Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-09-2010, 22:17   #11
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Oszołomiony gwałtownością ostrzału leżał na ziemi, nakrywając głowę ramionami, w wąskim przejściu przyczepy pomiędzy komodą a kanapą. Huk pocisków dziurawiących ściany ogłuszał. Odłamki mebli, szkła i metalu fruwały w snopach zakurzonego światła, które tańczącymi promieniami wdarło się do zaciemnionego wnętrza przez liczne dziury wielkości ludzkiej pięści. Nagle wszystko ucichło, a pisk opon odjeżdżającego auta zostawił go w ciszy, mąconej jedynie iskrzącymi zwarciami instalacji elektrycznej i łoskotem opadających strzępów papierów. Znieruchomiałe pobojowisko przykrywał leniwie opadający biały śnieg pierza z poduszek. Jorg ostrożnie dźwignął się z ziemi. Henk leżał na plecach z zastygłym wzrokiem postawionym w słup. Jorgiem targnął niekontrolowany spazm goryczy i żalu, który zaciskając zęby zdusił w gardle. Uklęknął przy przyjacielu i w milczeniu pełnym niewypowiedzianego szacunku zamknął delikatnie niewidzące oczy. Kolejna bliska osoba gryzie piach. Liczba żyjących bliskich skurczyła się jeszcze bardziej. Wiedział, że go pomści. Musi być odwet. To nie jest teraz ważne kiedy i jak. Ktoś musi zapłacić. Ktoś musi zginąć. Miał leżeć cicho przeczekując spokojnie warunkowe zwolnienie. Zamiast tego spuści piekło ze smyczy. Ręka martwego kamrata wciąż ściskała złotawego colta. Ułożył ją na nieruchomej piersi z bronią przy sercu. Później strzepnął kryształki szkła z leżącej nieopodal na ziemi skórzanej kamizelki i przykrył nią twarz Henka. Wstał, sięgnął po czarny karabin i zarzucił go przez ramię.

- Do zobaczenia w piekle brachu. – rzucił przestapując nad ciałem Henka. Poczułzacinający od niechcenia ból. Rękaw czarnej skóry był dziurawy. Po dotknięciu miejsca na palcach zobaczył krew. Draśnięcie. Z każdym krokiem w stronę wyjścia czuł podobny ból w łydce. Jego ślady znaczyły krople krwi, które kapały z buta na podłogę. Czerwoną bandanę przewiązał solidnie pod kolanem niebieskich dżinsów i wyszedł z przyczepy.

Na ulicy obok zaparkowanego w poprzek drogi samochodu leżał indiański strażnik w sporych rozmiarów kałuży krwi. W kierunku przyczepy z głową ciążącą ku ziemi podchodził zataczający się murzyn. Widać było, że walczy z wewnętrznym bólem, który starał się ujarzmić w dłoniach trzymających głowę. Jorg rozejrzał się po okolicy. Z daleka słychać było gdzieniegdzie odgłosy wystrzałów. Zastanawiał się, czy klub prowadził w tym czasie potyczkę z wojskiem. Pewnie z góry przegraną. Jednak w okolicy żywego ducha. Do rezerwatu. Upewnił się czy ma wszystkie klucze na breloczku. Są.

- Jesteś sam? Czy z rodziną?– zapytał przez ramię otwierając drzwi od garażu. Murzyn nie odpowiedział. Nie słyszał. Swen przyjrzał się uważniej turyście. Pomimo wrażenia opłakanego stanu na jego twarzy malowała sie troska wymieszana z przerażeniem wzroku, którym ogarniał podziurawiony jak ser szwajcarski dom Jorga. Zdał sobie sprawę, że zamiast uciekać lub wołać o ratunek nieznajomy szedł ku niemu z pomocą. Zbiło go to trochę z tropu. Harley Henka stał zaparkowany za przyczepą. Jakimś cudem zdawał się być w nienaruszonym stanie mimo kanonady karabinu maszynowego. Nie chciał zostawiać maszyny przyjaciela, lecz chyba nie miał wyboru.

- Prowadzić motor umiesz? – z każdym zdaniem Jorg krzyczał głośnej zdając sobie sprawę po reakcji nieznajomego, że tamten ma problemy z fonią. – Umiesz prowadzić motor?! – powtórzył i odpowiedziało mu przeczenie głowy, zaraz po nieartykułowanych jękach, które z trudem wydobywały się z jego gardła. „Szkoda” pomyślał. Chciał odholować motocykl do rezerwatu, gdzie miał nadzieję oddać go dla Prospekta. Młody z pewnością chciałby mieć coś po ojcu. Chciał tyle mógłby zrobić dla syna Henka. A tak będzie tylko musiał wytłumaczyć, że pozwolił jego starszemu zginąć... Pieskie życie.

- A samochód gdzie masz? – mówił głośno jak do głuchego wypychając Harleya z garażu.


Kolejne przeczenie.
– Kurwa...

Jorg nie chciał go zostawiać na polanie z kilku względów. Był naocznym świadkiem ostrzału żołnierzy i nie był pewien, czy wiedział, że pierwsze strzały padły z przyczepy. Co on z taką informacją mógłby zrobić? Jako jedyny był w stanie zidentyfikować Jorga. Żołnierzom pokazał plecy cofając się do środka. Miał do wyboru albo go rozwalić na miejscu, lub wziąć ze sobą. Po chwili namysłu wybrał to drugie. Sam był ofiarą, w końcu coś mu wstrzyknęli niezbyt zdrowego sądząc po jego opłakanym stanie. Ponadto był też świadkiem morderstwa strażnika, co mogło się kiedyś przydać. W razie czego, przed sadem wersja wydarzeń recydywisty naprzeciw armii nie wyglądałaby bardziej przekonywająco, z której strony na to by nie spojrzeć. Ponadto był czy nie był korporacyjną szychą, to pewnie i tak wiedział dużo więcej od niego w temacie wirusa.

- Spierdalać trzeba! Kumasz? Nie można tutaj zostać. Nie! – bez! – piecz! - nie! Jest! – darł się przekrzykując huk odpalonego Harleya. - Tak? Jedziemy do rezerwatu na tej maszynie! Siadaj za mną!

Usłuchał. Jednak zanim to zrobił zdążył również cyknąć kilka zdjęć. Jorg nic na to nie powiedział. Jeszcze nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Chyba jednak mu sie to nie podobało. W ogóle, obecność turysty potrzebna była jak koszula w dupie. Pewnie będzie z nim więcej kłopotu jak pożytku. Jorg odetchnął z ulgą, kiedy tamten wsiadł na motor. Nie obracając sie za siebie ruszył ostro z miejsca. Zostawiał za plecami dotychczasowe życie na wolności. Całe dwa dni. Całyszajs dorobku życia. Całe nic. I aż przyjaciela. Wyjeżdżając na szosę Mountain Loop skręcił w lewo, na południe i konkretnie dodał gazu, przyrzekając sobie, że się zemści. Miał czas spokojnie pomyśleć. Tylko na drodze myśli się przejrzyście i jakże logicznie. Wszystko jest dwa razy prostsze. Nie ma rzeczy niemożliwych. Widział w oddali piechotę truchtem biegnącą obok transporterów. Do ustalonego miejsca nie było ani daleko ani blisko, jednak obecność wojska na ulicach miasteczka kazała mu unikać głównej drogi. Widząc pomiędzy domami, nadjeżdżający po poprzecznej ulicy do skrzyżowania, wprost na nich, Humvee krzyknął do pasażera:


- Trzym się! – i wrzucając na luz, obił ostro w lewo zjeżdżając ze stromego nasypu w stronę rzeki.

Lawirował tak miedzy drzewami, znikając między nimi z pola widzenia, zanim wojsko dojechało do miejsca, z którego mogli potencjalnie ich dostrzec. Później pojechał wzdłuż Sauk River dalej na południe. Wiedział, że główne drogi są pewnie obstawione i realną szansą ucieczki będzie płytki kamienisty bród i drewniany mostek w parku Backmana, a stamtąd już prosto na wschód do lasu. Tak. To jest chyba jedyna szansa. Park jest gęsto zarośnięty i pełen alejek wijących sie jak labirynt. Tak będzie o wiele łatwiej. Unikając otwartych przestrzeni wjedzie do rezerwatu. A tak, gdzie zazwyczaj stopa białego człowieka stąpa z duszą na ramieniu pod czujnym okiem czerwonych, będzie bezpieczny. Czerwoni ich ukryją. Nie bez przyczyny klub miał w rezerwacie kryjówki i magazyny. Czerwoni robili świetny towar z grzybków. Klub zapewniał uczciwy rynek zbytu. Idealny układ. Miał nadzieję, że skoro armia nie zdążyłazamknąć szczelnym korowodem peryferii miasteczka, to tym bardziej park może jeszcze nie jest obstawiony.
 
Campo Viejo jest offline  
Stary 26-09-2010, 23:32   #12
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
W planach wszystko było takie proste: Podjeżdżamy, odsłaniamy szyby i strzelamy do przeciwników. Szybko, łatwo, prosto... i chyba rzeczywiście, dla siedzących obok niej i z tyłu mężczyzn strzelanie do ludzi najwyraźniej nie stanowiło wielkiego problemu. Słyszała ich spokojne oddechy. Zacisnęła dłoń na broni i poczuła jak bardzo jest spocona. Z trudem opanowała odruch wytarcia jej o spodnie. Patrzyła na zbliżające się sylwetki i przełknęła ślinę.
Albo my albo oni...
Choć ubrani w maski gazowe żołnierze mogli się wydawać kosmicznymi stworami z odległej planety, Liberty nie mogła wyrzucić z umysłu myśli że są przecież tylko ludźmi. Czyimiś synami, mężami, ojcami. Że wykonują tylko idiotyczne rozkazy przełożonych i pewnie nie dopuszczają do swych spiętych w ramy obowiązku umysłów myśli, że ich działania mogą uczynić tyle samo zła co sam wirus.
Żołnierze wykonują rozkazy nie kwestionując ich zasadności. Gdyby zaczęli to robić świat pogrążyłby się w chaosie... ale przecież świat pogrążył się w chaosie!

