lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   Cena Życia II (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/9197-cena-zycia-ii.html)

Sekal 09-10-2010 13:42

Środa, 26 październik 2016. 10:36 czasu lokalnego.
Tucson, osada Indian. Rezerwat, stan Waszyngton.



MONTROSE, RADCLIFFE, STRATTON

Sekundy mijały, ale oni już podjęli decyzję. Dwójka pracowników sklepu znieruchomiała, nie do końca wiedząc co zrobić. Nie byli istotni, byli mniej niż mrówkami w olbrzymim mrowisku, na które wylał ktoś paskudne detergenty. Umierało. Ale zawsze znajdowały się jednostki silniejsze, które nawet po trupach umiały dostać się na wierzchołek i uciec gdzieś, byle dalej. Niezbyt wielu miało w sobie tyle siły, by taką jednostką być. Stratton zdecydowanie do nich nie należał. Bez słowa niemalże był ciągnięty, jak ciele na ubój. Podobnie się pewnie i czuł, gdy zwykła, niepozorna kobieta czy dziewczyna wywoływała u niego taką panikę... Co będzie, gdy zobaczy coś faktycznie przerażającego? Nie, Mike nie był silną jednostką, na pewno nie w tej chwili, biernie czekając na rozwój wydarzeń, nieuchronną konfrontację. I gdyby był sam, prawdopodobnie przestałby już istnieć. Świat wymazałby go ze swojej listy obecnych.

Ale przecież nie był, prawda?
Towarzyszyli mu potencjalni mieszkańcy wariatkowa. Żyła złota dla każdego pragnącego sprawdzić się psychiatry. Ha-ha. Zabijmy ich. Byłoby śmiesznie. Na przekór.
Nic z tego. Zostawimy sobie tę przyjemność na potem.

Czekali. Zarówno Daniel jak i Liberty, chociaż kobieta zostawiła wolną rękę byłemu ochroniarzowi. Bo stał się były, nie ulega to wątpliwości. Zabijać własnych pracodawców? Niegrzecznie! Niedobry mały chłopczyk. Prawie bez zdenerwowania patrzyli jak tamtych dwóch się zbliżało, otwierając ciężkie, stalowe drzwi. Byliście kiedyś na zapleczu takiego sklepu? Muszą być stalowe, bo inaczej rozwaliliby je pracownicy, prześcigający się w tym, kto mocniej uderzy w nie wózkiem widłowym wiozącym ważącą tonę paletę pełną cholernej mąki.
Teraz już nie będzie takich sklepów, oj nie. Wróćmy jednak do meritum.
Nie dało się bowiem ukryć zaskoczenia na twarzy ochroniarza, który został postawiony przed sytuacją znacznie przekraczającą jego umiejętności i wyszkolenie. A raczej nieumiejętności i brak przeszkolenia. W takich miejscach pracowały same sieroty. Zrobił wytrzeszcz, bo znaczek parasolki rozpoznawali wszyscy na tym pojebanym świecie. Bo wszyscy choćby chorowali. I patrzyli na walące po oczach neony supernowoczesnych podświetlano-ruchomych reklam. Postęp! Cywilizacja! Radujmy się.

Żołnierz nie miał takich problemów. Dla niego sytuacja nie była dziwna, a czarny uniform wyglądał jak pozostałe, te tutejszych. Przez tę maskę niewiele było widać, bo przecież nie mieli tylu nowoczesnych, by wyposażyć całą armię, nie? To nosili cywilne, głównie. Uniósł karabin, machając nim niedbale. Był ważny. Miał broń. Cywilne gówno powinno się przed nim płaszczyć. Dlatego chyba nie usłyszał pierwszych słów Radcliffa, jakiejś kulejącej przybłędy, która ośmieliła się go nie wysłuchać od razu.
Umbrella. Słowo klucz.
Przyjrzał się im uważniej. Nawet z bliska, oglądając miłe ukłucie, które otrzymali dzień wcześniej. Ale cóż, oni mieli. We dwójkę. Były strażnik zobaczył błysk w oczach tamtego. Ciekawa sprawa. Może był teraz ważniejszy od Generała? Właśnie takiego, przez duże "G". Umbrella. Słowo klucz. Zostawił ich w spokoju.
- Rozumiem. Zostańcie na swoich miejscach do końca szczepienia. Wy, ręce do góry.
Stracił zainteresowanie, gdy przyglądał się dwóm przerażonym pracownikom. Montrose chwyciła skręcającego się jak piskorz Strattona i poszli dalej. Tam gdzie było widać metalowe półki sięgające aż pod sufit wysokich pomieszczeń. Magazyny.


WHITE, GREEN, JORGENSTEN

Ach, Chaosie, mój kochanku!
Paniko, oblubienico...

Czy była to chwila grozy? Dwóch kolesi w skórzanych wdziankach sięgających po broń. Pewnie była, pewnie większość ludzi zostałaby sparaliżowana przez strach. Problem w tym, że niektórzy z obecnych w domu przeżyli już grozę dalece większą od kilku wpienionych mężczyzn, którzy nic nie rozumieli, ale w pierwszym odruchu sięgali po to, co znali. Po broń. Mmm... Dotyk stalowej rękojeści niemalże łagodził obyczaje. Problem w tym, że nikomu prawie z obecnych uzbrojenia nie brakowało.
Przed kobietą z dziećmi wyrosło jeszcze jedno, tym razem wyrośnięte i ze strzelbą w dłoniach. Może i miał z jakieś szesnaście lat, ale determinacja i wyraz twarzy zupełnie o tym nie świadczył. Każdy psycholog natychmiast stwierdziłby, że ten dzieciak odstrzeliłby łeb każdemu, kto zrobiłby zły ruch. Także był oczywiście biały, jak prawie wszyscy prócz właściciela domu. John próbował łagodnie, ale napięcie nie opadło. Ba, wzrosło. Bo tylko to mogło zrobić w chwili, gdy jacyś idioci sięgają po spluwy!

Green, ten czerwony, nie czarny, złapał Gorana za rękę, powstrzymując ją na kaburze.
- Nawet nie próbujcie po to sięgać, bo wasz kolega umrze. Wynocha! Włóżcie głowy w zimną wodę jeśli inaczej nie umiecie ochłonąć! Jazda stąd!
Podniósł głos. Pchnął go. Wściekłość wykrzywiła mu twarz.
- Wy pewnie byście się wystrzelali. My nie. Zrobimy to, gdy już będzie źle. Nie jesteśmy pierdolonymi mordercami! To wciąż są ludzie. A teraz wypieprzać z mojego domu.
Wypchnął ich ostatecznie, bo nie było się tu z czym spierać. Został tam sam, z dwoma rannymi. White musiał poczekać na swoją kolej. Umierał wolniej. Pieskie życie. A może wcale nie umierał? Porażający ból promieniował mu z pleców na resztę ciała i nawet leki przeciwbólowe, które podała mu Maria wiele nie pomogły. Rany potrzebowały opatrunków i szycia i wielu innych czynności. Tymczasem Green zajmował się innym, kumplem tych, którzy nawet w takich sytuacjach najpierw chwytali za broń. Pieskie życie.

Pozostali musieli stłoczyć się na schodach i w małej poczekalni, w której ustawiono ledwie dwa krzesła. Emocje wciąż kierowały większością z nich. Niestety nie było do kogo strzelać. A może było? Rozwalić czaszkę chłopaka i patrzeć jak krew spływa powoli po schodkach? Albo dziewczynkę, która ledwie przekroczyła dziesięć lat i teraz kurczowo trzymała się mamki. Albo...
Tak, tyle możliwości.
Ale nie zrobili tego. Nie przekroczyli tej granicy, prawda?
Jasnowłosa kobieta po trzydziestce, chyba najspokojniejsza z nich wszystkich, zabrała głos jako pierwsza.
- Dorothy, zabierz dzieciaki na górę. Zrób coś do jedzenia. Musimy tu poczekać aż do powrotu reszty. Jeśli trzeba będzie, wtedy ruszymy dalej.
Tamta skinęła głową. Gdy ruszyła w górę, ciągnąc za sobą dzieci, dojrzeli, że była zgrabna i wysoka. Całkiem ładna. Ale chłopak nie spuszczał ich z oczu, wchodząc tyłem. Kobieta, która została, westchnęła, gdy zniknęli im z oczu.
- Schowajcie broń panowie. Nie ma tu nikogo do zabicia.
Wskazała wymownie na spluwy.
- Nazywam się Maria Boven. Pracowałam dla Umbrelli. Nad tym... czymś, co obecnie zabija świat. Dokładniej nad szczepionką. Udało mi się opracować formułę, ale chroniącą tylko przed wirusem rozpylonym w powietrzu. Ugryzienie lub inny kontakt z krwią wciąż jest zabójczy. To z czym mamy do czynienia to nie zwykła komórka wirusowa, a organizm, który potrafi bardzo szybko łączyć się i mutować, odcinając mózg ofiary i zamieniając ją w bestię z podstawowym instynktem pożywiania się.
Spojrzała po ich twarzach, wciąż niemalże spokojna.
- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.
Zaczęła chodzić po korytarzu, w te i wewte.
- Czy ktoś z was jeszcze został zaszczepiony? Ten ranny? Chciałam tu zrobić niewielkie laboratorium. Zostało mi bowiem tylko kilka dawek szczepionki, a jestem pewna, że rozpylili to w powietrzu. Może tu jeszcze nie doszło, może już tak. Kilka osób pojechało do Darrington, po rzeczy. Nie widzieliście czarnego Land Rovera może? Nieważne. Chodźmy, John.
Poszli do drugiego pomieszczenia, a Boven wyciągnęła strzykawkę. Goran i Swen mogli uwolnić się od potoku jej słów. Słów, które wyjaśniały zbyt wiele i mąciły jeszcze więcej, pozostawiając tak wiele pytań.
Przed domem pięćdziesiąt metrów dalej stało kilku Indian ze strzelbami. To tam się odbyło. Wirus zaatakował.
Tylko czy strzelanie mogło pomóc, jeśli to coś latało sobie w powietrzu?!


MONTROSE, RADCLIFFE, STRATTON, THOMSON

Magazyny kryły dobra wszelkiego rodzaju. I nawet nie było specjalnego problemu z ich opróżnianiem, gdy ładowali na paletę wszystkie bardziej lub mniej potrzebne rzeczy. Kradzież, w świetle popełnionych morderstw, nie wydawała się już w zasadzie nawet szczególnie zła. Ot i tak nikt na tym praktycznie nie ucierpi, bo niedługo nie będzie komu cierpieć.
A żołnierze i ich szczepionka tylko im w tym wszystkim pomogli.
Cokolwiek wstrzykiwali ludziom, działało to powalająco i to całkiem dosłownie. Ciała padały jak marionetki z odciętymi sznurkami, żywe lecz nieprzytomne wystarczająco długo, by kradziony towar zdążył dojechać do samochodów. Nie brali tego jakoś straszliwie dużo. Maria chciała głównie chemię, naczynia i trochę sprzętów, oni sami głównie jedzenie.
Gdzieś ze środka sklepu usłyszeli kilka strzałów. Nikt nie palił się do sprawdzenia o co chodziło. I znikali już, gdy dwójka pracowników z zaplecza podnosiła się z ziemi, wciąż oszołomiona i niezdolna do racjonalnego myślenia. Gdy zdolność ta wróciła, dwa samochody oddalały się już od sklepu, wjeżdżając na jedną z dróg prowadzącą ku rezerwatowi.

