skinęła głową.
- Anno przygotuj ciepłą wodą i jakieś ręczniki. Proszę, przenieśmy go do pokoju.
Wejścia do każdego pokoju były od zewnątrz, kobieta otworzyła pierwszy z nich, zapalając światło i włączając grzejnik. Gdy umieszczono tam Greena, Marie uspokajająco położyła dłoń na ramieniu gospodyni.
- Nie jesteśmy bandytami, zapłacimy za pobyt tu. Poradzę sobie.
To już skierowała do innych, wracając do opatrywania. Kula nie weszła co prawda daleko, ale John i tak miał zapamiętać ostatnie godziny jako przepełnione bólem.

Tymczasem gospodarz zaprowadził pozostałych do sali jadalnej, wskazując im miejsca.
- Łazienka jest w korytarzu dalej. Jestem Hank, moja żona Jane oraz córka - Ann.
Wskazał obie kobiety. Obie były piękne, choć oczywiście uroda jego żony prawie już przeminęła. On sam był całkiem postawnym góralem, łysiejącym na czubku głowy.
- Zjecie coś na pewno, prawda? Wyglądacie na zmordowanych... jakbyście wracali z wojny. To wirus, prawda? Słyszałem w telewizji, zanim umilkła. Tu nie docierają żadne wieści.
Obie kobiety poszły do kuchni, stukając garnkami.
Tymczasem Marie poradziła sobie z ranami Greena, który teraz nie był w stanie samodzielnie się poruszać. Spojrzała na niego, szybko odwracając wzrok.
- Przyniosę ci coś ciepłego do picia i jedzenia. Chyba, że koniecznie chcesz iść do reszty, to pomogę.

Uspokajająca cisza unosiła się nad okolicą, wciąż pogrążoną w gęstej mgle. Przez całą drogę nie widzieli nawet śladu pościgu. Może faktycznie mieli przynajmniej te kilka godzin spokoju?
Zmęczenie zaatakowało ich ciała, gdy adrenalina i nerwy nieco się uspokoiły. Gdy podano ciepły, parujący posiłek, pojawiła się odrobina normalności.

Armiel 08-01-2011 14:55

- "Za stary jestem na to" – pomyślał Green rozpaczliwie kiedy strzyknęło mu w karku.

Czuł się jak aktor do którego był ponoć podobny. On chyba tez wygłaszał taką kwestią, o ile dobrze pamiętał.

Biegł jednak dalej kierowany złudnym przekonaniem, ze eksplozja zniszczyła most i humvee nie da rady się przedostać.

Cholerna mgła! Cholerna „gorączka bitewna”, która pozbawiła go nie tylko rozsądku, lecz również zdolności rzetelnej oceny sytuacji. Liczył na to, ze biegnąc po przeciwległej krawędzi mostu od strony wyspy będzie niewidoczny. Że atakujący z dołu zwyczajnie go nie zobaczą, nie mówiąc już o możliwości oddania pod tym kątem celnego strzału.

Cholerna mgła!

Znów się przeliczył. Most był niższy niż sądził i tym z dołu bez trudu przychodziło prowadzenie ognia do tych na górze, nawet biegnących przeciwnym skrajem konstrukcji. Najwyraźniej kąt jaki mieli pozwalał im na prowadzenie skutecznego ostrzału.

Kiedy oberwał był bardziej zdziwiony, niż przestraszony.
Nawet ból był jakby mniejszy. Green nie wiedział, czy była to zasługa adrenaliny, zażytych wcześniej proszków, czy też tego, ze już wcześniej oberwał parę kulek w swoim życiu.

Dopiero kiedy padał z krzykiem uświadomił sobie, ze to może być koniec. Że już nigdy nie zobaczy rodziny. Nie przytuli dzieciaków. Nie potarmosi kędzierzawej czupryny syna.

Głupek!

Skoncentrowany na własnym bólu obojętnie obserwował mijający go samochód. Wpatrywał się w uderzające tu i ówdzie pociski. Kiedy jakieś ręce wciągały go do wnętrza samochodu był spokojny. Nie krzyczał. Nie miał już sił. Nie stracił przytomności, lecz był na krawędzi świadomości. Nie bardzo wiedział, co się wokół niego dzieje. Jak przez sen wyczuwał dotyk na swoim ciele, słyszał dźwięk rozdzieranego płótna.