Uniosła w górę dłoń i wycelowała. Szyba opadła w dół z cichym szumem... a potem odgłos pistoletu maszynowego zamienił cichy świat w piekło.
Zaszokowana Liberty patrzyła jak kombinezony rozrywają się na strzępy, a wymieszane z ludzką tkanką zamieniają w krwawą miazgę. Ciała drgały niczym pacynki poruszane w dziwacznym tańcu, na przedstawieniu kukiełkowym z ostatniego kinderbalu Ethiena. Jeden z żołnierzy zdołał unieść karabin i szybka seria przeleciała niedaleko okna Liberty. Na szczęście na kuloodpornym, pokrytym czarnym lakierem samochodzie pozostawiła zaledwie jasną smugę.
Nie strzeliła...
Gdy kakofonia ucichła opuściła dłoń z pistoletem w dół. Otworzyła drzwi, wysiadła z Land Rovera i na drżących nogach podeszła do zmasakrowanych ciał. Po jej policzkach płynęły wolno dwie łzy. Wytarła je dyskretnie. Nie chciała by inni zobaczyli jej chwilę słabości. Tu i teraz to nie był świat dla słabych ludzi.

Głos Thomsona wytrącił ją z tego stanu snu na jawie. Konkretne zadanie. Proste i nie wymagające strzelania. Skinęła głową na potwierdzenie, że polecenie do niej dotarło. Detektyw dokonał inspekcji ich zdobyczy i wytaszczył trupa z samochodu. Nie była mu tam potrzebna. Zresztą myśl o dotykaniu martwego ciała przepełniała ja obrzydzeniem. Nie dlatego że było martwe... powoli uświadamiała sobie grozę tego, że najgorszą wizją była ta, że trup się obudzi...
Nie wiadomo co wiedzieli żołnierze... czy aplikowali sobie szczepionki?

Patrzyła jak były strażnik Umbrelli zapala papierosa i zaraz gasi go, wyjmuje kolejnego i krzywi się zaciągając dymem. Smak piołunu... to właśnie czuła w ustach, on chyba także. Choć wydawał się taki spokojny... rozluźniony. Jakby wcale nie przetworzył przed chwila dwóch mężczyzn na mielone kotlety...
Nie myśl o tym Liby... my albo oni...
- Musimy zdobyć materiały do szczepionki i musimy się spieszyć – Zdziwiła się, że jej głos brzmi tak spokojnie. Jakby jakaś inna, silna kobieta odgradzała jej roztrzęsioną wewnętrzną istotę od szaleństwa. Popatrzyła na przypadkowego mężczyznę, który najwyraźniej zupełnie nie miał pojęcia, że jego normalny świat właśnie przestał istnieć. Już miała się odezwać gdy rozbrzmiał odgłos zapalanego silnika, a potem żółty pickup wyjechał z garażu bez otwierania drzwi. Przejechał kilka metrów i rozbił się na najbliższym drzewie. Wtedy zobaczyła kierowcę i jęk wyrwał się z jej gardła.

Mocniej ścisnęła trzymany w dłoni pistolet, a palec instynktownie powędrował w kierunku spustu. Patrzyła jak mężczyzna ledwo panując nad swymi odruchami próbuje się wygramolić z samochodu. Wirus rozszerzał się po miasteczku...
- Ugryzł Cię? - Powiedziała do stojącego bliżej osobnika, który gapił się na to wszystko ze zszokowanym wyrazem twarzy – Do cholery odpowiadaj! Czy ten facet Cię ugryzł? Jest zarażony wirusem X!
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 26-09-2010 o 23:35.
Eleanor jest offline  
Stary 29-09-2010, 00:59   #13
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Odgłos każdego wystrzału powodował że na twarzy Marka pojawiał się mimowolny skurcz. Co raz to przymykał oczy i otwierał, zamykał i otwierał, w uszach dzwoniło od huku broni palnej. Przywarł mocno asfaltu, zamknął powieki i przyłożył dłonie zatykając sobie uszy. Czekał na ukłucie pocisku rozrywającego mu ciało, nie był w stanie o niczym innym myśleć tylko o tym jak cholernie to będzie bolało.

Cisza.

Podniósł się powoli rozglądają uważnie. Nie mógł powstrzymać drżenia na całym ciele. Pierwsze co zobaczył to krew, wszędzie pełno krwi i ciała żołnierzy. Wszystko było takie odrealnione, w uszach nadal mu dzwoniło trząsł się cały i patrzył na całą scenę jakby był wycięta z rzeczywistości. Nawet ten facet w mundurze strażnika z dziwnie znajomą naszywką chodził taki jakiś przygarbiony z petem w ustach rozglądając się jak hiena wśród sterty padliny.

Pojawiła się myśl o ucieczce, wprawdzie nie zrobił żadnego gestu, za bardzo się bał, ale rozważał czy nie puścić się pędem do domu wybiec tylnym wyjściem i pobiec na posterunek.

Tomas - myśl rozbłysła wśród potoku innych, w tym momencie zupełnie bezużytecznych- wirus X, na Boga Tomas jest… - jak na zawołanie przez drzwi jego garażu przebiła się z hukiem jego Toyota z fryzjerem za kierownicą i zakończyła swoją podróż na najbliższym drzewie. Mark skrzywił się mimowolnie widząc jak potraktowano jego terenówkę.

Chłodnica do wymiany, blacharkę to się zrobi. Mam nadzieję że nie pękła miska olejowa, cholera człowieku o czym ty teraz - pokręcił głową otrząsając się z natrętnych myśli, chciał podbiec do przyjaciela, ale znowu powstrzymał odruch, rozsądnie zresztą, wszystko wskazywało na to, że to była prawda, że Thomas był zarażony.

Na początku jej nie zauważył, nie usłyszał, musiała pewnie ukryć się przed nim, żeby wziąć go z zaskoczenia. Czego chciała do cholery? Nie wiedział. Stała zdecydowanie za blisko z wymierzonym w niego pistoletem i coś mówiła. Jeśli jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że się trzęsie to teraz nie mógł po prostu tego zignorować. Zrobiło mu się słabo, ledwo mógł oddychać a co dopiero ustać na prostych nogach.

Weź się w garść, zabiją Cię, nie patrz na nią, uciekaj - zrobiło mu się sucho w ustach, patrzył na czubki swoich butów starając się opanować za wszelką cenę. Zamknął oczy i wziął kilka głębokich oddechów, nie był idiotą, wiedział o co pytała, jeśli z jakiś powodów go nie zastrzelili wcześniej to na pewno zrobią to teraz jeżeli tylko nabiorą podejrzeń że jest zarażony. Zresztą nie miał pewności, że i tak tego nie zrobią, w końcu widział jak mordowali żołnierzy no i ta kobieta. Nie wiadomo co jej strzeli do głowy, zastrzeli go choćby dla zabawy, wiedział że ją na to stać.

Podniósł głowę i patrząc w przestrzeń ponad jej ramieniem wykrztusił łamiącym się głosem
-Nie proszę pani - przełknął ślinę - nie.
- To dobrze. Na coś takiego nie ma już ratunku. - Liberty nie odrywała wzroku od szamoczącego się z pasami jeszcze prawie człowieka - Tak jak nie ma go już dla niego - machnęła dłonią uzbrojoną w pistolet w kierunku rozbitego samochodu.

Wzdrygnął kiedy ponownie usłyszał jej głos, na moment stracił całą odwagę jaką zdołał z siebie wykrzesać, żeby odpowiedzieć tej kobiecie. Na szczęście patrzyła w inną stronę. Nie chciał już dalszej rozmowy, ale wiedział, że są pytania na które musi znać odpowiedz. Po dłuższym wahaniu zapytał.

-Co? - chrząknął kiedy usłyszał swój piskliwy ton - Co się dzieje, czy wirus? - głos wyraźnie mu się łamał - Kim wy jesteście...?
Po niewczasie zrozumiał, że to było głupie pytanie, po cholerę mu wiedzieć kim są ci mordercy,
-Tak wirus. Zżera ludziom mózgi i zamienia w żywe trupy. My po prostu próbujemy przetrwać.

Ta odpowiedź go zaskoczyła. Przecież wiedział, cała Ameryka wiedziała jak działa X. Ta dziecinna odpowiedź rozluźniła go trochę. Może nie była taka straszna?

-Chodziło mi bardziej o to jak daleko to zaszło? -mówił już płynniej - Na pewno są jakieś szczepionki, rząd, armia...
- urwał nagle. Nie wiedział skąd, ale miał przeczucie, że z ich strony nic mu nie grozi, że mają jakieś swoje zatargi z mundurowymi, powinien był ugryźć się w język. Spojrzał na pistolet w jej ręce.

-Nie ma szczepionki. Nie wiadomo co oni rozprowadzają. Albo placebo... albo... - Liberty wzruszyła ramionami. Ich podejrzenia co do działalności armii były tylko ich teoriami.

Przed chwilą zabiła człowieka a zachowywała się tak swobodnie a on napięty jak struna jak wrośnięty w ziemię.
Nie ma się co oszukiwać, ma nad nim przewagę w każdym calu.