Po drodze była apteka. Ta sama co wcześniej, ale Thomson tym razem nie zastanawiał się w ogóle. Wciąż w masce gazowej i z M-16 w ręku wparował do wnętrza, rozkazując kobiecie zapakować te leki, które Marie wypisała im na kartce. Dyskusje się skończyły, ale detektyw, powodowany chyba resztkami człowieczeństwa, zapłacił za wszystko. Tylko receptą pozostała lufa karabinu maszynowego. Ruszyli dalej, wymijając podziurawiony kulami wóz żandarmerii wojskowej, przewróconego harleya i cztery ciała w kałużach krwi. Nikt nawet się nimi nie interesował.
Tak, cywilizacja. Cóż za cudowny wynalazek.


WSZYSCY

Swen i Goran, tak jak i pozostali, usłyszeli ryk silników. Ale nie był to ten, na który dwóch członków motocyklowego gangu czekało. Na przedzie jechał bowiem wojskowy Humvee, a zaraz za nim - czarny Land Rover. Ten pierwszy tylko trochę różnił się od widzianych w mieście - obsadę stanowił bowiem jeden żołnierz jadący bez maski na twarzy a także kierowca - ubrany w czarny strój ochroniarza oraz zwykły człowiek, którego życie nagle zostało rozerwane na strzępy. I zanim ktoś zaczął strzelać, pojawiła się Marie, wybiegając do nowo przybyłych. Z czarnej terenówki wysiadła zaś kobieta niezwykle podobna do Dorothy.
Nie to zwróciło jednak uwagę zebranych na ulicy. Siedzący za kierownicą wojskowego wozu pogłośnił radio.
- Do wszystkich jednostek w Darrington. Uciekinierzy skierowali się na zachód, prawdopodobne miejsce pobytu: rezerwat Indian. Czas przybycia wsparcia: trzydzieści minut. Czekać na dalsze rozkazy.
Radio zaszumiało, gdy spojrzeli po sobie. Na szczęście zdawało się, że żaden z tutejszych tego nie słyszał. Wszyscy prawie siedzieli pozamykani w swoich domach.

Widz 11-10-2010 00:16

Pewien był, że jego życie dwa dni temu zjebane było już do granic możliwości.
Człowiek to jednak jest tępy i zawsze umie się pomylić.
Teraz siedział za ciężkim maszynowym działem i patrzył na wszystko przez szkła przeciwgazowej maski, wciąż jeszcze cuchnącej zawartością mózgu żołnierza, którego odstrzelił. Bach i kula w łeb, historia i nawet grobu nikt mu nie wykopie. W sumie zabawnie, bo śmierć już od dawna Thomsona nie ruszała. W zasadzie było w tym nawet coś podniecającego. Ja żyję, on nie. Patrząc na to, co działo się wokół, to tamten miał lepiej.
Bo życie się tak pokurwiło, że przestało mieć większy sens.
Nie miał za to pojęcia po co tak kombinują, aby przedłużyć je o jak największą ilość czasu.

Te całe Darrington okazywało się jeszcze mniej gościnne od Everett. Tam przynajmniej chcieli go tylko zeżreć, nie od razu odstrzelić za to, że nie chciał przyjąć jakiejś gównianej szczepionki. Gdy reszta była w sklepie, wziął do ręki jeden z tych pojemników z płynem, próbując dopatrzeć się składu, nazwy, czegokolwiek konkretnego. Nic, tylko przeźroczysta buteleczka z takim samym płynem. Wrzucił z powrotem do skrzynki. Boven będzie wiedziała co z tym zrobić, a jeśli to wirus, to wolał nie dotykać.

Tak po prawdzie, to trochę mu się nudziło. Wyszedł z wozu, biorąc ze sobą M-16 i zerknął do szoferki zaparkowanej obok półciężarówki. Pusto. Chłodnia, coś co na dłuższą metę mogłoby być przydatne. Ale przecież i tak masa złomu zostanie w miastach, gdy te zostaną całkiem pochłonięte przez wirusa. Wskoczył na rampę i wyciągnął ze środka kilkanaście mrożonych kurczaków. Pieprzona ironia. Nieznane coś morduje wszystkich jak wlezie, rząd sobie z nimi pogrywa, a on, detektyw David Thomson, właśnie zwinął z chłodziarki siatkę mrożonych kurczaków! To nic, że ze środka sklepu słychać było jakieś strzały. Roześmiał się głośno, co przez maskę brzmiało jak skrzek zmutowanego koguta. Rozejrzał się jeszcze, uśmiechając z zadowoleniem na widok kartonu z fajkami. Cudownie. Wrzucił to na tył Humvee. Przynajmniej obiad i ukojenie dla nerwów będzie. A temperatura na zewnątrz bliska już była tej w zamrażarce.

Nie zdążył jeszcze odpowiednio dobrze skląć tutejszej aury, gdy pozostali wrócili. Niestety także z tym fagasem, przypominającym rozbitego mocno kotleta. Miał nadzieję, że się gdzieś zawieruszy i pozbędą się problemu, a tak musieli go ciągnąć za sobą. Czy dobrze widział, że ten frajer wyraźnie unikał Liberty? Gdyby czasy były inne, mogłoby to być zabawne.
Pomógł im załadować łupy do wozów.
- Pięknie. Teraz powinienem nas wszystkich aresztować.
Ludzie tak szybko tracili moralność. Przeżycie było ważniejsze, anarchia była taka prosta.
A potem, żeby było śmieszniej, kazał Danielowi się zatrzymać i prawie obrabował aptekę. Do Darrington nie mogli już wrócić i tak, przynajmniej dopóki dopóty było tu żywe i w pełni umysłowych władz wojsko.
To było całkiem przyjemne uczucie, stanąć raz po tej gorszej stronie. Zupełnie bezkarnie.

Prócz trupów przy wyjeździe nie było już żadnych przeszkód przed dotarciem do wiochy czerwonych. Nie było to najlepsze miejsce, ale zawsze coś. No i na razie wolne od żołdaków. Zamiast tego znalazło się dwóch kolesi w skórach. Nigdy nie twierdził, że przejawiał do tych zawszonych nierobów jakiekolwiek ciepłe uczucia, ale do diabła, czasy się zmieniają. Przecież nie mógł pociągnąć po nich tym pieprzonym działkiem! I tak na pewno byli na granicy wybuchu po tym, jak odstrzelono im kumpli. Na szczęście zdjął wcześniej maskę, uniknęli szybkiego i nieszczęśliwego nieporozumienia. Nieszczęśliwego dla nich, on miał armatę i kuloodporną brykę! Zamiast tego dostali komunikat. Zaklął i wysiadł z Humvee, kiwając Marie głową.

- Mamy wszystko, ale zdaje się, że musimy się zwijać i to szybko.
Spojrzał na harleyowców i przez chwilę ich lustrował. Wyjął peta z paczki i wsadził sobie między wargi, podpalając. Wskazał na mundur.
- Bez nerwów panowie, to tylko przebranie. David Thomson.
Przedstawił się, ale nie podał ręki. Nie żeby chciał ich obrazić, w jednej miał fajkę, w drugiej spluwę.
- Ten za kierownicą to Daniel. Dalej, Liberty a ten z tyłu... kurwa, nie pamiętam, ale widział jak rozwaliliśmy kilku fagasów w mundurkach.
Zaciągnął się i wypuścił kłąb dymu.
- Maria, co u was? Gdzie White? Musimy zyskać trochę przewagi. Jesteście tutejsi? - znów spojrzał na motocyklistów. - Jak znacie tutejsze okolice, to moglibyśmy się spiknąć. My mamy żarcie i najcenniejszą kobietę w tym stanie.

Nowy świat wymagał jebanych poświęceń.

Campo Viejo 11-10-2010 09:21

W Jorgu kipiało. Zagotowało się w nim, lecz zaciskając zęby na wrzaski tracącego opanowanie lekarza nic nie powiedział.

Co ty kurwa wiesz o zabijaniu... – przemknęło przez głowę Swena. W jakimś tam stopniu spodobał mu się jednak szczery upór i determinacja Indiańca, który nie chciał dać sobie w kaszę nadmuchać. Szkoda tylko, że ani Jorg, ani Goran w nic jeszcze nie dmuchali. Na razie.

Green stąpał po cienkim lodzie. Widział nie jeden raz dorosłego mężczyznę w mniej pieszczotliwej sytuacji moczącego spodnie na widok broni i groźnej do bólu determinacji gotowych na wszystko jednoprocentowców. Banita nie żyje kodeksem społeczeństwa. Konieczność zabijania jest wliczona w drogę życia renegata. A mordowanie jest rozlazłą definicją. W innych okolicznościach skończyłoby się pewnie na tym, że lekarz dostałby konkretne wpierdol. Załączając wyrazy szacunku. Indianin miałwg Jorga w swojej niekontrolowanej głupocie jednak dużo szczęścia. I niekwestionowany atut przetargowy. Tylko on mógł pomóc Prospektowi. Błagalny wzrok wykrzywionej bólem i przerażeniem twarzy rannego i wyczekujące milczenie pchniętego Gorana, który ważył krzyki lekarza i patrzył na reakcję kamrata zmiękły hardość Swena. Nawet trochę zbił się z tropu wiedząc, ze w innych okolicznościach takie popchnięcie skończyłoby się co najmniej połamaną ręką faceta. To było przegięcie i z szacunkiem odebrał zimna krew Gorana. To dało do myślenia.

Ludzie obecni w pokoju nie byli ich wrogami, mimo tego, że on sam mógł z kolei na niego wyglądać w ich oczach. Nie byli ich wrogami zarażeni. To nie było nic osobistego. A oni nie chcieli ich pomocy. Nigdy nie przelewał krwi dla przyjemności lub nadaremnie. Dzisiaj widział poległych trzech braci. Właśnie nadaremnie. Czwarty był ranny. Czarna chmura śmierci wisiała nad głową Jorgenstena. Odkąd sięgnął pamięcią zawsze patrzył na świat przez pryzmat broni. Albo na wylot lufy albo przez niej koniec. Widok uzbrojonego chłopca który trzymaną oburącz strzelbą zasłaniał matkę i dzieci i celował prosto w niego ostatecznie rozbroił Jorga. Posłał chłopcu spojrzenie w stylu "nie igraj z losem szczylu" i odwrócił się plecami do schodów. Zdał sobie sprawę, że czerwony i jak się okazuje reszta cywili widzi w nich morderców. Broń nie została wymierzona przeciwko nim, lecz najwidoczniej przyzwoitość ludzkiej solidarności kazała utożsamić ich samych siebie z zarażonymi ofiarami. Green’owe „Jak będzie źle” rozśmieszyło Jorga. Jakby mogło być gorzej? Aż się zaśmiał na głos. To było proste jak pierdolenie. I żałosne zarazem. Gdyby była szansa na nadzieję, armia nie strzelałaby do potencjalnych chorych. Ponoć jest szczepionka, ale nie ma lekarstwa. W tym momencie zdał sobie sprawę z konieczności działań wojska. Oni po prostu nie mieli wyjścia. Oni tez go nie mieli. Ci ludzie jednak nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Wiedział, że każdego chorego na ten jebany wirus rozwali bez namysłu, choćby miało nim być dziecko, kobieta czy Goran czy wreszcie on sam. Z takiego obrotu sprawy Sten wyciągnąłdwa wnioski. A raczej sobie o nich z politowaniem przypomniał. Głupota i słabość ideowych konformistów. Nie. On po prostu pomyślał - cywili. Jebanych zjadaczy chleba dobrowolnie zakuwających cześć wolności w łańcuchy sztucznych struktur państwowych. Głupota i słabość społeczeństwa , która robi z człowieka upodlonego kundla kryjącego się w budzie za płotem moralności podpartej kołkiem społecznym. Jak to wszystko pierdolnie, to połowa posra się ze strachu, a reszta zje ich gówno. Wobec głupoty zawsze był bezradny. Na nią nie ma mocnych. Musiałby Greena po prostu rozwalić.
Chuj ci w dupę, pomyślał.
Ostatecznie wyszedł pierwszy do poczekalni.