Jedna wielka łza popłynęła mu po policzku. Nie z bólu. Z żalu.

- Chciałem ... pomóc.... – wychrypiał nagle spierzchniętym gardłem. – Myślałem... że most się zawali .. jak .. podjedziemy samochodami ....

Nabrał sił oddychając ciężko.

- W wozie był Nathan – dodał jeszcze słabo. – Nie mogłem... ryzykować jego życia. Mogli ... jechać dalej ....

Na więcej słów nie starczyło mu siły. Zamknął powieki i chyba na moment podał się słabości.
Kiedy otworzył oczy znów jechali gdzieś we mgle.

- Udało im się? – wyszeptał.

Kiedy usłyszał „Tak” uśmiechnął się tylko z wdzięcznością i znów zamknął oczy. Czuł się zmęczony i musiał odpocząć.


* * *

- Za głupotę trzeba płacić! – wrzaski ojczyma, kiedy zabierał się do bicia. Kiedy ciężki ciosy spadały na twarz i ciało młodego Johna Greena. Kiedy chrząstka nosowa poddała się brutalnej sile i nos chłopaka pękł zalewają ciemną czerwienią twarz.

O tak!

Za głupotę się płaci. Wyrok na ojca w zawieszaniu. Satysfakcja Johna pokazała mu kierunek, którym mógł pójść. Prawo działa zawsze dla tego, kto wie, jak je wykorzystać.

Za głupotę trzeba płacić. O tak.

Leżał w jednym z pokoi gościnnych na parterze motelu, nie bardzo nawet pamiętając jak się tam znalazł. Upływ krwi zrobił swoje i teraz mógł jedynie leżeć z poduszką pod głową wpatrując się w twarz Marii. Doktor już go połatała, jak brudną koszulę. Wyjęta kula leżała w szklance na stoliku obok.

- Mam nadzieję, że nie przegryzałaś nici, co? – wysilił się na stary jak świat żart, a potem opadł na poduszki. – Poleżę tutaj, jeśli można. Powinienem dać radę zjeść samemu. Dziękuję.


Nim wyszła zatrzymał ją jeszcze.

- Będę dla was ciężarem – wyszeptał. – Nie wahajcie się mnie zostawić, gdyby było trzeba. Ale weźmiesz ten list do moich bliskich, co? Nawet gdybyś ... Gdybyś nigdy nie ... No wiesz.


* * *

Odwiedziny Swena były miłą niespodzianką. To o co poprosił też było niespodzianką. Niemiłą. Ale tego mniej więcej Green się spodziewał. Nie tak szybko, nie do końca tego, lecz mimo wszystko.

Długi trzeba było spłacać.

- To twoja ostateczna decyzja? – zapytał patrząc motocykliście prosto w oczy.

To co w nich ujrzał przekonało go. Nie miał już innego wyboru. Musiał zmienić swoje plany.

Cena życia. Każdy płacił ją w swoim czasie.


* * *

Po wizycie Swena najpierw poprosił do siebie Dorothy, dziękując jej za wszystko i prosząc, by pilnowała rodziny, jak lwica, którą była. Potem poprosił Gorana i niewiele mówiąc uścisnął mu dłoń. Davidowi powiedział proste „dziękuję”. Chciał spojrzeć raz jeszcze w oczy tego faceta nim zrobi, to co zrobi. Potem pewnie znienawidzą go. Pogadał też chwilę z Liberty, o ile zachciała podejść na chwilkę do jego pokoju i na koniec z Nathanem. Przed wyjściem wręczył mu karteczkę do Radcilffa.

Kilka prostych słów:

Cytat:

Radcliffe. Chciałbym cię prosić o przysługę wiedząc jak bardzo nienawidzisz takich jak ja. Przyjdź do mnie do pokoju, a wszystko się wyjaśni
Po tym co powiedział mu odpowiedział Swen Green miał tylko ta jedną alternatywę. Poprosił Nathana by dał karteczkę Danielowi i czekał, czy ten przyjdzie.