-Więc jak? Co? - Dopiero teraz dotarła do niego waga jej słów. Jeśli nie ma szczepionki to skończy się tak jak..., jak w Raccoon.
-O kurwa! - spocił się momentalnie.
Kobieta wzruszyła ramionami. Na grozę tego co się działo po prostu brakowało słów.
-Gdzie jest bezpiecznie - wykrzyknął prawie - gdzie epidemia jeszcze nie dotarła? - zaczął chodzić nerwowo w tę i powrotem - trzeba uciekać z tego miasta, cholera trzeba ostrzec ludzi - prawie przypadł niej chciał chwycić za ramiona, ale w ostatniej chwili odskoczył jak oparzony, odwrócił się i odszedł parę kroków.
Może i nie jest taka przerażająca jak inne, ale na Boga nie dotykaj jej – pomyślał po czym jęknął na myśl o tym na jakimi pierdołami się teraz zastanawia.
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!

Ostatnio edytowane przez Hesus : 29-09-2010 o 21:11. Powód: Pomyłka w indetyfikacji działań współgraczy. Sory;)
Hesus jest offline  
Stary 29-09-2010, 17:12   #14
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Dziwne uczucie. Jakby ta choroba była żyjącym stworzeniem. Nie odstępującym mnie na krok. Ciągle w moim cieniu. Próbuje zakraść się kiedy zasnę, kiedy stracę czujność i zarżnąć mnie jak świnię.
Nie ma miejsca, w którym mógłbym wziąć głębszy oddech. Szybkie, przerywane dyszenie. Jak po długim biegu. Ucieczce.
Bo to jest zaraz za mną.

Maria wręcz ciągnęła White na miejsce. - Zaczekaj - rzucił. - Poczekaj chwilę. - Stanęli. Lekarka spojrzała na niego pytającym wzrokiem.
A o czym właściwie myślał? Chyba pistolet zaciążył mu w kieszeni. Znów zobaczył swoje ręce całe we krwi. Przypomniał sobie już prawie martwego człowieka, który rozpaczliwie próbował odsunąć lufę strzelby sprzed swoich oczu. Twarze wykrzywione w bólu, strachu i wściekłości. Krew ściekająca z nagich ciał.
Zostań tutaj.
- Nie, nic. - odchrząknął, spuszczając wzrok. - Po prostu zakręciło mi się w głowie. - Maria kiwnęła głową i pomagając mu, ruszyli dalej.


Powoli doszli do małego domku, dookoła którego tłoczyli się ludzie. Z wewnątrz dochodziły paniczne krzyki. White dobrze je znał.
Ponad gwar przebijał się jeden histeryczny głos. - Mamo! Mamo, uspokój się! - White spojrzał jeszcze raz na Marię. Zdeterminowana, zatwardziała, prawie już biegła do środka.
Gdy ciężko przekroczyli próg, ujrzeli grupę ludzi, stojących obok dwóch mężczyzn próbujących utrzymać wielką szafę, w którą coś ciągle uderzało z drugiej strony. Zaraz obok nich klęczała młoda dziewczyna przeraźliwie błagając. - Mamo, co się z tobą dzieje?! Mamo, ja się boję! - Nagle coś przebiło się przez drzwi i szafę. Blada, pokrwawiona ręka z powyłamywanymi palcami. White otworzył usta z niedowierzania.
Siła nadczłowieka. Przerażenie hieny. Wygłodniałe bestie. Szał psychopaty. Ręka sama powędrowała na schowany w płaszczu pistolet. Odpłacić im tym samym. Być brutalniejszym, bardziej złaknionym krwi. Zabijać jednego po drugim.
- Nie otwierajcie drzwi! - Maria rzuciła się w tumult. - Ona... tego nie da się już odwrócić! Pracowałam przy szczepionce na to! Gdy się ktoś zarazi, nie ma odwrotu! - Krzyknęła to wyciągając broń. Wtedy przerażona dziewczyna rzuciła się na nią wytrącając broń. Dopiero wtedy przyjrzał jej się dokładnie. Błędny wzrok, krwawe plamki na gałkach ocznych.
- Zarażona! - Wyszarpnął pistolet, gdy tamta rzuciła się na najbliższego mężczyznę. Mocno objęła go ramionami i ze zwierzęcym rykiem wgryzła mu się w szyje. Okrzyk tamtego zdusiła mocnym ciosem w tchawicę.
- Dlaczego ludzie muszą najpierw zobaczyć, by uwierzyć! - krzyknęła przez łzy Maria, wyprowadzając z budynku. Zaraz za nimi uciekali pozostali. Gdy oddalili się trochę od domu przystanęli i rozejrzeli się. Z okolicznych zabudowań wychodzili zaciekawieni ludzie, rozglądając się nie pewnie. - Jeśli to jest już tu.. - White zapauzował. - To zakażony może być każdy z nich. - Postępująca paranoja. Zżerająca go od środka. Tak jakby każdy chciał pozbawić go życia. Jego, konkretnie jego. Inne trupy były tylko drogą do tego celu. - Uciekaj. Wróć po nasz samochód i przyjedź po mnie. - Lekarka spojrzała na niego przerażona. Czemu właściwie to powiedział? Wcale tak nie myślał. Kolejny raz po prostu staje naprzeciwko śmierci. Śmiejąc jej się w twarz. - Idź! Już! - Rzucił. Kobieta pobiegła w głąb miasteczka. Patrzył, jak się oddala, wciąż nie rozumiejąc własnej decyzji. - Ludzie! - Wykrzyczał. - Tam są zarażeni! Są agresywni! - Nie wiedział, czy ktoś go zrozumie, ale być może warto spróbować. Zawsze może przekonać ich to coś, co zaraz wypełznie z chaty. - Będą chcieli nas zabić! Zamknijcie rodzinę w domach! Idźcie po broń!
Przecież to bez sensu.
 
Lost jest offline  
Stary 01-10-2010, 18:39   #15
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
[MEDIA]https://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/Cena3.mp3[/MEDIA]

Środa, 26 październik 2016. 9:23 czasu lokalnego.
Darrington, granica parku narodowego.



WHITE

White nie spotkał się ze zrozumieniem. W tej odizolowanej wiosce najwyraźniej niewielu oglądało telewizję czy choćby słuchało radia. Jasne, byli tacy, którzy natychmiast skierowali się do własnego domu, ale co z resztą? Ze środka budynku dobiegały go krzyki. Rozległ się jakiś strzał. Jakaś kobieta, która wyszła na ulicę zaraz obok krzyknęła, zakrywając głowę rękami, tak jakby to mogło cokolwiek pomóc. Dwóch solidnych mężczyzn ze strzelbami na niedźwiedzie przebiegło obok, potrącając go lekko. Zatoczył się i upadł, nie zdążywszy przytrzymać czegokolwiek. Ból. Ból powrócił z podwójną siłą, a reporter czuł jak po plecach ścieka mu zimna, lepka ciecz. Pot? A może raczej krew, przedostająca się przez opatrunki z ponownie rozerwanych ran? Nie miał siły, zakręciło mu się w głowie. Gdzieś tam przed jego oczami Marie wsiadała już do Hummera i zapalała silnik.
Uciekać... uciekać...
Tylko dokąd? Potrzebował pomocy, tak, on sam. To był klucz do przeżycia, pomoc. Pomoc od innych ludzi, tych miotających się we wszystkie strony owieczek.

Samochód podjechał, gdy ze środka budynku odezwały się kolejne strzały. Kobieta musiała go prawie wciągać do środka, klnąc przy tym pod nosem.
- Nigdzie się stąd nie ruszymy, póki nie poczujesz się lepiej. To tylko jedno ognisko zapalne, poradzą sobie z tym. Bez szczepionki i tak nie przeżyjemy tego obłędu!
Mimo wyobrażeń White'a nie wyglądała na spanikowaną. Owszem, strach zakradał się do nich z każdej strony, ale ta kobieta była silna. Na tyle silna, by spychać go w głąb siebie i nie pozwalać dochodzić do głosu. Podjechali ponownie pod dom lekarza. Ubranie Alexandra lepiło się już od krwi, gdy opatrunki ostatecznie puściły.
Potrzebował pomocy.
Zawlekli go razem z Nathanem do pokoju przyjęć. Chyba krzyknął, gdy kładli go na brzuchu. Gdzieś na zewnątrz umilkły strzały i krzyki, rozległ się natomiast basowy warkot motorów. Tych z rodziny harleyów.


JORGENSTEN, GREEN

Swoich okolic nie zapomina się nigdy, nawet jeśli jest to największa dziura w całym stanie. Swen prowadził więc pewnie, wybierając taką trasę, na której nie dało się trafić na wojsko. A tego kręciło się po Darrington niezwykle dużo, chociaż zdawali się trzymać tylko tych bardziej zamieszkanych okolic, nie oddalając od asfaltowych dróg. A każdy wiedział, że w okolicach tego miasta także jest dużo i ścieżek i samotnych domów. Lepiej dla nich, chociaż John zupełnie zgubił kierunek już po kilku zakrętach. Niestety aby dotrzeć do rezerwatu, należało wrócić na drogę. Jorgensten zatrzymał motor, przyglądając się wyjazdowi z miasta, przy którym ustawił się pomalowany na zielono wóz żandarmerii wojskowej. Nie był to co prawda Humvee, ale stojący obok niego ludzie z długolufowymi karabinami wyglądali wystarczająco przekonująco do tego, by spróbować innej drogi.
Mogli zejść i przeprowadzić motor lasem, nie narażając się zbytnio na wykrycie. Mogli spróbować strzelać, co z tej odległości byłoby głupotą, a każde podejście bliżej narażałoby ich na to, że zostaną zauważeni jako pierwsi. Zresztą kto o zdrowych zmysłach wdawałby się w taką strzelaninę?