Tam zrobiło się małe zamieszanie. Jedna kobieta powiedziała coś drugiej. Matka z dziećmi poszła na górę a chłopak ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy co najmniej zamykającego nocny patrol komandosa, osłaniał ich odwrót.

- Schowajcie broń panowie. Nie ma tu nikogo do zabicia.
Wskazała wymownie na spluwy.

Jorg schował bron za pasek i wyciągnął paczkę Cameli. To sie jeszcze okaże, pomyślał odpalając papierosa.

- Nazywam się Maria Boven. Pracowałam dla Umbrelli. Nad tym... czymś, co obecnie zabija świat. Dokładniej nad szczepionką. Udało mi się opracować formułę, ale chroniącą tylko przed wirusem rozpylonym w powietrzu. Ugryzienie lub inny kontakt z krwią wciąż jest zabójczy. To z czym mamy do czynienia to nie zwykła komórka wirusowa, a organizm, który potrafi bardzo szybko łączyć się i mutować, odcinając mózg ofiary i zamieniając ją w bestię z podstawowym instynktem pożywiania się. – recytowała niby spokojnie jak poirytowana lecz cierpliwa stuardesa objaśniająca instrukcję użycia masek tlenowych i kierunki drogi ewakuacyjnej pasażerom lotu.

Jugol i Jorg spojrzeli po sobie. Było gorzej niż myśleli. Nerwowo zaciągając się głęboko dymem słuchał kobiety. Mógł wziąć te maski po żołnierzach. Dlaczego był tak głupi, aby nie skojarzyć faktów. To chujostwo było wiatropylne. Zaciągał się mocniej jakby wierzył, ze tytoń przegryzie potencjalne bakterie. Fuck. Goran ciężko westchnął poirytowany patrząc na drzwi gabinetu lekarskiego, jakby zastanawiając się, czy ustąpienie czerwonemu było dobrym, czy złym ruchem.

- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.

- No właśnie. To się może ci wydawać chore, ale my chcemy pomóc. – głośno myślał Jorg. Dodał „przede wszystkim sobie” w domyśle trawiąc informacje powoli. Jednak wojsko nie ma szczepionki. Nie wiedział w co wierzyć. Spojrzał na czarnego Greena jak na trupa. I jednak było mu go szkoda. To w gruncie rzeczy poczciwy czarnuch był. Przynajmniej na takiego wyglądał do tej pory.

- Czy ktoś z was jeszcze został zaszczepiony? Ten ranny? Chciałam tu zrobić niewielkie laboratorium. Zostało mi bowiem tylko kilka dawek szczepionki, a jestem pewna, że rozpylili to w powietrzu. Może tu jeszcze nie doszło, może już tak. Kilka osób pojechało do Darrington, po rzeczy. Nie widzieliście czarnego Land Rovera może? Nieważne. Chodźmy, John.

Kumple wyszli przed budynek.

- Co robimy? – Jugol zagadnął Jorga patrząc na uzbrojoną grupkę czerwonoskórych mężczyzn.
- Czekamy na resztę. Nie mamy wyjścia. – odpowiedział łykając tabletki przeciwbólowe i popijając Whisky z piersiówki.

Goran naciągnął czarną chustę na twarz. Podczas jazdy chroniła przez pyłem i piachem pustyni. Teraz w lesie miała walczyć z wisusem fruwających po wiosce? Nie wiedzieli. Raczej nie.
Jorg opatrzył sobie ranę na łydce oblewając ją procentami. Kula drasnęła skórę odsłaniając mięso lecz nie naruszając mięśni. Zaciskając z bólu zęby owinął bandażem z apteczki. Jugol opatrzył mu równie niegroźne draśniecie na ramieniu. Ledwie zdążył narzucić skórę na plecy, gdy na podwórze zajechał Humvee z Land Roverem. Jednocześnie sięgnęli po broń cofającsię ku drzwiom, lecz kilka szczegółów sugerowało opanowanie. Wspomniane przez kobietę czarne terenowe auto kojarzyło się z oczekującymi przez nią ludźmi. Każdy w transporterze zdawal sie być z innej parafii. Ostatecznie karabin maszynowy był argumentem kluczowym.

Tylko ten jeden żołnierz z maską siał nieufność. Dezerter? Z zaparkowanego w tumanach kurzu pojazdu wyskoczyła kobieta.

- Do wszystkich jednostek w Darrington. Uciekinierzy skierowali się na zachód, prawdopodobne miejsce pobytu: rezerwat Indian. Czas przybycia wsparcia: trzydzieści minut. Czekać na dalsze rozkazy.- głośny komunikat z radia przeszył rezerwat.

- Jak to kurwa wsparcia? – rzucił Goran śmiertelnie poważnie.
- Znaczy, że pierwsi pojawią się lada moment – dokończył myśl kumpla. – albo okrążają nas w tej chwili, czekając na resztę – warknął Jorg rozglądając się dookoła.
- Trzeba stąd spierdalać.
- Mhym.

- Mamy wszystko, ale zdaje się, że musimy się zwijać i to szybko. – odezwał się żołnierz przyglądając się nim uważnie. Odpalając papierosa rzucił:

- Bez nerwów panowie, to tylko przebranie. David Thomson.


- Ten za kierownicą to Daniel. Dalej, Liberty a ten z tyłu... kurwa, nie pamiętam, ale widział jak rozwaliliśmy kilku fagasów w mundurkach. – przedstawił resztę, po których wzrok Jorga tylko się prześlizgnął się po cywilach, zatrzymując dłużej na ochroniarzu z emblematem czerwono-czarnej parasolki.

Jorgensten i Markovich skinęli głowami na powitanie i zrozumienie. Sami mieli przygodę z naocznym przechodniem.

- Jorg.
- Goran.


Swen zmierzył przybysza wzrokiem. Nie było ciężko go sklasyfikować. Gość wiedział jak się nosić z bronią. Przynajmniej tak sie weteranowi wydawało. A instynkt mylił go rzadko. Mógł być najemnikiem, gliną, dezerterem. Lub zwykłym bandziorem. Lecz zdecydowanie szkolonym militarnie. Ponoć wróg wroga jest przyjacielem. A przynajmniej nie wrogiem.

- Maria, co u was? Gdzie White? Musimy zyskać trochę przewagi. Jesteście tutejsi? - znów spojrzał na motocyklistów. - Jak znacie tutejsze okolice, to moglibyśmy się spiknąć. My mamy żarcie i najcenniejszą kobietę w tym stanie.

Jorg wiedział, ze decyzja musi być podjęta natychmiastowo. Doczekanie się Triggera i reszty załogi wydawała się być coraz mniej realna w zmieniających się z każdą chwilą realiach.

- Tak. Jesteśmy stąd. – stwierdził Jorg. – Mamy rannego... Musi jechać z nami. W waszym wozie. – dodał stwerdzając fakt i zawiesił głos ważąc coś w myślach. – Mamy jeszcze w chuj broni, amunicji i materiałów wybuchowych. – powiedział całkiem poważnie. Zaryzykował. Facet nie budził specjalnie zaufania, ale czas na dobieranie sojuszników i wrogów już się skończył – Magazyn jest jakieś dwadzieścia minut jazdy w głąb rezerwatu. I tak trzeba stąd spierdalać.
- Jedziecie z Darrington. Widzieliście po drodze kogoś na harleyach? - zapytał Goran.

Armiel 11-10-2010 16:29

Kiedy w rękach Swena i Gorana pojawiły się pistolety John przełknął ślinę. W ostatnim czasie widział już zbyt wiele broni, lecz nadal działała na niego, jak środek paraliżujący. Terapia, którą przechodził jakiś czas temu, była niczym w porównaniu do tego, co teraz przeżywał. Widok chłopaka ze strzelbą podziałał na niego, jak wystrzał na biegaczy ustawionych w pozycjach startowych. Chciał zareagować, odwołać się do rozsądku zgromadzonych w pomieszczeniu ludzi, wymusić ustępstwa i zapobiec rozlewowi krwi, jednak Indianin - noszący imię takie samo jak nazwisko Murzyna - uprzedził go.
I może nie zrobił tego zgodnie z dobrymi zasadami negocjacji i całą wiedzą podręcznikową oraz doświadczeniem, jakie posiadał John, lecz – na Boga – poradził sobie. A to było najważniejsze w tej napiętej sytuacji.

Ostatnie, czego było im trzeba to wystrzelanie się nawzajem.

Mimo, że nie wydobył broni, John Green dał się wypchnąć do poczekalni, razem z harleyowcami. Wzięto go za część ich grupy, czy jak? To było śmieszne. On nie sięgnął po pistolet podarowany mu przez Swena. Nie chciał do nikogo strzelać, bo wiedział, jakie szkody może wyrządzić kula. I nie chodziło mu o dziurę w ciele, lecz dziury w duszy zarówno ofiar, jak i tych, którzy pociągali za spusty. John Green nie był zbyt religijny. Jego wiarą była ekonomia, modlitwą – fuzja i gra na giełdzie, sakramentami – powiększające się konto w banku. Kiedy jednak oberwał podczas negocjacji tak, że z trudem powrócił do świata żywych, zmienił się. To rodzina – najbliższe mu na świecie osoby – zastąpiły dotychczasowe wartości.

Dlatego tak dobrze zrozumiał reakcję Indianina i tej kobiety. Ona broniła swoich bliskich. Broniła tego, co najcenniejsze w życiu każdego człowieka. Normalnego człowieka.

- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. – głos Marii Boven był spokojny, ale wieści, które usłyszał John przytłaczające. - To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.

- Rozumiem – powiedział John spokojnie nie spuszczając wzroku. – Nie musi być pani przykro, pani Boven. Przecież to nie pani wina. Żadne z was – pani – wskazał ręką Marię - Goran, Swen, czy pan Green nie wstrzyknęło mi przecież tej szczepionki. Tylko żołnierze. A i oni zapewne wykonywali jedynie czyjeś polecenia. W przekonaniu, że postępują słusznie i ratują innych. Miejmy nadzieję, że to jednak szczepionka – z nieznanego pani źródła, a w najgorszym razie placebo.

Przez chwilę John spoglądał prosto w oczy kobiety. Czuł się zmęczony i przerażony. Miał nadzieję, że ta zobaczy to w jego oczach. Potrzebował pocieszenia by nie oszaleć. Czuł się podobnie, kiedy jako student odbierał wynik testów na HIV. Tylko że teraz nie miał przed sobą potencjalnej agonii trwającej kilka lat, lecz dużo koszmarniejszy koniec, który dopadnie go w kilkanaście godzin.