Serce waliło mu jak młotem. Czuł się podle. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Nie tak wyobrażał sobie tą chwilę. Nie w ten sposób. Przed oczami stał mu nadal obraz rozbryzgu krwi na masce żołnierza, którego zastrzelił przy schronisku. Widział też pustą twarz Mika, kiedy te oskórowane paskudztwo rozdzierało mechanika na strzępy.

Leżał i oddychał ciężko. Modlił się, by Daniel nie przyszedł. Nie był pewien, czy postępuje właściwie i budziły się w nim wątpliwości....

Było jednak za późno. Podjął decyzję.

Za głupotę się płaci. I ona, i życie zawsze miały swoją cenę.

Zamknął oczy i czekał na to, co mogło się zdarzyć .... Nie myślał o tym.

Śmierć. Miał nadzieję, ze to nie bolało. Wiedział jednak, ze to nie prawda.

Czekał. I miał nadzieję, cholerną nadzieję, że Daniel nie przyjdzie ....

Decyzje też z czasem się zmieniały. Szczególnie te złe. Taką miał nadzieję.

Irrlicht 11-01-2011 03:27

Posiłek i nieco wody do przemycia skurzonej facjaty. Oczywiście, wszystko z bronią, przecież paranoja dyktuje, że należy wszystko robić z bronią. Jego lubieżne oczy spoczęły na parę chwil na Annie. Bawiła go ta sytuacja. Udawali normalnych ludzi, choć byli potworami, którzy zarżnęli więcej ludzi, niż ktokolwiek z tej rodziny. Zaproponowanie przez innych, że nie są bandytami, było, naturalnie, uprzejmością podyktowaną bardziej jakimś głupim wymysłem moralności. Mogli ich zabić, zabrać ich rzeczy i spalić ciała, żeby nie stały się pożywieniem dla ożywieńców. To cud, że jeszcze byli żywi. To prawdziwy cud. Zarówno oni, jak i ta rodzina, u której gościli.
Chciał być sam, po to, by mógł śnić i wspominać. Skończyło się na wspominaniu i porządkowaniu wspomnień – zwijaniu fragmentów twarzy i dźwięków w całe roty wspomnień. Tylko tak porządkował swoją osobowość. Gdyby nie wspomnienia, nie miałby nic.
W miarę odświeżony, siedział sam – bo miał ochotę na samotność. Jak się dowiedział, Green dostał mocno i nawet umierał. Prawie na pewno to Radcliffe był sprawcą jego śmierci, a przynajmniej pośrednim, choć nie obchodził się tym w ogóle. Siedząc, tasował karty, które gwizdnął jeszcze z opuszczonego domku przy tamie. Grał z samym sobą w pokera o amunicję i czyścił broń. Głupie, nic nie znaczące gesty, które utrzymywały go przy życiu, oprócz wspomnień, oczywiście.
Wszedł Nathan. Kochane dziecko, pomyślał cynicznie, kiedy szczerbinką mierzył odległość strzału od drzwi. Nasłuchiwał. Chyba nawet lubił Nathana, jednak jego sympatia ograniczała się do życzliwej obojętności.
Wręczył mu kartkę.
- Poczekaj, Nathan. Umiesz grać w pokera? Nie, nie za pieniądze. Zostań tylko na to rozdanie, nie chcę tak gadać, nic nie robiąc.
Jego ręka postawiła pistolet obok stosu kart. Rozdał. Postawił jeden nabój parabellum.
- Widzisz, Nathan, to cholernie ciekawe, że człowiek, który mnie nienawidzi, przed godziną śmierci nagle chce się ze mną widzieć. Nie sądzisz, że dziwne? Bo ja sądzę. Jeśli kogoś nie cierpisz – a wierz mi, dałem mu powody i ja sam miałem powody, żeby jemu samemu władować kulę – to chyba nie chcesz się z nim widzieć, co nie? A tu, popatrz, Nathan. Chrześcijanin jakiś. Rozliczać się ze światem chce, podczas jedyne, co może sensownego zrobić, to zejść.
Nathan wyłożył karty. Nieźle, dwie pary. As kier i trefl, król serc i król pik. Kiedyś Radcliffe sporo grywał w karty.
- Powiedz mu, Nathan – rzekł, wykładając dziesiątkę – że nie życzę sobie go widzieć - wyłożył waleta. - Że wcale nie zamierzam grać w jego grę – dama. - Że należy mieć odwagę odejść z tego świata nie kulawo, pełnym jakiejś w dupę jebanej miłości, ale z przekleństwem na ustach – król. - Że wcale nie zamierzam dać mu tej satysfakcji podtrzymywania swoich iluzji dotyczących tego świata. Niech wie, że my wszyscy zdychamy tak samo jak psy i że on też zdechnie jak pies. Tak właśnie odchodzimy Nathan, jak robaki, rozgnieceni przez buty Boga. On, fakt, stanowi wyjątek, bo nie zarżnął go Bóg lub ktoś inny, zabiła go jego własna głupota.
Spoglądał tępym wzrokiem w kartę. Zmiął kartkę, którą napisał Green i wyrzucił ją w kąt.
Wyłożył asa pik.
- A jego głupocie kłaniać się nie będę.