Nie wszyscy tymi zdrowymi zmysłami dysponowali. Odbierać je mogło niemal wszystko, od traumy, przez stres aż do zwykłego szaleństwa, które ogarniało człowieka tego dnia. Henk już pokazał, że opanowanie stracić niezwykle łatwo. Swen i John nie zdążyli jeszcze podjąć decyzji, gdy wszelkie rozważania przerwał warkot, narastający i niezwykle, przynajmniej dla Jorga, znajomy. Dwa harleye wychynęły zza zakrętu, a każdy z nich wiózł po dwóch uzbrojonych ludzi. Blokada wyraźnie ich zaskoczyła, nie było miejsca ani czasu na zawracanie.
Unieśli broń. Jedni i drudzy.
Swen odpalił ponownie maszynę i ruszył ostro, chociaż wiedział, że i tak będzie za późno.

Strzelanina trwała zaledwie kilka krótkich sekund. Nie mogło być inaczej, gdy wszyscy znajdowali się na otwartej przestrzeni. Jeden z motorów przewrócił się, z impetem uderzając w zaparkowany na środku drogi samochód. Jeden z żołnierzy puścił tam jeszcze serię, ale nie zauważył, że nie ma już partnera. Wkrótce i jego dogoniły kule, posyłając na ziemię. Drugi z harleyów zatrzymał się w chwili, gdy podjechał tam Jorg, zeskakując ze swojej maszyny. Dwóch z gangu nie żyło, nie było co do tego wątpliwości. Trzeci spadł właśnie na asfalt, jęcząc głośno. Dostał, raz co najmniej, a najpewniej dwa - trzymał się za biodro, po udzie spływała krew. Tylko jeden pozostał nietknięty, teraz dopadając do rannego kumpla i próbując jakoś zatamować jego krwawienie. Jeden ze starych, Goran, imigrant ze Słowenii czy Chorwacji, w każdym razie gdzieś ze środkowej europy. Ranny był któryś z nowych, bo nie kojarzył wykrzywionej w bólu twarzy. Wreszcie ich dojrzeli.
- Swen! Pomóż mi z nim, dostał w biodro, chyba kulę rozwaliło na kawałki!
Przytknął mu do rany kawał bandaża.
- Tu nic nie poradzimy. Pomóż mi go wsadzić. Teraz tylko Green może mu pomóc. Jazda!
Ruszyli, przekraczając granicę rezerwatu. Chłopak trzymał się Gorana ostatkiem sił.


MONTROSE, THOMSON, RADCLIFFE, STRATTON

Thomson nie zamierzał się patyczkować. Ściągnął z trupa całe wierzchnie ubranie i założył na siebie, wcześniej zdejmując kurtkę. Problemem okazała się tylko zakrwawiona maska przeciwgazowa. Każdy pozbawiony jej żołnierz na pewno od razu rzucałby się w oczy, a nie było to pożądane. Detektyw przetarł ją najpierw materiałem, ale potem niezadowolony z efektu zniknął na chwilę w domu Strattona, zostawiając go prawie sam na sam z kobietą oraz... próbującym usilnie wydostać się zza pasów bezpieczeństwa Tomasem. Ten już nie wyglądał za dobrze, sińce pod oczami stały się monstrualne, a ruchy rąk całkowicie niekontrolowane. To już nie był ten sam człowiek. Ale zanim zdążył wybić szybę i wydostać się przez okno pickupa, Daniel sprawdził wytrzymałość Humvee i wbił się w bok pickupa, zatrzymując zarażonego w środku. David wybiegał już z domu, z maską założoną na twarz.
- Ruszajcie się! Pomóżcie mi z ciałami!
Zatarganie ich do środka domu przynajmniej mogło ukryć zbrodnię przed przejeżdżającym samochodem. Dawało trochę czasu. A ten ostatni stawał się niezwykle istotny w chwili, gdy coraz większa rzesza ludzi była zarażana lub pacyfikowana przez wojsko. Thomson wskazał Markowi na Humvee.
- Jedziesz z nami, i tak nie masz tu po co zostawać. Tobie nie uwierzą, ale przed kulką w łeb możesz za dużo wypaplać. Jazda Radcliffe, do marketu! Spieprzać na północ nie ma sensu, wszędzie może być tak samo. Załatwiamy swoje i wracamy do czerwonych. W lasach, z dala od ludzi, szansa powinna być największa.

Jechali, kierowani przez Strattona, który wiedział doskonale, gdzie znajduje się tutejszy market - w przeciwieństwie do pozostałej trójki. Radcliffe wyglądał dziwnie prowadząc wojskowy wóz w czarnym ubraniu strażnika, ale i tak więcej uwagi zwracał na siebie stojący przy karabinie Thomson. Nie spotkali zbyt wielu innych użytkowników dróg i na szczęście - żadnych innych żołnierzy, przynajmniej aż do budynku tutejszego centrum handlowego, które wyglądało dokładnie tak jak tysiące innych. Podłużny, olbrzymi barak pomalowany na strawialne kolory, wypełniony po brzegi towarami i zaopatrzony w świecący neon z nazwą.
Przy głównym wejściu stała wojskowa ciężarówka.

Nie mając większego wyboru, wybrali okrężną drogę, podjeżdżając od tyłu i parkując niedaleko ramp do przeładunku towaru. W tej chwili stała tu tylko jedna, mała ciężarówka z wyrysowanym kurczakiem na białej budzie. Zgasili silniki. David machnął im, by szli bez niego.
- Popilnuję wozów. Nie powinni nawet podjeżdżać, gdy mnie zobaczą. Zgarnijcie co się da, może też trochę jedzenia. Tu z tyłu powinny być magazyny.
Weszli na zaplecze z zaskakującą łatwością. Nic tu nie było zamykane, a ochrona musiała zostać wezwana na przód sklepu. Spotkali tylko dwóch zaskoczonych pracowników, pchających właśnie paletę pełną mrożonek.
- Ej, tędy nie wolno wchodzić!
Młoda kobieta w zielonym fartuchu, przedstawiającym najwyraźniej barwy sklepu, wykazywała się trochę zbyt dużym entuzjazmem. Bo przez okrągłe okno w stalowych drzwiach prowadzących do reszty sklepu, widzieli już kilku umundurowanych ludzi. A męski, rozkazujący głos nadający przez mikrofon, musieli dosłyszeć już wszyscy.
- Proszę zachować spokój, zatrzymać się i czekać na podejście żołnierza. Prosimy wykonywać wszystkie polecenia a nikomu nic się nie stanie. Działamy na polecenie Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jeśli nie jesteście nosicielami wirusa, nic wam nie grozi. Każdy kto zacznie wykonywać pochopne ruchy, zostanie wzięty za zarażonego.
To było aż dziwne, że ten sklep jeszcze funkcjonował. Teraz dwójka pracowników popatrzyła niepewnie najpierw na siebie, a potem na obcych. Ale ci już i tak mieli dodatkowe problemy. Od strony sklepu szedł na zaplecze jeden z ochroniarzy, prowadząc za sobą żołnierza. Pracowników też przecież mieli zamiar szczepić.


WHITE, JORGENSTEN, GREEN

Wioska Indian nie była szczególnie daleko, dlatego stała się najrozsądniejszym wyjściem. Goran nie mówił nic podczas jazdy, zresztą ryk motorów i tak zagłuszałby wszelkie próby rozmowy. Każdy widział co się działo. I nikomu się to nie podobało. Tak samo nie skomentował obecności Murzyna, uznając, że Swen jakoś uzasadni zabranie obcego.
Zatrzymali maszyny przed domem lekarza, ze zdziwieniem przyjmując obecność czerwonego Hummera a także zamieszanie, jakie panowało w tym miejscu. Słyszeli krzyki gdzieś z przodu, ale nie mieli czasu zawracać sobie nimi głowy. Złapali młodego, przenosząc go do nieźle znanego domu Greena i pakując się od razu do pokoju, w którym przyjmował.
Niestety nie był pusty.
White dostał jakieś leki przeciwbólowe, które Marie znalazła w szafce i teraz obierano go z koszuli i opatrunku, które już zdążyły się przykleić do rozerwanych pleców. Wtargnięcie dwóch ubranych w skóry mężczyzn niosących trzeciego przyjął z takim samym zdziwieniem, jak oni obecność rannego, jakiegoś dzieciaka i całkiem ładnej kobiety. Wszystkich trzech białych i zupełnie im obcych.

Lekarz pojawił się chwilę później, nie tak zdziwiony, bo uprzedzony przez widok motorów na zewnątrz budynku.
- Co się tu dzieje? Co z nim? Połóżcie go wreszcie!
Wskazał drugą kozetkę na korytarzu, którą chwilę potem przepchali i ustawili niedaleko tej zajmowanej już przez White'a. Green przez chwilę badał jego ranę.
- Weszło głęboko, on będzie musiał tu zostać.
Spojrzał na Marie.
- Mieliście rację... zaraziła się, gdy była w Everett. Mamy trzech kolejnych rannych i dwójkę martwych. Zamknęliśmy ich w jednym miejscu, jeśli się nie wydostaną to opanujemy sytuację.
Mężczyzna wyraźnie się pocił.
- Nie bójcie się, nie ugryźli mnie. Możecie tu zostać jak długo zechcecie... Marie, możesz wciąć też co chcesz, chociaż nie mam dużego wyposażenia. Ile zajmie wytworzenie szczepionki?
Kobieta skinęła mu głową, od razu otwierając jedną z szafek i wyjmując z niej leki.
- Jeśli pozostali przywiozą wszystko to w jeden dzień mogę uzyskać szczepionkę na wirusa w powietrzu dla całej waszej wioski. Niestety nie wiem czy w ogóle uda mi się osiągnąć coś więcej...
Znajdujący się w środku mężczyźni popatrzyli na siebie. Z góry zaś zeszła jeszcze jedna kobieta w towarzystwie dwójki przerażonych i bladych dzieciaków. Zatrzymała się jak wryta, widząc kolejne obce twarze.
 