Cholera! Musiał się jakoś dowiedzieć! Nie mógł żyć z tą niepewnością.

- Chodźmy John – powiedziała Maria.

Green założył, że chodzi o niego i ruszył za kobietą. Boven wyciągnęła strzykawkę, ale Murzyn cofnął się o krok.

- Wiem, że nie mamy czasu – powiedział spokojnie. – Szczególnie ja. Lecz chcę ci coś powiedzieć, Mario. Boję się jak cholera, Mario. Wiem, że wirus to wyrok śmierci. Jednak, nim pozwolę sobie pobrać krew, chciałbym, byś mi coś obiecała.

Nie mówiła nic. Patrzyła na niego wyczekująco.

- Mam rodzinę, którą bardzo kocham. – wyszeptał bardzo cicho wychowany w tradycji, w której miłość rodzinna i okazywanie uczuć nie były czymś powszechny, szczególnie u mężczyzn. – Synka, córeczkę i żonę. Gdybym okazał się .. no wiesz... chory.. proszę, nie mów nikomu. Pozwól mi wtedy napisać list, skoro telefony nie działają. Potrzebuję długopis i kartkę papieru. Jeśli .. no wiesz ... proszę cię, byś postarała się dostarczyć moje ostatnie słowa rodzinie. Zapiszę ci adres na wiadomości. Obiecasz mi to, Mario?

- Niczego nie mogę obiecać, lecz postaram się – odpowiedziała, lecz John wiedział, że zrobi to jedynie wtedy, kiedy będzie miała ku temu niewątpliwą okazję.

To mu jednak wystarczyło. Murzyn uśmiechnął się smutno odsłaniając przedramię.

- Wiesz, Mario – powiedział cicho, kiedy igła wbijała mu się w skórę. – Nie jestem złym człowiekiem. Naprawdę – obserwował jak strzykawka napełnia się krwią.

- Nikt z nas nie jest – odpowiedziała lekarka kończąc zabieg. – Ale to niczego nie zmienia.

- Długo będzie trwało, nim otrzymasz wynik?

- Poczekaj na zewnątrz – zasugerowała.

- Dobrze – podwinął rękaw dociskając wacik do rany. – Dostanę kartkę i długopis?

- Masz. – wręczyła mu jakiś brulion i plastykową jednorazówkę.

Podziękował i wyszedł na zewnątrz.

Widok wojskowego samochodu sprawił, że John Green zamarł. Jednak to, ze jeden z żołnierzy wdał się w pogawędkę ze Swenem i Goranem nieco go uspokoił. Nie zakładał, że harleyowcy rozmawialiby swobodnie z koleżką ludzi, którzy rozwalili ich przyjaciół. Widać było, ze co jak co, ale więzi w gangu były naprawdę silne.

Ignorując zaciekawione spojrzenia ludzi – zarówno nowo przybyłych, jak też mieszkańców rezerwatu i tych, którzy nadjechali wojskowym samochodem – John siadł za turystycznym stolikiem, który wcześniej wypatrzył przed domem Greena. Zapatrzył się przez chwilę na zachmurzone niebo i okolicę. Na swój sposób była piękna. Nie chciał umierać. Nie bez pożegnania z bliskimi.

Zaczął pisać. Szybko i szczerze, chociaż wiedział, że żadne słowa nie wyrażą tego, co myśli i czuje. Pisał energicznie, charakterystycznym, prostym i czytelnym charakterem. Każde słowo, każda myśl, przywoływała przed nim twarze żony i dzieci. John pisał z zaciśniętymi ustami i zbierało w nim przekonanie, ze zrobi wszystko, by spotkać się z nimi ponownie. Kiedy skończył wziął telefon komórkowy i napisał SMS-a. Wiedział, ze nie ma zasięgu ale liczył na to, że kiedyś uda mu się go wysłać.

Kiedy John skończył zdołał jeszcze usłyszeć końcówkę rozmowy motocyklistów i człowieka w mundurze. Złożył kartkę zapisując adres swojego domu w Bostonie po zewnętrznej stronie.

Miał zamiar dać go Marii, czy tego sobie życzyła, czy nie. Wyglądała na przyzwoitą osobę, która wypełni jego prośbę. Czas pokaże, czy się nie mylił.

John Green wstał, złożył list do rodziny i ruszył w stronę Swena.

- Przepraszam., Swen – powiedział Murzyn spoglądając na członka gangu z pewną twardością w oczach. - Słyszałem końcówkę waszej rozmowy. Wiem, że niepotrzebny wam bagaż, lecz też chciałbym się stąd wydostać. Obecnie nie mam żadnej karty przetargowej, lecz chciałbym się z wami zabrać. Mogę się przydać. Może nie jestem twardy, jak ty czy Goran, lecz potrafię być użyteczny i pomocny. A jakby okazało się, że ... to nie była szczepionka, lecz wirus, to wolę być przy was. Sam zapewne wiesz czemu.

Kiedy Murzyn to mówił, jego oczy były jak dwa kamienie. Gdyby motocyklista znał się na ludziach, teraz widział by w tych oczach „twardziela” nie ustępującego nawet na cal, a nawet przewyższającego charakterem znanych mu motocyklistów. Takie oczy mieli ludzie, którzy obrawszy jedną ścieżkę nigdy z niej nie schodzili. Twardzi, nieugięci, zahartowani jak stal. Bo ci, co znali Johna Greena wiedzieli, że właśnie z takiej gliny go ulepiono. Ale, jak każda glina, ta również potrzebuje czasu by stwardnieć.

- Załatw mi transport Swen, z wami lub z nimi – wskazał głową wojskowy samochód. – A kiedy przyjdzie do gadania, sam docenisz swoją decyzję. Potrafię być lojalny i potrafię docenić twój gest zabrania mnie z miasteczka, nawet rozumiejąc jego prawdziwe intencje.

Wzrok Johna Greena był jak ołów. Z takim wzrokiem mógł siadać do partyjki pokera, a ludzie nigdy nie wiedzieliby czy blefuje, czy nie.

- Będę siedział tam – wskazał ręką turystyczny stolik przy którym wcześniej coś pisał. – I raz jeszcze dzięki za podwózkę, Swen.

Murzyn ruszył na wskazane miejsce i siadł tak, by widzieć Marię kiedy ta skończy badania jego krwi. Wyjął z kieszeni kurtki pastylki na nadkwasotę i popił napojem energetycznym. Bał się lecz dobrze to maskował. W takich momentach jak ten John Green żałował, że lekarz kazał mu rzucić palenie.

Irrlicht 12-10-2010 13:58

Zapewne przywołał Umbrellę na czasie. Zapewne jego bycie cwanym cwelkiem rozwiązywało wiele rzeczy. Wytyrał porządną robótkę na półkach – był pewien, że niczego nie przeoczył. Większość to była po prostu szama, choć zbierał także barachło, które cała reszta uznałaby za dziwne – świece, zeszyciki, może parę plastikowych zabawek. Zawsze lubił patrzeć na plastikowe zabawki w sklepie; dzieci przecież zawsze patrzą, a gdy tylko znajdzie jakieś dziecko – dziewczynkę lub chłopca, dla smaczku – to odpowiednio przejedzie broną przez dziewczęta i chłopców. I chuj.
Od czasu załamania nerwowego myślał i mówił o sobie w trzeciej osobie. Tak jak: Zapewne przywołał Umbrellę na czasie. Albo: Zawsze lubił patrzeć na plastikowe zabawki w sklepie.
Daniel Radcliffe od pewnego czasu opowiadał samego siebie.
Parę robocików znalazło się w jego taszy. Fakt, widział, że przeważnie to chłopcy bawią się takimi rzeczami, ale, do diabła – dzieci to dzieci, a szczenięta bawią się zabawkami. Miał wtedy ze sobą całkiem pokaźny wór – wsadził fanty do środka, nie kłopocząc się o strażników. Ani o sprzedawców. Ani o siebie.
Za to Thomsonowi i Strattonowi pokazał jedną z zabawek – jakiegoś żołnierzyka.
- Wyczajcie to, kurwa.
Złapał za figurkę, która przypominała mu medyka polowego.
- Ćśśśśśiaaach... Teraz dostaniesz jebaną szczepionę – manipulował medykiem polowym. Właśnie dawał panu żołnierzowi szczepionkę, żeby był zdrowy i po śmierci przypadkiem nie powstał. - Aaa, panie Mengele, ja nie chcę do mamra! Ja nie chcę na szpilowanie – kwilił przerażonym głosikiem żołnierza. Nagle zmarszczył brwi. Stracił już zainteresowanie i rzucił żołnierzykami pod nogi Strattona.
- Jeśli można – spojrzał prowokująco w stronę tamtego. I odszedł na zaplecze.
Na zapleczu nie było nic poza paroma skrzyniami, które dla pewności kopnął. Gdzie zostawił worek? W środku, pomyślał. Chyba go zostawiłem w środku, bo przecież nikt mi go nie zabrał. Wrócił. Nie był pewien, czy czuł się dobrze albo źle. O wiele bardziej wolał emocjonalną sinusoidę – najlepsze szczyty i najokropniejsze doliny. W jakiś sposób pragnął ich. Nie będąc ani krańcowo zrozpaczonym ani uszczęśliwionym, czuł się bezbronny. Znowu.
Po drodze zaczepił Liberty.
- Wiesz... - mruknął w jej stronę, choć nie do końca wiedział, co chciał powiedzieć i dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę. - Ja nie wiem, co się z nami stanie – zakończył idiotycznie.
Miał ochotę wyskoczyć z własnej skóry i stać się kimś innym. Zapomnieć, że kiedykolwiek był Danielem Radcliffem. Odpędził jednak te myśli. Brzęczały nieznośnie. Co gorsza, pozwolił sobie na roztargnienie i okazanie słabości wobec innych – dla Radcliffe'a niedopuszczalne, a w każdym razie tak długo, jak o tym pamiętał.
Spojrzał jeszcze raz na Liberty – dziwne, nie przypominał sobie, żeby zawieszał wzrok tak długo na jednej osobie. Zazwyczaj, podczas rozmowy, zezował gdzieś po bokach twarzy. Złościło go to, że nie mógł powiedzieć nic o sobie – o strachu, gniewie i jego życiu, które wymykało mu się z rąk jak piach. Machnął ręką. Chyba wolał milczeć.
- Pierdol to, co powiedziałem. Pierdol mnie. I tak nieważne.
Jego logika wreszcie pracowała, co przyjął z rezygnacją. Skoro chwilowo rozum wrócił mu do głowy, podczas drogi do apteki próbował poskładać samego siebie, nadaremne oczywiście. Znaleźć coś, co go uspokoi albo chociaż upodobni do całej reszty. Wszedł z Thomsonem do środka. Kiedy ten zapłacił za leki, został na chwilę i zażądał antydepresantów, a gdy dostał tylko Valium, pogroził pistoletem, że odstrzeli jej głowę, jeśli nie da czegoś mocniejszego. Lufa pistoletu odprowadzała jej plecy, a gdy wróciła, dała mu pięć pomarańczowych opakowań pełnych białych, lekko rozsypujących się tabletek. Nie rozpoznał tych prochów i wiedział, że nazwa też mu nic nie powie. Założył, że pod grozą śmierci dała mu coś naprawdę dobrego, albo po prostu zemściła się i już nigdy nie będzie mógł wrócić, żeby złożyć reklamację. W obu przypadkach tkwiło pewne wyjście.
Gdy wyszedł z apteki, rzucił do Thomsona:
- Po chuj jej pieniądze dałeś, i tak pewnie umrze – łyknął dwie tabletki. - A forsa się może jeszcze przyda, jak to wszystko się skończy.
Ale się nie skończy, dodał w myślach. Ni chuj, choćbyśmy się zesrali.
Już miałby się pogrążyć w samobójczych myślach, ale jadąc, medycyna wypędziła z jego głowy jakiekolwiek myśli. Mówił i postrzegał w miarę składnie, ale stwierdził, że od reszty oddzielił się murem sennej apatii, która wykluczała istnienie jakiegokolwiek cierpienia. Nie do końca myślał, raczej, jego głowa stała się jak muliste dno jeziora, pełne dziwnych poruszeń. Otępienie przyniosło jedną dużą zaletę: Miał wszystko gdzieś, choć jeszcze parę godzin temu palnąłby sobie w głowę, ot tak, dla zabawy.
Później byli jacyś durnie na harleyach. W głębi duszy składał hołd narkotykowemu bóstwu, że lek tak bardzo uderzył go po głowie, bo miał świadomość, co by się stało, gdyby nie zbombardował swojej wątroby chemikaliami.
Zatem, będąc świetnie odurzonym, nawet nie pomyślał o tym, żeby na sam widok harleyów wyciągnąć broń i zacząć strzelać w ich stronę – bo czemu nie? Przecież wyglądali jak kryminaliści, których przymykał w ciupie. Nie krzyczał do Thomsona i reszty, że postuluje o jak najszybszą śmierć Strattona, bo tylko ich spowalnia. Nie wrzeszczał, że trzeba sprawę zrobić czysto, bo dzieci patrzą – obecność narkotyku usuwała ich obecność. Nie bał się, w ogóle się nie bał, że Thomson, mając dostęp do działka, coś mu może zrobić. Nic się nie dostało do jego świadomości, kompletnie nic. Oto cały świat został zredukowany do szarawej normalności, celu i przyczyny. Coś, z czym można sobie poradzić.
- Jorg.
- Goran.
- Radcliffe.