Wrócił do polerowania broni.
- To wszystko, co mam do powiedzenia, Nathan. Dzięki, że wpadłeś.
Ale nie wpadaj częściej, pomyślał. Bo nie zawsze ręczę za siebie.
Wolał nienawidzić, inaczej rozpadłby się na kawałki. Nienawiść, obrzydzenie i całe zło, które ze sobą niósł, było jego jedynym spoiwem.
Kiedy młody już wyszedł, Daniel wycelował bronią w drzwi i mruknął:
- Bam, bam, bam. Bam, bam, bam.


* * *

Wspomnienie numer cztery tysiące dwa – Nieświęte Miasto
Ulice były wtedy mgliste. Niezapraszające. Wyludnione, stanowiące bardziej przypadkowy labirynt prowadzący donikąd. Sklepy sprzedające manekiny. Sklepy, gdzie manekiny siedziały, ustawione w rządkach. Takie same manekiny w barach. Różne wielkości. Bary odwiedzał często, choć pił sam, z kurwami, z dziećmi lub z Mniatschko. Oczywiście, kiedy go zabił, Voytech pić nie mógł.
Im więcej alkoholu pił, tym bardziej miał ochotę na to, żeby wszystko wyparowało, uniesione razem z wiatrem jak całun mgły. Za bardzo trzymał się życia i za to siebie nienawidził. Zamiast, jak miał nadzieję, gorzały, która wypaliłaby mu mózg, to tracił człowieczeństwo. Z czasem, ludzie stali się kształtami w jego głowie – choć tylko na pewien czas – znaczy, ciało nie było łuską na duszę ani nawet integralną osobowością wytworzoną przez chemię mózgu. Nie – człowiek był tym, czym jest, czyli fenomenem bez własnej woli, zaledwie przemijającym zjawiskiem. Wszyscy oni byli kopiami kopii już wcześniej skopiowanych kopii. Wszystko było takie samo, być może różniło się tylko formą i wystrojem, ale odmienione według tego samego klucza. Nie mogli uciec od samych siebie, bryły mięsa o dawno już przeszłej dacie ważności wywodzące się ze spermy jakiegoś nienazwanego boga. I gówno znaczyły nauki o duszy i miłosierdziu, bajki będące ekskrementem jakichś wyuzdanych fantazji. Jedyne przydatne nauki to te, jak osiągnąć orgazm i te, jak zabijać, nauki przyrodnicze i matematyczne niosące właśnie te dwie właściwości. Reszta – mentalny onanizm.
Siedział wtedy i pił, rozważając samobójstwo. Podsiadł się do niego człowiek bez twarzy.
„Człowiek bez twarzy” - tylko to mówiło wspomnienie. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć ułożenia mięsa i skóry na jego czaszce. Wyglądał jak cień ze snów. Jego obecność przypominała monotonny szum telewizora. Nie przedstawiający ze sobą nic, a jednak namolny i dający o sobie znać.
Ich rozmowa przedstawiała obraz dwóch brył mięsa uformowanych na okres 60 – 100 lat w formę manekina(zużywalność materiału różniła się nieznacznie w konkretnych osobnikach). Rozmowa nie miała żadnego sensu, była tylko zlepkiem przypadkowych form i dźwięków. Słowa znikąd donikąd.
- Czy słyszał pan kiedyś o Nieświętym Mieście?
Milczał. W końcu, zebrał się w sobie i odparł:
- Nie, nie słyszałem.
Nuda.
- Musimy najpierw zrozumieć – mówił głos bez dźwięku – że Nieświęte Miasto nie jest. Po krótkim rozważeniu tego faktu, sama nazwa wydaje się być zwodnicza, ponieważ termin Nieświętego Miasta tworzy w głowie konkretny obraz – miasta, które nie jest święte, ba, które przez to zaprzeczenie może stało się przeklęte. Jednak Nieświęte Miasto to pusta nazwa. Nazwa to nic.
Coraz gorsza nuda.
- Mówimy o nienazwanym. Słowa nazywają, więc nie mogą ująć natury Nieświętego Miasta. Nieświęte Miasto nigdy nie istnieje, Nieświęte Miasto nawet nie jest miastem.