__________________
If I can't be my own
I'd feel better dead
Sekal jest offline  
Stary 02-10-2010, 22:26   #16
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Chętnie daję dzieciom w skórę, pomyślał nagle.
Co z tego, że upadek cywilizacji w obrębie Everett był kontrolowany? Zawsze był to jakiś upadek cywilizacji, znaczy się, czymś, co było wrogie systemowi edukacyjnemu. Radcliffe, jak było powszechnie wiadomo za starego życia, był nauczycielem W-F na pół etatu. I chętnie dawał dzieciom w skórę. W ogóle, cała historia szkolna Daniela jest sinusoidą pomiędzy chętnie i niechętnie, co tylko dawało mu do zrozumienia, na jak glinianych nogach opierała się kukła jego osobowości. Radcliffe chętnie w skórę. Radcliffe niechętnie do domu. Radcliffe chętnie zapominać o sobie. Radcliffe chętnie porównanie ludzi do dzieci. Tak. Zawsze porównywał, wyobrażał sobie ludzi tak, jakby byli dziećmi. In summa, była to prawda: Często osobowość Amerykanina zatrzymywała się na poziomie college'u albo w takich właśnie granicach. Być dobrym człowiekiem. Chodzić po chodniku. Mieć konto bankowe i posiadać rodzinę. Nie odróżniać się, a jak się odróżniać, to w miły i nieinwazyjny sposób. Radcliffe porównywał ludzi do dzieci, ponieważ tym w zasadzie byli poza maskami, a demokratyczne gówno robiło z nich jeszcze większe dzieci. Bądź co bądź, każdy płód, który dopiero co wychodzi, tak samo wygląda – pomarszczony i podpięty do centrum, zajęty wyłącznie sobą. Metafora dzieci, metafora nas.
I dalej: Radcliffe, jako niby-nauczyciel starał się być w systemie edukacyjnym rakiem i jeszcze więcej raka wlać w zdrowe komórki. O sprawie pewnej chorej na głowę nauczycielki nie chciał jeszcze wspominać, choć wspomnienie migotało tak wyraźnie, że mógłby je pochwycić, objąć, ba, ujeżdżać. Ale nie teraz, skoro na tyle wozu tłukł się zarażony idiota, którego trzeba zdjąć, koniecznie rozwalić pień mózgu – aborcja ołowiem z konieczności.
Fakt, rozumiał, że wszystko, co w nim drzemie, to tylko rozproszona chęć miłości, zawodu ze swojego życia i irracjonalnego poczucia zemsty na innych – ale, u diabła, ile razy przemawiał do siebie psychologicznymi bredniami starając się sprowadzić siebie samego w blady wizerunek libido? Pieprzył libido z taką samą złością, jak libido pieprzyło jego – i nienawidził siebie za to, że libido zawsze było górą. Że libido brało jego starzejące się, obrzydliwe przyrodzenie i z szyderczym śmiechem harcowało w małych ubrankach dziewczynek. Zresztą, z takiego samego powodu odrzucił wspomnienie o starej nauczycielce – bezwarunkowa miłość do dzieci powodowała, że stawał się oziębły wobec wszystkich tych wykształconych suk po czternastym roku życia. Wszystko w swojej głowie zwalał na libido, jak chrześcijanin zwalał swoje grzechy na diabła. Zatem nieubłagany instynkt eros napełniał jego oczy wizjami zawsze rano, libido brało jego psią dupę w troki. Libido poruszało szczękami przy śniadaniu – za mamusię, za tatusia, za siostrzyczkę. I tamtą, która siedzi w ławce trzeciej. I jeszcze tamtą, jej psiapsiółkę. I tą, co spotkał, wychodząc z mieszkania. I jeszcze jednej, która sobie grzecznie jadła banana, siedząc na ławeczce, kiedy przerwa była. Wszystkie moje małe siostrzyczki, wszystkie moje żony, wszystko moje, wszystko moje.
I nie, nie miał pojęcia, jak wielu z jego nieoficjalnej rodziny było teraz wściekłymi trupami, które gotowe były go pożreć. Śmierć nie znaczy nic, skoro pamięć jest zbyt dobra na to, by pozostawiać i materializować obrazy przed nim samym – tak długo zresztą, dopóki nie znudził się formą.
Dlatego też świat Radcliffe'a to była klasa szkoły podstawowej, numer trzy, bo tam zazwyczaj ciemniej. Libido po zagładzie uciekło, bo dzieci poumierały jak muchy, za to sprowadzanie wszystkiego do tablicy, kredy i bezbronnej publiczności zostało. I jeszcze jak zostało.
Głuche postukiwania zarażonego irytowały uszy Daniela.
- Trzeba chyba zastrzelić parę psów – powiedział ni to do siebie, ni to do innych, całkiem głośno. - Zaraz, zaraz pojedziemy. Muszę tylko...
Zapewne musiał to wszystko. Idea zarżnięcia człowieka w samochodzie nie była taka zła, ale musiałoby to być zrobione szybko i sprawnie, dlatego wyjął pistolet z kabury. I dalej mówił, ni to do siebie, ni to do nikogo. Były to stany, które potem słabo pamiętał; coś w stylu: To nie Radcliffe mówił, tylko jego umysł nadawał bzdurne strzępy informacji bez ładu i składu. Co do tego, to podejrzewał, że kiedyś będzie zabijał ludzi myśląc o porannym prysznicu. Wtedy, kiedy zabijał, okazywał się całkiem rozmowny; w Radcliffie błyskały skrawki jakichś nieokreślonych osobowości lub dryfujących myśli. Teraz właśnie. Zabijać. Nauczyciel. Plrff.
- Dzieci – próżnia przemawiała w przestrzeń – czy wiecie, co to jest Nemezis? Pytanie, jak sądzę, może wkraczać w zakres mitologii, jednak co mędrsze z was niewątpliwie wiedzą: Nemezis to bogini zemsty.
Jego łeb, jak zwykle, pracował na najwyższych obrotach – świat stał się ciągiem oderwanych obrazów spękanych jak mozaika. Widział, słyszał, marzył – wreszcie, wyjmował, sprawdzał jeszcze, czy magazynek jest dobrze naładowany i pistolet się nie zaciął, chociaż dobrze wiedział, że pistolet jest w porządku i że właściwie już trafił w czaszkę Tomasa. Jego pewność siebie wylewała się razem z potem z porów jego skóry. Ale nie chciał, żeby dzieci zobaczyły, że cały czas się poci – w końcu pan strażnik musi zabijać po zwykłemu, ot, wypalam sobie w oczodół jakiegoś cwelka, rozejść się, wypierdalać, albo klapsa dam. O Boże, o Boże. Dzieci patrzą, jak kogoś zabijam. Co to będzie?
U lunatyków jego pokroju, w takich właśnie chwilach, nikt się nie liczył. Kula, wystrzał, trup, ewentualnie wystrój miejsca egzekucji, a także całe girlandy utkane z iluzji o patrzących dzieciach. Paranoja wlewała się do jego krtani, dusząc go.
- Nemezis – kontynuował zadziwiająco spokojnym głosem, co nie parowało się z jego rozbieganym wzrokiem i płytkim oddechem – jest aktem sprawiedliwości, wymierzonym przeciwko wam, moje drogie dzieci. Nie wolno szaleć w klasie, nie wolno rozmawiać. Macie prawo mieć zamknięte ryje.
Odemknął drzwi, gdzie szalało właśnie duże, duże dziecko. O ile ubóstwiał małe dziewczynki, to w takim samym stopniu nienawidził chłopczyków. Wstrętne, małe kreatury, zawsze z szybkimi rękami gotowymi do podstawiania pinezek, rzucania kawałkami kredy, wreszcie, zawsze gmerające w spodniach. Przeklęci onaniści. Nie to co on, on miał cały harem i był hetero.
Tomas wyskoczył – z gorączki, z choroby, z szaleństwa. Tego się nie spodziewał. Najpierw miotnął w nim stekiem wrzasków, potem otrzymał kulę pod żebro. Rozległ się wizg, który chyba dochodził z jego przepony. Przewrócił Radcliffe; Tomas uciekał, a Daniel miał za krótkie i za bardzo poranione nogi, żeby go gonić.
A przecież dzieci cały czas patrzyły. I uczyły się.
- N... Nie... Ssskuuuur-
Jego palce były szybsze niż przekleństwo grzęznące w gardle. Cel, cyngiel, pocisk, czaszka. Śmierć. Ale i tak zajęło mu parę strzałów, żeby dokończyć zarażonego in spe.
- Tak właśnie – nieznany głos wibrował strunami głosowymi Daniela – zabijamy niegrzeczne dzieci. Czy wiecie, dzieci, co to oznacza?
Gdy spychał trupa do dołu, przydrożne drzewa posłusznie zaszumiały:

MAMY TRZYMAĆ RYJE NA KŁÓDKĘ
MAMY TRZYMAĆ RYJE NA KŁÓDKĘ
MAMY TRZYMAĆ RYJE NA KŁÓDKĘ

- Piątka z plusem – uśmiechnął się nieco wymuszenie, bo krew zaplamiła mu ubranie.
W kompletnej ciszy poszedł, zapalił silnik, pojechał. Jego buzująca przed chwilą emocjami osobowość rozpękła się jak balon. Po drodze reagował na wszelkie komentarze neutralnymi wypowiedziami, takimi jak: „Tak się zdarza”, „No”, „Mhm”, „Wiesz, jak jest”, „Myślę, że powinniśmy o tym pogadać później”, a szczególnie: „Hej, przecież każdy się czegoś uczy co tak, a co nie tak”.
W markecie nie było miejsca na żadne desperackie akcje, a wojacy wyglądali tak, jakby nie do końca łapali, o co chodziło ze szczepionką. Chyba to świństwo nie przynosiło żadnych chorób? Radcliffe miał nadzieję, że nabiorą się na jego kurtkę z parasolką. Był otwarty na propozycje, ale po głowie chodziły mu wymówki takie jak:
„Halo, halo. Koledzy nie widzą? Strażnicy korporacji Umbrella zostali już przed paroma miesiącami zaszczepieni na wypadek ewentualnej infekcji. Jeśli chodzi o kolegów, to nie wiem, jak tam w wojsku macie, ale pewnie was już też zaszczepili”. Podzielił się tym z innymi i uderzyło go, że było to bezużyteczne.
Naprawdę, naprawdę miał nadzieję, że wymawiając kolejne kłamstwo będzie to brzmiało przekonująco i że nikt mu w wymawianiu nie przerwie. Bo, jeśli chodziło o przerywanie, to najbardziej bał się siebie samego.
Popierał zresztą resztę, przynajmniej w połowie – należało się udać w lasy, jednak nie do końca był pewien, że po prostu ukrywanie się tam było sensowne, a przynajmniej wolał, by podróż miała jakiś cel. Kiedy już wyjdą z marketu, powie im wszystkim, że powinni być najdalej, że ktoś pewnie pójdzie po rozum do głowy i zacznie szukać w lasach i że trzeba uciekać na północ.
Sflaczał. Nie chciał się przyznać, że jedyne, co było w nim silne, to narastające szaleństwo.
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 03-10-2010 o 11:31.
Irrlicht jest offline  
Stary 05-10-2010, 00:07   #17
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Dlaczego ludziom w kryzysowych sytuacjach zbiera się na gadanie? Może tak właśnie radzą sobie ze stresem? Patrzyła na misiowatego tubylca, rzucającego się po własnym podjeździe raz w jedną raz w druga stronę tylko kątem oka większość swojej uwagi poświęcając gramolącemu się z samochodu zombiakowi. Może właśnie dzięki jego panicznemu zachowaniu opanował ją taki wielki spokój? Jakby wszystko co mogło ją zdenerwować przeszło na tego mężczyznę tak bezbarwnego i nijakiego, że wprost niemożliwe byłoby znalezienie bardziej doskonałego przykładu nijakości i przeciętności. Pewnie wzorowy ojciec, mąż, syn, chodzący co niedzielę na nabożeństwo i wzorowo wywiązujący się ze zobowiązań podatkowych wobec państwa. Jednym słowem idealny kandydat na seryjnego mordercę lub gwałciciela dzieci.

Problem chodzącego trupa ostatecznie rozwiązał Daniel Radcliffe, który najpierw przygwoździł wychodzącego przodem Humvee, a potem rozwalił mu czaszkę jednym pociągnięciem cyngla. Powoli zaczynała się przyzwyczajać do widoku rozchlapanego mózgu. Najwyraźniej zobojętnienie człowieka postępuje geometrycznie do intensywności widoków. Nawet ciągnięcie poszatkowanych trupów żołnierzy do domu „Misia” jak w myślach nazywała ich nowego, prawie przymusowego towarzysza, nie wywołało torsji. Choć potem długo myła ręce próbując z nich usunąć nieistniejące plamy. Jak jakaś cholerna popaprana Lady Mackbet!

Potem wsiadła do Land Rovera i ruszyła za wojskową terenówką. Cisza w samochodzie raniła jej uszy. Nigdy nie sądziła, że tak bardzo może jej brakować obecności ludzi. Przecież zanim świat się zawalił uwielbiała samotną jazdę i wędrówki na noclegi przyrody. Jak szybko wszystko się zmieniało. Wizja wychodzących ze swoich domów nieludzkich istot napawała przerażeniem. Nie chciała być sama nawet podczas jazdy. Nawet chociaż było to tak strasznie irracjonalne. Tak bardzo tęskniła do Dorothy i dzieci, a przecież rozstała się z nimi zaledwie godzinę temu. Miała nadzieję ze w rezerwacie byli bezpieczni. Że decyzja o przyjechaniu tutaj była słuszna... Jej myśli niekontrolowane pobiegły do Johna w Seattle? Co działo się w wielkich miastach? Czy mieli szansę obronić się przed tym co rozprowadzone zostało w powietrzu? Czy rodzice przebili się przez blokadę miasta i dotarli do oceanu? Tak wiele było pytań, tak niewiele odpowiedzi. Dlaczego nie działał internet. Przecież sam wirus nie mógł nagle sparaliżować działania satelitów. Co tu się działo do cholery! Samotność zmuszała ją do myślenia, a to tylko jeszcze bardziej pogłębiało frustrację. By przestać myśleć zaczęła śpiewać:

I've paid my dues
Time after time
I've done my sentence
But committed no crime
And bad mistakes
I've made a few
I've had my share of sand
Kicked in my face
But I've come through
And I need to go on and on and on and on


We are the champions - my friend
And we'll keep on fighting till the end
We are the champions
We are the champions
No time for losers
'Cause we are the champions of the world...


Tylko dlaczego głupie łzy spływały jej po policzkach...? Pieprzeni zwycięzcy... w tej walce nie było zwycięzców. Byli tylko całkiem martwi, prawie martwi i ci którym jeszcze udało się przetrwać. Szybkość szerzenia się wirusa była przerażająca. Mogli przeżyć tylko po trupach i to w dokładnym tego słowa znaczeniu...

Szalony kołowrót myśli przerwał dojazd na miejsce.
Wytarła twarz. Nie chciała by inni widzieli jej słabość. Wysiadła z wozu i pospiesznie ruszyła z „Misiem”, który właśnie zdała sobie z tego sprawę, patrzył na nią jak na monstrum z dziecięcych koszmarów i Danielem do magazynu supersamu. Była trochę zdziwiona, że zabrali nowego ze sobą. Przecież teraz łatwo mógł ich wydać. Wsadzony do kieszeni kurtki pistolet zaciążył gdy w pomieszczeniu pojawił się ochroniarz w towarzystwie żołnierza. Kłopoty po prostu ich kochały. Nie mogli się wycofać. Zdobycie materiałów do wykonania szczepionki było zbyt ważne. Skinęła głową na propozycję Radcliffa. Zawsze mogli udawać że już dostali szczepionkę. Bo chyba wojsko nie dawało na to certyfikatu? Choć w sumie oni mieli nawet na to dowód w postaci ukłucia. Przecież Maria naprawdę wczoraj ich zaszczepiła i to prawdziwą szczepionka a nie jakimś świństwem niewiadomego pochodzenia. „Miś” nie miał... to mogło być problemem... zwłaszcza gdyby uparli się go zaszczepić. Wtedy musieliby go zostawić.
Nic chciała zdobyć pewności czy rząd nie rozprowadza wirusa dzięki komuś siedzącym na tylnym siedzeniu samochodu...
Zawsze też mogli ich zastrzelić... dwa trupy więcej dwa mniej nie robiły już takiej różnicy. Chyba stawała się wariatką z wyraźnymi skłonnościami do przemocy...
 
__________________
The lady in red is dancing in me.
Eleanor jest offline  
Stary 05-10-2010, 00:10   #18
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Motocykl pędził przez wąskie drogi w tempie, które przyprawiało Johna Greena o niespokojną arytmię serca. Kiedy kierowca brał ostro zakręty lub koło podskakiwało na nierówności drogi, John czuł się tak, jakby za chwilę miał zwymiotować. Nie był jednak pewien, czy to wina szaleńczej prędkości, czy też otrzymanej szczepionki.

Murzyn stracił orientację na mijanych drogach, również z powodu tego, że co rusz zamykał oczy modląc się bezgłośnie o to, by nie wypadli z drogi. Chwilę wcześniej otarł się o śmierć, a teraz miał wrażenie, że znów prowokował ją do zamachnięcia się na niego kosą.

Na szczęście miejscowy okazał się być niezłym kierowcą i obyło się bez kraksy. Zdarzyło się jednak coś o wiele gorszego. John Green znów musiał poradzić sobie z widokiem podziurawionych kulami ciał.

Murzyn nie wiedział nawet co się stało. Siedząc za plecami prowadzącego maszynę człowieka nie widział wymiany ognia, a odgłosy strzałów zagłuszyły mu szum silnika i pęd wiatru. Kiedy kierowca harleya ostro wyhamował, John o mało nie spadł z motocykla. Rozejrzał się zdezorientowany i wtedy właśnie zobaczył pokrwawione ciała żołnierzy. Krew na mundurach wydawała się być ciemniejsza niż zazwyczaj – prawie czarna. Kawałek dalej John ujrzał dwa kolejne trupy. Tym razem byli to ludzie w strojach, bardzo podobnych do tego, który nosił na sobie jego niespodziewany kompan.

Widok krwi przywołał złe wspomnienia Johna. Te zupełnie świeże – lezącego w piasku Indianina z rosnącą koło niego kałużą krwi – i te dużo starsze. Przed oczami znów widział podziurawionych kulami kolegów prowadzących wraz z nim te tragiczne negocjacje. Przypomniał sobie opasłą twarz „Grubego” Willa z wysiłkiem łapiącego oddech, z ustami, z których wylewała się gęsta krew. Podobnie jak z teraz krew sączyła się z ust leżącego niedaleko motocyklisty.