„SS-Mann” - dodał w myślach. Nie opuszczał go sarkazm, choć odczuwał go jako ciężar. Na pytanie Swena odparł naprędce:
- Nie.
Zaciągnął się dymem, zapaliwszy uprzednio.
- Panowie, postuluję wypierdalać stąd.
Jego głos miał w sobie coś, czego normalnie by nie znosił – zmarszczył brwi. Wtrącał przerwy i bezsensowne pauzy wpół zdania. Ciekawie, kto się dowie, że jest naćpany?
- Jedziemy w lasy – stwierdził. - Potem pogadamy, gdzie się skierować.
Gadał, gadał, gadał.
- Ta banda gnojków – zaproponował – będzie nas szukać w parkach narodowych. Do granicy mamy stąd jakieś dwie, może trzy godziny, zależy, jaką drogą pojedziemy. Według mnie, ciężej im będzie nas znaleźć, jeśli odbijemy na wschód, bo jest tam o wiele większy park narodowy. No i, tego... Mamy ten wóz bojowy, więc będziemy mogli jeździć leśnymi drogami. Nie wiem, co znajdziemy w lesie, ale i tak będzie tam mniej ludzi niż w miastach. Las rozciąga się na jakieś sto mil, może więcej. W każdym razie, na posłuch w Stanach nie mamy co liczyć. Wymknijmy się rządowym i uciekajmy do Kanady. Najbliższe miasto to chyba...
Spojrzał na mapę; tabletki nie rozmazywały jego pola widzenia – był tak samo paranoicznie wrażliwy, jak przedtem, ale za to rozkojarzony.
- Ke... Kelowna? Nieważne zresztą.
Zasiadł za kółkiem.
- Spieprzać marsz.

Eleanor 12-10-2010 22:34

Liberty nie pamiętała kiedy weszła w najbliższy korytarze między wysokimi regałami, ciągnąc za sobą potulnego Misia. Byle zniknąć z oczu żołnierzowi. Byle tylko nie doszedł do wniosku żeby sprawdzić ich niepozornego towarzysza. Niepotrzebny kolejny trup i za dużo hałasu. Nie sądziła że pójdzie im tak gładko. Nie warto było wystawiać na cierpliwość towarzyszącego im szczęścia. Musiała oczywiście z wszystkich działów ogromnej hali magazynowej trafić dokładnie na dział chemiczny. Chwyciła najbliższy pusty wózek transportowy i pospiesznie przebiegła wzrokiem listę Marie. Ładowała to co miała w zasięgu wzroku, bardziej trudno dostępne miejsca zostawiając Jemu. Nawet nie wiedziała jak miał na imię. Teraz i tak nie miałaby sił by zapytać. Mieszanka zapachów nie odurzyła jej od razu, dopiero po chwili poczuła jak gardło zaciska jej się mocno nie pozwalając powietrzu przedostać się do płuc, a z oczu popłynęły łzy.
Wstrzymując oddech jak najszybciej przecisnęła się w kierunku rampy i wolnej od alergenów przestrzeni.
Zaczerpnęła ożywczy haust powietrza.
- Dokończ z chemią – wcisnęła kartkę w dłoń sunącego niczym cień misia. Popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy i cofnął rękę jakby go sparzyła. Poszedł jednak z powrotem.
Liberty ochłonęła na tyle by przytomnie rozejrzeć się po wnętrzu. Potrzebowali jeszcze naczyń i sprzętów. Po to mogła udać się bez obaw. Nie miały zapachów.
Wyszli tylną rampą tak jak weszli. Nikt nie zapytał o niezapłacone rachunki. Co znaczyło kilkaset dolarów w porównaniu z życiem? Komu niedługo przydadzą się papierowe pieniądze i konta w banku? Jeśli wirus postępować będzie dalej w takim samym tempie jedynie handel wymienny będzie miał jakiś sens. Jeśli w ogóle będzie z kim handlować...
Pomyślała o dwójce ludzi, którzy padli niczym ścięci gdy tylko zawartość strzykawki trafiła do krwiobiegu. Nie pamiętała by oni padli po szczepionce Marie...
Łatwe usprawiedliwienie...
Czyste sumienie...
Zaśmiałaby się ironicznie gdyby nie mięśnie twarzy, które jakoś dziwnie stężały w grymasie nijakości. Maska na twarz. Taka odwrotność pieprzonej Krainy uśmiechu:
„... Uśmiech na ustach na dobre i złe, nikt nie odgadnie, że prawdy są dwie - inna dla siebie i dla świata... lecz obojętna twarz nie zdradzi, o nie...”
Dupa tam zdradzi czy nie! Nie była w stanie się uśmiechać. Spokój. Spokój. Tylko on może nas uratować. Oddychaj głęboko. Wciągaj powietrze by przeżyć. Przecież wirus w eterze już Cię nie dosięgnie. Masz pieprzoną odporność na gada z powietrza! Zabijaj więc i kradnij, bierz co w łapy ci wpadnie, bo prawda jest jedna: Człowiek to zwierzę które zrobi wszystko by przeżyć jeszcze jeden zasmarkany dzień w zafajdanym świecie. Wrzuciła towar do samochodu i usiadła z powrotem za kierownicą. Chciała wrócić do Dorothy. Tylko siostra i dzieci dawały jej poczucie normalności i sensu. Bez nich nie miała by celu, nie miałaby po co żyć. Dla nich mogła wszystko. Już zabiła i ukradła, wolała nie myśleć na zapas co może być dalej.

Nie weszła do apteki. Tym razem Thompson załatwił sprawę. Nie chciała wiedzieć czy kobieta była jeszcze żywa, gdy Daniel wychodził ostatni wsuwając coś pospiesznie do kieszeni.
Potem ominęła łukiem trupy na jezdni. Zatrzymywanie się i sprawdzanie czy żyją mogłoby się okazać zbyt niebezpieczne. A może już byli nie-martwi?
Dopiero potem pomyślała o paliwie...
Cholera. Na ile jeszcze starczy im ropy? Sprawdziła poziom w Land Roverze. Połowa baku...
Tankowanie w Darrington i tak byłoby zbyt niebezpieczne. Był jeszcze zapas w kanistrach. Może trzeba było porzucić Hummera? Może lepiej czarną terenówkę? Pomyślą o tym na miejscu. Wóz Umbrelli był kuloodporny, a to była duża zaleta. Hummer był tylko wspomnieniem po innym lepszym życiu. Nie warto było trzymać się wspomnień od tego jeszcze szybciej można było zwariować... oczywiście jeśli nadal była przy zdrowych zmysłach, co coraz częściej poddawała w wątpliwość.

Tylko przelotnie popatrzyła na stojących przed domem lekarza ludzi. Wiadomość w wojskowym radiu zelektryzowała wszystkich. Byli zwierzyną łowną, a łowy właśnie się zaczęły. Pobiegła na piętro gdzie według słów byłego naukowca Umbrelli znajdowała się jej rodzina. Gdy ich zobaczyła poczuła jak serce znowu wraca do normy. Nawet nie czuła że od rana biło jak szalone. Jeśli to prawda że każde uderzenie skraca nam kolejne chwile życia, że mamy ich tylko jakiś określony limit... to od wczoraj przeleciało jej pewnie dobrych kilka lat życia. Czy jednak w świecie, w którym przeżycie kolejnego dnia było cudem, zastanawianie się nad stratą lat miało jakiś sens?
- Ten murzyn dał się zaszczepić wojsku – Nathan od razu przekazał przyjaciółce to co uznał za najważniejsze.
- Afroamerykanin – wtrąciła Dorothy nie odrywając się od zawijania kanapek z szynka w kawałki foli i układania ich w zgrabne stosiki.
- Daj spokój Dotti. Świat się wali a ty bawisz się w polityczną poprawność? - Liberty wzięła kanapkę i wgryzła się w nią zachłannie. Nie miała pojęcia że jest taka głodna.
- Jeśli zapomnimy że jesteśmy ludźmi staniemy się zwierzętami.
Kęs, który przełykała utknął jej w gardle. Libby rozkasłala się próbując usunąć go z krtani. Przez oczy przeleciały jej niczym migawki z niemego filmu wydarzenia dzisiejszego ranka. Uderzenie w plecy pomogło jej drugi raz w ciągu godziny odzyskać oddech.
- Musimy się zbierać – powiedziała opanowanym już głosem – pościg za Marie jest na naszym tropie.
Nie chciała widzieć paniki w oczach siostry. Wyszła pośpiesznie by porozmawiać z biologiczką. Miała kilka bardzo istotnych pytań...

... a więc wyników badań nie dostaniemy przed wyjazdem? Może powinniśmy go zabrać, ale związanego i zakneblowanego?
- To nie będzie konieczne
– kobieta pokręciła głową - Jeśli ktoś nie ukrywa objawów to wszystko zaczyna się gorączką i poceniem. Jeśli ukrywa, to po kilku godzinach można zauważyć drżenie, które zaczyna się nasilać. Na godzinę przed przemianą już naprawdę trudno nie dostrzec objawów zakażenia. Oczywiście pod warunkiem, że obiekt jest cały czas obserwowany.