- To dlaczego nazywa się tak, a nie inaczej?
- Nazwa Nieświęte Miasto jest nazwą egzoteryczną, zewnętrzną, a nazywa się tak, ponieważ matematyka słowa przypisuje pewne nieistniejące cechy Nieświętemu Miastu. Miasto i Nieświętość – to są dwa klucze, którymi odmieniają się ulice tego właśnie miasta.
- Jak ono wygląda? Jak można do niego dojść?
- Nieświęte Miasto, jako że nie istnieje, to także nie wygląda. Jako że Nieświęte Miasto jest terminem bez desygnatu, lub, ściślej mówiąc, desygnat jest płynny, a nie stały, to nie można powiedzieć, jak do niego dojść – być może istnieją specjalne instrukcje napisane językiem, którego nie zna żaden człowiek, a które wiodą do Nieświętego Miasta. Z powodu swojej aformiczności, Nieświęte Miasto może znaleźć człowieka – ale to nie człowiek je znajduje.
- Dlaczego miałbym tam wejść?
- Każdy, kto tylko by mógł, chciałby tam wejść, choćby nie wiedział, czym jest Nieświęte Miasto. Ponieważ mamy słowa, a każde słowo jest liczbą, to możemy tworzyć rachunki o niespotykanych dotąd równaniach, bardzo bliskie Nieświętemu Miastu. Każdy, kto wejdzie do Nieświętego Miasta, pozna wszystkie jego rachityczne zakamarki i spojrzy na pęknięte słońce o kolorze czerni. Na oddychające ulice spadać będzie czarny śnieg, a wrzeszcząca tęcza będzie wykrzykiwać nieznane imiona Boga.
- Co mogę zrobić? -
rzekł wreszcie R. Nie wiedział, co ma myśleć o tej całej sytuacji.
- Nic nie można zrobić. Nikt nic nie może zrobić tutaj. Ludzie są tylko przypadkowym odpryskiem planetarnym, czarną kulą pchniętą z nicości w nicość. Ludzie sądzą, że mają wolną wolę, jednak jest to tylko gra ślepych sił. I wszyscy są tacy sami, zmienia się tylko forma i obwoluta. Ale ludzie w swojej esencji pozostają tacy sami.
- Skoro nic nie można zrobić, to dlaczego o czymkolwiek warto mówić?
- Można tylko patrzeć, jak coś – lub ktoś – potrząsa naszymi sznurkami
– rzekł manekin. - Ktoś, kto otwiera nasze usta i każe nam mówić o Nieświętym Mieście. Czy to Bóg? Nie wiemy. Jedyne, co wiadomo, to tylko to, że jego wola jest nieodparta. Cały teatrzyk kukieł jest jego i być może w jego gestii jest, że niektóre z marionetek mówią prawdę o tym, że to wszystko taniec kukieł.
To krew śpiewa o tym, co się stanie, a co nie.

Campo Viejo 13-01-2011 02:01

Kiedy Swen wjeżdżał w dym i śmigające dookoła pociski zmuszał sie siła woli do opanowania, bo ból zwichniętej nogi dręczył go jak kat na torturach za każdym wciśnięciem gazu. Co prawda skrzynia automatyczna pozwalała spokojnie na zmianę nogi co dla doświadczonego kierowcy jak Jorgensten byłoby dziecinna igraszką, nie myślał o tym. Właściwie obelgi jakie usłyszał pod swoim i Gorana adresem dodały razem z wściekłością siły woli. Zagryzając zęby docisnął pedał hamulca zarzucając Humvee dookoła wraku pickupa wzbijając tuman kurzu na wąskim poboczu. Jogol odgryzał się wściekle kąsającym strzelcom Umbrelii. Kiedy Thompson i Marie wskoczyli do auta Jorg przeskoczył na tylne siedzenie nie będąc w stanie dalej panowałnad bólem stopy. Kobieta wyciągnęła do niego rękę z podziękowaniamia on po chwili konsternacji uścisnął dłoń z równie zażenowanym wyrazem twarzy. Zdecydowanie nie był stworzony do takich wzruszających momentów interpersolanych.