- " Cholera "– pomyślał John Green – " Co tu się wyprawia? Kim są ci ludzie? "

John już miał zamiar zadać pytanie „kierowcy” – jak zaczął w myślach nazywać właściciela motoru – kiedy jeden z ocalałych harleyowców, ciągnący rannego kompana, rzucił w stronę Johnowego towarzysza:

- Swen! Pomóż mi z nim, dostał w biodro, chyba kulę rozwaliło na kawałki!

Słowa te najwyraźniej kierował do „kierowcy”

- Tu nic nie poradzimy. Pomóż mi go wsadzić. Teraz tylko Green może mu pomóc. Jazda!

- "A więc nazywa się Swen" – pomyślał John.

A głośno dodał:

- Czekajcie, pomogę wam. – w końcu poprosili go o to, tylko skąd znali jego nazwisko.

Nie chciał zwracać na siebie uwagi. Ci ludzie byli ...

Cóż. Najogólniej można było wyrazić emocje, jakie względem nich odczuwał John Green jednym zdaniem: „w innych okolicznościach nie odważyłby się zbliżyć do nich na ulicy”. Wyglądali na „bractwo” motocyklistów. Uzbrojone bractwo, co dało się łatwo zauważyć. A to oznaczało, że nie byli niczym innym, jak bandziorami z motocyklowego gangu. John wiedział, że musi zaskarbić sobie ich zaufanie, jeśli nie chciał skończyć gdzieś w lesie, z kulką w głowie. W końcu był teraz świadkiem wielokrotnego zabójstwa. Kolejny raz w tak krótkim czasie.

Kiedy jednak pomagał wsadzić rannego motocyklistę na motor poczuł nagły przypływ zgoła innych emocji. Jęki tamtego oraz odór krwi i cierpienia pobudziły empatię Johna. W tym momencie chciał pomóc temu człowiekowi. Chciał bardzo ulżyć w jego męczarniach. Udzielić pomocy. Niestety, jedyne co mógł zrobić, to pomóc w dźwiganiu ciała do motoru.

Znów ruszyli w drogę.


Rezerwat nie wyglądał tak, jak Green sobie go wyobrażał. Nie zobaczył w nim tradycyjnych indiańskich chat pomalowanych na kolorowo – jakie widział wcześniej na pocztówkach i w folderach turystycznych. Nie widział też ogromnych totemów przedstawiających abstrakcyjne wyobrażenia zwierząt. Nie zauważył nigdzie Indian w strojach rodem z westernów o szlachetnych, zatroskanych twarzach ludzi, którym biali odebrali ojczyznę. Widział jedynie zamieszanie i słyszał odgłosy, które zupełnie mu się nie podobały. Jakby krzyki paniki i ... chyba strzały Lecz tego ostatniego nie był pewien.

W uszach znów słyszał szum, a przed oczami roztańczyły mu się krwiste kręgi. Z trudem zsiadł z motoru i oparł się o jakieś rosnące nieopodal drzewo. Po kilku głębszych oddechach poczuł się lepiej. Czuł nawet lepką żywicę drzewa na palcach. Spojrzał na ręce widząc jednak, że to nie soki, lecz krew chłopaka, którego pomógł wsadzać na harleya.
Murzyn poczuł, że coś ugniatało go za plecami. Sięgnął tam ręką i zdumiony ujrzał pistolet. Przypomniał sobie, aczkolwiek mgliście, że dostał go od Swena.

Ta myśl podziałała na niego jak zimny prysznic. Zebrał się w sobie i ruszył za Swenem i jego motocyklistami. Chciał znaleźć telefon. Zadzwonić do domu. Usłyszeć głosy bliskich i powiedzieć im, jak bardzo za nimi tęsknił i jak bardzo ich kochał.

Kiedy John Green wszedł do środka ranny motocyklista leżał już, a jakiś nieznany mu mężczyzna zajmował się jego ranami. Chcąc nie chcąc Murzyn słyszał rozmowę jego i jakiejś kobiety.

Szum w uszach znów nasilił się i John rejestrował jedynie co niektóre słowa z prowadzonej dyskusji: zaraziła się, nie ugryźli mnie, wytworzenie szczepionki, jeden dzień, uzyskać szczepionkę na wirusa,. coś więcej...

Znajdujący się w środku mężczyźni popatrzyli na siebie. Z góry zaś zeszła jeszcze jedna kobieta w towarzystwie dwójki przerażonych i bladych dzieciaków. Zatrzymała się jak wryta, widząc kolejne obce twarze.

John Green rozumiał jej reakcję. On sam miał ręce i ubranie we krwi. Również Swen był nieco pokrwawiony. Jakiegoś człowieka, na oczach jej i dzieci, właśnie opatrywano z poważnych ran.

- " I tak cud, że nie zemdlała lub nie wpadła w histerię" - pomyślał John Green.

On sam był bliski tego stanu. Zwilżył usta końcówką języka.

- Green – odezwał się Murzyn w końcu. – Nazywam się John Green. Jestem z turystą z Bostonu. Przed chwilą ja i pan Swen byliśmy świadkami morderstwa na jakimś Indianinie – postanowił przemilczeć sprawę zabitych żołnierzy i motocyklistów, tym bardziej że ci drudzy słuchali jego słów - Przy okazji, dziękuję panu serdecznie, panie Swen, za pomoc i podwózkę do tego miejsca.

Z każdym słowem nawyki i doświadczenie czarnoskórego wyraźnie brały górę nad wstrząsem, jakiego niedawno doświadczył.

- Przepraszamy za nasz wygląd i nagłe wtargnięcie – zwrócił się do kobiety. – Nie chcieliśmy nikogo przestraszyć.

Twarz starszego murzyna zwróciła się znów w stronę mężczyzn.

- Przez przypadek słyszałem państwa rozmowę – wyjaśnił z uśmiechem niewinnego negocjatora. – O szczepionce. Przed chwilą żołnierze wbrew mojej woli zrobili mi zastrzyk. Mówili, że to szczepionka na wirusa X. Możliwe, że to rozwiąże państwa problem, jeśli to o tej szczepionce państwo rozmawiali.

Potem nieśmiało dodał:

- Mogę gdzieś umyć ręce, napić się odrobinę wody i zadzwonić?

Po krótkim namyśle dodał:

- Chciałbym porozmawiać z dzieciakami i żoną - powiedział z pewnym zakłopotaniem. - Wiecie strasznie za sobą tęsknimy podczas moich wyjazdów fotograficznych.

Czekał grzecznie na odpowiedź.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 06-10-2010 o 10:05. Powód: dodanie zdania + justowanie
Armiel jest offline  
Stary 06-10-2010, 09:41   #19
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Wóz żandarmerii. Kilku żołnierzy. Jorg wiedział, że trzeba działać. Odruchowo sięgnął po pistolet i wsparty na kieroniwcy harleya przyglądał się blokadzie. Poruszenie za plecami przypomniało mu o obecności pasażera. Postanowił ruszyć w stronę lasu, gdy nagle względną ciszę jakby zaspanych peryferii rozdarł ryk motocykli. Dwa silniki. Za chwilę ujrzeli motocyklistów wyjeżdżających wprost na blokadę. Dwa harleye jakby się nie zawahały. Kierowcy i ich pasażerowie unieśli broń. Żołnierze wsparli hełmy na korbach karabinów. Ryk silników zmieszał się z hukiem wystrzałów. Jorg bez namysłu i w pośpiechu zza paska spodni wolną ręką sięgnął po srebrny deasert eagle. Podał go bez słowa murzynowi. Tamten musiał zrozumieć dlaczego, bo zerknął na broń a później na wojsko i gdyby nie był czarny, to z pewnością byłoby widać, że zbladł jeszcze bardziej. Ruszyli. Turysta w ostatniej chwili zdążył się pewniej złapać pleców kierowcy, bo motor, rozpędzając się na prostej, kilkakrotnie stawał dęba na tylnym kole.

Gdy dojechali było już po wszystkim. Wojsko przegrało bitwę. Goran przeżył, dwóch kumpli nie. Jeden ranny. Młody chłopak, którego Jorg nie znał. Słyszał o przyjęciu do gangu przed dwoma laty Prospekta, więc to pewnie był on. Naszywka Prospect na piersi rannego i brak klubowego loga na plecach skórzanej kamizelki potwierdziły przypuszczenia Jorga. Przyjrzał się twarzom zabitych kamratów. Fuck. Biggie i Wallie.

- Swen! Pomóż mi z nim, dostał w biodro, chyba kulę rozwaliło na kawałki!
Przytknął mu do rany kawał bandaża.
- Tu nic nie poradzimy. Pomóż mi go wsadzić. Teraz tylko Green może mu pomóc. Jazda!
- Czekajcie, pomogę wam – murzyn pomógł dla Jorga usadowić rannego na tylnym siedzeniu podniesionej przez Gorana maszyny. Jugol posłał Jorgowi wymowne spojrzenie zdziwienia.

Obok przewróconego motoru leżały na ziemi rozrzucone magazynki, które musiały wypaść z juków. Zebrał amunicję i wrzucił razem z dwoma karabinkami MP5 po zabitych kamratach do torby przy motorze Gorana.

- Trzymaj się Prospect! – krzyknął Jorg do wijącego się z bólu chłopaka, który kurczowo przylegał do pleców Jugola.

Pojechali.