Liberty skinęła głową i wyszła na zewnątrz. Zmierzyła wzrokiem siedzący przy stoliku „obiekt”.
Potem podeszła do Thompsona i powtórzyła mu to czego się dowiedziała. Na końcu dodała:
- Pojadę z Nathanem swoim Hummerem i zabiorę większość towaru będzie stanowił bufor przed strzałami od tyłu. Pozostałe są kuloodporne... Dorothy, dzieci i Whita zmieścimy się w terenówce Umbrelli. Niech może Marie go prowadzi. Mam nadzieję że tym razem pójdzie jej lepiej – skrzywiła się na wspomnienie ostatniego spotkania z samochodem prowadzonym przez panią Boven. Nachyliła się bliżej detektywa i powiedziała na tyle cicho by zainteresowany jej nie usłyszał - Ten zaszczepiony... jeśli mamy go zabrać i nie wiązać... jakiś mężczyzna z bronią powinien go mieć cały czas na oku.

Hesus 13-10-2010 23:07

Dobry Boże kiedy to się skończy? - błagał o chwile wytchnienia od tej kobiety a ta ciągnęła go między sklepowe regały.
Na szczęście źle się poczuła, zganił się w myślach, nikomu nie życzył źle, ale odetchnął z ulgą kiedy zostawiła go samego z listą. Odnalazł wszelkie potrzebne artykuły i zapchał wózek powrotem na zaplecze sklepu. Zawahał się chwile widząc co się stało po zaaplikowaniu wojskowej szczepionki dwóm pracownikom. Odwrócił wzrok i przeszedł szybkim krokiem obok leżących.

Dopiero w samochodzie poczuł, że niebezpieczeństwo chwilowo minęło. Jechali w kierunku rogatek nie napotykając na żadne patrole. Jeszcze apteka po drodze i byli na prostej drodze w kierunku rezerwatu.

Czego tam szukają, kim są, co wiedzą, dlaczego uciekają?

Te i wiele innych pytań kłębiło mu się w głowie, ale nie miał odwagi zapytać, zresztą wyszedł by na głupka. Tak, było już za późno. Po co mu to wiedzieć, zostawi ich gdzieś w najbliższym mieście i do wiedzenia. Tak, postanowił milczeć. Wolne żarty, to akurat zostało postanowione za niego.
Czego się boisz, nie załatwili Cię tam przy domu to nie zrobią tego i teraz.
Jak tylko się to skończy planował dostać się na wschodnie wybrzeże, zaszyć się u rodziny ze strony matki i przeczekać.
Samoloty pewnie nie latają. Samochodem zajmie mi to jakiś tydzień.
Ciał dwóch motocyklistów przy drodze, aż za nadto dały mu do zrozumienia jak jałowe są jego rozważania.

Siedział z nosem przyklejonym do szyby. Oczyma wyobraźni widział kładące się pokotem drzewa zdmuchiwane falą uderzeniową wybuchu jądrowego. Na twarzy pojawił się grymas zniesmaczenia. Odwrócił głowę od okna i obserwował drogę przed nimi. Nie miał najmniejszej ochoty rozmawiać z gościem w uniformie Umbrelli. Jak na jego gust był zdrowo walnięty a takim nigdy nie wiadomo co strzeli do łba. Wiele by dał, żeby teraz poprowadzić, przynajmniej miałby się czym zająć. Oczywiście nie zapytał, po co, cholera.

Rezerwat przywitał ich zaskakująco przyjaźnie, znaczy jego mieszkańcy. Mark nigdy nie miał okazji być w tym miejscu mimo niewielkiej w końcu odległości w jakiej znajdowało się tych parę domostw. Mark nie miał okazji być w wielu miejscach. Wyglądało na to, że nie zabawią tam zbyt długo, komunikat z CB był jednoznaczny.
Nie przyglądał się zbytnio twarzom, nie chciał być nachalny, poza tym nie lubił jak mu się przyglądają. Stanął tak, żeby nie wzbudzać niczyjej uwagi, wyjął z plecaka termos z kawą i popijał małymi łyczkami parujący napój. Zmrużył oczy i zapatrzył się przez chwilę w niewielki głaz wystający z ziemi. Nie ogniskował na nim wzroku, zadumał się. Myśli przepływały przez niego wartkim strumieniem. Analizował sytuację i doszedł do wniosku, że w prawdzie nie jest w najgorszej sytuacji, ale jeśli dalej tak pójdzie wypadki mogą go zaskoczyć a on nie był przygotowany na niespodzianki.
Po pierwsze szczepionka oni byli zaszczepieni, on nie. Po drugie czemu armia ich ściga i co w ogóle robili w mieście, zbieg okoliczności? Po trzecie no właśnie.
Gdzie oni są?
Rozejrzał się szukając wzrokiem kobiety i pozostałych. Facet w mundurze i kobieta która wyszła im na przywitanie stali i rozmawiali. Odetchnął głęboko. Wylał resztki kawy, wytarł kubek chusteczką ,zakręcił termos i schował go do torby. Nabrał jeszcze raz powietrza i ruszył pewnym krokiem do rozmawiających. Zwątpił kiedy był o dwa kroki od nich. Zatrzymał się gwałtownie i znieruchomiał. Kobieta spojrzała na niego życzliwie, ale nie odezwała się ani słowem. Bił się z myślami, uciekać czy przeczekać?
- Cholera - wypalił a nie chciał powiedzieć tego na głos.
- Przepraszam - zmitygował się, odchrząknął. Był gotów wyrzucić z siebie masę pytań, ale stać było go tylko na - co się tu właściwie dzieję?
- Co tu się dzieje? Zbieramy się do wyjazdu. Co się dzieje na świecie? Szaleje wirus.
Uniosła brwi, jakby dziwiła się jego niewiedzy.
Zamurowało go, czego się właściwie spodziewał?
- No tak - słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, kątem oka widział jak David uśmiecha się pod nosem.
- Miałem na myśli, ten wirus, oni...
– oddychał powoli starając się opanować narastająca panikę, miał wrażenie, że spojrzenie kobiety przewierca go na wylot, jakby znała wszystkie jego tajemnice. Wzdrygnął się.
No dobra, weź się w garść i nie rób z siebie idioty.
- Chcę wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi – szło mu nad wyraz sprawnie – kim wy jesteście i dlaczego ściga was wojsko, czemu!? – chyba uniósł za bardzo głos.
- Uspokój się proszę – głos miała nad wyraz łagodny – nie ma powodu się denerwować, przynajmniej na razie, prawda David? – uśmiechnęła się – pozwól, że ci wytłumaczę.

Nie trwało to długo, ale to co usłyszał wystarczyło mu, żeby zrozumieć postępowanie tamtej czwórki. Tak po prawdzie to chyba zawdzięczał im życie, tam przed domem. Rzeczywistość nabrała innego wymiaru, teraz czy tego chciał czy nie był po stronie Marii Boven.
To co potem powiedział samego go zaskoczyło.
- Pomogę Ci – spojrzał jej w oczy, na krótko, ale jednak - pomogę, ale chcę dostać szczepionkę.
Pokiwała głową ze zrozumieniem.
- I miejsce za kierownicą – te słowa skierował do Davida – chcę prowadzić to kojąco działa na moje nerwy.

Lost 13-10-2010 23:21

Umówmy się. Nie umierał. Dokoła dramatyzowali. Wszyscy dramatyzowali. Czuł się świetnie. Miał przecież tylko naście szwów na plecach, kilka gram śrutu w plecach, mroczki przed oczami, nie potrafi przejść samotnie kilku kroków, ledwo co unosił broń. A no i jeszcze krwawił.
Pierdolicie, nic mi nie jest.
Budził się. White powoli otworzył oczy. W pomieszczeniu nie było nikogo. Zostawili go. Całkiem samego. On kontra on. Prędzej czy później, jeden wykończy drugiego. Odstrzeli mu łeb i zatańczy tango z trupem. Czemu to wszystko zaczęło go tak tragicznie śmieszyć? Pogrzebał w kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej rozbite okulary. Założył je i wyłowił otaczającego przedmioty. Był w gabinecie lekarskim. Na wypucowanych kafelkach leżały zapaćkane krwią bandaże. Jego krwią. Pootwierane naprędce szafki wyczyszczone były z zawartości. Obok niego leżała duża strzykawka. Pusta. Leki przeciwbólowe. Aż już myślał, że jest nieśmiertelny.
Całkiem wyraźnie do jego uszu dobiegał ryk silników i przytłumione rozmowy. Wygląda na to, że towarzystwo się zjechało. Musiał ruszać. Nie może zostać sam. To świństwo było gdzieś tutaj. Prędzej, prędzej byle dalej od tej bestii. Nie może zostać sam.
Wstał powoli z kozetki. Próbował postawić kilka kroków. - Kurw... - wycedził i usiadł z powrotem. Opuścił głowę i wtedy w głębi pokoju, przy zwalonych meblach zobaczył swojego tymczasowego przewodnika. Nie mógł się nie uśmiechnąć.


Przekraczał próg, gdy usłyszał z sąsiedniego pokoju - Maria, co u was? Gdzie White? Musimy zyskać trochę przewagi. Jesteście tutejsi? - Głos Thomsona. Kto, jak kto, ale ten suczysyn dalej się o niego martwił. No pięknie. White powoli wtoczył się do pokoju. Zebrani jakby nie zauważyli go. Nawet nie miał specjalnej ochoty im się pokazywać. Niech gadają, niech ustalają, niech postanowią, kogo jeszcze trzeba będzie odstrzelić.
On zagubione stworzenie, któremu na przemian albo zależy, albo nie. Bezwolne żyjątko poruszane przez wiatr. Nawet nie chcę mu się udawać, że jest inaczej. Dajcie mu kilka dni. Wróci do siebie. Udowodni jeszcze wszystkim. Ale nie teraz.
Powoli, tak by nie naruszyć świeżych szwów. Schował twarz w dłoniach. Choćby świat miałby przyjść po niego i odgryźć głowę, nie ruszy się stąd.
Przytłumiony odgłos radiostacji. - Do wszystkich jednostek w Darrington. Uciekinierzy skierowali się na zachód, prawdopodobne miejsce pobytu: rezerwat Indian. Czas przybycia wsparcia: trzydzieści minut. Czekać na dalsze rozkazy. - A jednak. Uciekać.

Sekal 17-10-2010 20:30

Środa, 26 październik 2016. 11:14 czasu lokalnego.
Rezerwat Indian, Park Narodowy, stan Waszyngton.



WSZYSCY

Jak długo adrenalina mogła krążyć w żyłach? Był kiedyś taki film, dawno temu, z dziesięć lat chyba, że jakiś koleś miał umrzeć, gdy tylko zbawczy środek pobudzający ciało i umysł przestanie krążyć w jego ciele. I nie, nie chodziło o reb bulla, która to marka zresztą upadła po tym, jak Umbrella wprowadziła pigułki pobudzające pod prostą nazwą "UnEnergy". Można je było rozpuszczać, działały i smakowały lepiej. Ktoś gdzieś pisał, że szkodzą. Kto by mu wierzył, skoro rząd na to pozwalał? Rząd pozwalał rozwijającej się korporacji na naprawdę wiele. Teraz widzieli tego skutki.
Nie czas było na targi, myślenie i kombinowanie. Trzeba było działać.