***

- Green. – Swen przykucnął przy łóżku murzyna – Jak się czujesz? – zadał retoryczne pytanie.

Na wymowne lecz zabarwione optymizmem spojrzenie uśmiechnął wiedząc, żeto co powie zdruzgoce poczciwą naturę faceta.

- Masz robotę do wykonania.

Pytające spojrzenie był odpowiedzią rannego.

Swen przybierając śmiertelnie poważna minę kogoś kto nie będzie się dalej bawił w grzeczności powiedział –

- Masz wystawić Radclifa. – zrobił pauzę zastanawiając się nad dalszymi słowami – Dzisiaj.

Niemy dialog w głębi spojrzeń tych wyczerpanych i tych zdeterminowanych oczu jaki rozegrał między tymi tak różnymi ludźmi trwał kilka chwil. Green zrozumiał. Wiedział, że kiedyś cofnie się do niego ten pakt z diabłem. Cena jego życia teraz odważała inne życie ludzkie.

Bez słowa kiwnął głową nie potrafiąc ukryć ból jaki przeszywał jego duszę.

- Jesteś ok. – rzucił Swen jakby na pocieszenie – To nie na twoich rękach będzie – i wstał wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Jugolem.

- Nawet teraz kiedy martwi sięgają łapą po życie, pewne zasady wciąż działają – powiedział patrząc na Greena, jakby motywując wszystko tak by murzyn nie rozmyślił się i rozumiał o co idzie. – Może nie jesteśmy ministrantami – powiedział machając w stronę Markovicha – może jesteśmy koszmarem uładzonych produktów społecznych jak wy... ale jesteśmy bardzo wrażliwi przynajmniej na swoim punkcie, bo my to obrażać a nie nas. Może głupie, dla kogoś kto kalkuluje co się opłaca i co jest dopuszczalne, czym jest cena spokoju i konformizmu , ale my mamy inne obyczaje i żaden jakiś taki cieć ze stróżówki nie będzie nas wyzywać od... mniejszastym...

***
Swen czekał z berettą a Jugol z Gerberem.

Ponoć grał w karty. Może układał pasjansa a może tarota. Kto wie. W sumie każdy może być jasnowidzem raz na jakiś czas.

Zgodził z Jugolem w jednym, że Radcliff ma ponieść karę za przydługi język. Miał być ogłuszony wbrew naleganiom Jugola by go sprzątnąć z miejsca. Mimo wszystko, mimo braku gangu i hierarchii Jugol o dziwo liczył się z instynktem i zdaniem Amerykanina. Naćpany cieć miał odjechać nieprzytomny w ciemną noc razem z harleyowcami. Miało skończyć się pobiciem, może odcięciem języka, można gdybać, bo Radcliff olał Greena.


***

Lewą ręką otworzył drzwi. W prawej, z tyłu, miał pistolet. Jugol też nie szedł z pustymi rękoma w gościnę. Skończyły mu sie pestki do glocka to wziął M4. Zagrają w karty? Z pewnością otwarte.

Widz 13-01-2011 21:06

Zastanawiające jak życie mogło się popieprzyć i wywrócić do góry nogami. Nie spodziewał się pomocy, a na pewno nie pomocy od bandziorów i skurwysynów, jakimi byli Swen i Goran. Thomson podejrzewał, że nikt im nie powiedział, z kim tak na prawdę się tu zadają, pewnie informacja o tym, ilu takich jak oni wsadził za kratki lub wręcz odstrzelił przed zawieruchą z wirusem, to zastanowiliby się jeszcze ze dwa razy, zanim zawróciliby samochód. Bo jednocześnie wątpił, by wracali tylko dla Boven, niewielu z nich brało ją na serio, mimo konkretnych wyników badań. W końcu zwiastowała tylko śmierć, a ta cała cholerna szczepionka to równie mogła być bujda równie wielka, jak dążące do pomocy cywilom działania zdezorientowanego wojska.