* * *

- Goran, gdzie jest reszta? – zapytał na boku Jorg rozglądając się po wiosce.
- Nie wiem. Wracałem z młodym z trasy, gdy wjeżdżając do miasta obstrzelał nas patrol. Bez ostrzeżenia. Kurwa - myślę. Co jest? Niedaleko klubu zgarnęliśmy Biggiego i Willa. Mówili, żeby walić do czerwonych. Nie zdążyłem wypytać co i jak. A ty co wiesz?
- Tyle, że rozwalili Henka. U mnie w domu. I dokładnie tak, Trigger kazał do Czerwonych.
- Jorg czekamy na nich, czy walimy do magazynu? Jeden jest jakieś dwadzieścia minut stąd.
- Czekamy. Jak tego Prospekta wołają?
- Bob. Wszyscy mówią Prospekt. A ten czarny to kto?
- Nie wiem. Ponoć jakaś szycha korporacyjna...

- Na chuj go brałeś?
- Za dużo widział. –
wymownie spojrzał na Gorana.
- Teraz to on dopiero za dużo widział. – w jego głosie drgała ostra nuta.
- Ej... Spoko. Zostaw to mi. Niech Trigger decyduje co z nim zrobić. – odpowiedział chłodno Swen. - A z tymi żywymi trupami to nie ściema? Nie?
- Nie.
– przecząco pokiwał głową.
- Więc wyluzuj. Chujnia jest konkretna. Murzyn to małe piwo. Widziałem jak armia mu zastrzyk dała. Niby szczepienie. Wiesz cos o tym?
Goran przecząco pokiwał głową i zmienił temat cedząc przez zaciśniete zęby.
- Henk, Will, Biggie... Wszyscy w ciągu kilku godzin. – zmienił temat.
- Pilnujemy Prospekta i czekamy na resztę.
- Okay.
– rzucił Goran zabierając broń do budynku Greena.

W izbie zamieszanie. Prospect się zwija. Przyszedł lekarz. Zbadał rannego.

- Weszła głęboko, on będzie musiał tu zostać. – zawyrokował.

- Mieliście rację... zaraziła się, gdy była w Everett. Mamy trzech kolejnych rannych i dwójkę martwych. Zamknęliśmy ich w jednym miejscu, jeśli się nie wydostaną to opanujemy sytuację.

Mężczyzna wyraźnie się pocił.

- Nie bójcie się, nie ugryźli mnie. Możecie tu zostać jak długo zechcecie... Marie, możesz wciąć też co chcesz, chociaż nie mam dużego wyposażenia. Ile zajmie wytworzenie szczepionki?

Kobieta skinęła mu głową, od razu otwierając jedną z szafek i wyjmując z niej leki.
- Jeśli pozostali przywiozą wszystko to w jeden dzień mogę uzyskać szczepionkę na wirusa w powietrzu dla całej waszej wioski. Niestety nie wiem czy w ogóle uda mi się osiągnąć coś więcej...

Jorg z Goranem wymienili spojrzenia. Z góry zaś zeszła jeszcze jedna kobieta w towarzystwie dwójki przerażonych i bladych dzieciaków. Zatrzymała się jak wryta, widząc kolejne obce twarze. Murzyn musiał juz dojśc do siebie, bo w końcu przemówił do kobiety.

- Przepraszamy za nasz wygląd i nagłe wtargnięcie – zwrócił się do kobiety. – Nie chcieliśmy nikogo przestraszyć.

- Przez przypadek słyszałem państwa rozmowę – wyjaśnił z uśmiechem – O szczepionce. Przed chwilą żołnierze wbrew mojej woli zrobili mi zastrzyk. Mówili, że to szczepionka na wirusa X. Możliwe, że to rozwiąże państwa problem, jeśli to o tej szczepionce państwo rozmawiali. – i po chwili ciągnął dalej - Mogę gdzieś umyć ręce, napić się odrobinę wody i zadzwonić? – i jakby tłumacząc się dodał - Chciałbym porozmawiać z dzieciakami i żoną - powiedział zakłopotany. - Wiecie strasznie za sobą tęsknimy podczas moich wyjazdów fotograficznych.

Po ciszy jaka na chwile zaległa, Jorg z Goranem niemal jednocześnie wyciągnęli broń patrząc po sobie z konsternacją.

- Czyście kurwa wszyscy jebnięci!? – huknął Jorg, a po oczach Gorana widać nagle było jak badzo był wzburzony, choć tak samo jak kompan opanowany, że tym bardziej niebezpiecznie wyglądający. - Armia strzela do wszystkich, co zaszczepić sie nie chcą, bo poradzić sobie z wirusem nie może! A wam się kurwa jego mać zarażonych hodować zachciewa?! Tutaj?! W wiosce?!

- Samarytanie?! Trzech kumpli zeszło dzisiaj, a wy się kurwa w szpital więzienny bawicie?! – ryknął Goran. – Kurwa gdzie ich trzymacie?! Gadać, kurwa raz, dwa!
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 08-10-2010 o 08:30. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 06-10-2010, 23:32   #20
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Pamiętał jak będąc dzieckiem zbijali z ojcem komórkę na narzędzia na tyłach domu. Miał może dziesięć, jedenaście lat. Ojciec dał mu młotek do ręki i kazał przybić gwoździa. Oczywiście był asekurowany, trzymał z ojcem w jednej ręce narzędzie a w druga przytrzymywała ostrze.

-Pamiętaj pierwsze uderzenie ma unieruchomić gwoździa kolejne zagłębiać w drewnie a ostatnie dobić. Rozumiesz?

Kiedy Hammer wbił się w bok Toyoty znieruchomiał. Nie był w stanie zareagować. Strzał odbił się echem w jego czaszce po policzku popłynęła mu łza. Rozumiał, że to konieczne mimo wszystko dłonie zacisnęły się w pięści, miał ochotę rozwalić temu człowiekowi czaszkę, nie zrobił nawet kroku, nie był w stanie.
Przypatrywał się bezwiednie jak wchodzą i wychodzą z jego domu, wnoszą tam ciała. Był skończony, kiedy to ktoś odkryje doda dwa plus dwa i nigdy się z tego nie wytłumaczy. Zresztą firanki w kilku oknach sąsiadujących domów na pewno ukrywały przestraszonych obserwatorów. Oczywiście jeśli wcześniej nie zdmuchnie tego wszystkiego fala uderzeniowa. Ta myśl była już z nim nierozerwalnie związana. Ruszył. Przeszedł nad ciałami ułożonymi w salonie jakby ich tu nie było. Widział tylko rzeczy, przydatne lub nie. Teraz wydawały mu się takie zwyczajne, sztampowe. A jeszcze rano siedział sobie wygodnie na miękkiej kanapie, pijąc kawę Kolory były tez jakby mniej intensywne, bardziej wyblakłe. Zabrał kilka rzeczy z sypialni, głównie ubranie, zapakował do plecaka i ruszył do garażu. Zawsze panował tam idealny porządek, teraz walały się w nim kawałki rozwalonej bramy. Skrzywił się na ten widok, ale nie zatrzymywał się. Wyciągnął z regały skrzynkę z narzędziami . Nie nosiła śladu częstego użytkowania. Kupił je niedawno, były cholernie drogie a i tak wolał korzystać z tych do których się przyzwyczaił. Nie miało to teraz znaczenia. Przeszedł na drugą stronę pomieszczenia do metalowej szafy. Wspiął się na palce i wymacał klucz na jej szczycie. Zaskrzypiały nienaoliwione zawiasy, zawsze było coś innego do roboty, poza tym rzadko ją otwierał, wyjął ze środka śrutówkę. Paczkę z ładunkami wrzucił do plecaka. Przystanął na chwilę rozglądając się. Rzucił plecak na ziemię odłożył strzelbę i przypadł klękając przy Mustangu. Miał wgniecione prawe nadkole i zbity reflektor. Pomacał z nabożeństwem karoserię.

Tylko nie to - jęknął. Po chwili zrozumiał w jak idiotyczne są jego reakcje. Wstał, otrzepał nogawki i zebrał rzeczy. Wrócił do salonu. Rozejrzał się zastanawiając czy ma wszystko czego potrzebuje. Pomacał kieszenie upewniając się czy zabrał co trzeba i bez dalszego namysłu wyszedł.

Zapakował się do wozu. Odetchnął z ulga kiedy zorientował się, że kobieta wsiada do Land Rovera. Przerażała go, na cud zakrawało, że zdołał zamienić z nią tę parę słów.

Kiedy jechali pustymi ulicami udzielał zdawkowych wskazówek kierowcy jak dojechać do najbliższego marketu. Działał mechanicznie. Niestety ten stan opuszczał go powoli i w głowie zaczęło kłębić się multum wątpliwości.

To, że unikali żołnierzy nie dziwiło Marka. Podjechali od zaplecza i skierowali się w kierunku rampy rozładunkowej.
Kobiecy głos zmroził go, zatrzymał się i zrobił kilka szybkich kroków na wstecznym biegu.

-Niech Pan uważa! – krzyknęła

To odniosło odwrotny skutek od zamierzonego. W uszach mu zadzwoniło a przed oczami pojawiły się plamy kiedy rąbnął o coś głową. Syknął z bólu. Przykucnął, żeby nie runąć jak długi na ziemię i rozmasowywał obolałe miejsce. Co chwila spoglądał na dłonie poszukując śladów krwi, ale widać zakończy się na guzie.

-Nic Panu nie jest, mogę jakoś pomóc?
-Nie!
– warknął – Nie zbliżaj się do mnie.

To musiało ją trochę spłoszyć bo zostawiła go w spokoju i zajęła się pozostałymi. Dyskusję o tym kto ma a kto nie ma prawa wchodzić na teren zaplecza nie trwała długo. Przerwało ją pojawienie się dwóch umundurowanych mężczyzn. Tam gdzie był było mu dobrze, wstał tylko i słuchał opowieści o szczepiące. Zdaje się, że cokolwiek zrobi nie skończy się to dla niego dobrze.
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!

Ostatnio edytowane przez Hesus : 06-10-2010 o 23:48.
Hesus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172