- Brzmi to wszystko pieknie. - wtrącił Swen patrząc na ochroniarza – Ale ja bym zapomniał o opuszczaniu kraju. Kanadyjczycy będą strzelać szybciej od naszej armii. Nie będą chcieli mieć takiego samego problemu jak Wujek Sam. Chyba lepiej walić daleko w głąb rezerwatu, w wysokie góry. - wyrzucił niedopałek - Tam przeczekać.
Jorg mimowolnie, a może raczej bardziej specjalnie usłyszał historię tej grupy ludzi z ust pięknej kobiety. Wyjaśniała to temu miejscowemu, drwalowi chyba, nie był pewny do końca, ale kojarzył jego twarz jak przez mgłę. Tak, to chyba on. Po chwili zastanowienia i zdawkowej naradzie z Jugolem, Jorg odezwał się do nowoprzybyłych:
- Green - na tyle głośno, by siedzący nieopodal murzyn usłyszał wszystko - jest z nami. - skinął głową w stronę tamtego - Będzie opiekował się naszym rannym, musi jechać w waszym aucie. - spojrzał na Greena.
- Razem z czarnym przenieście Prospecta do Hummera. A młody - dodał już na tyle cicho, aby nikt obcy nie usłyszał - ma mieć oczy szeroko otwarte... – na co Goran skinął głową.
- Pomóż Goranowi zapakować Prospekta do auta! - krzyknął do czarnoskórego - I weź od czerwonego lekarstwa na wynos! - dorzucił podbiegając do motocykla.

Lekarz nie był zadowolony z faktu, że tak szybko zabierają mu pacjentów. Ale także i jemu wszystko paliło się już w rękach.
- Szwy popękają przy pierwszym lepszym podskoku i cała moja robota będzie na nic!
Ale nie było mowy o zostawieniu go. Thomson zaś wziął się za przydzielanie ludzi do konkretnych samochodów.
- Połóżcie tego rannego do Humvee, Green wskakuj na miejsce pasażera. Daniel, jedziemy z tyłu.
Zwrócił się w kierunku Liberty.
- To od tyłu prędzej nas spróbują dostać. Ty i Nathan w środku, weźmiecie White'a. Ty!
Wciąż nie znając imienia, wskazał na Strattona.
- Za kierownicę Land Rovera. Przydasz się na coś. Marie, Dorothy, bierzcie dzieci i jedźcie z nimi.
W czarnej terenówce nie było prawie bagażu, w przeciwieństwie do obu Hummerów, zapakowanych czym się dało. Mimo pojemności tych samochodów mieścili się w nich z trudem. Marie wychodziła z domu Greena jako ostatnia, mając ze sobą swoją walizeczkę, wyniesioną jeszcze z laboratoriów Umbrelli. Zatrzymała się przy lekarzu i podwinęła mu rękaw, wbijając igłę.
- Twoja żona już dostała. Nie mogę zrobić nic więcej, przykro mi. Gdy uda mi się stworzyć coś skuteczniejszego, postaram się wrócić. Dziękujemy za pomoc.
Uścisnęła mu dłoń, tak po męsko. Indianin zresztą tylko przez chwilę już patrzył na zbierających się do odjazdu. Jego żona, którą zobaczyli dopiero teraz, pakowała już najpotrzebniejsze rzeczy do samochodu.
- Poinformowałem wszystkich, kto zechce to schowa się przed wojskiem na jakiś czas. A potem tu wrócimy i spróbujemy jakoś żyć. Powodzenia.
I już go nie było.
Boven jednakże jeszcze nie skończyła. Wyjęła kolejne igły, napełniając zbiorniczek strzykawki przeźroczystym płynem. Kolejno podchodziła do Swena, Gorana, Greena i Strattona, wstrzykując im zawartość. Prócz bolącego mięśnia nie było innych efektów.
- Ochroni was to przed tym co fruwa w powietrzu i tylko przed tym. Musimy znaleźć miejsce, w którym mogłabym popracować nad skuteczną szczepionką. A waszemu przyjacielowi - wskazała na rannego - będę mogła dać dopiero, gdy poczuje się lepiej. Inaczej mogłabym go zabić.

Wsiadła do czarnego auta, w którym Stratton musiał skupić wszystkie myśli na jeździe, otoczony przez dwie kobiety i jedną dziewczynkę. Na szczęście podążanie za dwoma harleyami nie było trudne.
Ruszyli...


WSZYSCY

Wyobraźcie sobie jednostajny, głośny, ale także uspokajający dźwięk mocnego silnika. Delikatne krople deszczu roszące szyby i uciekające w panice przed przesuwającym się wte i wewte wycieraczkami. Wte i wewte, z odgłosem ledwo przebijającym się przez warkot. I las, a w nim szutrową drogę, prowadzącą na zachód, chociaż nikt nie wie po co. Uspokaja? A drzewa, migające po bokach samochodów i motorów, a niebo, które płakało nad ludzką rasą?
Myśli kołatały się przeróżne, a wszystkie dotyczyły w zasadzie tego samego, niezależnie od głowy, w której się znajdowały. Bo inne sprawy przestały istnieć. Nieistotne coś. Życie i śmierć. Zdrowie i zakażenie. Pościg i nadzieja. Szaleństwo, w którym musiała być jakaś metoda. Nie wszyscy nawet widzieli efekt tego wirusa, a i tak wierzyli, że istnieje. Nawet kłamstwo, powtarzane przez wszystkich, w końcu staje się najprawdziwszą prawdą.

Weźmy takiego Swena. Cóż mógł sobie myśleć, moknąc na warczącym i trzęsącym jak sto diabłów harleyu? Ledwie wczorajszego dnia opuścił przeklęte więzienie, miał na nowo układać sobie życie. Nowo-staro. Teraz został z tego życia motor i jeden kumpel, milczący, zacięty Goran, którego oczy wyrażały chęć straszliwej zemsty. Śmieszne prawda? Chęć zemsty. Tak jakby miała ona przywracać do życia.
Powiedzcie to zarażonym. Umrzyj a żyj. I tylko jeden ludzka wada zostaje. Głód. Straszliwy głód.
Nikt nie chciał się przekonać, czy tak jest w istocie. Czy człowiek jeszcze widział swoimi oczami? Czy mógł rejestrować to szaleństwo? Czy może, dajcie wszyscy bogowie świata, już nie istniał? Jego czternaście gram duszy ulatywało w niebyt?
Pytania pytania pytania.
Nikt ich, kurwa, przecież nie ważył.


Deszcz i las.
Las i deszcz.
Droga, na początku nawet jeszcze całkiem szeroka i dobrze utrzymana, pogarszała się z każdą upływającą minutą. Nie jechali szczególnie szybko, mimo wszystko harley to nie terenówka, a Swen nie był w tych okolicach... no, ładnych kilka lat. Goran nie przeczył, że magazyny wciąż tam są, czyli musiały być. Prowadzili, oglądając się raz na jakiś czas na czarną terenówkę. Pozostałych dwóch nie widzieli zbyt dobrze w panującej mgle i deszczu. Zwłaszcza im przeszkadzającego w widzeniu. Z drugiej strony, świat stawał się takim, na który lepiej było nie patrzeć.

Strattor radził sobie nieźle, chociaż demony w głowie nie próżnowały. Nikt się nie odzywał, ani tu, ani w żadnym innym z pojazdów. Gadanie przestawało mieć sens, nawet dla Daniela. Otoczenie zobojętniało, każdy miał własne problemy do przemyślenia. Nikt nikogo nie pocieszał. Nikt nikogo nie podnosił na pieprzonym duchu. Walnij tekstem "wszystko będzie w porządku", a cię wyśmieją. To nie działało, nie teraz, nie tu i nie z nimi.
Dlatego Mark nie wpadł na żadne drzewo w chęci ucieczki przed płcią przeciwną. Dlatego nie zrobił nic gwałtownego. A po nim Liberty. A po niej Daniel. Nie, jechali spokojnie, może nawet zbyt spokojnie, jeśli pościg był faktycznie już tuż za nimi. Ale nikt ich przecież nie śledził, nikt nie obserwował, nawet jak wyjechali na tę główniejszą, leśną drogę.
Byli bezpieczni.
Chwilowo, ale kto był mądry, nauczył się z tych chwil korzystać. Nawet White nie jęczał zbytnio z bólu. Nawet Green nie musiał interweniować przy rannym, chociaż nie bardzo wiedział, co mógłby w razie czego zrobić. Nawet Thomson schował się w środku wozu, uciekając przed nieprzyjemnym, jesiennym deszczem.


WSZYSCY

Nie przegapili bocznej dróżki, na której z ledwością mieściły się szerokie samochody. Odbijała w zupełnie nieoznakowanym miejscu i ciągnęła się jeszcze ze dwie minuty wgłąb lasu, zanim się ostatecznie zatrzymali. Nie byli tu pierwsi, przed betonowym, niskim i nieźle zakamuflowanym budynkiem stał van i jeden harley. Trigger najwyraźniej postanowił działać bez zawitania do indiańskiej wioski. Nie był już młodym człowiekiem, a na bujnym zaroście widać było już siwiznę - ale szerokie bary i przysadzista postura ciągle budziły należny respekt. Stał w wejściu do magazynu, ze spluwą skierowaną ku dołowi. Głupi nie był, wiedział, że wrogów jego ludzie do kryjówki nie prowadzą, a już na pewno nie z własnej woli. Splunął na powitanie.
- Kogo tu prowadzicie, do kurwy nędzy?! Mało mamy problemów?! Przecież tam siedzi baba!
Warknął wściekle, ale gdy z mgły wyłonił się trzeci samochód, spuścił z tonu. Przyglądał się wojskowemu Humvee z wyraźnym niesmakiem, ale w środku tylko jeden miał mundur, a na twarzy nie zobaczył maski.
- Goran, Swen. Co jest?
Trigger nie był sam, ale tylko on miał na sobie skórzany ubiór harleyowca. Poza tym było jeszcze dwóch młodych chłopaków, pochylonych pod podniesioną maską vana. Obejrzeli się na nowo przybyłych, ale twarze mieli zupełnie obce.
- To Lars i Jonathan, miała to być ich pierwsza robota u nas. Nie są stąd, a teraz kurwa nawet ten gówniany samochód szlag trafił!
Walnął zamkniętą pięścią w blachę, która jęknęła w proteście. Paka była już wypchana różnymi skrzynkami. Trigger chciał dodać coś jeszcze, ale nagły hałas, który usłyszeli po wyłączeniu silników, zmusił ich do natychmiastowego podniesienia głów.
Miarowy, głośny warkot i charakterystyczny odgłos przecinania powietrza przez płaty śmigła. Helikopter, zbliżający się coraz bardziej w ich kierunku. Zdawało się, że w takiej mgle nic nie mogło latać, ale przecież czasy nie były zwyczajne. Trigger zaklął i wyjął z vana autentyczny karabin maszynowy, ładując do niego taśmę z nabojami. Drzewa były tu wszędzie dookoła, ale z drugiej strony, niewiele było trzeba, by spostrzec cztery samochody, trzy motory i całkiem sporą grupę ludzi, nawet jeśli pominęło się zakamuflowany budynek.
W końcu pojawił się śmigłowiec, przelatując tuż nad ich głowami. Nie był wojskowy, ale niebieskie barwy mogły oznaczać sprzęt policyjny. Szybko zniknął z oczu, ale nie z uszu. Zawracał? Nie dało się stwierdzić co robił prócz tego, że dźwięk pozostawał w takim samym natężeniu.
- Swen, coście wy tu przyprowadzili, do jasnej...
Wprowadził pierwszy nabój do komory i oparł M60 o vana, kierując lufę w niebo. Najwyraźniej nie miał ochoty na pokojowe środki. Pytanie czy to rozsądne nie jemu było zadawać.