Wskoczył do wozu, dopiero wtedy orientując się kto mu pomógł. Kwaśny uśmiech wylazł na skrzywioną twarz, ale David poważnie skinął głową swoim wybawicielom. Nie powiedział nic, w takich sytuacjach gadanina w stylu tej prezentowanej przez Greena, była całkiem nie na miejscu. Zresztą czarny był głupi, z tego co dowiedział się później.
Aż dziwne, że tamten to przeżył, choć to też nie do końca było pewne. Dwie kulki, musieli się zatrzymać. Kolejna głupota, ale co mógł poradzić? Kierował Humvee za tylnymi światłami wozu Liberty. Jeżdżenie po tych górskich dróżkach z jednym tylko sprawnym światłem wyjątkowo mu się nie podobało, ale było znacznie lepsze, od skręcania w stronę odrapanego zajazdu. Pieprzona ułuda bezpieczeństwa, jak cały czas od dwóch dni. Siedzieli im na ogonie i nie zamierzali odpuścić. Thomson wiedział swoje.
Zresztą zrobić swoje też miał zamiar.

Nie zawracał sobie głowy uspokajaniem tutejszych. Skinął im głową na powitanie, choć wątpił, by uznali to za uprzejmość. W łapie trzymał karabin szturmowy, samemu będąc w wojskowym mundurze. Wojsko czasami dawało poczucie bezpieczeństwa, znacznie częściej za to wywoływało uczucie absolutnie odmienne. W końcu mogli wziąć sobie wszystko, bez pytania, bez płacenia. To drugie i tak nie miało teraz żadnego znaczenia.
Ciepłe wnętrze, mocna kawa, papieros i trochę ciepłego żarcia poprawiało nastrój. Przywołało lekkie odprężenie, nawet ziewnięcie, chwilę potem skwitowane kilkoma ostrymi słowami. Thomson nie zamierzał zostawać tu długo, wstając od stołu, gdy tylko do środka weszła Marie. Liberty i Dorothy też się tu kręciły i to do nich trzech miał interes. Pojebani faceci go nie interesowali w tej chwili.

Zanim coś powiedział, rozległy się strzały, więc bez słowa odbezpieczył broń.
- Marie, Liberty, Dorothy. Ja tu nie zostaję. Biorę jednego z Humvee i jadę dalej, chyba, że któryś z tych skurwieli zdąży mnie do tego czasu ustrzelić. Nie tak daleko jest kolejna wieś. Zresztą mogę jechać jeszcze długo. Drugi samochód można im zostawić. Nie jestem tym kolesiom już nic winny, jeśli się teraz zabijają, to też nie moja pierdolona sprawa. Chodźcie. Teraz. Prześpicie się w wozie.
Zacisnął mocniej pięści. Może nie jego, może świat się zjebał całkiem. Jeszcze dwa dni temu poszedłby tam i się ich pozbył. Ale teraz ważniejsze było zachowanie swojego życia. Lub kilku innych, znacznie lepszych osób. Thomson, kurwa, tobie też się popieprzyło w tej głowie! Obrócił się i ruszył, uważnie patrząc w stronę, z której padły strzały.
Tak musiało być, prędzej czy później. Dlatego i sam odjeżdżał. Wolał nie sprawdzać jak długo powstrzymywałby się jeszcze przed naciśnięciem spustu.