Campo Viejo 19-10-2010 06:13

Jazda na motorze zawsze oczyszczała głowę Jorga z niepotrzebnych myśli. Wszystko było prostsze, nawet na pełnej korzeni i wybojów leśnej drodze. A mimo to miał niejasny plan na przyszłość. Zakotwiczył się w tu i teraz. Wczoraj już nie ma. Przyszłość niepewna. Armia i wirus. Kurwa co za wrogowie. Choć miał tak wiele na sumieniu widział, że nie tylko on był w tak opłakanej sytuacji. On może sobie zasłużył. Ale oni? Tamci cywile pewnie do niedawna prowadzili spokojne życie przeżuwaczy chleba. Jednak dzielili jego los. A raczej on dzielił ich. Niesamowite. Najpierw ledwo przytomny murzyn chciał mu pomóc pod przyczepą. Potem ta kobieta zaszczepiła go i Gorana. Bezinteresownie. Po tym jak u czerwonych wyciągnął na nich broń. Szokujące. To dawało do myślenia.
Słyszał, że wirus zamienia człowieka w żywego trupa. Albo trupa w nie-żywego człowieka. Czy coś takiego. Ale jak to kurwa? Jak na filmach? Chciał wierzyć na słowo, choć w głębi duszy czuł, że musi zobaczyć na własne oczy. Intuicja mówiła mu, że jest to prawda, skoro zrobiła się z tego niewąska klęska narodowa. Tyle tyle wystrczyło żeby powalić na kolana porządek społeczny? Wirus? Czy aż tyle? Pierwszy raz od lat poczuł ulgę, że Jeny i Mary nie doczekały takiego świata. A może tak miało właśnie być? Czy potrafiłby ochronić je przed tym? Kto wie? A przed sobą?

***

Magazyn był otwarty. Przed nim znajoma sylwetka szefa. I helikopter, który krążył gdzieś niedaleko ponad drzewami. Kurwa, czemu nic nie może być dzisiaj po prostu proste? Ile by dał za zimna puszke piwa i gorącą gołą dupę na kanapie kochanej, zapyziałej przyczepy.

- Swen, coście wy tu przyprowadzili, do jasnej...
- Dobrze, że jesteście! - ucieszył się Jorg podchodząc żwawo do szefa.
- Prospekt oberwał w biodro od wojska. - dodał Goran zeskakując z motoru.
- Pierdolone skurwysyny! – Trigger krzyczał w furii wciąż męcząc się z rozstawianiem karabinu.

Zachowywał się dziwnie, nawet nie spojrzał w ich stronę. Sprawiał wrażenie wyobcowanego, jakby w tym momencie liczył się tylko on i karabin maszynowy. Zupełnie nie zwracał uwagi na otoczenie, co zdziwiło Jorga, lecz mimo wszystko czuł, że jest mu winien jakieś wytłumaczenie.

- Oni są w porządku. - skwitował Swen o grupie, z którymi przyjechał wypatrując w stronę magazynu. Miał nadzieję lada moment zobaczyć jakąś znajomą twarz wychodzącą stamtąd, lecz nic takiego sie nie działo.
- Słyszałeś o wirusie? Tak? Oni mogą pomóc ze szczepionką! – krzyknął ręką wskazując na samochody. - Co z autem? - podbiegł do zepsutego pojazdu.
- Pierdolę cały ten wirus! Widziałeś co zrobili z chłopakami?! Nie daruję im tego! A van się spierdolił i stoi, nie widać? – Trigger nie należał do sympatycznych ludzi, lecz nawet Goran podejrzliwie przyglądał się szefowi wybiegając z magazynu. Rozłożył ręce na znak, że w magazynie nie ma nikogo innego.
- Widać... To, to tylko ty przeżyłeś? - Jorg zbladł. To nie miało być tak. Klub był całą jego rodziną, która teraz dokumentnie sie rozpadała. Śmierć kumpli dotknęła go bardzo, że z trudem powstrzymał łzy napływające mimowolnie do oczu.
- Spierdalamy w góry przeczekać wirus! A gdzie jest reszta? Czekaliśmy u czerwonych na was! - krzyknął Goran do Triggera patrząc na niebo, gdzie gdzieś za koronami drzew czaił się niedaleko helikopter.



- Nie ma reszty, rozumiesz?! - Trigger wreszcie spojrzał na Swena.

Wyglądał teraz już na obłąkanego, jakby coś potężnego zjadało go od środka. Wyraz jego twarzy był głupawo spokojny, jak zastygła maska zdumionego pijaka, który jest zawieszony między upojeniem a trzeźwą rzeczywistością. Tylko oczy były całkiem szalone. Zupełnie nie takie jak zawsze.

Stracił to – pomyślał Jorg z goryczą. Załamał się. To było oczywiste. Widział to nie raz. Na wojnie. W więzieniu. Stress. Za dużo jak na jeden dzień.

- Ja nigdzie nie idę, póki nie pomszczę chłopaków! A wy ze mną. Chyba, że już nie należycie do nas, cholerne tchórze?! – po tych wykrzyczanych słowach Jorg nie miał juz cienia wątpliwości. Trigger nie kontrolował siebie zupełnie. Trzeba było mu pomóc. Zobaczył ten sam wniosek w oczach Jugola.

- Ej! Nikt tu nie jest tchórzem! Pomścimy chłopaków, ale nie tutaj. Nie w środku lasu. Z pościgiem na karku! Trigger wijemy stad! Wszyscy razem Stary! – Swen wciąż łudził się, ze będzie mógł jakoś otrząsnąć szefa z szaleństwa. Chyba bardziej, chciał sam przekonać siebie, że wszystko będzie dobrze. Trigger był mu zawsze jak starszy brat, którego nigdy nie miał.

Jugol podniósł wieko skrzyni. Jest tak wszystko czego chcieli. Od broni po materiały wybuchowe, pełen serwis. Nowy sprzęt, najlepszej jakości.
Jorg zajrzał pod maskę samochodu. W końcu był jako takim mechanikiem, co prawda motocyklowym. W wojsku naprawiał wozy bojowe. Ale to było bardzo dawno temu. Na pierwszy rzut oka wiedział, że to nie będzie pięciominutowa naprawa, przynajmniej nie dla niego. Pewnie elektronika siadła. Nie miał testera by odczytać kody komputera. Kopnął w oponę ze złością, bezradnie rozkładając ręce.

- Ktoś się zna na tym?! – krzyknął do nowo poznanych towarzyszy.
- Jeśli tak, to to jest ta okazja, żeby się wykazać. Czasu nie ma! – dorzucił Goran zerkając na prawie pustą terenówkę.

Dwaj przedstawieni przez Starego chłopacy byli przestraszeni. Nie mogli mieć jeszcze dwudziestu lat. Za młodzi na mężczyzn, lecz już nie dzieci. Jednak widac bylo, że trzęśli się jak mali chłopcy z przedszkola.

- Co jest? Kim jesteście? O jakiej robocie on mówi? - Jorgensten spytał ich pod nosem patrząc na dziwnie zachowującego się Triggera, który dalej majstrował przy rozstawianiu karabinu.
- No robota... transport. Jak się to wszystko zaczęło to Trigger zmienił plany. – drżącym głosem odpowiedział chłopak.
- Zamknij mordę i naprawiaj tego swojego gruchota! - Stary warknął nagle, zamierzając się na niego łapą.

Jorg wyciągnął rękę, by powstrzymać Triggera.

- Stary, spokojnie! – krzyknął Jorg, który już wtedy wiedział, że na spokojnie nie przemówi Staremu do rozumu. Samuel Trigger był mocny. Nie bez przyczyny był szefem. Z wściekłością wyrwał się Swenowi ruszając do ataku wyjąc:

- Wracam do Darrington! Te sukinsyny wciąż tam są!

Jorg był jednak pierwszy. Solidnym uderzeniem z głowy oszołomił na chwilę Triggera, który jednak nie myślał wcale podać na ziemię. Zachwiał się tylko, i jak niedźwiedź ze zdwojoną energią rzucił się na kumpla. Z pomocą przybiegł Goran, który wyrósł nagle jak spod ziemi. Razem z Jorgiem po chwili szamotania obezwładnili go. Wyjącego ze złości i bezsilności wcisnęli twarzą w leśną ściółkę pełną kolorowych liści. Jorgensten korbą pistoletu uderzył go w kark. Trigger stracił przytomność. Nie mogą dać mu się zabić. Ani mu, ani ich.

- Radcliffe, kajdanki masz?! – krzyknął do ochroniarza. - Trzeba go skuć! To równy gość! Dojdzie do siebie, to będzie okay. - Wstał patrząc w niebo.

- My wracamy do Arlington, do domu – nerwowo stwierdził małolat.
- Jak kurwa?! – wrzasnął Jorg – Na piechotę? Van jest zjebany! Zapomnij.
- To pożycz motor,– błagalnie odezwał się niższy chłopak – oddamy. Proszę. Wrócimy bocznymi drogami! Przecież nas znajdziecie po wszystkim... Będziemy w Arligton. - w ich oczach widać było determinację. Podjęli decyzję. Wracali do domu.

Jorg, ostatnią rzeczą jaką chciał było pozbycie się swojej maszyny. W sumie tak samo jak podnosić rękę na szefa. A jednak się stało. Stało się to co miało się stać. Wszystko było kurwa nie tak. W końcu rzucił im kluczyki Triggera.

- Zapomnijcie o tym miejscu! I o nas! Odepnijcie juki i spierdalajcie zanim się rozmyślimy!

Nie trzeba było im dwa razy powtarzać. Jorg miał smutne przeczucie, że widzi ich po raz ostatni. Zresztą tak samo jak motor Starego. Zresztą czym jest motor, stracił już i tak prawie wszystko. Nawet jak to się skończy to klubu już właściwie nie ma. A Trigger prędko mu nie przebaczy. Musi upłynąć trochę czasu, ktorego nie mają. Zresztą w górach i tak nie byłby przydatny na dłuższą metę, myślal patrząc ostatni raz na maszynę. Co innego van. Zresztą co miał zrobić? Rozwalić gówniarzy? Tylko za co? Ciagnąć na siłę za sobą? Zostawić w lesie na pastwę wojska czy wirusa? Wszystko już dawno wymknęło mu się przecież spod kontroli.

- Jak nie odpalimy vena, to trzeba przeładować sprzęt do terenówki! Co wy na to? – krzyknął patrząc na żołnierza, który jak mu się wydawało miał największy posłuch pośród reszty.
- Goran jest jaka ropa, czy benzyna w dziupli? - zapytał Jogola odwracając wzrok od faceta w mundurze na niebo, gdzie niewidoczny helikopter cierpliwie bił gdzieś w niedaleko śmigłem w powietrze.

- Jak jest to ładuj z Greenem i spierdalajmy! - wrzeszczał próbując dźwignąć skrzynię z vena.
Była za ciężka.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:26.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172