Eleanor 14-01-2011 18:24

Liberty położyła się na łóżku tuląc do siebie drobne ciało Nathali. Mimo że gospodarze patrzyli na nie trochę jak na dziwaczki nie zgodziły się z Dorothy na zajęcie osobnych pokoi. Także Nathan wprowadził się do tego, który zajmowały przytargawszy sobie dodatkowe posłanie z jednego z pustych pokoi. Obsesyjna potrzeba pozostawania razem stawała się coraz silniejsza. Jedynym ustępstwem była chwila pod gorącym prysznicem. Pierwsza od dwóch dwóch dni ciepła kąpiel była rozkoszą, której żadna z kobiet nie potrafiła sobie odmówić. Ponownie jednak założyły kompletne stroje.
Może i przytulny pensjonat, w którym właśnie się znaleźli wyglądał na oazę spokoju, miały jednak za sobą zbyt wiele ciężkich doświadczeń czy nie zachować podstawowych środków ostrożności. W chwili zagrożenia to właśnie takie drobiazgi jak ubranie, czy broń pod ręką stanowiły o tych kilku sekundach pomiędzy życiem i śmiercią.
Liby ponownie z niedowierzaniem uświadamiała sobie jak szybko człowiek uczył się trudnej sztuki przetrwania. W zasadzie uczył się jej natychmiast albo umierał. Zaledwie wczoraj rano, była tylko zwykłą badaczką ginących pierwotnych kultur, a jej siostra jedną z setek zwykłych gospodyń domowych, a teraz walczyły o życie niczym bohaterki jakiegoś szalonego filmu.
Wszystko by oddała by wrócić do swojego zwykłego, normalnego, codziennego życia. Ludzie pragnący przygód i adrenaliny musieli być szaleńcami. Nie mieli pojęcia czego pragnęli. Od nadmiaru adrenaliny kręciło jej się w głowie, a jednak myśl o śnie napawała straszliwym strachem.
Dokładnie sprawdziła jedyne w pokoju okno. Nic nie było gwarancją bezpieczeństwa. Zmutowane stwory, które widzieli w osadzie koło tamy z pewnością znalazłyby sposób, by się jakoś wspiąć do okna. Dlatego zastawiły je szafą na ubrania i przysunęły do niej łóżko Nathana. Drzwi podparły przewróconym stołem. Nie dawało to wielkiego zabezpieczenia, ale gwarantowało kilkanaście cennych sekund na dojście do siebie po gwałtownej pobudce, złapanie broni i wycelowanie jej w kierunku przeciwnika. Z samochodu zabrały tylko to co najpotrzebniejsze i na wszelki wypadek trzymały zapakowane z powrotem w plecaku. Tak by w każdej chwili można było uciekać.
Liberty zaczynała dochodzić do wniosku, że powoli każdy budynek zaczyna traktować jak pułapkę. Najbezpieczniej czuła się za kierownicą opancerzonego samochodu. To było przerażające!

Przez chwilę jej myśli powędrowały do gospodarzy. Skoro byli zdrowi być może wirus w powietrzu nie dotarł tutaj, a może po prostu jeszcze nie zaczął na nich działać. Może nagle nieoczekiwanie w nocy zamienią się w chodzące trupy i zaczną ich atakować?
A może i nie. Może byli zdrowi i mieli nawet szansę przetrwać na tym odludziu, ale oni swym przybyciem tutaj narazili tych miły i uczynnych ludzi na straszliwe niebezpieczeństwo? Byli przecież zbiegami. Ścigały ich policja, wojsko i tajne jednostki zabójców Umbrelli nie wspominając już o krążących wszędzie żywych trupach i wypuszczonych z laboratoriów mutantach. Może byli jak plaga, która sprowadzała nieszczęście na wszystko o co się otarła?
Liberty przymknęła oczy próbując zasnąć. Powinna w końcu wyłączyć tą szaloną burzę myśli.
Wiedziała, że to będzie długa i ciężka noc.

Potem rozległy się strzały.
W jednej chwili byli na nogach przytuleni do siebie, potem już odsuwali stół i wyglądali z Nathanem przez szparę w drzwiach w drżących rękach ściskając naładowaną broń. Na podeście wiodącym do pokoi nic się nie ruszało więc szybko przebiegli do sali jadalnej. Zobaczyli Thomsona z odbezpieczoną bronią. Jego słowa zaskoczyły Liberty, bo wynikało z nich, że nie atakują ich żadni wrogowie, których przecież nie brakowało w koło, ale niegrzeczni chłopcy najwyraźniej znudzeni chwilą spokoju bawią się w swoje chore rozgrywki.
- Przełóż nasze rzeczy do samochodu pana Thomsona Nathan – Powiedziała Dorothy przytulając płaczącego synka do swojej piersi. - Liberty zostaw gospodarzom pieniądze za nasz posiłek i kąpiel.
Liberty nigdy nie kochała jej tak bardzo jak w tej chwili.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:13.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172